Dziewczęta z pokoju 28 - Hannelore Brenner - ebook + książka

Dziewczęta z pokoju 28 ebook

Brenner Hannelore

4,7

Opis

"Ty wierzysz mnie, ja wierzę tobie. Ty wiesz, co ja wiem. Cokolwiek się zdarzy, ty nie zdradzisz mnie, a ja nie zdradzę ciebie".

Te słowa, brzmiące jak dewiza jakiejś tajnej organizacji, były rotą przysięgi dwunasto-czternastoletnich dziewczynek z Protektoratu Czech i Moraw, które w latach 1941-1944 zostały deportowane do getta w Theresienstadt. Tam, w domu dla dziewcząt L 410, w pokoju 28, zeszły się ich drogi. Mieszkały w ogromnej ciasnocie, trzydzieści dziewcząt na trzydziestu metrach kwadratowych powierzchni. Co jakiś czas, niektóre z nich były selekcjonowane do budzących przerażenie transportów na Wschód. Na ich miejsce przychodziły nowe…

Hannelore Brener łączy ze sobą portrety osób, prywatne zapiski, urzędowe dokumenty, fakty i wydarzenia, tworząc niezwykły obraz "czasów pogardy". Nowe wydanie uzupełnione.

Poszukiwania materiałów do dokumentacji radiowej o dzieciach z getta Theresienstadt , prowadzone przez Hannelore Brenner, zaowocowały długoletnimi kontaktami z byłymi więźniarkami Theresienstadt i Auschwitz, i kolejnymi projektami na temat Holokaustu: audycjami radiowymi, szkolnym programem edukacyjnym, sztuką teatralną, niniejszą książką oraz wystawą zatytułowaną "Dziewczęta z pokoju 28".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przed­mowa

My, dziew­częta z pokoju 28, które prze­ży­ły­śmy, roz­pro­szy­ły­śmy się po całym świe­cie, gdy skoń­czyła się wojna. Nie­wiele z nas miało ze sobą jakiś kon­takt przez wszyst­kie te lata po Holo­kau­ście, o więk­szo­ści nie było nawet wia­domo, gdzie miesz­kają.

Musiało upły­nąć nie­mal pół wieku, aby­śmy się znowu spo­tkały. W paź­dzier­niku 1991 roku w Pra­dze zoba­czy­ły­śmy się po raz pierw­szy od zakoń­cze­nia wojny. Przy­je­cha­ły­śmy ze wszyst­kich stron świata – z Izra­ela, Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Rosji, Wiel­kiej Bry­ta­nii, Szwe­cji, Nie­miec, Austrii i Cze­cho­sło­wa­cji.

To był nie­za­po­mniany widok. W hote­lo­wym foyer śmia­ły­śmy się i pła­ka­ły­śmy, krę­cąc się w kółko z rado­ści, aż inni ludzie przy­sta­wali, przy­glą­da­jąc się nam ze zdu­mie­niem.

Wszyst­kie były­śmy zasko­czone, że wciąż są w nas takie same emo­cje jak wtedy, w ośrodku dla dziew­cząt w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w The­re­sien­stadt. Znów były­śmy jedną rodziną i cudow­nie się wszyst­kie rozu­mia­ły­śmy. Od tam­tego dnia spo­ty­kamy się regu­lar­nie.

Dzięki wiel­kiej rado­ści tam­tego naszego spo­tka­nia przy­po­mnia­ły­śmy sobie wszyst­kie dziew­czynki, opie­ku­nów, nauczy­cieli i leka­rzy, któ­rym nie dane było prze­żyć, i poczu­ły­śmy ogromną potrzebę wyrwa­nia z zapo­mnie­nia wszyst­kich tych spo­śród nas, które stra­ciły życie w nie­miec­kich obo­zach. To był pierw­szy impuls do napi­sa­nia tej książki.

A potem, w Pra­dze, pozna­ły­śmy Han­ne­lore. To był ten moment. Umó­wi­ły­śmy się wszyst­kie w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie w Kar­ko­no­szach…

Anna Hanusová-Flachová i Helga Kin­sky

Początki. Retro­spek­cja oso­bi­sta

Całe lata minęły, od kiedy w 1996 roku, przy­go­to­wu­jąc doku­men­ta­cję do audy­cji radio­wej na temat opery dzie­cię­cej Brundibár, pozna­łam w Pra­dze kilka miesz­ka­nek pokoju 28, L 410, w The­re­sien­stadt, i wkrótce potem skrzyk­nę­łam się z nimi, żeby wes­przeć ich ini­cja­tywę stwo­rze­nia „książki upa­mięt­nia­ją­cej”, poświę­co­nej dziew­czę­tom z pokoju 28 oraz dzie­ciom z The­re­sien­stadt zamor­do­wa­nym w cza­sie Holo­kau­stu. A także doro­słym – opie­ku­nom, peda­go­gom, arty­stom – któ­rzy w get­cie The­re­sien­stadt z miło­ścią się nimi zaj­mo­wali, prze­ka­zu­jąc im war­to­ści, któ­rymi kie­ro­wały się póź­niej w życiu.

Ini­cja­tywa wyszła od Anny Hanu­so­vej i Helgi Kin­sky. Asumpt sta­no­wiły przede wszyst­kim dwa doku­menty: sztam­buch Anny i pamięt­nik Helgi z The­re­sien­stadt. Każdy, kto zna oby­dwa te doku­menty, dosko­nale rozu­mie, dla­czego stały się one dla obu przy­ja­ció­łek wyzwa­niem, aby zro­bić coś w celu upa­mięt­nie­nia ich pomor­do­wa­nych przy­ja­ció­łek i oży­wić ducha, który prze­ja­wia się w tych i innych doku­men­tach z The­re­sien­stadt – listach, wier­szach, wypra­co­wa­niach, rysun­kach, wykła­dach – i pozwala odczuć, jak bar­dzo doro­śli sta­rali się oka­zać dzie­ciom w tych cza­sach zaniku ludz­kich war­to­ści jakieś opar­cie i życiową orien­ta­cję, a także pod­jąć próbę „ura­to­wa­nia dzieci przed dewau­la­cją dobra”, jak ujął to w roku 1943 opie­kun mło­dzieży w The­re­sien­stadt, Fredy Hirsch.

We wrze­śniu 1998 roku po raz pierw­szy spo­tka­ły­śmy się w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie w cze­skich Kar­ko­no­szach, by spę­dzić ze sobą kilka dni, ale przede wszyst­kim, żeby wspól­nie pra­co­wać. Spo­tka­nie zor­ga­ni­zo­wała Anna Hanusová, zwana przez przy­ja­ciółki Flašką – prze­zwi­sko to wywo­dzi się od jej panień­skiego nazwi­ska Fla­chova – wybie­ra­jąc miej­sce, które było uro­kliwe dla wszyst­kich, a u nie­któ­rych mogło też wywo­łać wspo­mnie­nia bez­tro­skiego czasu dzie­ciń­stwa, miej­sce ide­alne na urlop w oto­cze­niu pięk­nej przy­rody, gdzie można było robić wycieczki na wznie­sie­nia Medwie­din i Plán, odby­wać wędrówki po pagór­ko­wa­tych oko­li­cach wokół daw­nej osady gór­ni­czej o nazwie Svatý Petr (Święty Piotr), lub spa­cery leśną ścieżką wzdłuż szu­mią­cego potoku, pro­wa­dzą­cego aż do źró­deł Łaby.

Tym razem jed­nak miało to być coś wię­cej niż urlop. Wie­działy o tym wszyst­kie przy­byłe tu osoby. Helga z Wied­nia, Flaška z Brna, Handa Drori, Hanka Wein­gar­ten, Vera Kre­iner, Judith Rosen­zweig z Izra­ela, Ela Weiss­ber­ger z USA, Eve­lina Merová wtedy jesz­cze z Peters­burga, Marta Mikulová z Czech i ja z Ber­lina.

* * *

Dwa lata wcze­śniej pozna­łam w Pra­dze Helgę i Flaškę i wkrótce je odwie­dzi­łam – Flaškę w Brnie a Helgę w Wied­niu. Od tych dwóch spo­tkań wszystko się dla mnie zaczęło, od tych dwóch moich przy­ja­ció­łek i ich cen­nych doku­men­tów, pamięt­nika Helgi, pisa­nego w latach 1943–1944 w pokoju 28 ośrodka dla dziew­cząt L 410 w Tehe­re­sien­stadt. I od sztam­bu­cha Flaški.

Sztam­buch Flaški

Wciąż jesz­cze mam to przed oczami, kiedy Flaška po raz pierw­szy poka­zuje mi w Brnie swój sztam­buch, prze­wraca kartki i opo­wiada o swo­ich przy­ja­ciół­kach.

– To napi­sała moja przy­ja­ciółka Eva Fischl. Kiedy miała wyje­chać z trans­por­tem, wpi­sała mi te słowa do sztam­bu­cha: „Jeśli kie­dyś będziesz jadła rybę w Brnie, przy­po­mnij sobie, że w Tere­zi­nie też była Rybka. Twoja Eva Fischlová. Fiška”. Fiška została zamor­do­wana w Auschwitz.

Ruth Schächter, nazy­wana przez wszyst­kich Zajiček (zają­czek), napi­sała: „Nie zapo­mnij tej, która napi­sała te słowa i wier­nie Cię kochała. Twoja…” i tu nama­lo­wała zaję­czycę z sied­mioma małymi zającz­kami, a dalej napi­sała zda­nie zakoń­czone ośmioma pytaj­ni­kami: „Kochana Flašicko: Czy zawsze będziesz pamię­tała, kto spał koło Cie­bie w Tere­zi­nie i kto był Twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką????????”.

Malutki sztam­buch Anny Fla­cho­vej z Brna na pierw­szy rzut oka niczym się nie różni od pamięt­ni­ków pro­wa­dzo­nych w dzie­ciń­stwie przez wiele innych dziew­czy­nek. I tutaj można zna­leźć afo­ry­zmy, takie jak słowa Goethego: „Nie prze­gap dobrego nastroju, bo poja­wia się tak rzadko”. Albo dedy­ka­cje w rodzaju: „Wiele szczę­ścia w dal­szym życiu życzy Ci Twoja ciotka Ella z Wied­nia. 23 lipca 1940”. I mnó­stwo obraz­ków i rysu­necz­ków: kolo­rowe kwiatki, wie­wiórka, dziew­czynka zaglą­da­jąca przez dziurkę od klu­cza, pie­sek, siel­ska wiej­ska droga.

Dopiero na drugi rzut oka widać, że ten roz­pa­da­jący się zeszy­cik o pożół­kłych stro­ni­cach ma do opo­wie­dze­nia zupeł­nie inną histo­rię niż więk­szość innych pamięt­ni­ków – na przy­kład mój, który od dzie­siąt­ków lat leży sobie spo­koj­nie w tek­tu­ro­wym pudle i swoją war­tość pamiąt­kową zawdzię­cza melan­cho­lij­nej resztce nostal­gii. W przy­padku tam­tego, widać to od razu, zupeł­nie inne siły trzy­mają go przy życiu.

To żywe wspo­mnie­nia o zamor­do­wa­nych dziew­czę­tach z pokoju nr 28. To smu­tek, że nie zdo­łały się speł­nić ich nadzieje i marze­nia o przy­szło­ści. W pamięci Flaški dziew­częta te żyją dalej jako młode istoty, jakimi wtedy były – uro­cze, uta­len­to­wane, z wyobraź­nią, jedne spo­kojne i reflek­syjne, inne znów wyspor­to­wane i pełne tem­pe­ra­mentu. Co by z nich wyro­sło? Takie pyta­nie zadają sobie bez prze­rwy Flaška i jej przy­ja­ciółki. Z takiej Lenki, na przy­kład, która pisała cudowne wier­sze? Albo z Fiški, która wymy­ślała bły­sko­tliwe ske­cze i lubiła bawić się w teatr? Z Heleny, która wyka­zy­wała zdol­no­ści do rysun­ków i malar­stwa? Z Marii o prze­pięk­nym gło­sie? Z Muški, Olili, Zdenki, Pavly, Hany, Pop­pinki no i z Zajička, ich maskotki, która była taka bez­bronna i tak bar­dzo potrze­bo­wała opieki?

„Jeśli kie­dyś będziesz jadła rybę w Brnie, przy­po­mnij sobie, że w Tere­zi­nie też była rybka. Twoja Eva Fischlová – Fiška”.

„Kochana Flašicko: Czy zawsze będziesz pamię­tała, kto spał koło Cie­bie w Tere­zi­nie i kto był Twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką????????”.

Dla Flaški sztam­buch był nie tylko pamiątką. Z tych zapi­sków wyro­sło dla niej oso­bi­ste zada­nie i moralny obo­wią­zek. Zwłasz­cza z tej dedy­ka­cji od Evy Fischl:

Tak jak ten wielki grzyb chroni ten mały grzy­bek, tak chroni Cię ośro­dek. Za jakiś czas to Ty jed­nak będziesz musiała chro­nić innych. Dla­tego już teraz przy­go­tuj się na to, że będziesz musiała zwró­cić ten dług. I pamię­taj też póź­niej o tej, którą tak lubi­łaś. Twoja Fiška. Tere­zin, 5.10.1944.

W któ­rąś z pierw­szych nie­dziel po woj­nie będziemy na sie­bie cze­kać pod starą dzwon­nicą na Rynku Sta­ro­miej­skim w Pra­dze, przy­rze­kały sobie dziew­częta, ile­kroć przy­cho­dziło im się ze sobą żegnać i wzmac­niały to przy­rze­cze­nie for­mułką, która w ich ustach przy­po­mi­nała przy­sięgę i tajne hasło zara­zem:

Wie­rzysz mi – wie­rzę ci.Ty wiesz – ja wiem.Cokol­wiek się wyda­rzy,ty mnie zdra­dzisz,ja cie­bie nie zdra­dzę.

Histo­ria

Minęło już ponad sie­dem dzie­się­cio­leci. Wszystko to działo się w latach od 1942 do 1944. Flaška i dziew­częta, które razem z nią miesz­kały w pokoju 28 w ośrodku dla dziew­cząt L 410 w get­t­cie The­re­sien­stadt miały po 11–14 lat. Były jego więź­niar­kami. Wraz z wkro­cze­niem nie­miec­kich wojsk do ich Ojczy­zny utra­ciły domy, cały doby­tek, a w końcu także prawo do życia i zostały depor­to­wane do „getta The­re­sien­stadt”. Tam, w pokoju 28, zbie­gły się drogi życiowe ich oraz około pięć­dzie­się­ciu innych żydow­skich dziew­czy­nek.

Pod opieką doro­słych, tak jak i one więź­niów getta, miesz­kały przez jakiś czas razem, spały na wąskich dwu- i trzy­pię­tro­wych drew­nia­nych pry­czach, wspól­nie spo­ży­wały gło­dowe posiłki, wie­czo­rami słu­chały wycho­waw­czyni, która czy­tała im książkę, a po zga­sze­niu świa­tła opo­wia­dały sobie o swo­ich prze­ży­ciach, zdra­dzały sobie naj­skryt­sze myśl, tro­ski i lęki.

Spo­tka­nie w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie

Ni­gdy nie zapo­mnę naszego pierw­szego spo­tka­nia w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie w hotelu Hro­mo­vka. Ale nie tylko tego, bo od tam­tej chwili spo­tka­nia powta­rzały się każ­dego roku we wrze­śniu. Wspól­nie spę­dzane chwile miały ogromną siłę przy­cią­ga­nia i z każ­dym kolej­nym spo­tka­niem krąg uczest­ni­czą­cych był coraz więk­szy i już wkrótce stało się to coroczną tra­dy­cją, któ­rej nikt nie chciał prze­ga­pić. Radość ze spo­tka­nia zawsze wią­zała się nie­ro­ze­rwal­nie z rado­snym prze­czu­ciem kolej­nego spo­tka­nia za rok. Było to jak spo­tka­nie w gro­nie rodzin­nym. Cho­ciaż spo­ty­ka­jące się tu osoby nie były ze sobą spo­krew­nione, to ich wza­jemne rela­cje prze­sy­cone były tak ser­deczną bli­sko­ścią, że wielu z tych, któ­rzy na nas patrzyli, ze zdu­mie­niem zada­wało sobie pyta­nie, cóż to za jakaś nie­zwy­kła grupa i jakaż to nie­wi­dzialna więź łączy ze sobą te wszyst­kie osoby. Gdyby ktoś o to zapy­tał, odpo­wiedź brzmia­łaby: Czu­jemy się jak sio­stry. Jeste­śmy szczę­śliwe, kiedy możemy być ze sobą.

I wła­śnie dla­tego, że były ze sobą szczę­śliwe, świę­to­wały wspól­nie, kiedy miały co świę­to­wać – czy­jeś uro­dziny wypa­da­jące we wrze­śniu, a zwłasz­cza Rosz ha-Szana, czyli żydow­ski Nowy Rok.

Kwiaty i świece ozda­biały wtedy odświęt­nie nakryty stół, wygła­szano krót­kie prze­mowy, toa­sty, wrę­czano sobie pre­zenty. Póź­niej, wie­czo­rem, oży­wiona roz­mowa coraz czę­ściej ustę­po­wała śpie­wom i na koniec wszyst­kie już tylko śpie­wały. Pio­senki, które nuciły w dzie­ciń­stwie jako dzieci getta w The­re­sien­stadt: cze­skie i nie­miec­kie ludowe, hebraj­skie, a przede wszyst­kim z opery dzie­cię­cej Brundibár.

W cza­sie tych spo­tkań pano­wała nie­zwy­kła atmos­fera: była to mie­sza­nina rado­ści i powagi, miło­ści i przy­jaźni, a także wdzięcz­no­ści. Jej prze­sła­nie zda­wało się brzmieć: jeste­śmy wdzięczne, że mamy rodziny, że możemy być mat­kami i bab­ciami, że mamy dzieci i wnuki, że po tym wszyst­kim, czego doświad­czy­ły­śmy, speł­niło się wiele z naszych marzeń. A przede wszyst­kim za to, że możemy być razem z naszymi krew­nymi i przy­ja­ciółmi, w naszej daw­nej cze­skiej ojczyź­nie.

W takich momen­tach dziew­częta z pokoju 28 ze szcze­gólną mocą uświa­da­miają sobie, że wiele z ich daw­nych przy­ja­ció­łek nie może dzie­lić z nimi tego szczę­ścia. Ale wciąż żyją one i żyć będą w ich ser­cach i w ich myślach.

Opera dzie­cięca Brundibár

– We always remem­ber our friends – powie­działa mi Ela Weiss­ber­ger w cza­sie jed­nego z naszych spo­tkań po Szpin­dle­ro­wym Mły­nie. – Ile­kroć mówię do publicz­no­ści w Ame­ryce, pro­szę zebra­nych, aby przez chwilę sku­pili myśli na tych dziew­czę­tach i w ogóle wszyst­kich dzie­ciach z The­re­sien­stadt. Bo tych dzieci nikt już nie zna, tylko my, tych kilka dziew­cząt, które prze­żyły, zacho­wa­ły­śmy je nie tylko w myślach i ser­cach, ale mamy przed oczami ich obraz, ich twa­rze, oczy, ich oso­bo­wość i wszystko to, co z nimi prze­żyłyśmy. Dla­tego tak bar­dzo chcemy takiej książki. Wiążę też z tym nadzieję, że pew­nego dnia zbie­rzemy się wszyst­kie i zade­dy­ku­jemy tę książkę wszyst­kim młod­szym i przy­szłym poko­le­niom, prze­ka­zu­jąc im tym samym nasze życze­nia lep­szego życia. Także po to, aby zoba­czyli, że zro­bi­ły­śmy co w naszej mocy, żeby dać im coś, co możemy dać tylko my: nasze wspo­mnie­nia. I miłość, jaka łączy się dla nas z tymi wspo­mnie­niami – miłość, jaką oka­zali nam w tych cięż­kich cza­sach doro­śli: opie­ku­no­wie, nauczy­ciele, arty­ści i wielu innych. Wydaje mi się, że dzi­siaj wielu dzie­ciom przy­da­łaby się taka miłość, jakiej my wtedy doświad­czy­ły­śmy.

Finał dzie­cię­cej opery Brundibár. Klatka z nazi­stow­skiego filmu pro­pa­gan­do­wego The­re­sien­stadt. Ein Doku­men­tar­film aus dem jüdischen Sie­dlungs­ge­biet (The­re­sien­stadt. Film doku­men­talny z żydow­skich tere­nów osie­dleń­czych) (1944), zna­nego z iro­ni­zu­ją­cego pod­ty­tułu Führer daje Żydom w pre­zen­cie mia­sto. Reż.: Kurt Ger­ron.

Elę Weiss­ber­ger odwie­dzi­łam w Sta­nach wio­sną 1996 roku, żeby poroz­ma­wiać o Brundibárze, ope­rze dzie­cię­cej, którą w latach 1943/1944 wysta­wiano w get­cie The­re­sien­stadt i która stała się sym­bo­lem nadziei i zwy­cię­stwa dobra nad złem. Przy­go­to­wy­wa­łam wtedy dla roz­gło­śni Fre­ies Ber­lin słu­cho­wi­sko zaty­tu­ło­wane Brundibár i dzieci z The­re­sien­stadt.

Ela grała w spek­ta­klach w The­re­sien­stadt Kota, jedną z głów­nych postaci w tej urze­ka­ją­cej ope­rze, która powstała w Pra­dze w latach 1938–1939, jesz­cze przed wybu­chem dru­giej wojny świa­to­wej. Oby­dwaj twórcy dzieła, cze­ski kom­po­zy­tor Hans Krása oraz jego przy­ja­ciel, kary­ka­tu­rzy­sta i autor libretta Adolf Hof­f­me­ister nie mogli prze­wi­dzieć, że kilka lat póź­niej Brundibár zosta­nie wysta­wiony w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym z obsadą skła­da­jącą się z mło­dych żydow­skich więź­niów. Nie mogli też wie­dzieć, jak wiel­kie będzie zna­cze­nie Brundibára dla mło­dych wyko­naw­ców w get­cie The­re­sien­stadt. Ani też, że histo­ria tej opery będzie też zara­zem histo­rią pod­łego oszu­stwa i okrut­nego mordu popeł­nio­nego na żydow­skich dzie­ciach – któż bowiem byłby w sta­nie wyobra­zić sobie coś takiego pod koniec lat trzy­dzie­stych?

Przez cały czas w jej wspo­mnie­niach z prze­żyć w The­re­sien­stadt prze­wi­jały się „przy­ja­ciółki z pokoju 28”. O jakich przy­ja­ciół­kach była mowa? I co to za „pokój 28”, o któ­rym wciąż mówiła? Ela obu­dziła moją cie­ka­wość i czuła to. Kiedy się żegna­ły­śmy, powie­działa:

– We wrze­śniu jadę do Pragi. Tam spo­tkam się z moimi przy­ja­ciół­kami. Jeśli pani chce, pro­szę też przy­je­chać.

Pół roku póź­niej byłam już w Pra­dze. A wkrótce potem u Flaški w Brnie i u Helgi w Wied­niu.

Książka

– Prze­szłość trwa. Nie da się o niej zapo­mnieć – mówi mi Judith Rosen­zweig z domu Schwarz­bart. – Czło­wiek żyje z tym każ­dego dnia, nawet się nad tym nie zasta­na­wia­jąc, nie mówiąc o tym, a nawet nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Ale nagle się to poja­wia. Może się to zda­rzyć cał­kiem nagle, nie­spo­dzie­wa­nie. Jakaś uwaga, coś do jedze­nia, jakiś kwia­tek, na przy­kład lwia pasz­cza, ofi­cjalne uro­czy­sto­ści ku czci, cokol­wiek – i nagle wszystko wraca. Zawsze jed­nak tylko po kawałku, ni­gdy wszystko naraz.

Więk­szość wspo­mnień, które legły u pod­staw tej książki, to wynik nie­zli­czo­nych roz­mów, jakie prze­pro­wa­dzi­łam w latach 1996–2003 z oca­la­łymi z pokoju 28 i nie tylko, cza­sami w ich domach w Izra­elu, USA, w Wied­niu, Pra­dze czy Brnie. Jed­nak wiele z tych wspo­mnień – o ludziach, zda­rze­niach, pio­sen­kach – poja­wiło się pod­czas naszych gre­mial­nych roz­mów w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie, dokład­nie na tej wła­śnie nie­po­ję­tej zasa­dzie, o któ­rej wspo­mina Judith Rosen­zweig: nagle, nie­spo­dzie­wa­nie, nie wia­domo skąd.

Gdyby jakaś osoba postronna w cza­sie naszych zebrań pod­słu­chi­wała pod drzwiami, mogłaby chwi­lami odnieść wra­że­nie, iż zebrała się za nimi grupka nasto­la­tek, która z nie­by­wa­łym entu­zja­zmem dzieli się ze sobą naj­now­szymi prze­ży­ciami, bo co chwila czyjś głos wzno­sił się ponad innymi, a wspo­mnie­nie goniło wspo­mnie­nie. Nie­jed­no­krot­nie trudno było mi prze­rwać ten gwar roz­mów, abym mogła dokład­nie zro­zu­mieć to, o czym wła­śnie była mowa i to z jakże róż­nej nie­kiedy per­spek­tywy. Obecna w cza­sie jed­nego z tych spo­tkań dawna wycho­waw­czyni dziew­cząt z pokoju 28 roze­śmiała się w pew­nym momen­cie i krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową stwier­dziła:

– Ależ one zacho­wują się zupeł­nie tak jak wtedy, kiedy były jesz­cze dziećmi!

Jedno jest pewne: ni­gdy przed­tem i ni­gdy potem nie byłam świad­kiem i zara­zem uczest­niczką tak fascy­nu­ją­cej i nie­sa­mo­wi­tej burzy wspo­mnień. Z każ­dym kolej­nym spo­tka­niem wspo­mi­nana prze­szłość zyski­wała na inten­syw­no­ści i żywo­ści. Wystar­czył frag­ment z pamięt­nika Helgi, słowo ze sztam­bu­cha Flaški, wiersz z note­sika Handy, dzie­cięcy rysu­nek, zdję­cie, melo­dia – i już prze­szłość oży­wała, a z wyschnię­tych zda­wa­łoby się źró­deł try­skały obu­dzone do nowego życia wspo­mnie­nia. Pod cza­ro­dziej­skim wpły­wem tych podróży w cza­sie, z któ­rych jedne odby­wały się z szyb­ko­ścią świa­tła, inne z kolei wyraź­nie potrze­bo­wały wię­cej czasu i wyma­gały znacz­nego wysiłku, ale jed­nak wszyst­kie wciąż wydo­by­wały na powierzch­nię coś nowego, prze­szłość stała się teraź­niej­szo­ścią, taką bli­ską i nama­calną nawet dla mnie, kiedy pozwo­li­łam się porwać w sam śro­dek histo­rii, która została ze mną po dziś dzień.

Roz­mowy te zostały zapi­sane na dzie­siąt­kach magne­to­fo­no­wych kaset i wraz z ory­gi­nal­nymi doku­men­tami z cza­sów getta i odręcz­nie spi­sa­nymi na kart­kach wspo­mnie­niami sta­no­wią mate­riał, z któ­rego wyro­sła książka. A ponie­waż zale­żało mi na jak naj­więk­szej auten­tycz­no­ści przy jed­no­cze­snej rze­tel­no­ści histo­rycz­nej, a przede wszyst­kim na tym, aby histo­ria tych dziew­cząt była zro­zu­miała dla współ­cze­snego poko­le­nia mło­dzieży, ist­niała koniecz­ność naświe­tle­nia i włą­cze­nia kon­tek­stu histo­rycz­nego. Tak więc poświę­ci­łam mnó­stwo czasu na lek­turę publi­ka­cji bio­gra­ficz­nych oraz opra­co­wań i źró­deł doty­czą­cych tam­tego czasu. W cen­trum całej opo­wie­ści pozo­staje jed­nak nie­zmien­nie mikro­ko­smos pokoju 28 oraz losy grupki dziew­cząt, które los prze­pro­wa­dził przez ten wła­śnie pokój – dla wielu ostatni etap życia, w któ­rym było jesz­cze miej­sce na nadzieję, przy­jaźń i ludz­kie odru­chy.

Pamięt­nik Helgi Pol­lak

Trzeba tu jed­nak szcze­gól­nie zaak­cen­to­wać jeden z doku­men­tów, ponie­waż ma on fun­da­men­talne zna­cze­nie dla powsta­nia tej książki: to pamięt­nik Helgi Pol­lak. Bez tego pisa­nego dzie­cięcą ręką w pokoju 28 pamięt­nika z pew­no­ścią by jej nie było. Zapi­ski Helgi spra­wiły, że mogłam zre­kon­stru­ować codzien­ność miesz­ka­nek z pokoju 28 w ośrodku dla dziew­cząt L 410 w get­cie The­re­sien­stadt i uchwy­cić rze­czy­wi­stość tej „wyspy na roz­sza­la­łym morzu”, jak Helga okre­śliła go w swoim pamięt­niku.

Te miej­scami nie­zwy­kle oso­bi­ste i szcze­gó­łowe zapi­ski zabie­rają nas w świat 12–13 let­niej dziew­czynki z Wied­nia, dla któ­rej pisa­nie stało się nie­odzow­nym medium reflek­sji i rów­nie nie­odzow­nym dia­lo­giem z naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Dla mnie ten jedyny w swoim rodzaju doku­ment stał się cen­tral­nym punk­tem i nicią prze­wod­nią tej doku­mentalnej rela­cji, rów­nie nie­odzowną jak przy­ta­czany we frag­men­tach dia­riusz jej ojca, Ottona Pol­laka. Dla jej przy­ja­ció­łek te auten­tyczne świa­dec­twa tam­tych cza­sów stały się cen­nym kata­li­za­to­rem w pro­ce­sie odzy­ski­wa­nia pamięci.

Helga świa­do­mie oddała swój pamięt­nik w służbę tego przed­się­wzię­cia i sama prze­tłu­ma­czyła jego frag­menty z cze­skiego na nie­miecki. Było to nie­zbędne, ponie­waż z powo­dów, które wyja­śnia jej bio­gra­fia, nie pisała go w swoim ojczy­stym języku, któ­rym był nie­miecki, tylko w języku swo­jej emi­gra­cji w cze­skim Kyjo­vie. Dzie­sięć lat po pierw­szym nie­mieckim wyda­niu książki Dziew­częta z pokoju 28, pamięt­nik Helgi po raz pierw­szy uka­zał się w cało­ści, uzu­peł­niony o zapi­ski jej ojca. Na potrzeby tego wyda­nia pamięt­nik został prze­tłu­ma­czony od nowa i uka­zał się w roku 2014 w Edi­tion Room 28 pt. Mein Theresienstädter Tage­buch 1943–1944. Pierw­sze wyda­nie cze­skie uka­zało się w roku 2019 w wydaw­nic­twie Alba­tros Media w Pra­dze i nosi tytuł Můj terezínský deník 1943–1944 a zápisky mého otce Otty Pol­laka. Ogrom­nie się cie­szę, że ukażą się tam rów­nież moje Dziew­częta z pokoju 28, zak­tu­ali­zo­wane i prze­tłu­ma­czone od nowa na cze­ski.

Misja pie­lę­gno­wa­nia wspo­mnień

Szes­na­ście lat minęło od chwili uka­za­nia się w Niem­czech pierw­szego wyda­nia Dziew­cząt z pokoju 28 w 2004 roku. Wiele się od tego czasu wyda­rzyło. Jesz­cze w tym samym roku powstała wystawa zaty­tu­ło­wana Dziew­częta z pokoju 28, L 410, The­re­sien­stadt. Miesz­kanki tego pokoju, które prze­żyły wojnę, były zapra­szane na nie­zli­czone odczyty, otwar­cia wystaw, roz­mowy ze świad­kami cza­sów, uro­czy­sto­ści upa­mięt­nia­jące, spek­ta­kle opery Brundibár czy na kon­certy, na któ­rych wyko­ny­wano dzieła kom­po­zy­to­rów z The­re­sien­stadt. Dzi­siaj trudno już wręcz zre­kon­stru­ować wszyst­kie podróże, uro­czy­sto­ści czy miej­sca, w któ­rych poka­zy­wano wystawę, która ist­nieje już także w wer­sji cze­skiej, fran­cu­skiej, angiel­skiej a nawet bra­zy­lij­skiej. Jedno wyda­rze­nie nastę­puje po dru­gim, w szko­łach i salach kon­cer­to­wych, w muze­ach i kościo­łach czy insty­tu­cjach poli­tycz­nych, jak w nie­miec­kim Bun­de­stagu (2008), cze­skim Mini­ster­stwie Edu­ka­cji w Pra­dze (2009), w sie­dzi­bie Komi­sji Euro­pej­skiej w Bruk­seli (2013), czy w sie­dzi­bie Naro­dów Zjed­no­czo­nych w Gene­wie (2014), by wspo­mnieć tylko te naj­bar­dziej zna­czące, cho­ciaż abso­lut­nie nie ma to aspektu war­to­ściu­ją­cego. Naj­więk­sze zna­cze­nie mają bowiem dla nas te wyda­rze­nia, gdzie pro­jekt pod­chwy­tują zaan­ga­żo­wani peda­go­dzy i wycho­dzą z nim do mło­dego poko­le­nia.

Jak na przy­kład ani­ma­torka teatralna Lis­beth Wut­tke. To ona zaini­cjo­wała w Überlingen nad Jezio­rem Bodeń­skim mię­dzysz­kolny pro­jekt Brundibár, zapra­sza­jąc tam wystawę oraz świad­ków tam­tych cza­sów. Tłu­ma­cząc swoją decy­zję powie­działa, że miała takie wewnętrz­nie poczu­cie, że należy „jak naj­szyb­ciej włą­czyć je w nurt współ­cze­snego życia. Nasze poko­le­nie wszystko prze­cież wyparło i zapo­mniało. Była to jedyna w swoim rodzaju szansa prze­rzu­ce­nia mostu mię­dzy poko­le­niami”.

I rze­czy­wi­ście była to wielka szansa. To, o czym led­wie w zary­sach napo­mknę­łam w przed­mo­wie do pierw­szego wyda­nia książki – motywy powsta­nia pro­jektu, róż­no­rodne, nie­jed­no­krot­nie zaska­ku­jące aspekty, spla­ta­jące się ze sobą w opo­wie­ści o tych dziew­czę­tach, nie­by­wała więź, łącząca ten przy­ja­ciel­ski krąg – wszystko to jawi mi się dzi­siaj, po upły­wie tych szes­na­stu lat w zupeł­nie innym świe­tle. To, co wów­czas było jedy­nie prze­czu­ciem lub też anty­cy­po­waną pew­no­ścią, dzi­siaj jest two­rzy­wem także moich wła­snych wspo­mnień. Wspo­mnień o inspi­ru­ją­cej mocy tego wszyst­kiego, co jako dzie­dzic­two dziew­cząt z pokoju 28 stało się znane nawet w Bra­zy­lii.

Aspekty

Eve­lina Merová z domu Landová

Kiedy myślę o naprawdę prze­ra­ża­ją­cych latach wojny i Holo­kau­stu, w mojej pamięci zawsze poja­wia się jasny blask, taki biały punk­cik, czyli nasz ośro­dek dzie­cięcy w get­cie, nasz pokój 28. Spę­dzi­łam w The­re­sien­stadt osiem­na­ście mie­sięcy. W życiu doro­słej osoby to nie­wiele, ale w życiu dziecka to pra­wie jak wiecz­ność.

W The­re­sien­stadt zosta­łam siłą wydarta dzie­ciń­stwu. Zaczę­łam doro­śleć. Zaczę­łam się zasta­na­wiać. Tra­fi­łam do The­re­sien­stadt jako jede­na­sto­let­nia dziew­czynka, a kiedy opu­ści­łam getto w grud­niu 1943 roku w trans­por­cie do Auschwitz, czu­łam się nie­mal doro­sła.

Ośro­dek dla dziew­cząt w The­re­sien­stadt dopo­mógł mi prze­trwać wiele trud­nych chwil. Opie­kunki nauczyły nas czło­wie­czeń­stwa, poczu­cia przy­jaźni i soli­dar­no­ści. To dało mi siłę. Ale mia­łam też po pro­stu szczę­ście. Nie­stety, tylko nie­liczne z nas miały szczę­ście. Z około pięć­dzie­się­ciu do sześć­dzie­się­ciu dziew­cząt z naszego pokoju przy życiu zostało tylko pięt­na­ście.

W Hym­nie The­re­sien­stadt są takie słowa: „Gdy się chce, wszyst­kiemu radę można dać, przy ramie­niu ramię, wszy­scy wraz, na ruinach getta jesz­cze będziemy się śmiać”.

Nie­stety ta prze­po­wied­nia się nie speł­niła. Po woj­nie nikt nie umiał się śmiać… Ale o naszym ośrodku dzie­cię­cym w The­re­sien­stadt, o pokoju 28, myślimy z uśmie­chem.

Od powyż­szych słów zaczy­nają się odręcz­nie spi­sane przez Eve­linę wspo­mnie­nia o cza­sach z pokoju 28. Mimo wszyst­kich otchłani, jakie otwie­rały się przed jego miesz­kan­kami, kiedy po latach spo­glą­dały w prze­szłość na swoją drogę z ojczy­zny do getta w The­re­sien­stadt, a stam­tąd do pie­kła obozu zagłady Auschwitz-Bir­ke­nau, to jed­nak myśl o pokoju 28 budziła jasne wspo­mnie­nia. Jest to przy­pusz­czal­nie jeden z tych feno­me­nów, które wpra­wiały mnie w zdu­mie­nie, a także pew­nie jeden z powo­dów, dla któ­rych na długo zapa­mię­ta­łam słowa izra­el­skiego histo­ryka Jehudy Bau­era, wypo­wie­dziane 27 stycz­nia 1998 roku na forum Bun­de­stagu, w prze­mó­wie­niu z oka­zji Dni Pamięci Ofiar Naro­do­wego Socja­li­zmu: „Holo­kaust, a także wszyst­kie inne potwor­no­ści doko­nane przez naro­do­wych socja­li­stów, uka­zują nie tylko zło, do jakiego zdolny jest czło­wiek, ale też – nie­jako na mar­gi­ne­sie – tego prze­ci­wień­stwo: dobro”.

Judith Rosen­zweig

Jak nam się to udało, że wszyst­kie się jakoś zno­si­ły­śmy i nawza­jem sobie poma­ga­ły­śmy? Pra­wie trzy­dzie­ści dziew­cząt w trud­nym wieku mię­dzy dwu­na­stym a czter­na­stym rokiem życia. Że dobro­wol­nie się uczy­ły­śmy, że nasz pokój zawsze był wysprzą­tany i czy­sty, że myły­śmy włosy, cho­ciaż było to bar­dzo nie­wy­godne. Dzi­siaj rozu­miem, że Tella, nasza wycho­waw­czyni, doko­nała wiel­kiej rze­czy. Inne opie­kunki także.

Flaška

Opie­kunki były dla nas jak druga matka. Pokój 28 był dla nas małą, bez­pieczną wysepką, która poma­gała nam łatwiej znieść utratę ojczy­zny, dla wielu odłą­cze­nie od ojca lub matki, a cza­sem od oby­dwojga.

Miriam Jung, z domu Rosen­zweig

To był naprawdę przy­wi­lej, żyć i miesz­kać w ośrodku dla dziew­cząt L 410. Czas spę­dzony w pokoju 28 był dla mnie naj­lep­szym cza­sem w The­re­sien­stadt. Co cie­kawe, mimo że były­śmy młode, a nasze życie było nazna­czone gło­dem, zim­nem i stra­chem, to jed­nak pozo­sta­ły­śmy szczere i porządne i zawsze wysoko ceni­ły­śmy war­to­ści moralne. Zbu­do­wa­ły­śmy też bar­dzo głę­bo­kie przy­jaź­nie, jakie w nor­mal­nych warun­kach chyba nawet nie są moż­liwe.

Handa Drori z domu Pol­lak

Myślę, że przy­czyna, dla któ­rej jestem osobą tole­ran­cyjną i potra­fię się zaprzy­jaź­niać z ludźmi o innych prze­ko­na­niach, leży w pokoju nr 28 w The­re­sien­stadt. Miesz­ka­ły­śmy tam wszyst­kie w nie­wiel­kim pokoju, około trzy­dziestki dziew­cząt, a każda pocho­dziła z innego śro­do­wi­ska. Nie­które były roz­piesz­czone, nie­które kłó­tliwe, nie­które ego­istyczne, nie­które dobre, a nie­które mniej – jak to w życiu, gdzie każdy ma nieco innych cha­rak­ter. I nauczy­ły­śmy się jakoś się ze sobą godzić, wza­jem­nie słu­chać. Nauczy­ły­śmy się ze sobą żyć – bo nie było innego wyj­ścia.

Można by wręcz pomy­śleć, że w owym cza­sie nie było dru­giego takiego miej­sca, gdzie wycho­wa­nie trak­to­wano by poważ­niej, a idee wycho­waw­cze wcie­lano by w życie – na miarę moż­li­wo­ści – z więk­szym zaan­ga­żo­wa­niem i kon­se­kwen­cją niż w The­re­sien­stadt. Po czę­ści dla­tego, że nie było dru­giego porów­ny­wal­nego miej­sca, w któ­rym na tak ogra­ni­czo­nym tere­nie sku­piono by nie­mal całą spo­łecz­ność żydow­ską z jed­nego pań­stwa, a tym samym także jego umy­słową elitę – arty­stów, peda­go­gów, naukow­ców, dzia­ła­czy syjo­ni­stycz­nych. Przede wszyst­kim jed­nak było to moż­liwe dla­tego, że byli wśród nich ludzie, dla któ­rych życie dzieci było waż­niej­sze niż ich wła­sne. Ludzie tacy jak Fredy Hirsch, Wal­ter Eisin­ger, Rudi Freu­den­feld, Kamilla Rosen­baum, Ella Pol­lak czy – wyjąt­kowo ważna dla wielu dzieci – wie­deń­ska artystka i nauczy­cielka rysun­ków Friedl Dic­ker-Bran­deis, któ­rej lek­cje zaowo­co­wały ponad trzema tysią­cami dzie­cię­cych rysun­ków.

Dzia­ła­jący w struk­tu­rach opieki nad mło­dzieżą i przy orga­ni­za­cji wol­nego czasu doro­śli, a wraz z nimi wiele innych osób, robili wszystko, aby zapew­nić dzie­ciom bez­pieczną prze­strzeń.

„Chcie­li­śmy stwo­rzyć naszej mło­dzieży dom, miej­sce, gdzie będzie trak­to­wana poważ­nie, gdzie będzie mogła bez prze­szkód prze­żyć mło­dość, gdzie nie będzie zdana na bez­u­stanne roz­pa­mię­ty­wa­nie tego, co się dzieje – pisał legen­darny syjo­ni­styczny przy­wódca mło­dzieży Fredy Hirsch w poło­wie roku 1943 w swoim pod­su­mo­wa­niu rocz­nej dzia­łal­no­ści ośrod­ków dzie­cię­cych. – Chcie­li­śmy stwo­rzyć im pośród tego ogromu nie­szczę­ścia jakieś sto­sun­kowo przy­jemne schro­nie­nie”1.

Nikt nie był w sta­nie nawet w czę­ści prze­wi­dzieć, jaki będzie los więk­szo­ści więź­niów The­re­sien­stadt. Dla­tego cho­dziło tylko i wyłącz­nie o to, by skie­ro­wać ich nadzieje na czas po woj­nie, żeby byli gotowi na nadej­ście tego czasu i to nie tylko w fizycz­nym sen­sie. „Doświad­czy­li­śmy tego, że przez ostat­nie pół­tora roku poję­cia, które dotych­czas uzna­wane były za nie­na­ru­szalne w spo­łe­czeń­stwie ludz­kim, ule­gły prze­war­to­ścio­wa­niu, któ­rego wielu z nas nie potrafi pojąć – pisał Fredy Hirsch w swoim wykła­dzie. – I w taki wła­śnie świat tra­fiały nasze ośrodki mło­dzie­żowe. Trzeba było pod­jąć próbę ura­to­wa­nia dzieci przed dewa­lu­acją dobra”.

Koń­czy zaś sło­wami: „Myślę, że kie­dyś dzieci te będą z przy­jem­no­ścią powra­cały myślami do tego domu, jaki sta­ra­li­śmy się im stwo­rzyć w The­re­sien­stadt. Byłoby straszne, gdyby The­re­sien­stadt miało ozna­czać dla naszej mło­dzieży tylko nie­da­jącą się napra­wić duchową i fizyczną zapaść”2.

Grozą napawa świa­do­mość, że mimo wszel­kich sta­rań o dobro i prze­ży­cie tych dzieci, ponad 14 000 z nich nie docze­kało końca wojny. Pocie­sza­jąca nato­miast jest myśl, że nadzieja Fredy'ego Hir­scha jed­nak speł­niła się w przy­padku tych, któ­rzy prze­żyli.

* * *

Nie może w tym miej­scu zabrak­nąć pew­nej uwagi. H.G. Adler, autor dro­bia­zgowo opra­co­wa­nej i opu­bli­ko­wa­nej już w roku 1955, liczą­cej 892 strony mono­gra­fii The­re­sien­stadt 1941–1945. Das Antlitz einer Zwangs­ge­me­in­schaft3, swoją oceną opie­ku­nów mło­dzieży w tym get­cie („nie zdo­łali oni w żaden spo­sób powstrzy­mać oby­cza­jo­wego upadku mło­dzieży”) wywo­łał ogromne obu­rze­nie u wielu tych, któ­rzy prze­żyli. Swoją nie­uczciwą kry­tyką ludzi, któ­rzy w żaden spo­sób nie mogli się już prze­ciw­sta­wić tym krzyw­dzą­cym oce­nom – w tym mię­dzy innymi kie­ru­ją­cych wydzia­łem opieki nad mło­dzieżą Egona (Gondy) Redli­cha i Fredy'ego Hir­scha, człon­ków Juden­ratu Jakoba Epste­ina i Paula Epp­ste­ina – sam zdys­kre­dy­to­wał się w oczach byłych więź­niów The­re­sien­stadt, a także w moich. Roz­ma­wia­łam ze zbyt wie­loma oso­bami, które prze­żyły pobyt w tym get­cie, prze­czy­ta­łam zbyt wiele auten­tycz­nych źró­deł, aby ten­den­cyjne wywody H.G. Adlera mogły wywrzeć jakiś wpływ na moją ocenę sytu­acji, poza być może tym jed­nym, że były dla mnie sygna­łem, jak ważne jest, aby histo­ria dziew­cząt z pokoju 28 została opo­wie­dziana, choćby dla zacho­wa­nia histo­rycz­nej prawdy.

Motyw ten sta­wał się u mnie coraz sil­niej­szy dopiero w miarę zaj­mo­wa­nia się tema­tem. Począt­kowo o wiele sil­niej­sze było pra­gnie­nie inne, które towa­rzy­szyło mi od samego początku mojej stycz­no­ści z tą mate­rią, już przy oka­zji przy­go­to­wy­wa­nia słu­cho­wi­ska o ope­rze dzie­cię­cej Brundibár – poka­za­nie zna­cze­nia sztuki i kul­tury w tym nie­ludz­kim, brze­mien­nym śmier­cią cza­sie.

Ostatni akord: The­re­sien­stadt

„Jest pewna iro­nia losu w tym, że – jak pisze histo­ryk Livia Roth­kir­chen – wła­śnie w przy­mu­so­wej wspól­no­cie The­re­sien­stadt wybrzmiał ostatni akord współ­ist­nie­nia trzech etnicz­nych ele­men­tów – cze­skiego, nie­miec­kiego i żydow­skiego – które w ciągu wie­le­set­let­niego życia na cze­skiej ziemi wza­jem­nie na sie­bie wpły­wały i wzbo­ga­cały się nawza­jem, i które wywarły tak ogromny wpływ na roz­wój kul­tury myśli euro­pej­skiej. […] Cze­scy i nie­mieccy Żydzi, postrze­gani ogól­nie jako zasy­mi­lo­wani i nie­zdolni do sta­wie­nia oporu nazi­stom, wła­śnie w The­re­sien­stadt, ode­rwani od ojczy­zny i w naj­trud­niej­szych warun­kach, odna­leźli drogę do praw­dzi­wych ludz­kich i ducho­wych war­to­ści”4.

Życie kul­tu­ralne The­re­sien­stadt sta­nowi odbi­cie tego postę­po­wego ducha, który przed wybu­chem II wojny świa­to­wej sta­nowił o isto­cie kul­tury środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiej, łabę­dzi śpiew odcho­dzą­cej epoki, wła­śnie jej ostatni akord.

Był to akord bez wąt­pie­nia smutny i pełen roz­pa­czy, a jed­nak zna­leźć w nim można także nadzieję i odwagę. Nadzieję dla dzieci, będą­cych świad­kami tego łabę­dziego śpiewu oraz instru­men­tami, w któ­rych pró­bo­wano zaszcze­pić te odcho­dzące współ­brz­mie­nia, tak aby ni­gdy nie zostały zapo­mniane.

Nadzieje te nie były daremne, ponie­waż ów „ostatni akord” żyje na­dal w dzie­łach tych, któ­rzy two­rzyli jedyne w swoim rodzaju śro­do­wi­sko arty­styczne getta w The­re­sien­stadt, a więc w dzie­łach muzy­ków i kom­po­zy­to­rów Vik­tora Ull­manna, Hansa Krásy, Pavla Haasa, Gide­ona Kle­ina, Rafa­ela Schächtera, Karela Ančerla, w dzie­łach pla­sty­ków Otto Ungara, Leo Haasa, Bedřicha Fritty, Petera Kiena, Karela Fle­isch­manna, Alfreda Kan­tora, w pio­sen­kach kaba­re­to­wych i wier­szach Karela Švenka, Leo Straussa, Wal­tera Lin­den­bauma. Żyje na­dal we wspo­mnie­niach tych, któ­rzy prze­żyli, w nie­za­po­mnia­nych insce­ni­za­cjach, będą­cych – nie­mal ale­go­rycz­nym – ucie­le­śnie­niem istoty kul­tury w The­re­sien­stadt: Requ­iem Giu­seppe Ver­diego i opery dzie­cię­cej Brundibár Hansa Krásy.

I bez wąt­pie­nia także we wspo­mnie­niach i świa­dec­twach dziew­cząt z pokoju 28.

* * *

Już wtedy, w paź­dzier­niku 1996 roku, kiedy po raz pierw­szy odwie­dzi­łam w Wied­niu Helgę Kin­sky, a ona opo­wie­działa mi o swoim dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym w Wied­niu, Kyjo­vie i The­re­sien­stadt, czy­ta­jąc frag­menty swo­jego cudow­nego pamięt­nika, w mojej gło­wie poszcze­gólne obrazy ukła­dały się jasno i wyraź­nie niczym w fil­mie, obrazy, które z upły­wem kolej­nych lat coraz bar­dziej miały się sto­pić w jedno z prze­ży­ciami i wspo­mnie­niami jej przy­ja­ció­łek.

Wykład Fredy’ego Hir­scha z oka­zji pierw­szej rocz­nicy ist­nie­nia Ośrodka Mło­dzie­żo­wego L 417, połowa 1943 roku. Maszy­no­pis, Muzeum Żydow­skie w Pra­dze, zbiór: Tere­zin, sygn. 304/1. [wróć]

Tamże. [wróć]

Hans G. Adler, The­re­sien­stadt 1941–1945. Das Antlitz einer Zwangs­ge­me­in­schaft [The­re­sien­stadt 1941–1945. Obli­cze przy­mu­so­wej wspól­noty], Tübingen 1955. [wróć]

Livia Roth­kir­chen, Der geistige Wider­stand in The­re­sien­stadt [Duchowy ruch oporu w The­re­sien­stadt], w: Theresienstädter Stu­dien und Doku­mente 1997, s. 118–136. [wróć]

Poże­gna­nie

Pod koniec sierp­nia 1938 roku mała dziew­czynka o ciem­nych wło­sach stała na bal­ko­nie sta­rej kamie­nicy w jed­nej z dziel­nic Brna (Brünn), sto­licy ówcze­snych Moraw, i jak ska­mie­niała patrzyła za odda­la­jącą się posta­cią, nawet wów­czas, kiedy ta dawno już znik­nęła jej z oczu. Po jakimś cza­sie, który wyda­wał jej się wiecz­no­ścią i który na zawsze wrył się jej w pamięć, wró­ciła do wiel­kiego, mrocz­nego pokoju w sta­rym, zatę­chłym miesz­ka­niu i z pła­czem rzu­ciła się na jedno z łóżek. Zawa­lił się cały jej świat.

Helga Pol­lak, ok. 1941 roku.

Helga Pol­lak, wie­denka, miała osiem lat, kiedy zna­la­zła się w obcym miej­scu i sama stała się obca. Kiedy skoń­czyło się jej dzie­ciń­stwo – w nie­go­ścin­nym pen­sjo­na­cie w Brnie. Kiedy poże­gnała się ze swoją matką – na ponad osiem lat. Ale tego wszyst­kiego wów­czas nie wie­działa. W Pierw­szej Repu­blice Cze­cho­sło­wac­kiej jesz­cze pano­wał pokój. Nara­sta­jące prze­śla­do­wa­nia Żydów, jakie Helga prze­żyła w Wied­niu, nie sta­no­wiły w jej wyobra­że­niu poważ­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, w każ­dym razie na pewno nie uwa­żała ich za takie, które zagra­ża­łyby jej życiu. W ogóle dziew­czynka tylko nie­ja­sno zda­wała so-bie sprawę z tego, że jest Żydówką.

Pro­wa­dzona w latach 1919–1938 przez Ottona Pol­laka i jego brata Karla kawiar­nia „Palm­hof”, gdzie odby­wały się kon­certy.

Ponad sześć­dzie­siąt lat póź­niej Helga Pol­lak wciąż ma żywo w pamięci te obrazy:

– Pod koniec sierp­nia 1938 roku mama, która przy­je­chała z Wied­nia do Kyjova, zabrała mnie do Brna, do pry­wat­nego pen­sjo­natu. Wciąż jesz­cze mam to przed oczami, jak mnie tam zosta­wiła. Sta­łam na bal­ko­nie, patrzy­łam za nią i pła­ka­łam. Nikt w tym ponu­rym pen­sjo­na­cie się mną nie zajął. Wszyst­kie młode kobiety, które pod­naj­mo­wały tam miej­sca w poko­jach na cztery albo pięć łóżek i pra­co­wały albo były stu­dent­kami, mówiły po cze­sku. Jedyną osobą, jaka się tam tego przed­po­łu­dnia znaj­do­wała, była słu­żąca ze wsi, ale ona też ze mną nie roz­ma­wiała, bo nie miała jak. Wtedy jesz­cze nie mówi­łam po cze­sku, a ona nie mówiła po nie­miecku. Czu­łam się kom­plet­nie opusz­czona.

Nic w jej dotych­cza­so­wym życiu nie wska­zy­wało, że może się zda­rzyć coś takiego. Uro­dzona 28 maja 1930 roku w Wied­niu jako jedyne dziecko Ottona i Friedy Pol­la­ków, Helga miała dostat­nie dzie­ciń­stwo. Jej ojciec był wła­ści­cie­lem wiel­kiej i zna­nej kawiarni „Palm­hof” przy Maria­hil­fer­strasse, gdzie odby­wały się kon­certy. Dora­stała w tej samej kamie­nicy, w wiel­kim miesz­ka­niu, oto­czona czułą opieką matki i niańki Joanny. W pierw­szych latach życia doro­śli trzy­mali ją z daleka od kawiarni.

– To było dla mnie coś szcze­gól­nego, kiedy mogłam iść do „Palm­hofu”.

Otto Pol­lak, pocho­dzący z mia­sta Kyjov/Gaya1 w połu­dnio­wych Mora­wach, prze­niósł się do Wied­nia i w 1916 roku wcie­lono go do woj­ska; w cza­sie walk jego bate­rii dział polo­wych został tak ciężko ranny, że ampu­to­wano mu nogę. Tak więc, kiedy zakoń­czyła się pierw­sza wojna świa­towa, był inwa­lidą wojen­nym, odzna­czo­nym Srebr­nym Meda­lem za Odwagę Pierw­szej i Dru­giej Klasy – oko­licz­ność, która potem miała mu ura­to­wać życie.

W roku 1919, wraz ze swoim bra­tem Kar­lem, otwo­rzył w Wied­niu kawiar­nię „Palm­hof”, którą pro­wa­dził z wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niem. Uwiel­biał kawiar­nianą atmos­ferę i oso­bi­ście zaj­mo­wał się gośćmi, wśród któ­rych były zna­ko­mi­to­ści w rodzaju kom­po­zy­tora ope­ret­ko­wego Fran­ciszka Léhara, śpie­waka Richarda Tau­bera, akto­rów Hansa Mosera i Fritza Imhofa. Czę­sto gry­wały tam reno­mo­wane zespoły, któ­rych kon­certy co tydzień trans­mi­to­wało na żywo austriac­kie radio RAVAG. Co roku jeź­dził po kraju, a także za gra­nicę, w poszu­ki­wa­niu talen­tów i zda­rzało mu się odkryć muzy­ków, któ­rzy mieli potem swój wie­deń­ski debiut w „Palm­hofie”, a póź­niej gry­wali w słyn­nych orkie­strach muzyki kla­sycz­nej.

Wie­deń stał się drugą ojczy­zną Ottona Pol­laka, czuł się z nią zwią­zany do tego stop­nia, że kiedy nastały nie­bez­pieczne czasy, bar­dzo długo nie dopusz­czał do sie­bie myśli, żeby wyje­chać z Austrii. A powo­dów było aż nazbyt wiele. Już w roku 1934 w związku z puczem austriac­kich naro­do­wych socja­li­stów i zamor­do­wa­niem pre­miera rządu, Engel­berta Dollfußa, „Palm­hof” stał się celem ataku zde­le­ga­li­zo­wa­nych nazi­stów. Miały miej­sce dwa zama­chy bom­bowe na kawiar­nię. Raz w gar­de­ro­bie w cza­sie nie­dziel­nej her­batki tań­cu­ją­cej wybuchł gra­nat dymny. Innym znów razem w nocy zde­to­no­wano bombę przy okienku piw­nicz­nym.

– Huku tej bomby ni­gdy nie zapo­mnę. Mia­łam wtedy cztery latka. Bomba mogła poczy­nić ogromne spu­sto­sze­nie i tylko dzięki par­tac­kiemu umiesz­cze­niu i ogrom­nemu szczę­ściu nikt nie został ranny, a i dom nie­spe­cjal­nie ucier­piał. Tyle że wyle­ciały szyby w całej oko­licy.

Cztery lata póź­niej sytu­acja w Austrii zaostrzyła się. Otto Pol­lak i jego młod­sza o czter­na­ście lat żona Frieda zdą­żyli się już roz­wieść za obo­pólną zgodą. Helga została w domu ojca przy Maria­hil­fer­strasse. Jej matka, która prze­pro­wa­dziła się do nowego miesz­ka­nia, codzien­nie do niej przy­cho­dziła i na­dal poma­gała Otto­nowi Pol­lakowi w kawiarni. Wła­ściwą opiekę nad Helgą spra­wo­wała jed­nak głów­nie nia­nia Johanna, która stała się jej drugą mamą.

Dla­tego dwa naj­istot­niej­sze wyda­rze­nia zapi­sały się w pamięci Helgi w połą­cze­niu z obra­zem niani. Pierw­sze roze­grało się póź­nym wie­czo­rem 11 marca 1938 roku.

– Byłam w salo­nie. Johanna włą­czyła radio i jak zacza­ro­wana wsłu­chi­wała się w poże­gnalne prze­mó­wie­nie ustę­pu­ją­cego kanc­le­rza Schu­sch­nigga. Do dziś pamię­tam jego ostat­nie słowa: „Niech Bóg ma Austrię w opiece”, powie­dział z prze­ję­ciem. Po raz pierw­szy widzia­łam, jak Johanna pła­cze.

Naza­jutrz wcze­snym ran­kiem Helga wyglą­dała razem z nia­nią przez okno na Maria­hil­fer­strasse.

– Widzia­łam żoł­nie­rzy masze­ru­ją­cych ulicą. W oknach innych domów wywie­szono mnó­stwo flag ze swa­styką. Jeden z ofi­ce­rów wszedł do kawiarni ojca i spy­tał go, czy zechciałby wydać żoł­nie­rzom poczę­stu­nek. A mój ojciec powie­dział: „Nie, to lokal żydow­ski”. Na co ofi­cer odparł, że nic go to nie obcho­dzi, bo jego obcho­dzą tylko jego ludzie. Nagle cała kawiar­nia zaro­iła się od żoł­nie­rzy. Parę dni póź­niej „Palm­hof” został zamknięty.

Pod wra­że­niem wkra­cza­ją­cych oddzia­łów nie­miec­kich, owa­cyj­nie przyj­mo­wa­nych przez więk­szość miesz­kań­ców, w tysiące Austria­ków wstą­piła nowa, uskrzy­dla­jąca pew­ność sie­bie, żywiąca się nie­na­wi­ścią do „żydow­skich pod­lu­dzi” i dumą z przy­na­leż­no­ści do „aryj­skiej rasy panów”. Tlący się przez dzie­się­cio­le­cia anty­se­mi­tyzm w jed­nej chwili wybuch­nął pło­mie­niem i jak pożar roz­prze­strze­nił się po całym kraju. Docho­dziło do róż­nego rodzaju eks­ce­sów, mają­cych cha­rak­ter pogro­mów. Żydów bito, mal­tre­to­wano, szy­ka­no­wano, wresz­cie zwal­niano ze sta­no­wisk, pozba­wiano wła­sno­ści i wypę­dzano. Ter­ror nazi­stów nabrał w Austrii jesz­cze więk­szych roz­mia­rów niż w Niem­czech. Tysiące Żydów ucie­kało przez gra­nicę albo sta­rało się o papiery wyjaz­dowe.

Dotych­czas reli­gia nie odgry­wała w życiu Pol­la­ków jakiejś szcze­gól­nej roli i Helga zetknęła się z juda­izmem dopiero w szkole pod­sta­wo­wej, na lek­cji reli­gii żydow­skiej. Teraz jed­nak rodzice przy­po­mnieli sobie o swo­ich korze­niach. W kwiet­niu 1938 roku, w cza­sie Pas­chy, Otto i Frieda Pol­lak po raz pierw­szy razem z córeczką udali się na ucztę sede­rową do syna­gogi.

Spon­ta­nicz­nie roz­prze­strze­nia­jący się ter­ror zaczęto wspo­ma­gać orga­ni­zo­wa­nymi przez pań­stwo akcjami. Już wysłano trans­port pierw­szych 151 tzw. schutzhäftlingów (więź­niów aresz­to­wa­nych pre­wen­cyj­nie), w tym 60 Żydów, do obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Dachau. W maju uwię­ziono kolejne 2000 Żydów i roz­miesz­czono w róż­nych obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych. 20 maja 1938 roku norym­ber­skie ustawy rasowe zaczęły obo­wią­zy­wać także w Austrii. Od tej chwili każdy dzień nazna­czony był prze­mocą i stra­chem.

Cho­ciaż rodzice osła­niali Helgę, jak mogli, to jed­nak duch czasu z dnia na dzień coraz wyraź­niej wdzie­rał się także w życie dziew­czynki. W szko­łach żydow­scy ucznio­wie musieli sia­dać w spe­cjal­nych „żydow­skich ław­kach”. Dzieci, które dotych­czas przy­jaź­niły się z Helgą, zaczęły od niej stro­nić. Na uli­cach rzą­dził motłoch.

– Pew­nego dnia, gdy wra­ca­łam ze szkoły, drogę zagro­dziło mi kilku nie­zna­jo­mych chłop­ców i zaczęło wrzesz­czeć: „Ty żydow­ska świ­nio!”. Do dziś pamię­tam, jak pła­ka­łam i jak poli­cjant – był to pan Lah­ner, który miesz­kał w naszej kamie­nicy – wziął mnie za rękę, pocie­szał i odpro­wa­dził do domu.

Także szkolna wycho­waw­czyni, Dora Neuss, nie prze­stała darzyć jej sym­pa­tią i na zakoń­cze­nie roku wpi­sała jej do sztam­bu­cha: „Gdy dosię­gnie Cię los zmian, niech Cię to nie trapi. Ubyć bowiem musi księ­życa, by mogło go znowu przy­być. Twoja wycho­waw­czyni, Dora Neuss, któ­rej bar­dzo będzie bra­ko­wało małej gołą­beczki”.

W tam­tych cza­sach Helga nie mogła się docze­kać let­nich waka­cji. Naj­czę­ściej spę­dzała je u rodziny ojca w Kyjo­vie w Cze­cho­sło­wa­cji, nie­da­leko gra­nicy austriac­kiej. W oka­za­łym domu przy samym rynku miesz­kała babka Sophie, stry­jenka Marta, czyli sio­stra ojca z mężem, stryj Fritz z dwójką swo­ich dzieci, Trude i Jošką, któ­rego wszy­scy nazy­wali Joši. Joši był star­szy od Helgi o pięć lat, a Trude o sie­dem. Z nimi i dziećmi sąsia­dów czę­sto bawiła się na wiel­kim podwó­rzu za domem, gdzie cho­dziły kury, była klatka z kró­li­kami i wielka szopa pełna róż­nych narzę­dzi.

Tam­tego roku bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem Helga myślała o waka­cjach i wyobra­żała sobie, jak to będzie. Kyjov wabił jak wytę­sk­niona przy­goda. Także mały skle­pik stry­jenki Marty w tym samym domu.

– Było tam mnó­stwo cie­ka­wych rze­czy: igły do szy­cia, swe­try, zabawki, wózki dzie­cięce. Na Boże Naro­dze­nie na wysta­wie poja­wiały się lalki, jedna pięk­niej­sza od dru­giej, a na zaple­czu pię­trzyły się wtedy aż pod sufit pudełka z lal­kami. Cza­sem stry­jenka zachę­cała mnie, żebym sobie jakąś wybrała. Uszczę­śli­wiało mnie to. W Kyjo­vie czu­łam się jak w raju.

Tak było też w roku 1938. Helga spę­dziła tam ostat­nie piękne lato swo­jego dzie­ciń­stwa, które trwało aż do końca sierp­nia, kiedy to przy­je­chała jej matka, przy­wo­żąc w baga­żach dwie donio­słe decy­zje: pod cię­ża­rem wyda­rzeń Otto i Frieda Pol­lak posta­no­wili, że Helga naj­bliż­szy czas spę­dzi u krew­nych na Mora­wach. A potem, ponie­waż nie zna cze­skiego, będzie musiała uczęsz­czać do nie­miec­kiej szkoły w Brnie i tam też miesz­kać – w razie koniecz­no­ści nawet sama, w pry­wat­nym pen­sjo­na­cie. Frieda Pol­lak usi­ło­wała wytłu­ma­czyć swo­jej ośmio­let­niej córce, że wszystko to dzieje się dla jej dobra. Z jed­nej strony bowiem rodzina chce ją uchro­nić przed zagro­że­niami cza­ją­cymi się w Wied­niu, a z dru­giej, ze względu na jej przy­szłość, bar­dzo wszyst­kim zależy, aby zdo­była dobre wykształ­ce­nie.

Kilka dni póź­niej Frieda Pol­lak wyje­chała z córką do sto­licy Moraw, Brna. Upew­niw­szy się, że córka będzie miała w pen­sjo­na­cie dobre warunki, poże­gnała się z nią.

– Jesteś mądrą dziew­czynką, na pewno sobie pora­dzisz – doda­wała jej otu­chy.

A potem Helga stała na bal­ko­nie i patrzyła za odda­la­jącą się matką. I tak wła­śnie coś, co zaczęło się jak let­nie waka­cje, stało się dla Helgi emi­gra­cją.

*

Helga spę­dziła następne dni pogrą­żona w apa­tii; kiedy ktoś ją zagad­nął, nie potra­fiła wydo­być z sie­bie słowa. Miała poczu­cie, że i tak nikt by jej nie zro­zu­miał, obo­jętne, czy mówi­łaby po cze­sku, czy nie. Sama prze­cież nie rozu­miała, co się z nią stało. Pogrą­żyła się w głę­bo­kiej depre­sji.

Powia­do­miony przez wła­ści­cieli pen­sjo­natu o sta­nie Helgi ojciec w naj­więk­szym pośpie­chu wyszu­kał z pomocą krew­nych w Kyjo­vie jakąś rodzinę zastęp­czą, która ją przy­jęła.

– Wit­t­man­no­wie byli bar­dzo dys­tyn­go­waną rodziną z pięk­nym miesz­ka­niem. Byli dla mnie naprawdę bar­dzo mili, ale ja i tak czu­łam się wciąż jak obca. Z ich czter­na­sto­let­nią córką nie wolno mi było roz­ma­wiać, nie wolno mi było nawet wejść do jej pokoju i poba­wić się jej zabaw­kami.

Po jakichś dwóch tygo­dniach poja­wiła się wresz­cie brat­nia dusza: przy­je­chał do niej w odwie­dziny kuzyn Joši razem z kolegą. Obaj chłopcy poszli z Helgą do kina. Kiedy się z nią żegnali, Helga bar­dzo pła­kała. Naj­chęt­niej od razu wró­ci­łaby z Jošim do Kyjova. Po powro­cie do domu Joši tak długo prze­ko­ny­wał rodzi­ców, aż wresz­cie zate­le­gra­fo­wali do ojca Helgi do Wied­nia, mówiąc o jego wizy­cie u dziew­czynki.

Zaraz następ­nego dnia Otto Pol­lak wsiadł do pociągu i poje­chał do Brna.

– Był piękny dzień, świe­ciło słońce. Ojciec przy­je­chał cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie. Nikt mi nic nie powie­dział. Na­dal widzę go przed sobą, jak sie­dzi na ławce w parku i roz­waża na wszyst­kie strony, co ma zro­bić, a ja go nama­wiam, żeby mnie zawiózł do Kyjova.

Jesz­cze tego samego wie­czoru Otto Pol­lak napi­sał list do matki Helgi.

Brno, 11 wrze­śnia 1938

Kochana Friedo,

[…] pani Wit­t­mann poszła scho­dami pierw­sza, żeby uprze­dzić Helgę o moim przy­by­ciu. Klatkę scho­dową wypeł­nił nie­opi­sany wrzask rado­ści. Po scho­dach zbie­gła do mnie Helga w nowej let­niej sukience, bia­łych buci­kach i poń­czo­chach.

Rado­ści z naszego spo­tka­nia nie da się opi­sać. Pani Wit­t­mann zosta­wiła nas samych. Helga sta­nęła przede mną i powie­działa z taką po dzie­cin­nemu poważną minką: Już w pierw­szej chwili, tato, kiedy cię przed sobą zoba­czy­łam, posta­no­wi­łam ci powie­dzieć, że nie chcę tu zostać. Chcę być albo z wami w Wied­niu, albo w Kyjo­vie u stry­jenki Marty.

Aż trudno opi­sać, jak poważ­nym i doj­rza­łym rozu­mo­wa­niem popi­sał się ten ośmio­letni brzdąc i jak głę­bo­kie emo­cje ujaw­niła jej duszyczka.

Czę­sto pusz­czały jej się z oczu łzy, a kiedy sie­dzie­li­śmy na pla­cyku przed domem, powie­działa: Jak sobie chcą, to mogą sobie zabrać wszyst­kie parki w Wied­niu. Ja tam wolę sie­dzieć w domu w jakimś kąciku, niż tutaj cho­dzić po parku. Kiedy mama wyjeż­dżała, to robi­łam wszystko, żeby się powstrzy­mać od pła­czu, bo za nic nie chcia­łam, żeby jej było przy­kro w pociągu. Ale potem to pła­ka­łam!

Kiedy jej powie­dzia­łem, że Ilse Kalin­hof wyje­chała do Pale­styny, zakrzyk­nęła, że woli wędro­wać po całym świe­cie jak żebrak, byle z rodzi­cami, niż jako bogate dziecko miesz­kać u obcych ludzi. Zapy­tała, co robi Helga Weiss, i powie­działa: Ta to ma dobrze, że może być z rodzi­cami.

Potem opo­wie­działa mi, że odwie­dził ją Joši i że strasz­nie pła­kała, kiedy się żegnali. A kiedy spy­ta­łem, czy Joši też pła­kał, to stwier­dziła, że było mu smutno, ale prze­cież on nie wie, jak to jest, jak się musi być mię­dzy obcymi.

I tak to trwało przez parę godzin. Z tru­dem opar­łem się jej żąda­niu, abym natych­miast pod­jął jakieś decy­zje. Chcę odcze­kać parę dni, żeby w spo­koju i nie pod wpły­wem chwi­lo­wych emo­cji pod­jąć osta­teczne środki co do przy­szło­ści tego nad­zwy­czaj­nego dziecka. Było mi tak ciężko na sercu, że nawet kiedy zro­biło się już ciemno, na­dal sie­dzia­łem w mroku parku przed kamie­nicą i długo patrzy­łem w oświe­tlone okna pokoju, gdzie, jak się domy­śla­łem, miesz­kała moja malutka.

Ser­deczne pozdro­wie­nia od Two­jego Ottona

Dwa dni póź­niej zapa­dła decy­zja.

– Całą drogę z Brna do Kyjova prze­je­cha­li­śmy tak­sówką – byłam wnie­bo­wzięta! Ska­ka­łam pod sufit auta, tak byłam szczę­śliwa! Do dziś mam przed oczami kra­jo­braz, który prze­su­wał się za szybą.

Ze względu na język Helga musiała po raz drugi pójść w Kyjo­vie do dru­giej klasy. Wcale się tym jed­nak nie prze­jęła. Była zado­wo­lona, że znowu jest wśród krew­nych. Bły­ska­wicz­nie nauczyła się cze­skiego, robiła postępy w szkole i bar­dzo szybko poczuła się w Kyjo­vie jak w domu.

Kartka pocz­towa od Friedy Pol­lak do Helgi.

Oto­czona opieką rodziny nie­wiele dostrze­gała z groź­nych wyda­rzeń roz­gry­wa­ją­cych się w całej Euro­pie. Fatalne skutki układu mona­chij­skiego z wrze­śnia 1938 roku, nie­bez­pie­czeń­stwo, jakie nio­sło za sobą zaję­cie „Kraju Sudec­kiego”, czyli zamiesz­ki­wa­nego głów­nie przez lud­ność nie­miecką rejonu Cze­cho­sło­wa­cji2, oraz coraz bliż­sza Kyjova obec­ność wojsk nie­miec­kich – Helga była za mała, żeby cokol­wiek z tego rozu­mieć. Widziała tylko, że ludzie wokół stają się coraz bar­dziej nie­spo­kojni i lękliwi. Nawet kiedy 15 marca 1939 roku nie­miecki Wehr­macht zajął tzw. resztkę Czech i pro­kla­mo­wano powsta­nie Pro­tek­to­ratu Czech i Moraw, w jej oczach nie­wiele się zmie­niło. O wiele więk­sze zna­cze­nie miała dla niej kartka pocz­towa, jaką otrzy­mała od matki:

Ostenda, 25.3.1939. Kochana Córeczko! Za godzinę ten piękny sta­te­czek prze­wie­zie mnie do Anglii. Już nie­długo Ty także popły­niesz tą samą drogą i będziesz się cie­szyć tak jak ja teraz. Tysiące buzia­ków dla mojej kocha­nej Córeczki i mnó­stwo ser­decz­no­ści dla kocha­nej stry­jenki Marty, dla Babci, stryjka Fritza, stryjka Karla, Marienki, Tru­del i Jošiego. Twoja Mama.

*

Od 21 czerwca 1939 roku ustawy norym­ber­skie, które od 15 wrze­śnia 1935 roku regu­lo­wały anty­ży­dow­ską poli­tykę w Niem­czech, zaczęły obo­wią­zy­wać także w Pro­tek­to­ra­cie Czech i Moraw. Helgę dosię­gnął ten wła­śnie los, przed któ­rym chcieli ją uchro­nić rodzice. Wciąż jed­nak było moż­liwe opusz­cze­nie kraju; wciąż jesz­cze mło­dzi ludzie mogli wyje­chać dzięki pomocy orga­ni­za­cji żydow­skich takich jak He-Cha­luc czy Alija ha-Noar na prak­tyki rol­ni­cze do Wiel­kiej Bry­ta­nii, Danii i Holan­dii. Orga­ni­zo­wano też trans­porty dzie­cięce. Jed­nym z nich Helga miała wyje­chać do Wiel­kiej Bry­ta­nii, gdzie cze­kała na nią matka. Latem 1939 roku przy­szła nawet do domu kraw­cowa, żeby wziąć miarę i wypo­sa­żyć Helgę na podróż. Dostała nowe spód­niczki, bluzki, sukienkę i płasz­czyk, wszystko opa­trzone jej nazwi­skiem, żeby nic się nie zgu­biło, gdyby coś miało pójść nie tak i w Anglii nie tra­fiła od razu do matki, tylko do ośrodka dla dzieci.

Lecz we wcze­snych godzi­nach poran­nych 1 wrze­śnia 1939 roku nie­miecki pan­cer­nik szkolny „Schle­swig-Hol­stein” otwo­rzył ogień w kie­runku Wester­platte i nie­mieckie woj­ska napa­dły na Pol­skę. Roz­po­częła się druga wojna świa­towa. Wydano nowe roz­po­rzą­dze­nia, które krok po kroku zaczęły do mini­mum ogra­ni­czać Żydom swo­bodę poru­sza­nia się. Potem gra­nice cał­kiem zamknięto i marze­nie o podróży do Anglii pry­sło jak bańka mydlana.

W następ­nym roku – Helga wła­śnie skoń­czyła trze­cią klasę – Żydów usu­nięto ze szkół publicz­nych. I znów rodzina uznała za konieczne prze­nie­sie­nie Helgi do Brna, tym razem dla­tego, że była tam szkoła żydow­ska – jedyna, do któ­rej Helga mogła jesz­cze uczęsz­czać. Ponie­waż cho­dziło o to, żeby była pod dobrą opieką, umiesz­czono ją – jak wiele dzieci w podob­nej sytu­acji – w sie­ro­cińcu żydow­skim. Stry­jek zawiózł ją tam tuż przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego.

– To był kosz­mar. Nikt tam na mnie nie cze­kał, żadna wycho­waw­czyni, nikt. Spa­łam w ciem­nej, wiel­kiej sali, w któ­rej stało około czter­dzie­stu pustych meta­lo­wych łóżek. Jak się potem dowie­dzia­łam, dużo dzieci leżało ze szkar­la­tyną w szpi­talu, inne były jesz­cze na waka­cjach.

Po kilku dniach dzieci wró­ciły, ale sytu­acja Helgi się nie zmie­niła.

– Dawano nam bar­dzo mało jedze­nia. Żeby rano coś dostać, trzeba było iść do kuchni, gdzie dwie posłu­gaczki roz­da­wały chleb, zawsze czer­stwy, a jak się było na samym początku, to jesz­cze tro­chę mar­mo­lady. Mój kuzyn Joši, który też prze­niósł się do szkoły w Brnie, cze­kał na mnie cza­sem w szkole, żeby mi poda­ro­wać taki trój­kątny serek. Nie mogłam wytrzy­mać w tym sie­ro­cińcu. Za wszelką cenę chcia­łam się stam­tąd wynieść.

Hel­dze udało się dopiąć swego i wresz­cie zna­la­zła miej­sce u pew­nego mał­żeń­stwa miesz­ka­ją­cego w pobliżu szkoły żydow­skiej. Kobieta bar­dzo miło zaopie­ko­wała się swoją młodą loka­torką i już wkrótce Helga poczuła się tam w miarę dobrze, zwłasz­cza że nie­da­leko miesz­kała jej rówie­śniczka, Ruth Ste­iner, córka oku­li­sty, która została jej pierw­szą przy­ja­ciółką.

Przy­szła wio­sna 1941 roku, a wraz z nią defi­ni­tywny zakaz wyjazdu dla Żydów z Pro­tek­to­ratu. Nie pyta­jąc nikogo o zgodę, Helga spa­ko­wała swoje rze­czy, poszła na dwo­rzec, kupiła bilet i poje­chała do krew­nych do Kyjova. Dotarła tam pod wie­czór, było jesz­cze jasno. Stry­jenka wła­śnie kar­miła kury na podwórku i była nie­źle zdu­miona, kiedy nie­spo­dzie­wa­nie sta­nęła przed nią Helga z walizką i powie­działa:

– No to wró­ci­łam.

*

Otto Pol­lak wciąż jesz­cze miesz­kał w Wied­niu. Kawiar­nia została tym­cza­sem „zary­zo­wana”, skon­fi­sko­wano też jego mają­tek. Piękne miesz­ka­nie wraz z cen­nym ume­blo­wa­niem musiał oddać i prze­nieść się do innego lokum. Prze­żył listo­pa­dowe pogromy 1938 roku, kiedy splą­dro­wano i spa­lono czter­dzie­ści dwie wie­deń­skie syna­gogi i domy modli­twy, znisz­czono i pozaj­mo­wano nie­zli­czone żydow­skie sklepy i miesz­ka­nia. Uwię­ziono wtedy 6574 wie­deń­skich Żydów, 3700 tra­fiło do obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Dachau, część z nich zamor­do­wano.

Nazi­stow­ski ter­ror spo­wo­do­wał masowe ucieczki z kraju. Do maja 1938 roku wyje­chało sto tysięcy ludzi, wielu ucie­kło nie­le­galną drogą do sąsied­nich państw. Po wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej szanse ucieczki lub wyjazdu dla pozo­sta­łych jesz­cze w Austrii nie­miec­kich i austriac­kich Żydów spa­dły do zera. Zaczęło docho­dzić do pierw­szych przy­mu­so­wych prze­sie­dleń. W paź­dzier­niku 1939 roku 1584 Żydów męż­czyzn wysie­dlono z Wied­nia na tereny pol­skie pod Nisko nad Sanem. W począt­kach 1941 roku zaczęły się pierw­sze wywózki: łącz­nie 5031 Żydów tra­fiło do Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa, gdzie w 1942 roku zostali wymor­do­wani w ramach „akcji Rein­hardt”.

Nie­miecka napaść na Zwią­zek Radziecki 22 czerwca 1941 roku zapo­cząt­ko­wała bez­przy­kładną wojnę na wynisz­cze­nie, która kosz­to­wała życie ponad 27 milio­nów oby­wa­teli ZSRR, jed­no­cze­śnie była wstę­pem do ludo­bój­stwa na euro­pej­skich Żydach.

W lutym 1941 roku Otto Pol­lak cudem unik­nął depor­ta­cji. Bez roz­kazu wywózki, wprost z ulicy wzięło go SS i wci­snęło do mają­cego zaraz odje­chać trans­portu. Miał jed­nak szczę­ście. W ostat­niej chwili w sukurs przy­szedł mu SA-man, któ­rego Otto Pol­lak znał ze swo­jej kawiarni, i wyre­kla­mo­wał go z trans­portu.

Po tym prze­ży­ciu Otto Pol­lak jesz­cze ener­gicz­niej zaczął zała­twiać prze­sie­dle­nie do Kyjova – z powo­dze­niem. 2 wrze­śnia 1941 roku – na zasa­dzie jakie­goś zupeł­nego wyjątku – otrzy­mał poli­cyjne pozwo­le­nie na wyjazd do Pro­tek­to­ratu Czech i Moraw i 9 wrze­śnia dotarł na miej­sce.

– Strasz­nie się cie­szy­łam. Już wcze­śniej było bar­dzo cia­sno, bo w Kyjo­vie zdą­żyło zamiesz­kać wiele żydow­skich dzieci, a to dla­tego, że wszy­scy Żydzi z całej oko­licy, z Göding (dziś: Hodo­nin), z Unga­risch Brod (dziś: Uherský Brod) i Unga­risch Hra­disch (dziś: Uherské Hradiště), musieli się prze­nieść do okrę­go­wego Kyjova. Ale jakoś się godzi­li­śmy.

Trzeba się było ście­śnić. Tam gdzie kie­dyś miesz­kała jedna rodzina, teraz musiało się ich zmie­ścić kilka. Tak samo było w domu przy kyjo­vskim rynku. W jed­nym pokoju miesz­kała kuzynka Helgi Trude ze swoim mężem Her­man­nem, będąca wtedy w ciąży, w dru­gim rodzina Taus­si­gów. Joši spał w kuchni, w trze­cim pokoju stry­jenka Marta ze stry­jem Frit­zem, obok, oddzie­leni para­wa­nem, Helga z ojcem.

19 wrze­śnia 1941 roku w Niem­czech i w Pro­tek­to­ra­cie wydano roz­po­rzą­dze­nie o obo­wiązku nosze­nia „żydow­skiej gwiazdy”. Był to po pro­stu kolejny krok w wyty­czo­nym przez Adolfa Hitlera kie­runku. „Führer życzy sobie”, jak napi­sał 19 wrze­śnia 1941 roku Hein­rich Him­m­ler do gau­le­itera i namiest­nika Rze­szy w Kraju Warty, SS-Obergruppenführera Arthura Gre­isera, aby „moż­li­wie szybko zarówno stara Rze­sza, jak i Pro­tek­to­rat od zachodu po wschód zostały oczysz­czone i uwol­nione od Żydów”3.

*

Daleko od Kyjova, w pięk­nym sta­rym zamku w Pra­dze na Hrad­cza­nach, w pomiesz­cze­niach służ­bo­wych świeżo mia­no­wa­nego zastępcy pro­tek­tora Czech i Moraw, Obergruppenführera Rein­harda Hey­dri­cha, mie­siąc póź­niej na dwóch waż­nych taj­nych kon­fe­ren­cjach usta­lono zasady postę­po­wa­nia wobec lud­no­ści żydow­skiej w Pro­tek­to­ra­cie. W pro­to­kole z 10 paź­dzier­nika 1941 roku zapi­sano nastę­pu­jące usta­le­nia:

O szan­sach get­to­iza­cji na tere­nie Pro­tek­to­ratu:

[…] W Cze­chach wcho­dzi­łoby w grę […] prze­ję­cie The­re­sien­stadt przez Cen­tralny Urząd Emi­gra­cji Żydow­skiej. Po ewa­ku­acji z tego obozu przej­ścio­wego (przy czym Żydzi zosta­liby sil­nie zdzie­siąt­ko­wani) na tereny wschod­nie cały obszar mógłby zostać roz­bu­do­wany we wzor­cowe nie­miec­kie osie­dle […].

Trans­port do getta The­re­sien­stadt nie zająłby wiele czasu, każ­dego dnia można by tam wysłać dwa do trzech pocią­gów po tysiąc osób każdy […] Wedle spraw­dzo­nej metody Żyd może wziąć ze sobą do 50 kg nie­zaj­mu­ją­cego zbyt wiele miej­sca bagażu – w celu uła­twie­nia dla nas – pro­wiantu na czter­na­ście dni do czte­rech tygo­dni. W pustych miesz­ka­niach zosta­nie roze­słana słoma, ponie­waż łóżka zaję­łyby zbyt wiele miej­sca.

Więk­sze miesz­ka­nia w dobrych domach pozo­stają w wyłącz­nej dys­po­zy­cji Cen­tral­nego Urzędu w get­cie, Rady Star­szych, Biura Zapro­wian­to­wa­nia oraz oczy­wi­ście służb straż­ni­czych. Żydzi mają sobie wyko­pać miesz­ka­nia w ziemi […].

Na kolej­nej kon­fe­ren­cji, 17 paź­dzier­nika, uczest­nicy zgo­dzili się co do nastę­pu­ją­cych środ­ków:

W kwe­stii żydow­skiej:

[…] W tym cza­sie Żydzi z Czech i Moraw zostaną zebrani w osob­nych obo­zach przej­ścio­wych w celu ewa­ku­acji […]. W The­re­sien­stadt można wygod­nie zakwa­te­ro­wać od 50 do 60 tysięcy Żydów. Stam­tąd Żydzi będą wysy­łani na Wschód. Zgoda z Miń­ska i Rygi na po 50 tysięcy Żydów już wpły­nęła.

Po cał­ko­wi­tej ewa­ku­acji wszyst­kich Żydów The­re­sien­stadt zosta­nie pod­dane ide­al­nie zapla­no­wa­nemu nie­miec­kiemu zasie­dle­niu, sta­jąc się ośrod­kiem nie­miec­kiego życia. Jest do tego poło­żone ide­al­nie. W ten spo­sób zosta­nie stwo­rzony kolejny wzor­cowy przy­czó­łek dla umac­nia­nia żywiołu nie­miec­kiego, w myśl idei Reichsführera SS jako komi­sa­rza Rze­szy.

Nawet naj­drob­niej­szy szcze­gół tych pla­nów w żad­nym razie nie może się prze­do­stać do wia­do­mo­ści publicz­nej4.

Na posie­dze­niach była też mowa o tym, aby poza The­re­sien­stadt utwo­rzyć rów­nież drugi obóz przej­ściowy dla lud­no­ści żydow­skiej z Moraw.

„Jak naj­bar­dziej moż­liwe jest roz­bu­do­wa­nie ist­nie­ją­cej już tam wio­ski żydow­skiej w getto dla Moraw, nie przy­spo­rzy­łoby to żad­nych więk­szych trud­no­ści”.

Mowa o Kyjo­vie. Oka­zało się jed­nak wkrótce, że trans­porty z The­re­sien­stadt na Wschód wycho­dzą na tyle szybko, że nie jest to konieczne.

Wywózki, depor­ta­cje, wynisz­cze­nie pracą, oczysz­cza­nie terenu z Żydów, także w dale­kim Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie – to były główne punkty pro­gramu, który pod­nie­siony do rangi powsze­dniej poli­tyki, wkrótce oplótł niby sie­cią całą lud­ność żydow­ską Europy Środ­ko­wej, która to sieć na koniec została zacią­gnięta, two­rząc śmier­telną pułapkę. Od 23 paź­dzier­nika 1941 roku na całym obsza­rze pod­le­głym Rze­szy obo­wią­zy­wał zakaz wyjazdu dla Żydów. Nie było już w zasa­dzie żad­nej moż­li­wo­ści ucieczki.

Depor­ta­cje orga­ni­zo­wał pilny służ­bi­sta, SS-Obersturmbannführer Adolf Eich­mann z Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy, Refe­rat IV B 4, miesz­czą­cego się w Ber­li­nie przy Kurfürstenstrasse 116, w poro­zu­mie­niu z Mini­ster­stwem Kolei Rze­szy. Eich­mann dosko­nale wie­dział, że pro­gram poli­tycz­nego roz­wią­za­nia kwe­stii żydow­skiej prze­kształ­cił się w pro­gram ludo­bój­stwa. Naj­póź­niej w poło­wie czerwca 1941 roku poznał doty­czący tej sprawy roz­kaz Führera. „Jeśli idzie o emi­gra­cję, to Führer – jak miał go wów­czas «po krót­kim wstę­pie» poin­for­mo­wać Rein­hard Hey­drich – wydał roz­kaz fizycz­nej eks­ter­mi­na­cji Żydów”5.

W tym cza­sie do akcji zaczęły już wkra­czać tzw. Ein­sat­zgrup­pen, czyli ruchome oddziały eks­ter­mi­na­cyjne Poli­cji Bez­pie­czeń­stwa i SD. W Pol­sce i kra­jach bał­tyc­kich, na Ukra­inie i Bia­ło­rusi – wszę­dzie docho­dziło do maso­wych mor­dów. 15 paź­dzier­nika 1941 roku Ein­sat­zgruppe A podała liczbę zabi­tych przez sie­bie Żydów – 125 tysięcy w Wil­nie, Kow­nie, Rydze i wielu mia­stach i wio­skach regionu urzą­dzała praw­dziwe masa­kry. Nie mniej­sze spu­sto­sze­nie poczy­niła Ein­sat­zgruppe B na swo­jej dro­dze z War­szawy przez Wilno, Grodno do Miń­ska i ze Smo­leń­ska pod Moskwę. 5 listo­pada 1941 roku Ein­sat­zgruppe C podała liczbę 75 tysięcy zastrze­lo­nych Żydów, 12 grud­nia 1941 roku Ein­sat­zgruppe D – 55 tysięcy. W Chełm­nie (Kulm­hof) w ówcze­snym Kraju Warty w listo­pa­dzie 1941 roku zaczęły się pierw­sze próby eks­ter­mi­na­cji w prze­ro­bio­nych na komory gazowe cię­ża­rów­kach. W Auschwitz-Bir­ke­nau i Bełżcu (w dys­tryk­cie lubel­skim) zaczęto budowę obo­zów zagłady.

W począt­kach grud­nia 1941 roku wielka ofen­sywa Armii Czer­wo­nej poło­żyła kres wszel­kim nadzie­jom Niem­ców na szyb­kie mili­tarne zwy­cię­stwo na fron­cie wschod­nim, a japoń­ski atak na ame­ry­kań­ski port Pearl Har­bor dopro­wa­dził 11 grud­nia 1941 roku do wypo­wie­dze­nia przez Rze­szę wojny Sta­nom Zjed­no­czo­nym. To, co zostało zapla­no­wane jako euro­pej­ski blitz­krieg, roz­sze­rzyło się do roz­mia­rów wojny świa­to­wej. Dzień póź­niej, jak pisze w swo­ich dzien­ni­kach Goeb­bels, Hitler w obec­no­ści gau­le­ite­rów i reich­sle­ite­rów NSDAP nie­dwu­znacz­nie i nie po raz pierw­szy dał do zro­zu­mie­nia, że w kwe­stii żydow­skiej jest zde­cy­do­wany „zała­twić sprawę do końca”: „Prze­po­wie­dział Żydom, że jeśli raz jesz­cze wywo­łają wojnę świa­tową, to będzie to zara­zem ich kres. To nie był fra­zes. Mamy wła­śnie wojnę świa­tową, a jej nie­zbęd­nym skut­kiem musi być kres Żydów. Na tę sprawę należy patrzyć bez jakie­go­kol­wiek sen­ty­men­ta­li­zmu. Nie jeste­śmy tu po to, by współ­czuć Żydom, tylko by współ­czuć naszemu nie­miec­kiemu naro­dowi. Skoro naród nie­miecki znów poniósł w kam­pa­nii na Wscho­dzie pra­wie 160 tysięcy ofiar, to ci, któ­rzy ten krwawy kon­flikt wywo­łali, będą musieli zapła­cić za to wła­snym życiem”6.

*

Krótko potem, 20 stycz­nia 1942 roku, w willi przy ulicy Großer Wan­n­see 56/58 w Ber­li­nie, odbyła się słynna dzi­siaj tajna kon­fe­ren­cja. Cho­dziło o to, by życze­nie Führera umo­co­wać admi­ni­stra­cyj­nie i sko­or­dy­no­wać dzia­ła­nia w taki spo­sób, aby dawno posta­no­wione i sys­te­ma­tycz­nie wcie­lane w życie „osta­teczne roz­wią­za­nie kwe­stii żydow­skiej” można było spraw­nie i szybko dopro­wa­dzić do końca. Gospo­da­rzem kon­fe­ren­cji był Rein­hard Hey­drich, szef Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy, cen­trali poli­cji i taj­nych służb nazi­stow­skiego pań­stwa. Hey­drich zna­lazł w zapro­szo­nych wyso­kich ofi­ce­rach SS i czo­ło­wych urzęd­ni­kach nie­miec­kich władz na tere­nach oku­po­wa­nych chęt­nych i zaan­ga­żo­wa­nych pomoc­ni­ków.

Krwawy ślad, cią­gnący się za Rein­har­dem Hey­dri­chem, już od jakie­goś czasu był dosko­nale widoczny. Kiedy w poło­wie 1941 roku fala akcji sabo­ta­żo­wych ruchu oporu w Pro­tek­to­ra­cie zbli­żała się do punktu kul­mi­na­cyj­nego, znany jako bez­li­to­sny wyko­nawca roz­ka­zów Hey­drich został 27 wrze­śnia 1941 roku mia­no­wany pro­tek­to­rem Rze­szy na Cze­chy i Morawy. Okrutny bilans jego „akcji oczysz­cza­nia” z ele­men­tów wro­gich naro­do­wemu socja­li­zmowi w Pro­tek­to­ra­cie, czyli głów­nie człon­ków kie­ro­wa­nego przez lon­dyń­ski rząd emi­gra­cyjny pod­ziem­nego ruchu oporu, w ciągu zale­d­wie pierw­szych dwóch mie­sięcy jego urzę­do­wa­nia wyniósł 4 tysiące aresz­to­wań i 402 egze­ku­cje.

Kyjov to cze­ska, Gaya nie­miecka nazwa miej­sco­wo­ści – pozo­sta­łość z cza­sów monar­chii austro-węgier­skiej, kiedy to wiele miast miało nazwę zarówno cze­ską, jak i nie­miecką. W zależ­no­ści od tego, do jakiego kręgu naro­do­wego się nale­żało, uży­wało się potocz­nie jed­nej albo dru­giej nazwy. Z chwilą zaanek­to­wa­nia Cze­cho­sło­wa­cji przez Rze­szę pisow­nia nie­miecka stała się jedy­nie obo­wią­zu­jąca. Zostało to znie­sione dopiero po 1945 roku. Dla wielu „dziew­cząt z pokoju 28” nie­miecka nazwa jest na­dal natu-ralna. [wróć]

Mia­nem Kraju Sudec­kiego okre­ślano tereny zasie­dlone przez lud­ność nie­miecką w Cze­chach i na Ślą­sku Moraw­skim. Nie jest to żadna jed­nostka histo­ryczno-geo­gra­ficzno-kul­tu­rowa, wywo­dzi się od nazwy pasma gór­skiego. Okre­śle­nie „Niemcy sudeccy” (Sude­ten­deut­sche) zyskało na poli­tycz­nym zna­cze­niu dopiero z chwilą wzmoc­nie­nia się Par­tii Niem­ców Sudec­kich (Sude­ten­deut­schen Par­tei) i wygrało z kon­ku­ren­cyjną nazwą „Niemcy cze­scy”. [wróć]

Cyt. za: Hans Safrian, Eich­mann und seine Gesel­len [Eich­mann i jego pomoc­nicy], Frank­furt am M. 1995, s. 115. [wróć]

Tamże, s. 150. [wróć]

Cyt. za: Jochen von Lang, Das Eich­mann-Pro­to­koll [Pro­to­kół Eich­manna], Ber­lin 2001, s. 93/94. [wróć]

Elke Fröhlich (red.), Die Tagebücher von Joseph Goeb­bels. Sämtliche Frag­mente [Dzien­niki Jose­pha Goeb­belsa. Frag­menty wszyst­kie], cz. 1: Aufze­ich­nun­gen 1924–1941 [Zapi­ski z lat 1924–1941], München–New York–Lon­don–Paris 1987. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki