Gustaw. Opowieść o Holoubku - Zofia Turowska - ebook

Gustaw. Opowieść o Holoubku ebook

Zofia Turowska

4,0

Opis

Pierwsza po wielu latach biografia Gustawa Holoubka. Dlaczego teraz? Bo ciągle żyje w naszej pamięci. Bo był i nadal jest kimś więcej niż wspaniałym aktorem. Bo teraz – bardziej niż kiedykolwiek – ważna jest jego niezłomna postawa etyczna.

Zofia Turowska, biografka m.in. Agnieszki Osieckiej, Janusza Majewskiego i Zofii Nasierowskiej, odkrywa nieznane fakty z życia Gustawa Holoubka, analizuje postawy i losy środowiska, a także określone działania Holoubka w kontekście osobistym i politycznym. Zyskała dostęp do rodzinnych dokumentów i archiwum, które nie są dla nikogo dostępne. Porusza wiele ważnych i nieznanych historii i faktów – dotychczas nieomawianych.

Gustaw. Opowieść o Holoubku to znaczące sceny z jego życia, to Gustaw na tle historii, we wspomnieniach rodziny, przyjaciół i kolegów, bardziej codzienny niż pomnikowy: mąż, ojciec, dziadek, mądry, uroczy człowiek,  zwyczajnie nadzwyczajny przyjaciel, niezwyczajny kibic, kompan do brydża, pokera, niezwykły opowiadacz dykteryjek. Dżentelmen o magnetycznym głosie i uwodzicielskim spojrzeniu. Człowiek mądrego słowa, riposty, dowcipu. Inteligent. Kreował życie, jakiego pragnie.  Patrzył do przodu, nie za siebie.

To, o czym myślał, pisał, mówił, jest w tej książce najważniejsze i ciągle aktualne. Ma się wrażenie, że Holoubek wcale nie odszedł...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (80 ocen)
32
23
21
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawca ADAM PLUSZKA
Redaktorzy prowadzący ADAM PLUSZKA, AGNIESZKA RADTKE
Redakcja ITA TUROWICZ
Korekta SYLWIA SANDOWSKA-DOBIJA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Portret Gustawa Holoubka na okładce pochodzi z wystawy Wiesława Prażucha Wizerunki, Stara Galeria ZPAF, Warszawa, 1988, ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Zofia Turowska Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-38-7
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Kim był i jest Gustaw Holoubek,że się o nim pamięta?

Ktoś więcej niż aktor

Postać teatru i świata kultury

Reżyser

Autor niebagatelnych tekstów

Admirator tradycji

Mąż, ojciec, dziadek

Mądry, urokliwy człowiek

Zwyczajnie nadzwyczajny przyjaciel

Niezwyczajny kibic

Kompan do brydża, pokera

Facecjonista

Czarodziej życia...

...ale nie ten, co posiadł magiczne arkana, lecz ktoś, kto potrafi wywołać przemianę rzeczywistości. Kreować życie, jakiego pragnie. Widzi i wie więcej od innych, liczy się z przeszłością, która zdarzyła się naprawdę. I ćwiczy się w fascynacji tą przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość.

Czy trzeba wszystko wiedzieć o człowieku, odkryć jakieś zatajone historie? Jaką prawdę chce się zdobyć? Przecież, jak mówi najbardziej znany bohater Szekspira, Hamlet: „Życie człowieka zmieści się w całości pomiędzy słowem raz a słowem dwa”. W środowisku teatralnym powtarzano opinię, że o Holoubku wie się tyle, ile on chce, by o nim wiedziano.

„Drodzy przyjaciele – mówi do nas Gustaw Holoubek-profesor Tutka. – Nie wiem, jak długo trwać będzie nasze rozstanie, wybieram się daleko... Podróż ducha ma zawsze w sobie coś niewiadomego... Tacy jak ja «facecjoniści kawiarniani», jak zapewne będę określany, żyją we wspomnieniach bardzo długo. Czasem mnie ktoś wskrzesi, opowiadając o tym, co opowiadałem. Tylko że niejeden coś ujmie, coś doda, zmieni szyk wyrazów i o dwa słowa powie w zdaniu za dużo”...

W obiektywie Edwarda Hartwiga

Pan Gustaw w letnim domku nad Narwią

Scena najpierwsza

W oknie kuchni warszawskiej kamienicy przy ulicy Narbutta 53, na drugim piętrze, mimo późnej godziny jesiennej pory połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pali się dyskretne światło. Ojciec, Gustaw Holoubek, stawia pasjansa, czeka na syna. Zawsze tak robi, kiedy Jasiek wraca późno. Udaje, że się zasiedział. Tak naprawdę nie może położyć się spać, nie mając pewności, że syn jest już w domu, bo dopiero wtedy, razem ze śpiącą już o tej porze żoną i matką, są w komplecie. I nawet jeśli pasjans nie wychodzi, to kiedy widzi w drzwiach syna, jest już spokojny, jak w swoim dzieciństwie, tym pierwszym każdego z nas świecie.

„Nie wiem – pisze Bruno Schulz w liście do Stanisława Ignacego Witkiewicza – skąd w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającym dla nas znaczeniu. Grają one rolę tych nitek w roztworze, dokoła których krystalizuje się dla nas sens świata”, a Holoubek zaświadcza, że kraj lat dziecinnych miał niebagatelne znaczenie dla jego przyszłego życia.

Stanisław Dygat w jednym z wywiadów zauważa: „Mężczyzna wędruje przez całe życie, trzymając za rękę swego maleńkiego sobowtóra z lat chłopięcych. Bez tego nie ma wdzięku, swobody ani prawdziwej męskości, czyli seksu. Śmieszni i jednocześnie smutni są ludzie, którzy usiłują od siebie tego chłopca odpędzić”.

Cztery i pół roku po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, 21 kwietnia 1923 roku, w jednym z dwóch pokoi mieszkania krakowskiej kamienicy przy ulicy Kraszewskiego 25, na Zwierzyńcu, niedaleko placu Na Stawach i Błoni, a co najważniejsze – niemal tuż przy stadionie Cracovii, ojciec, czterdziestosiedmioletni Gustaw Holoubek, siedzi w kuchni z gromadką dzieci, kiedy akuszerka wnosi na dłoni noworodka, pierwszego, i jak przyszłość pokaże, jedynego potomka ze związku z młodszą od niego o jedenaście lat żoną Eugenią. Podenerwowany i zniecierpliwiony pyta: „Chłopiec czy dziewczynka?”. „Dziecko” – odpowiada akuszerka i zanurza „szczurka” w wodzie, w szarej ocynkowanej wanience. Noworodkowi nadają imię po ojcu, absolwencie wiedeńskiej Akademii Wojennej, byłym legioniście II Brygady, działaczu Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, naczelniku I Okręgu Sokolego w Krakowie, urzędniku Towarzystwa Wzajemnych Ubezpieczeń „Florjanka”.

Maleńki Gucio, Kraków 1923

Jest sobota, a tym dniem, według astrologii, włada surowy Saturn, druga co do wielkości planeta Układu Słonecznego, która obdarza swoich podopiecznych wielką siłą i konsekwencją oraz poczuciem obowiązku, dążeniem do celu oraz uczciwością i wytrwałością, bez niepotrzebnego ryzyka, eksperymentów i nagłych zmian. Urodzeni w sobotę sukces zawdzięczają pracy. Są wymagający, szczególnie wobec siebie, przez co starają się dążyć do ideału i nigdy nikogo nie zawieść.

Po najmroźniejszej z dotychczasowych pamiętnych zim nastaje w Krakowie miła wiosenno-letnia pogoda. Słonecznie, radośnie, choć wszyscy jeszcze mówią o katastrofie lotniczej samolotu wykonującego razem z dwoma innymi maszynami ćwiczebne manewry nad ulicami Basztową i Dunajewskiego: nagle zaczął koziołkować i runął na dom przy ulicy Lubicz 30. Zginęły trzy osoby, a siedem zostało rannych. Tego jednak dnia narodzin Gustawa Teofila Mariana Holoubka krakowski poczytny „Ilustrowany Kuryer Codzienny” zamieszcza na pierwszej stronie dużą rycinę podmiejskiego pejzażu, z kręgami pola magnetycznego i ptakami kołującymi nad nim niczym aeroplany. Tytuł: Pola sił w atmosferze. Czego należy oczekiwać po aeroplanie bez motoru. Autor artykułu zauważa: „W ostatnich kilku miesiącach dokonał się na polu aeronautyki nowy przewrót. Oto skonstatowano, że ażeby latać aparatem cięższym od powietrza, nie potrzeba wcale mieć motoru ze śrubą obracającą się 30 razy na sekundę. Należy tylko umieć wsiąść do latawca, spuścić się z pewnej wysokości i dać się unosić prądem powietrza”. Informuje też czytelników, że w sali kina Uciecha przy ulicy Starowiślnej odbędzie się wieczór eksperymentalny tajemniczej mocy słynnego fakira indyjskiego Ben-Alego, a w Teatrze im. Juliusza Słowackiego – Zmartwychwstanie, dramat w 4 aktach z prologiem, wedle powieści L. Tołstoja, zaś w teatrze Bagatela przy Karmelickiej – R.H. inżynier Brunona Winawera.

Dzieciństwo – rodzinny dom, drobnomieszczańsko-inteligenckie środowisko. Wyjątkowy czas, pewien fundament bezpieczeństwa i zaufania, bo jesteśmy „u siebie”, budowanie bliskich relacji z innymi, otwartość na świat. I miasto lat dziecięcych – ważny punkt dla przyszłego życia – gdzie przeszłość nakłada się wielowiekowymi warstwami.

„Urodziłem się i wychowałem w miejscu dosyć niezwykłym – w Krakowie. Postarał się o to, żeby przetrwać, i nie chodzi o te same budynki, ale ducha tego miasta, które w swojej zasadzie zachowało niezmienność”– przechowuje to miejsce Holoubek w swojej „niepamięci”.

Tu teraźniejszość ocenia się z punktu widzenia przeszłości, tu urodzili się: Wyspiański, Leon Schiller, Juliusz Osterwa, Helena Modrzejewska. A już Zwierzyniec, ta najbardziej krakowska z dzielnic, wówczas „samoistna, wyizolowana, położona nieco na uboczu, równie starożytna jak Rynek i Podzamcze”, skąd wywodzi się Lajkonik – a znakiem rozpoznawczym są średniowieczny klasztor sióstr Norbertanek i na niedalekim wzniesieniu, jako tło Błoni, kopiec Kościuszki – jest miejscem szczególnym dla mieszkającej tu społeczności, a w niej rodziny Holoubków. „Krakowska przeszłość ma dla mnie znaczenie pierwotne, więc absolutnie podstawowe”– deklaruje aktor. Jest jego kapitałem na całe życie, czerpie stąd wiedzę o samym sobie i o świecie, którą został zaszczepiony w najmłodszych, krakowskich latach.

Gustaw z matką, Kraków 1932

Nieraz w dorosłości wystarczyło, że zamknął na chwilę oczy, a jego wyobraźnia odszukała ulice, domy, szkoły, place i najważniejszy obraz – rodziców.

„Pamiętam zapach matki, gdy pochylała się wieczorem nad moim łóżeczkiem, ubrana do wyjścia, wydekoltowana, ze sznurem pereł zwisającym z szyi. Kładła je ciężko na moich piersiach i ustami dziwnie małymi i wilgotnymi dotykała mojej buzi. Był to zapach perfum, słodkich, rozlewających się perfum. Zapach, który utkwił mi w pamięci na zawsze, ponieważ nigdy już takiego nie spotkałem”.

Matkę ogarnia tkliwość, kiedy syn nie umie jeszcze wymawiać wielu słów i nazywa siebie najprościej – Guga, o czym Holoubek opowiada swojej młodszej córce, Magdalenie Holoubek-Szabo.

Ojciec Gustaw Holoubek w młodości

Ojciec z córką Helenką i synem Sławomirem, dziećmi z pierwszego małżeństwa, ok. 1910

Od ojca nie doznaje czułości, jest przecież byłym wojakiem z temperamentu i powołania, przestrzegającym dyscypliny. Szalenie aktywny, pełen fantazji nauczyciel gimnastyki i działacz Sokoła, Towarzystwa Gimnastycznego o rycerskiej tradycji z ponad 150-letnią historią, wcielającego w życie maksymę mens sana in corpore sano – w zdrowym ciele zdrowy duch – co zaszczepiło w synu sportowe pasje, „był rzeczywiście cudowny. Widzę go na końcu naszej ulicy, kiedy skręcając z placu Na Stawach, idzie prosto w kierunku domu, coraz bardziej wyrazisty, wsparty na lasce, którą za każdym krokiem wyrzuca w górę, w kapeluszu na bakier, w szerokim rozpiętym palcie, z pakunkiem zwisającym na sznurku zaczepionym o środkowy guzik kamizelki. Płynął jak okręt, kołysząc się lekko na boki, a mnie zamierało serce z lęku i dzikiej ciekawości – co za jego powrotem spadnie na mnie nowego, olśniewającego. Pędziłem jak wariat na górę, krzycząc od progu: «Ojciec idzie!». [...] Dziwnym trafem losu, którego nie znam, ten czeski obywatel, który urodził się w roku 1876, miał 24 lata, kiedy zaczął się XX wiek, i 37, kiedy wybuchła I wojna światowa, której był uczestnikiem, dwukrotnie ranny, po pobycie w szpitalu osiadł w Krakowie i został Polakiem [...]. Jego żarliwość do Polski była związana z jakąś niesłychaną namiętnością”.

Niebezpodstawnie zatem syn mówi, że po ojcu jego pierwotna przeszłość jest dziewiętnastowieczna, co dawało się odczuć „w atmosferze mojego krakowskiego domu, w całym etosie obyczajowym, w wizerunku, zapachu, kolorach. [...] Pamiętam, że płakał trzykrotnie częściej niż inni sąsiedzi, zawsze kiedy grano hymn austriacki, czeski i polski [...]. Szalał za operą, kupował płyty z taką muzyką, bezustannie ich słuchał, a ja od dziecka znam kilkanaście oper, tak że mogę sobie je podśpiewywać. Szczególnie upodobałem sobie Cyrulika sewilskiego. [...] Prowadził moją matkę na każdą premierę operową do krakowskiego teatru”.

Zabiera syna na pierwsze w jego życiu jasełka do klasztoru braci albertynów, po którym nie ma już dziś śladu, a jakiś czas później na Betlejem polskie Lucjana Rydla w Teatrze im. Słowackiego, „kiedy drżałem z lęku i zachwytu”.

Podobnie nie wie, skąd matka się wzięła w Krakowie. Dokumenty poświadczają jedynie, że jej rodowe nazwisko brzmiało Oestreicher, a pamięć najstarszej córki Gustawa, Ewy Holoubek-Laskowskiej, zachowuje opowieść, że podobno pochodziła z Siedmiogrodu, zwanego Transylwanią, terenu należącego do Austro-Węgier, zamieszkanego przez ludność niemiecką, węgierską, żydowską, rumuńską, cygańską.

– Wielce prawdziwe – sądzi wnuczka – typ południowy, czarne oczy, zdecydowany charakter, osobowość, poczucie humoru. Była damą. Katoliczką.

Mówiono także, że urodziła się w małej mieścinie na Ukrainie, a jej ojciec był krawcem.

Według Holoubka, pochodziła gdzieś ze wschodniej małopolskiej wsi „i nigdy nie dowiedziałem się, jakim cudem znalazła się w Krakowie”. Wychodzi za mąż za starszego od siebie o siedem lat magistrackiego urzędnika, hallerczyka, Ludwika Słysza, cichego, ujmującego człowieka o ogromnych ciemnych oczach i drobnej bladej twarzy z czarnymi, podkręconymi do góry wąsami, brata trzech sióstr.

Matka Gustawa zajmuje się domem. Zagoniona, bo obowiązkiem i umiejętnością jest nakarmienie dość sporej gromady dzieci. Kiedy się pobiera z ojcem Gustawa, mają już pięcioro: Holoubek ze zmarłą wcześnie żoną Marią, zwaną pieszczotliwie przez niego Marianką, rodowitą Czeszką, z domu Kratochvil – córkę i syna: Helenę i Sławomira, Eugenia ze zmarłym na serce w wieku trzydziestu ośmiu lat mężem, Ludwikiem Słyszem, trzech synów: Józefa, Jana i Zdzisława. Wszyscy na tyle dojrzali, że pomagają rodzicom opiekować się maleńkim braciszkiem.

Matka Eugenia Holoubek z trzema synami z pierwszego małżeństwa: Janem, Józefem i Zdzisławem, ok. 1920 roku

Ewa Holoubek-Laskowska:

– Z tych nieco zawiłych koligacji rodzinnych możliwe się stało, że syn babci z pierwszego małżeństwa, Józef, i Helena, córka mojego dziadka Holoubka z jego pierwszą żoną, pobrali się, bo nie byli spokrewnieni.

– Ta kolej losów mojej rodziny sprawiła, że Gustaw, nazywany przez najbliższych Gusteczkiem, czasem Gustkiem, był moim wujem i stryjem, a ja dla niego siostrzeńcem i bratankiem – wyjaśnia syn Heleny i Józefa, Krzysztof Słysz. – Na moją mamę mówił „babuleka”, bo długo miał trudność z wymową i ułożeniem zdań, zaczął więc tworzyć własne słowa, tylko moja matka go rozumiała i była jego łączniczką z pozostałą rodziną, o czym po wielekroć mi opowiadała.

Zdjęcie ślubne Heleny Holoubek i Józefa Słysza, Kraków 1939

Zdjęcie komunijne Gustawa Holoubka, Kraków 1933

Ta jedyna, starsza przyrodnia siostra, efektowna naturalna blondynka, której mały, a też już podrośnięty Gustek zawdzięcza „wszystko, co dotyczy nauk o pożytku czynienia dobra”, co niedziela zabiera go na sumę do ojców Franciszkanów. Ich kościół – bazylika – to chyba, według Holoubka, najpiękniejsza budowla gotycka w Krakowie, z witrażami i polichromiami w pięknych pastelowych kolorach: pnących ostów, bratków, maków Stanisława Wyspiańskiego. Ma się czemu przyglądać, słuchać kazań głoszonych z kunsztownie rzeźbionej ambony, podziwiać witraż Bóg Ojciec przedstawiający starca z długimi włosami i rozwianą brodą w momencie stwarzania świata oraz wiszące na ścianach stacje drogi krzyżowej – dzieło Józefa Mehoffera. To więcej niż nauka – niezapomniane przeżycie estetyczne i duchowe. A w ogóle, jak pisze: „Mówić o kościołach w Krakowie to tak, jakby się chciało powiedzieć, że w Wenecji są kanały albo że w Amsterdamie jeżdżą na rowerach”.

Po mszy, często z ojcem, idą na ciastka i kremówki do kawiarni Noworolskiego, potocznie nazywanej Noworolem, a w pogodne letnie ni na Planty, gdzie czas umila orkiestra z repertuarem utworów Straussów, Mozarta, Brahmsa.

Pięcioletni Gucio na Plantach w Krakowie

Wysportowani – Gustaw (na szczycie piramidy) i bracia: Józef, Jan i Zdzisław, lata 20.

Z przyrodnimi braćmi, wzorem ojca, ćwiczy gimnastyczne układy, przydatny jest szczególnie w stawianiu gimnastycznej piramidy – chudziutki, więc mogą go bez wysiłku utrzymać na wierzchołku. Najpierwsza jednak jest gra w szmaciankę na rozległej, nieopodal domu, prawdziwie nieprawdopodobnej, niemal pięćdziesięciohektarowej łące w mieście, „centrali świeżego powietrza”, której pierwotna nazwa oznacza duże pastwisko – na Błoniach. Podnieceni, radośni prawie codziennie staczają tam bój o piłkę. „Kopało się wszystko: kamienie na drodze, szmacianki zszywane ze starych szmat w jako tako foremne kule, zośkę, to jest kawałek metalu – najlepiej ołowiu – ubranego kunsztownie w sukienkę z włóczki. Gra polegała na podbijaniu zośki nogą w nieskończoność, to jest do czasu, kiedy nie zeszła «z nogi i nie spadła na ziemię». Czasami, z powodu braku pieniędzy na bilet, udawało się przeskoczyć płot po sąsiedzku, niemal dwa kroki od domu położonego stadionu Cracovii, albo «dokleić» się do dorosłego kibica i wtedy, z wypiekami na twarzy, zagrzewać zawodników tego klubu do strzelenia bramki”.

Ma sześć lat, kiedy rozpoczyna naukę w pierwszej klasie cieszącej się dobrą sławą męskiej szkoły powszechnej im. Świętego Jana Kantego na ulicy Smoleńsk 5, mającej za sobą historię od 1873 roku, o czym zaświadcza kopia uchwały zdobiąca Księgę Pamiątkową Szkoły nr 4 o treści:

„Wysoka CK Rada Szkolna Krajowa pod przewodnictwem Jaśnie Wielmożnego Agenora hrabiego Gołuchowskiego CK namiestnika Królestwa Galicji i Lodomerii etc., etc. reskryptem z dnia 27 lutego 1872 roku zatwierdziła uchwałą Prześwietnej Rady królewsko-głównego miasta Krakowa z dnia 7 listopada 1872 roku, mocą której otwartą została Szkoła Miejska czteroklasowa męska w miejsce dotychczasowych klas współrzędnych szkoły św. Barbary. [...] Następnie zatwierdziła Wysoka CK Rada Szkolna Krajowa statut tejże szkoły uchwałą Prześwietnej Rady Miejskiej Krakowskiej z dnia 13 stycznia 1873 roku sporządzony, a urządzający niniejszą szkołę na zasadach ogólnie obowiązujących ustaw z językiem wykładowym polskim”.

Po kilku reformach ze szkoły „6-klasowej pospolitej męskiej” staje się w latach trzydziestych ubiegłego stulecia szkołą siedmioklasową (z czasem przekształcono ją w ośmioklasową; w 1970 roku szkoła otrzymuje patrona – Romualda Traugutta).

Uczeń Holoubek, jak i jego klasowi koledzy, nie zdaje sobie sprawy z tej historycznej, ważnej zaszłości szkoły, ale sama atmosfera sprzyjająca poznawaniu znaczenia tradycji, jej poszanowania kształtuje jego umysł i duszę. Poddaje się uczniowskim obowiązkom, poznaje nowe lektury, bo w domu podczytywał książki kupowane przez rodziców albo pożyczane od kolegów. Po wielekroć powraca do bajek Andersena, utworów dla dzieci Konopnickiej, ale z pasją śledzi spisane przez Zygmunta Wyrobka, pedagoga i entuzjastę wychowania fizycznego, instruktora Sokoła, ćwiczenia oraz gry terenowe zebrane w podręczniku Harcerz w polu.

W piątej klasie dziesięcioletni Gustaw przeżywa najboleśniejszy moment w swoim dziecięcym życiu: ojciec, pięćdziesięciosiedmioletni, tak dbający o tężyznę fizyczną, nagle ulega chorobie, przeziębia grypę „od razu śmiertelnie”. Jadą z matką dorożką do Szpitala Generalnego św. Łazarza (dzisiejszego Szpitala Uniwersyteckiego) na ostatnie pożegnanie. Pada deszcz, jest ponuro. Matka trzyma go za rękę i płacząc, pociesza: „Nie bój się, ojciec wygląda pięknie, jakby spał, powinieneś być z niego dumny, tylko się nie szanował, szastał swoim zdrowiem, nie słuchał, choć tyle razy prosiłam, błagałam...”. Chowają męża i ojca na Cmentarzu Rakowickim 8 kwietnia 1933 roku w grobie, w którym spoczywają zmarli wcześniej: Ludwik Słysz oraz Maria Holoubek.

„Czy pamiętam ojca? Wyłania mi się tylko z mgły, z nierzeczywistości, w kilku miejscach na chwilę. W sali Sokoła. W czasie popisów gimnastycznych. Wśród widzów otaczających parkiet siedzi na wydzielonej ławce, pośrodku dłuższego boku prostokąta, w otoczeniu wąsatych panów, z których każdy ma założoną nogę na nogę, cwikiery na nosie i zwisające przy kamizelce dewizki od zegarków. Ojciec ma przyklejony do twarzy napięty uśmiech i od czasu do czasu, podczas oklasków po udanym ćwiczeniu, sprawdza, jakie wrażenie zrobiło to na sąsiadach”.

Ojciec Gustawa Holoubka – Gustaw Holoubek, lata 30.

Siedmioletni Gustaw pomiędzy młodzieńcami z drużyny Sokoła. Czwarty od prawej strony siedzi jego ojciec

Teraz Gustaw junior stara się być dobrym uczniem i nie przysparzać matce dodatkowych zmartwień. Kończy w terminie, w 1935 roku, szkołę podstawową imienia Świętego Jana Kantego i tym samym dołącza do grona swoich poprzedników: wielkiego filozofa Romana Ingardena, pisarza Karola Bunscha, wybitnego psychiatry profesora Antoniego Kępińskiego, a także poety i autora powieści Grypa szaleje w Naprawie, Jalu Kurka.

„Chodziliśmy do tej samej szkoły powszechnej, jak mówiło się wtedy, a podstawowej, jak powiedziałoby się dzisiaj, ale do klas różnych – wraca do tamtego czasu historyk, były minister kultury i sztuki Aleksander Krawczuk we wspomnieniu Mój szkolny kolega. – Holoubek był o rok młodszy. Szansę spotkania mieliśmy tylko podczas przerw, zabaw, wycieczek na Błonia, nad Rudawę, do parku Jordana. Nawet po lekcjach wracaliśmy do domu różnymi drogami. Ja mieszkałem przy Rynku Głównym, on – na Zwierzyńcu. Nie zapamiętałem go z tamtych czasów – poza jednym wydarzeniem. Kiedyś chłopcy na dziedzińcu zaczęli go dla żartu przepytywać: jak on się właściwie nazywa: Holubek, Holoubek, Holołbek? I co to nazwisko znaczy? Znamienne, że ta niepewność co do wymowy zdarza się w mediach do dziś... A nazwisko jest czeskie, Holoubek to oczywiście gołąbek”.

Gustaw Holoubek, lata 30.

– My na Słowacji mówimy holub, ale nasi sąsiedzi mówią holoubek – z liryzmem i szczyptą nieodzownego humoru – tłumaczy pochodzenie tej nazwy Magda Vášáryová, była ambasador Słowacji w Polsce, podczas uroczystego wieczoru uświetniającego osiemdziesięciolecie aktora. – Jest to ptak średniej wagi, jest drapieżnikiem, towarzyski. Jest to nasz symbol pokoju. Lubi bardzo być w towarzystwie swojego gatunku. Jest osobnikiem naziemnym, można powiedzieć – stacjonarnym. Nie jest nielotem, lubi, oj lubi, latać...

Po szacownej szkole podstawowej wybór paść musi na równie wyróżniające się wśród średnich szkół liceum – męskie Państwowe Gimnazjum im. Bartłomieja Nowodworskiego, łączone z tradycją, prestiżem, nieprzeciętnością, skrótowo i od serca nazywane „Nowodworkiem”. Szkoła powołana uchwałą senatu Akademii Krakowskiej, dzisiejszego Uniwersytetu Jagiellońskiego, pod koniec XVI wieku, działała dzięki hojnemu fundatorowi, szlachcicowi herbu Nałęcz, najsławniejszemu polskiemu rycerzowi maltańskiemu – Bartłomiejowi Nowodworskiemu. Z tej zaszłości herbem Nowodworka jest charakterystyczny maltański krzyż – symbol cnót rycerskich, o ramionach rozszerzających się od środka i zakończonych dwoma ostrymi wierzchołkami.

Na ulicy w Krakowie: Gustaw w stroju szkolnym z rodzeństwem, Heleną i Józefem

Pierwszy gimnazjalny czas onieśmiela. Wyjątkowe chwile ślubowania klas pierwszych na początku każdego roku szkolnego w pięknej, rzęsiście oświetlonej, uroczystej w wystroju i aurze auli szkolnej. Wejście pocztu sztandarowego, grona pedagogicznego, zaproszonych gości, pod filarami – rodzice. Na scenie szkolny chór. Gustaw wstępuje w mury, w których pobierali naukę: król Jan III Sobieski, generał Józef Bem, malarz Jan Matejko, pisarz Joseph Conrad, dramaturg i „czwarty wieszcz polski” Stanisław Wyspiański. Tradycja, podążanie w rytmie historii, skupienie uwagi na honorze, patriotyzmie, szacunku do nauki i do siebie, życzliwości. Znakomici pedagodzy. Sama przynależność do tego grona z placu Na Groblach 9, dwieście metrów od Wawelu, nobilituje. Wystarczy przez chwilę zatrzymać się w głównym holu, by znaleźć się w innym świecie: ściany ze sgraffitami wykonanymi przez Fryderyka Lachnera ze scenami z Iliady i Odysei Homera, polichromie oraz medaliony z postaciami zasłużonymi dla kultury antycznej oraz z wizerunkami wybitnych uczniów i dobrodziejów szkoły, plafon z kopią fresku Szkoły Ateńskiej Rafaela, pamiątkowa tablica wmurowana w dwudziestą piątą rocznicę śmierci Wyspiańskiego, którego słowa winny być drogowskazem młodych umysłów:

Bądźcie spokojni, jeśli Bóg pozwoli,

jeszcze was nieraz wprowadzę w te progi,

gdzie panem jedno pani mojej woli.

Sztuka i wolna Myśl, niezlękłe bogi.

Potem przejść szerokimi marmurowymi schodami na pierwsze „krużganki” – przestronne korytarze, od których przez wysokie dębowe drzwi wiodą wejścia do sal lekcyjnych, aby poczuć, że już do tego miejsca oraz jego społeczności będzie się chciało dołączyć i powracać.

„Gimnazjum Bartłomieja Nowodworskiego było humanistyczne – opisuje Holoubek w swoich Wspomnieniach z niepamięci – a nazwa ta oznaczała dokładnie to, co przez wiedzę humanistyczną należało rozumieć. Chodziło nie tylko o opanowanie wiadomości z dziedziny języka polskiego, historii, geografii czy biologii, ale przede wszystkim o wpojenie świadomości, że tylko suma tej wiedzy, wzajemne tych przedmiotów przenikanie i współzależność dają szansę na ukształtowanie poglądu o obecności człowieka, o sensie jego egzystencji, na poszerzenie wyobraźni w stopniu umożliwiającym ogląd świata w jego globalnym wymiarze. To stamtąd, ze światła tej wspaniałej uczelni, z talentów jej świetnych nauczycieli, mogę czerpać pewność, że wychowanie w duchu humanistycznym to dochowanie się człowieka z takim poczuciem godności, jakie wynika z przekonania, że najwyższą wartością doczesną jest drugi człowiek”.

„W tej szkole postawa, osiągnięcia, dojrzałe wybory, sława, skromność wpisane są w normy bycia ucznia, a później absolwenta” – potwierdza polonista Stanisław Cz. Kurdziel.

Sześćdziesiąt dwa lata po skończeniu przez Holoubka tej nieprzeciętnej i prestiżowej uczelni, bo tak nazywano za dawniejszych czasów Nowodworka, z inicjatywy uczniów klasy IIb i jej wychowawcy, nauczyciela języka polskiego, właśnie Stanisława Czesława Kurdziela, na patrona sali numer 47 zostaje wybrany Gustaw Holoubek. „Pomysł nadawania imienia poszczególnym salom lekcyjnym ma w liceum wieloletnią tradycję – przypomina pedagog. – Mam nadzieję, że ten fakt będzie inspirował moich uczniów do twórczej pracy, mobilizował do odpowiedzialności oraz zachęcał do rozwijania osobowości. Niemal jednogłośnie uznaliśmy, że najlepszym patronem dla nas będzie Gustaw Holoubek”.

„Tutejsi pedagodzy uczyli nas oglądu świata w całej jego złożoności – mówił goszczący w murach liceum Nowodworskiego z tej uroczystej i zaszczytnej okazji aktor. – Pozwolono nam zgłębiać nauki humanistyczne w bardzo szerokim zakresie. Uważam, że wiedza na temat kondycji człowieka, sensu istnienia jest konieczna do dobrego uprawiania każdej profesji. [...] Czas już zatarł wiele wspomnień związanych z okresem, kiedy chodziłem do tej szkoły. Pamiętam jednak wspaniałą atmosferę w niej panującą i moje szczęście biorące się z tego, że jestem uczniem właśnie Nowodworka”.

Zanim w sali numer 47 dokona odsłonięcia pamiątkowej tablicy, ogląda występy i słucha uczniów z Teatru Nowodworskiego: recytacji fragmentów Iliady Homera, sonetów polskiego poety przełomu epoki renesansu i baroku, Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego, wykonania na pianinie Wiosny Fryderyka Chopina. Rzadko kiedy tak się honoruje absolwenta.

W tej niezwyczajnej szkole zdaje w 1939 roku tak zwaną małą maturę kończącą po czterech latach nauki gimnazjum i dającą prawo wstępu do dwuletniego liceum Nowodworskiego. W następnym stuleciu powie, że w jego najpierwszym życiu właściwie nic takiego się nie wydarzyło: urodził się, chodził do szkoły, dni toczyły się w poczuciu logiki i sensu, z utartymi przepisami współżycia w tym małym środowisku, gdzie wszyscy się znali, wiedzieli, kto kogo urodził, co robi, gdzie obowiązywała dyskrecja i lojalność, cywilna odwaga. „Często dywagujemy o względności czasu, ale nie zdajemy sobie sprawy, do jakiego stopnia jesteśmy w nim zagubieni. Nieustannie oczekujemy nowości, gonimy za bieżącymi wydarzeniami, zapominając o tym, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy”. Jeśli więc czasem tęskni do zabaw, do ludzi, to tych z najmłodszych lat, bo to jest jego kapitał wiedzy o samym sobie...

Scena krakowska

Koniec dzieciństwa, tego pierwszego świata: rodzinnych obiadów, spokojnego czytania książek, niezakłóconego przygotowywania do egzaminu do liceum, gry w szmaciankę i piłkę na Błoniach. Dzień zamieni się w noc, spokój w trwogę.

Na dziedzińcu Nowodworka, przeznaczonego przez Niemców najpierw na kwatery wojska, a potem oddanego do dyspozycji Hitlerjugend, 6 września przedstawiciele narodu Kanta, Hegla i Beethovena palą szkolny sztandar z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, wzniecając ogień księgozbiorem bibliotecznym.

„Kuryer Codzienny” za agencją berlińską informuje 14 września, że „oddziały niemieckie dotarły do drogi Lwów–Lublin przy Rawie Ruskiej i Tomaszowie”, dzień zaś później w tytule na pierwszej stronie zadaje pytanie: „Czy grozi nam uderzenie w plecy armii czerwonej?”, i donosi, że „członkowie rządu polskiego przybyli już do Zaleszczyk przy granicy rumuńskiej”. Zaledwie parę dni później krakowianie mogą ze zgrozą przeczytać o uroczystym wjeździe generalnego gubernatora Hansa Franka na Wawel i że Rynek Główny nazywa się już Adolf-Hitler-Platz.

Na słupach i parkanach miasta zarządzenia i obwieszczenia:

Zarząd Cywilny miasta Krakowa

W porozumieniu z Komendą miasta zarządza się, co następuje:

Ludność cywilna miasta Krakowa otrzymuje począwszy od dnia 24 września 1939 r. zezwolenie na chodzenie po ulicach do godziny 21.

Do chodzenia po ulicach między godziną 21 a świtem potrzebują mieszkańcy legitymacji Komendanta Miasta

Wszystkie jadłodajnie mają być zamykane punktualnie o godzinie 20 min.30

Do Ludności m. Krakowa

Celem ochrony ludności przed groźną chorobą czarnej ospy, wzywam mieszkańców miasta do dobrowolnego poddania się ochronnemu szczepieniu przeciw ospie.

W połowie listopada odbywa się ostatnie polskie przedstawienie w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, gdzie utworzona zostaje impresaryjna scena dla zespołów III Rzeszy – Państwowy Teatr GG (Staatstheater). Po roku w pięknych wnętrzach tego narodowego krakowskiego teatru okupanci uroczyście obchodzić będą pierwszą rocznicę wybuchu wojny i utworzenia Generalnego Gubernatorstwa. W lożach mężczyźni w galowych mundurach z naszytymi germańskimi runami – znakami SS, panie w etolach. Pośród notabli Brigitte i Hans Frankowie, Joseph Goebbels. Tłem – flagi ze swastyką.

Tak poważane przez ojca Gustawa Towarzystwo Sokół, o patriotycznym i niepodległościowym charakterze, w trosce o swoje drużyny musi zawiesić działalność. Okupant nie mógł przecież tolerować siódmego z dziesięciu przykazań sokolstwa polskiego: „Będziesz pamiętał zawsze i wszędzie, że ziemia twoja obozem jest i warownią, w której majątek jednostki narodu majątkiem, a wróg wszelaki okrąża ją, aby plonem twej pracy utuczyć się i wzbogacić, a ciebie i warownię twoją podać na głód i nędzę i pociski własnego szyderstwa”.

Szesnastoletni gimnazjalista Holoubek, „wiarus przysposobienia wojskowego”, jak będzie o nim mówić dziesiątki lat później Tadeusz Konwicki, przygotowywany jest do służby wojskowej właśnie na lekcjach przysposobienia wojskowego, przedmiocie obowiązkowym podczas ostatnich dwóch lat nauki we wszystkich ponadpodstawowych szkołach i na uczelniach.

– Nas karmiono ideologią mocarstwową, począwszy od Trylogii Sienkiewicza, dla pokrzepienia serc, a także dla utwierdzenia pewnego typu patriotyzmu – mówi Gustaw Holoubek w nagraniu Ninateki – że jesteśmy potęgą, w tym także potęgą militarną, tak że my wszyscy młodzi poszliśmy na wojnę spontanicznie, bez przymusu.

Po ogłoszeniu mobilizacji dostaje, razem ze swoimi rówieśnikami, mundur drelichowy, angielskiego remingtona i pas z amunicją. „Pełniliśmy wartę nad Wisłą, chodziło o obronę Wawelu”. A we wrześniu przydzielają ich do 20 Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej wchodzącego w skład 6 Dywizji Piechoty, „jako coś w rodzaju kompanii pomocniczej. [...] Tuż przed wyjazdem wróciłem jeszcze do domu, żeby pożegnać się z matką. W pełnym rynsztunku, przepełniony uczuciem opiekuństwa, przytuliłem się do niej. Mówiła: «Co ty robisz? Co ty robisz?» – i płakała. [...] A potem przyszedł koniec świata”.

Wyruszają z pułkiem na wschód, przez Puszczę Niepołomicką, Tarnów, Rzeszów, Jarosław, gdzie staczają na dworcu kolejowym potyczkę z patrolem niemieckim. Wycofują się i nocą, pociągiem towarowym, przez Rawę Ruską, wtedy jeszcze w granicach Polski, docierają do także wciąż polskiego Lwowa. Miasto robi na Gustawie duże wrażenie, „poczułem się w nim bezpiecznie, jak w domu”. Poszli, bo są tylko nastolatkami, do kina Chimera na film Disneya Królewna Śnieżka. „Zabawne – dzieli się refleksją z Małgorzatą Terlecką-Reksnis – że z tego pierwszego tygodnia nalotów, ucieczki i zagrożenia najbardziej utkwiła mi w pamięci właśnie ta bajka”.

We Lwowie grupa rozdziela się: pięciu idzie na Stanisławów, skąd przez Rumunię trafiają do Anglii, czterech, z Holoubkiem, wybiera kierunek Tarnopol, tam gdzie stoi największy w historii, nadnaturalnej wielkości konny pomnik Józefa Piłsudskiego, który armia sowiecka po wkroczeniu do miasta przy pomocy siły czołgów strąca z cokołu. Nie docierają tam, bo już w Złoczowie natykają się na wkraczających do miasta sowietów. Zawracają. Przedzierają się przez ukraińskie wsie aż do Przemyśla. Nikomu jednak nie są już potrzebni. Załamani, bezradni i wygłodniali w desperacji gotują padnięte dwa koty i psa, i zjadają.

Wzdłuż dzielącej miasto na część radziecką i niemiecką kapryśnej rzeki San biegnie linia demarkacyjna. Nocą przeprawiają się w bród przez dość płytką w tym miejscu rzekę, ale na drugim brzegu wpadają wprost na niemiecki patrol. Po niecałym miesiącu tak kończy się ich służba wojskowa i wojowanie.

Gustaw Holoubek, czerwiec 1939

W koszarach najpierw ich golą, odwszawiają i po trzech tygodniach wagonami towarowymi odsyłają do obozu jenieckiego – Stalagu XI A Altengrabow koło Magdeburga, dokąd dwa lata później trafi Konstanty Ildefons Gałczyński, który swoje przeżycia opisze w Notatniku z Altengrabow. Gustaw w lutym 1940 roku wysyła do domu kartkę pocztową, zaczynającą się od słów: „Najukochańsza Mateczko”, zawiadamiając ją o miejscu swojego przymusowego pobytu. Kartkę „pełną tęsknoty i łez”.

W ciżbie ponad dwudziestu tysięcy żołnierzy różnych narodowości Holoubek – numer jeniecki 43446/XI A – traci z oczu kolegów. „Mnie w niewielkiej grupie wysłano do Torunia, do fortów pancernych na Podgórzu”. Wzdłuż ścian betonowych bunkrów, na gołej ziemi, tylko słoma do spania. Jest grudzień, trzydzieści pięć stopni poniżej zera. Przed Wigilią „pojechaliśmy z kolegą, wózkiem, do miasta Torunia, żeby zbierać dary dla jeńców, zostaliśmy obdarowani niezwykle hojnie i z worami jedzenia przyjechaliśmy do całkowicie wygłodniałej naszej izby jenieckiej, stół w jakiś sposób zaścielono białym prześcieradłem, znalazła się nawet jakaś choinka”.

Cenny dokument odnaleziony po latach: list Gustawa do matki wysłany z obozu jenieckiego w Altengrabow, datowany na 16 listopada 1939

Boże Narodzenie, wzniosły czas, staje się dla Holoubka chwilą kryzysową.

– W tym momencie, kiedy zaczęła się wieczerza wigilijna, nagle stanąłem przed straszliwą pustką, była we mnie, w środku, nie tylko w sensie metafizycznym, ale także całkowicie fizycznym. Poczułem, że jestem kompletnie wydrążony, całkowicie pusty, bez organów wewnętrznych, straciłem apetyt, nie tknąłem niczego. Nie wiadomo, kto pierwszy ten dyktat inspirował: Duch Święty czy ciało, ale zacząłem bardzo tęsknić za wszystkim, co się nazywa polskim Bożym Narodzeniem. I straciłem ten apetyt dosłownie i w przenośni na przeciąg pozostałego czasu w niewoli, czyli do kwietnia czterdziestego roku, kiedy jako młodocianych nas zwolniono. Jak się okazało, był to początek bardzo poważnej choroby, na którą przez piętnaście lat później cierpiałem – kreśli tamten obraz w telewizyjnych Notacjach.

O zwolnienie syna niestrudzenie zabiega matka: do władz obozowych śle podania oraz dokumenty zaświadczające o „odznaczeniach i medalach mojego ojca z pierwszej wojny światowej: był oficerem zawodowym armii austriackiej”, powołuje się także na przepis o nieletnich jeńcach. Udaje się.

Po siedmiu miesiącach niewoli Gustaw Holoubek wraca w kwietniu 1940 roku do Krakowa. Pociągiem, podróż trwa dwa dni, „choć zdawało mi się, że jadę ciągle nocą”. Waży zaledwie czterdzieści osiem kilogramów, jest tak słaby, że nie może nacisnąć dzwonka u drzwi. Stoi dość długo, a kiedy drzwi się uchylają, „przez szparę wyjrzała moja matka. Usłyszałem szloch, dławiący, spazmatyczny. Rozebrałem się do naga, porzucając na schodach brud i zawszenie ostatnich siedmiu miesięcy, i pokryty strupami zastygłej krwi przekroczyłem próg domu. [...] Leżałem zmorzony chorobą półprzytomny, półuśpiony i tylko w gorączkowych przebłyskach świadomości dowiadywałem się o wywózce profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, o Oświęcimiu, o likwidacji tysięcy ludzi, o rozstrzelaniu jednej nocy pięciu chłopców z mojej ulicy. Wróciłem do przytomności jakoś tak nagle, może dlatego, że w innym świecie, w miejscu, którego prawie nie znałem, w mieszkaniu mojego przyrodniego brata Józefa i przyrodniej siostry Heleny. Pewnej nocy matka przewiozła mnie do nich samochodem znajomych w lęku przed aresztowaniem. I tak zamieszkaliśmy wszyscy przy placu Dominikańskim i już nigdy więcej nie wróciłem na Zwierzyniec”.

Wojna przyspiesza dojrzewanie i konieczność samodzielnego decydowania o sobie. Nie ma się co oglądać na pomoc finansową matki czy rodziny, a nie wywodzi się z zamożnego domu, ponadto obowiązuje pewna kultura: od najbliższych nie żąda się pieniędzy.

„...w moim okupacyjnym Krakowie powracało życie silniejsze od tych, którzy chcieli zmienić je na pozór życia. Wraz z nimi zaczęły funkcjonować instytucje. Cztery spośród nich były dobroczynne. Magistrat, elektrownia miejska, gazownia miejska i miejskie tramwaje. Chroniły u siebie nauczycieli, lekarzy, inżynierów, artystów. Poupychani, pełnili funkcje najczęściej odległe od swoich profesji i z czasem stali się kimś w rodzaju cichej elity tych zakładów. Brat mój, przedwojenny podporucznik kawalerii, poszedł do straży pożarnej. Ja dostałem się do gazowni. Trzeba było zarabiać na życie. O gazowni niewiele mam do powiedzenia, choć tak wiele, bo na całą wojnę zapewniła mi pracę. Wiem tylko, że było mi tam dobrze”. Magdalena Zawadzka dodaje żartobliwie, że po latach przyznano mu tytuł „Zasłużonego Gazownika”, z napisem na ozdobnej szarfie.

Zatrudniono go w szacownej instytucji, bo Kraków był pierwszym polskim miastem, w którym w 1830 roku zaprezentowano oświetlenie gazowe. Pracuje w straży fabrycznej, dostaje też ausweis, dokument identyfikacyjny związany z miejscem zatrudnienia. W Generalnym Gubernatorstwie legitymacja ta chroniła przed deportacją na roboty przymusowe podczas łapanki lub przypadkowej kontroli policyjnej. Tak „zabezpieczony” oddaje się w jesienne wolne wieczory poetyckim spotkaniom w wyjątkowym, a nawet tajemniczym miejscu – willi przy ulicy Królowej Jadwigi. Willa należy do Andrzeja, który mieszka w niej z matką i dwiema samotnymi siostrami, dla których jest „uosobieniem urody i intelektu, jak rzadki kwiat albo rasowy, przerafinowany pies, i przede wszystkim jedynym mężczyzną. Starszy od nas, nie wiekiem, ale szczególną dojrzałością, patrzył na świat z wysokości nam wszystkim jeszcze niedostępnej [...]. Dotknęliśmy czytania, urządzaliśmy konkursy wielkiej naszej poezji romantycznej: Mickiewicza, Słowackiego, Norwida”.

Gustaw Holoubek, lata 40. w Krakowie

Na poddaszu w maleńkim pomieszczeniu było „wewnętrzne studio nadawcze z mikrofonem i wszystkimi potrzebnymi urządzeniami, a w każdym pokoju i kuchni mieściły się głośniki. Studio służyło do nadawania komunikatów i informacji o bieżących sprawach obecnych i nieobecnych, ale raz na tydzień zamieniało się w miejsce artystycznych występów. Każdy mógł zgłaszać swoje propozycje. Na własne ryzyko, bo nie obowiązywał nakaz ich wysłuchiwania. Wszyscy mieli prawo robić, co im się żywnie podobało, więc łatwo sobie wyobrazić, że miarą sukcesu nadawcy programu był stopień zainteresowania odbiorców. Z czasem ta zabawa przekształciła się w rodzaj turnieju, w którym każdy z nas prześcigał się w pomysłach na oryginalność. Były monologi, skecze, recenzje z widzianych filmów, przeczytanych książek, opowieści z własnych przeżyć i parodie każdego z nas. Ja byłem od wierszy”, bo poezja „jest przede wszystkim fenomenalnym wynalazkiem umożliwiającym człowiekowi ucieczkę od świata. Wyjściem naprzeciw przyrodzonemu każdemu z nas pragnieniu, aby wszystkie utrapienia życia, poczucie skazania na życie, zamienić na nadrzeczywistość [...]. W takim to domu przy ulicy Królowej Jadwigi zbieraliśmy się całą naszą paczką przez ostatnie cztery lata wojny”. Dotknęli czytania i czucia poezji, czasem niemal metafizyki, ducha dawnego czasu, a kiedy wojna się skończyła, „wróciliśmy do nowej rzeczywistości”.

Nim upłyną te cztery lata, artyści nie poddają się zakazom niemieckich władz, które bezwzględnie karzą każdy przejaw polskiego życia kulturalnego, choć zezwolili na uruchomienie kilku scen polskich, o ile będą tam wystawiane sztuki o charakterze rozrywkowym, ale większość widowni i aktorów je bojkotuje – tworzą w Krakowie sieć konspiracyjnych teatrów i teatrzyków najgęstszą w okupowanym kraju. Krytyk Juliusz Kydryński nazywa tę działalność teatralnym podziemiem: Mieczysław Kotlarczyk – w sierpniu 1941 roku w mieszkaniu przy ulicy Komorowskiego 7 zawiązuje konspiracyjny teatr słowa, Teatr Rapsodyczny, w którym Karol Wojtyła jest jednym z aktorów, Tadeusz Kantor – tworzy eksperymentalny Teatr Niezależny, gdzie w 1943 roku przygotowuje inscenizację Balladyny Juliusza Słowackiego, a rok później Powrót Odysa Stanisława Wyspiańskiego, Adam Mularczyk – zakłada krakowski Teatr Podziemny, a Tadeusz Staich – teatr młodzieżowy Studio 41. Jeszcze wielu innych, dla których teatr stanowił ostoję polskiej kultury, w prywatnych mieszkaniach lub zapomnianych salkach dla kilkunastu, czasem kilkudziesięciu osób wystawia kameralne przedstawienia, często „tylko” czy „aż” deklamacje dramatów polskich wieszczów oraz współczesnych im autorów. Jest niemal niemożliwe, żeby drogi rozmiłowanego w poezji Holoubka gdzieś do jednego z tych miejsc nie zaprowadziły.

Doświadczenia wojny, nawet bez tragicznych wydarzeń, niszczą pierwsze lata młodości, ograbiają z beztroski, poczucia stabilności. W chwili wybuchu wojny Gustaw ma szesnaście lat, a kiedy sowieckie wojska oswobadzają Kraków, wkracza od razu w wiek dojrzały, mimo swoich zaledwie dwudziestu dwu lat. Jak sam mówi: „ta straszna wojna zatrzymała nas w rozwoju, była czymś więcej niż samym kataklizmem wojny, czymś, co zatrzymało naturalny nasz rozwój”.

Jego miasto przetrwało prawie niezniszczone. Ocalał Wawel, kościoły, mieszkania, szkoły, budynki teatralne, kina. Wciąż w pamięci ludzi tutaj mieszkających żywa jest niemal mityczna już nazwa Galicja, „przestrzeń rzeczywista i wyobrażona, symbol przynależności do Europy Środkowej, do cywilizacji wiedeńskich kawiarni i standardów, z którymi sowietyzacja naszej rzeczywistości żadną miarą się nie łączyła” – pisze znawca dziedzictwa kulturowego i historii miast, krakowianista, profesor Jacek Purchla. Ciągle piękno i elegancja dawnej epoki są tu obecne.

Tak jak do niezniszczonej Łodzi, która staje się zaraz po wojnie nieformalną stolicą kulturalną, gdzie znajdują przystań Teatr Wojska Polskiego, szkoła filmowa, Leon Schiller i Juliusz Osterwa, Aleksander Zelwerowicz i Józef Węgrzyn, tak i tu zjeżdżają wybitni artyści: aktorzy, muzycy, pisarze, naukowcy. Dla nich Kraków, po pokrytej gruzami Warszawie, jawi się niby istny raj. Jednak „Kraków źle się kojarzy komunistom. Uchodzi za miasto konserwatywno-tradycjonalne, co nie miało nic wspólnego z postępowym nurtem, jaki chciano propagować w Polsce” – uważa historyk Janusz Wróbel. Kraków dla nowej władzy jest miastem niepokornym, a życie teatralne, krakowski skarb, „po 1945 roku przestało należeć na wiele lat do zjawisk wyłącznie z dziedziny kultury. Stało się częścią polityki, jak prawie wszystko w kraju” – zwraca uwagę dr hab. nauk humanistycznych Diana Poskuta-Włodek.

W niecały miesiąc po oswobodzeniu miasta, 19 lutego 1945 roku, w Teatrze im. Słowackiego, zbudowanym, a następnie otwartym pod szyldem Teatru Miejskiego ponad pięćdziesiąt lat wcześniej na miejscu wyburzonych ruin kościoła Świętego Ducha, z napisem nad jego wejściem: Kraków Narodowej Sztuce, a teraz ze zdziesiątkowanym zespołem oraz ograbionymi pracowniami i magazynami, trwa premiera Uciekła mi przepióreczka w reżyserii Juliusza Osterwy i jego w roli Przełęckiego, z Kazimierzem Opalińskim, Zdzisławem Mrożewskim, Władysławem Woźnikiem; w Teatrze Starym miesiąc później prapremiera sztuki Jerzego Zawieyskiego o Hiobie Mąż doskonały; w Teatrze Rapsodycznym sztuka Grunwald, na którą złożyły się fragmenty Grażyny, Konrada Wallenroda i Zawiszy Czarnego.

Wszystko jest pierwsze: wykonanie na Ogólnopolskim Zjeździe Kompozytorów Pieśni wiejskich Andrzeja Panufnika, który niebawem zostanie głównym dyrygentem tutejszej filharmonii, w lokalu Związku Literatów wystawa Grupy Młodych Plastyków, uformowanej wokół konspiracyjnego teatru prowadzonego przez Tadeusza Kantora, ukazanie się „Dziennika Krakowskiego”, który krótko potem zmieni nazwę na „Dziennik Polski”, wydanie „Przekroju” i „Tygodnika Powszechnego”... „Bo ta wojna była tak okropną cezurą w życiu ludzi – dzieli się refleksją Holoubek – że zaczęli liczyć życie od jej zakończenia”.

Jeszcze nie zdobyto Berlina, a od placu Dominikańskiego, przez Grodzką, Rynek Główny, Mikołajską, na sam koniec Szpitalnej i „sto kroków dalej” biegnie dwudziestodwuletni Gustaw, aby zdążyć na pierwszy egzamin wstępny. „...dowiedziałem się, że przy Teatrze im. Juliusza Słowackiego tworzy się studio, szkoła dramatyczna, i że przyjmie wszystkich chętnych, którzy nie przekroczyli któregoś tam roku życia. Biegłem gorączkowo jak na spotkanie kogoś bliskiego, na kogo czekało się bardzo długo, albo do czegoś, co miało być ucieleśnieniem przeczuwanego zaledwie zdarzenia. Zmierzałem do odkrycia wnętrza tajemnicy, dotąd niedostępnej, zaklętej w czarodziejskim gmachu przy placu Świętego Ducha”.

Mimo ambicji matki, żeby został urzędnikiem magistratu w Krakowie, co uznałaby za właściwy awans dla syna, mimo że „wszystkie moje warunki zewnętrzne zaprzeczały temu, że powinienem zostać aktorem: ważyłem tylko 48 kilo, z urody miałem tylko nos i uszy i niczym specjalnym się nie odznaczałem, do tego mówiłem gwarą krakowską, która nie nadaje się w teatrze do publicznego demonstrowania, musiałem pokonać te warunki zewnętrzne i sposób porozumiewania się za pomocą słów z innymi ludźmi”.

Staje do egzaminu obciążony tak straszliwym wzruszeniem i taką chęcią przekazania wszystkiego, co ma w środku, że nie potrafi powstrzymać płaczu i zalewa łzami wszystkie słowa Testamentu mojego Słowackiego.

– I kiedy skończyłem wygłaszanie tego wiersza – przypomina w programie telewizyjnym Niedziela z Gustawem Holoubkiem – byłem pewny, miałem głębokie przeczucie, że odniosłem sukces, że oto sprzedałem przed szanownym jury wszystko, co mam najdroższe. Wtedy po dłuższej ciszy przewodniczący jury zapytał taktownie: Przepraszam bardzo, czy pan dobrze się czuje? Czy pan jest w porządku psychicznie? Dał do zrozumienia, czy nie postradałem zmysłów. Kiedy zaprzeczyłem, zaczął mi delikatnie tłumaczyć, że bardzo niewłaściwie postąpiłem, sprzedając przed nimi serce. Trzeba było ten wiersz potraktować zgoła inaczej, bo to jest wiersz wesoły i nie należy się rozczulać nad sobą.

Program pokazu prac uczniów Państwowej Szkoły Dramatycznej w Krakowie

Tę samą scenę opowiada też tak:

– Kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, postanowiłem wystąpić przed komisją egzaminacyjną z wierszykiem Słowackiego pod tytułem Testament mój i uważałem za stosowne popłakać się naprawdę. Przywołałem więc wszystkie moce ducha, posmarkałem się całkowicie. Kiedy skończyłem produkcję, nastąpiła cisza. W pierwszym odruchu próżności uznałem za oczywiste, że jest to milczenie zdruzgotanych moim talentem jurorów. Potem, po dłuższej pauzie, przewodniczący zapytał delikatnie, czy przypadkiem nie postradałem zmysłów. I wytłumaczył mi, że Testament mój Słowackiego jest (pomijając już inne sprawy) wierszem wesołym. Że Słowacki żegna się z przyjaciółmi raczej beztrosko i w tonie swoiście sarkastycznym. „A poza tym pan nie wymawia aż sześciu liter...!” Ale egzamin zdałem. Myślę, że dostrzegli we mnie pewien rodzaj temperamentu.

Razem z Holoubkiem przyjmują trzydzieści osób, zaledwie, bo do nieco wcześniej powołanego podobnie dwuletniego studia przy Teatrze Starym z czterystu osiemdziesięciu kandydatów przyjęto blisko stu. Wśród nich szansę zdobycia zawodu aktora zyskują: Halina Mikołajska, Marta Stebnicka, Tadeusz Łomnicki, Andrzej Szczepkowski, Stanisław Zaczyk, a przy Słowackim – Halina Gryglaszewska, Danuta Kwiatkowska, Aleksandra Wąsik, później nosząca nazwisko Śląska, Tadeusz Bartosik, Józef Para. Mają także kolegów w prywatnym studiu reżysera, scenografa i pedagoga Iwo Galla, gdzie kształcili się: Barbara Krafftówna, Kazimierz Dejmek, Bronisław Pawlik, Henryk Tomaszewski.

W Starym wiedzę przekazują im między innymi: Juliusz Osterwa, Janusz Warnecki, Zofia Małynicz, a w Studiu przy Słowackim – Zdzisław Leśnodorski, Artur Malawski, Teofil Trzciński i przyszły mistrz Holoubka, Władysław Woźnik, oraz naturalnie Karol Frycz, który powołał to Studio i nim kieruje.

Studio ma za siedzibę trzypokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy na rogu Pijarskiej i Szpitalnej, naprzeciwko Teatru im. Słowackiego, należącej jeszcze nie tak dawno do hrabiego Edwarda Raczyńskiego, wnuka Adamowej Potockiej, ambasadora RP w Londynie, późniejszego prezydenta RP na uchodźstwie. Tę dość ograniczoną przestrzeń Holoubek postrzega jako zaletę – „umożliwiła nam skupienie się na tym, co uważam za najbardziej istotne dla aktorstwa: mało miejsca do grania, skupienie się na sposobie mówienia, czego uczy «mój własny święty» – Władysław Woźnik. Próbował dowieść, że ten podstawowy środek aktorskiego wyrazu kryje w sobie demoniczną pułapkę. Tę mianowicie, że usiłowania, aby za pomocą słów, tylko słów, można było wyrazić stan ducha i umysłu, są płonne. Że to słowa, właśnie w momencie ich wypowiadania, zjadają sens wypowiedzi, czynią ją odległą od wcześniej powziętej myśli. Ale dlatego, że tak jest, walka o słowo, wiara, że w końcu stanie się ono spełnieniem intencji, winna być motorem energii, źródłem emocji. A więc nie samo uczucie, nie sama myśl, lecz uparta chęć ich sformułowania staje się główną grą namiętności”.

Gustaw Holoubek, lata 40. w Krakowie

Żeby słowo mogło wybrzmieć, musi mieć partnera – dykcję, a to domena Teofila Trzcińskiego, jednego ze współzałożycieli Zielonego Balonika, reżysera i byłego dyrektora Teatru Miejskiego im. Juliusza Słowackiego. Nie uczy prawidłowego wymawiania poszczególnych liter i sylab, ale „możliwości użycia języka wyłącznie w warstwie brzmieniowej, bez podkładania treści, [tego] że samo brzmienie przedłużonej na przykład samogłoski ma swoje określone znaczenie i może mieć określone konsekwencje, także dla interpretacji treści”. Wiedzę z historii sztuki przekazuje wielki Karol Frycz – ostatni przedwojenny i pierwszy powojenny dyrektor Słowackiego – „zachwycający się kolorami starożytnej Grecji, architekturą Rzymu, pięknem i mistrzostwem rzeźb-figur ołtarza mariackiego Wita Stwosza”. Poddaje też pod rozwagę studentom, czy na scenie koniecznie należy rozrywać szaty, krzyczeć, wyć i płakać? Czy też ten sam fakt tragiczny można spokojnie przedstawić...

Mają też szczęście do zgłębienia muzyki dzięki zajęciom z kompozytorem, dyrygentem i wspaniałym pedagogiem Arturem Malawskim, który „nie ogranicza się do poznania przez studentów nut i solfeżu, lecz wprowadza w tajniki harmonii i kontrapunktu, egzekwując przymusowe chodzenie na koncerty muzyki symfonicznej, a potem śledzenie ze słuchaczami struktury muzycznej wysłuchanych utworów. I okazało się, że w miarę słuchania, nabywania pewnej wiedzy na ten temat, człowiek zaczął słuchać z większym wysmakowaniem...”.

Holoubek wspomina jeszcze jedną ważną postać – Wiesława Goreckiego, wykładowcę historii teatru i literatury oraz analizy tekstu, krytyka i dramaturga, ale nade wszystko tego, który „był naszym spowiednikiem, powiernikiem zwierzeń i lekarzem, lekarzem specjalistą od naszych lęków, smutków i dramatów”.

Halina Gryglaszewska:

„Poznaliśmy się w szkole teatralnej, byliśmy na jednym roku. To był pierwszy kurs aktorski dla dojrzałych już ludzi”.

Józef Para:

„Byliśmy razem w Studiu Teatralnym przy Teatrze Słowackiego w Krakowie. Na naszym roku była też jego późniejsza żona, przepiękna Danuta Kwiatkowska. Już wtedy się wyróżniał. Był szalenie spostrzegawczy i inteligentny”.

Niecałe półtora roku od założenia Studia Holoubek z pozostałymi słuchaczami zostaje studentem Państwowej Wyższej Szkoły Dramatycznej, która powstaje z inicjatywy Juliusza Osterwy, już wtedy dyrektora krakowskich teatrów połączonych pod szyldem Miejskie Teatry Dramatyczne. Trzy autonomiczne dwuletnie studia aktorskie: przy Teatrze Słowackiego, Teatrze Starym i Iwo Galla, podobnie jak teatry, łączą się w jedną trzyletnią szkołę, a Osterwa zostaje jej pierwszym rektorem. Od tego czasu adept, a później aktor Gustaw Holoubek zostaje wyznawcą tej wyjątkowej postaci sceny polskiej.

„Osterwa był, jest i chyba pozostanie dla mnie największym człowiekiem teatru – składa deklarację w swoich wspomnieniach. – Obejmował on teatr, rozumiał i czuł w sposób całkowity. [...] Był średniego wzrostu, twarz miał przeciętną do tego stopnia, że nigdy nie mogłem zapamiętać jej rysów. Tylko oczy, których prawie nie było, pozostały mi w pamięci do dzisiaj. Długie, przykryte prawie całkowicie powiekami dwie szparki. Ale ciemność – czerń lub brąz – która się z nich przedostawała, miała nieprawdopodobną przenikliwość. Patrzył na każde z nas osobno i długo. Miał przylepiony do ust zmęczony uśmiech, kiedy usiadł na środku pokoju, otoczony nami i rozpoczął... milczenie. Jak się potem okazało, była to jego broń najpotężniejsza”.

Przytacza się o nim anegdotę, charakterystyczną dla tej wielozłożonej, jak bywa z artystami, postaci, że kiedy chował swoją pierwszą żonę, pozostał długo przy grobie, klęcząc w błocie i deszczu. Pewna wzruszona tym dama podeszła do niego i powiedziała: „Panie Juliuszu, jest pan wstrząsający w tym swoim bólu!”. Osterwa zza złożonych rąk wyszeptał: „A widziała mnie pani w kaplicy?”.

„Prawdopodobnie tyle było w nim teatru, co życia” – zauważa Holoubek i opisuje też, jak podczas prób do Fantazego postawił na scenie, „gdzie siedziało się przy stole, tablicę szkolną z gąbką i kredą i sprowadził astronoma, aby wyjaśnił domniemaną konstelację, którą w tekście Słowacki nazywa: «skrzypeczką z gwiazd». Potrzebne to było Zdzisławowi Mrożewskiemu, grającemu rolę Jana, aby mógł ustalić kierunek patrzenia w niebo, i co ważniejsze, aby ową «skrzypeczkę» ukonkretnił, zobaczył tak, jak rzeczywiście wygląda”.

Zapatrzenie się Holoubka na Osterwę zostaje po wielu latach dostrzeżone i zanalizowane. Według Erwina Axera, „Holoubek jest nieodrodnym spadkobiercą Juliusza Osterwy”, a Beata Guczalska stwierdza, że dzieje się tak z różnych powodów: „siły osobowości, powściągliwości formalnej, aury tajemnicy i czaru, jakim obdarzał swoje postacie. Obserwował u Osterwy równie mistrzowskie operowanie pauzą sceniczną, nadawanie jej głębi, przeciąganie do granic możliwości”.

– W szkole mieliśmy to niespotykane szczęście – aktor wraca do tamtego czasu w audycji radiowej – że byliśmy oczekiwani, nie było natłoku młodzieży i ci wszyscy mistrzowie wprost runęli na nas z całą swoją wiedzą, ogromną wolą, a przede wszystkim czułością.

Mieli także w trakcie nauki przywilej statystowania lub grania w krakowskich teatrach.

– O ile dobrze pamiętam, zadebiutowałem statystowaniem w jednej ze sztuk Jerzego Szaniawskiego – uściśla.

Ma na myśli Żeglarza, którego premiera odbyła się na scenie Teatru Starego w październiku 1946 roku. Halina Mikołajska w swojej biografii podaje, że uczestniczyła z Holoubkiem w przedstawieniach, za które otrzymywali po pięćdziesiąt złotych, a Holoubek za rólkę w Mieszczanach wystawionych przez Teatr im. Juliusza Słowackiego – za każdy spektakl już sto złotych, zaś Aleksandra Śląska dwa razy tyle. Mikołajska z Holoubkiem grają razem w dwóch szkolnych przedstawieniach, fragmentach dwóch sztuk: Sędziów Wyspiańskiego i Z dobrego serca Rydla. A w pewien listopadowy dzień 1946 roku przychodzi posłaniec z Teatru im. Słowackiego z poleceniem od dyrektora Osterwy: Holoubek ma natychmiast zgłosić się do teatru i zagrać w zastępstwie chorego aktora rolę Wojtka w Weselu, które przygotowuje Tadeusz Białkowski. Gustaw nie umie jeszcze tekstu, choć to zaledwie dziewięć kwestii. Osterwa nie dopuszcza możliwości, aby student szkoły aktorskiej nie znał na pamięć dramatu Wyspiańskiego. Za kulisami roztrzęsiony Holoubek czeka na wejście w drugim akcie, „gdy stanął przy mnie Osterwa (dla nas był to Bóg, emanacja jego osobowości ogromna) i zaczął mi sączyć do ucha słowa o tym, co to jest Wesele, co to znaczy «chyćcie broń» i jaki jest nastrój utworu. Za chwilę wpadłem na scenę cały rozełkany i przepłakałem ten występ do końca. A gdy z poczuciem triumfu wróciłem za kulisę, stał tam jeszcze Osterwa i powiedział: Wspaniale, pięknie, na szczęście nikt cię nie słyszał...”.

– W obliczu egzaminu końcowego – przypomina Holoubek podczas spotkania ze studentami krakowskiej szkoły teatralnej ostatnie swoje chwile w Szkole Dramatycznej – który już był egzaminem państwowym, a na który miała zjechać komisja egzaminacyjna z Warszawy, na jakiś miesiąc przedtem, w straszliwym popłochu, zaczęliśmy się uczyć grania. To znaczy do tego mówienia dorabiać granie. Koleżanek było więcej niż kolegów, chyba szesnaście, a nas trzech. Tak że zmuszony byłem towarzyszyć koleżankom w dziewięciu fragmentach wybranych sztuk: w Ślubach panieńskich grałem wszystkie postacie: Gustawa/Gucia, Albina, Radosta, Jana.

W lecie 1947 roku poziom pierwszych po wojnie roczników adeptów sztuki aktorskiej krakowskiej Szkoły Dramatycznej i przyznanie im uprawnień zawodowych ocenia Państwowa Komisja Egzaminacyjna. Przewodniczy profesor Bohdan Korzeniewski, reżyser i historyk teatru, członek niedawnej konspiracyjnej warszawskiej Rady Teatralnej, razem z Leonem Schillerem i Edmundem Wiercińskim.

„Już wtedy był poprzedzony legendą niezwykłości – pisze o profesorze Holoubek. – Dla mnie był siłaczem. Na przekór własnym ułomnościom, a może właśnie z powodu nich, wydał walkę temu wszystkiemu, co mogło otworzyć drogę samowzruszenia, zaćmić jasność widzenia zarazie tak dobrze nam znaną chorobą romantyzmu, zaprowadzić na manowce zwykłości, przeciętności.

To, co przydawało jego osobie pewien rys demonizmu, to przede wszystkim wieści o Jego charakterze. Miał być złośliwy, przewrotny, piekielnie przenikliwy. Takie też zrobił na nas wrażenie. Kiedy w czasie kilkunastu godzin nieprzerwanego egzaminu siedział nieporuszony, zjadliwie uśmiechnięty, obserwujący pilnie nasze nieporadne wysiłki z bystrością, jaką daje patrzenie spod przymrużonych powiek. Doprowadził do tego, że kończyliśmy ten uczniowski maraton bez nadziei na sukces, sprowadzeni na prawdziwą ziemię po przedegzaminacyjnej euforii.

I właśnie wtedy nastąpiło coś, co kazało mi już do końca przez całe zawodowe życie być przy Korzeniewskim, wierzyć i podziwiać Go, powierzać mu swoje tajemnice, dzielić z Nim lęki, szukać u Niego aprobaty. Uznał za stosowne wygłosić przemówienie. Była to reasumpcja tego, co zobaczył. I zapewne pozostałaby chłodną, rzeczową i bardzo inteligentną analizą poszczególnych scen, poszczególnych ról, a także naszych teoretycznych wypowiedzi, gdyby nie to, że wzruszenie nie pozwoliło Mu jej dokończyć, wzruszenie nagłe, nie przygotowane, które spada niekiedy na nas jak grom z jasnego nieba i któremu niepodobna się oprzeć na przekór wszelkim racjonalnym przesłankom. Miał łzy w oczach. Płakał”.

W tak wzruszających okolicznościach przychodzi Holoubkowi ukończyć trzyletnie studia w Państwowej Szkole Dramatycznej w Krakowie z wyróżnieniem, o czym zaświadczają oceny z kursu trzeciego: teatr i dramat powszechny – b. dobrze; teatr i dramat w Polsce – b. dobrze; historia kultury – dobrze; historia sztuki – b. dobrze; kostiumologia – b. dobrze; analiza psychologiczna tekstu – b. dobrze minus; zarys socjologii – dobrze; ćwiczenia ruchowo-taneczne – b. dobrze (co po latach skwituje: jest prawie niepodobieństwem).

Przed Teatrem im. J. Słowackiego, pierwszy z lewej Gustaw Holoubek, Kraków 1946

Jeszcze tylko zdaje egzamin do ZASP, na którym wraz z koleżanką z jednego roku, Haliną Gryglaszewską, prezentują scenę z dramatu Stanisława Wyspiańskiego Sędziowie. Otrzymuje ocenę celującą i od lipca 1947 roku zalicza się do członków Związku Artystów Scen Polskich. Przez dwa kolejne lata będzie także asystentem w Państwowej Szkole Dramatycznej.

Wchodzi w zawód z wiedzą przekazaną przez tytanów polskiej sceny teatralnej.

– Od początku studiów uczono nas, że początkujący aktor popełnia zasadniczy błąd: chce przelać swoje jestestwo, swoje uczucia, swoją psychikę bez żadnej kontroli, bo wydaje mu się, że aktorstwo jest właśnie spełnieniem, ujawnieniem tych najskrytszych uczuć osobistych i w tym względzie wchodzimy w bardzo niebezpieczną sferę, nieprzydatną zarówno dla zdrowia aktora, jak i dla widza, sferę ekshibicjonizmu – dzieli się swoim doświadczeniem w programie telewizyjnym. – Aktorstwo jest czymś wręcz przeciwnym.

Według Wiesława Goreckiego, wykładowcy Studia Starego Teatru, Holoubek po raz pierwszy pokazał się na dużej scenie Teatru im. Słowackiego 22 maja 1946 roku w sztuce Sherwooda Skamieniały las.

„Sensacją stał się debiut Gustawa Holoubka. Debiutant wykazał w niewielkiej roli murzyńskiego szofera pełną dojrzałość aktorską” – pisze w swoim Wspomnieniu, wydanym przez Państwową Wyższą Szkołę Teatralną im. Ludwika Solskiego (obecnie jest to Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego). W opublikowanej również przez tę krakowską szkołę pracy Aktorstwo polskie. Generacje autorka, Beata Guczalska, uzupełnia tę informację: „Udziału Holoubka nie rejestrują żadne źródła, brak jakiejkolwiek wzmianki na afiszach czy programie sztuki”.

Potwierdzoną pierwszą rolą jest postać Charysa w wystawionym w Teatrze Starym im. Heleny Modrzejewskiej (już pod szyldem Teatrów Dramatycznych) dramacie Odys u Feaków Stefana Flukowskiego, jednego z pierwszych przedstawicieli surrealizmu w Polsce. Napisana w 1939 roku trzyaktowa sztuka znalazła się już w planach repertuarowych na sezon 1939/1940 warszawskiego Teatru Polskiego, kierowanego przez Arnolda Szyfmana, ale wojna zniweczyła ten zamiar.

Podobnie jak w innym dramacie autora (Horyzont Afrodyty), ten także rozgrywa się w minionej epoce, zderza fabułę mitu i historii, ale mających alegoryczne odniesienie do współczesności. Gościnna wyspa ludu Feaków to miejsce, gdzie powstaje Odyseja. Tam samotny, pozbawiony załogi kapitan Odys opowiada o swoich przygodach, staje też przed wyborem: zostać z królewską córką Nauzyką i do końca życia bawić dwór opowieściami czy wrócić do żony Penelopy, doświadczając jednocześnie sprzecznego podejścia tubylców wobec obcego przybysza. Jak wiadomo od Homera, Feakowie wyprawiają go w podróż do domu, sowicie obdarowując i zostawiając śpiącego na Itace. Krytycy pisali, że to sztuka propagandowa, „której tematem jest krytyka nacjonalizmu, uosobionego w ciasnym światku Feaków, gdzie zawitał wielki cudzoziemiec internacjonał Odys”.

Reżyser krakowskiego przedstawienia, Józef Karbowski, postawił na teatralną młodzież. Holoubek gra obok swoich koleżanek: Aleksandry Śląskiej, Danuty Kwiatkowskiej, Haliny Gryglaszewskiej, ale wspiera go też autorytet niezrównanego Władysława Woźnika w pierwszoplanowej roli Odysa. Po premierze, 1 marca 1947 roku, „Tygodnik Powszechny” w krótkiej recenzji Fluk u krakowiaków zauważa tych dwóch aktorów: „Woźnik jako Odys mówił tekst wybornie. [...] Spośród jego otoczenia wyróżnił się znacznie Holoubek doskonałym swoistym i samorodnym komizmem”.

Na ten pierwszy swój występ Gustaw zaprasza matkę.

„Raz była w teatrze, żeby mnie obejrzeć. Widziała mnie w sztuce, w której graliśmy prawie nago – o starożytnej Grecji. Wszyscy mieliśmy kostiumy sprowadzone tylko do przepaski na biodrach. Odys ważył 106 kilogramów, a ja – 49. Matka zapytała, czy ten Odys to jestem ja. Postanowiłem więc już jej nie zapraszać, skoro nie rozróżniała takich wyraźnych cech fizycznych. Matkę cieszyły moje sukcesy na scenie, ale nie wdawała się w tę materię zbyt szczegółowo. Zaklinała mnie tylko, żebym uważał na siebie”.

Kilka miesięcy po Odysie dostaje rolę w Mężu i żonie Aleksandra Fredry, komedii pisanej wierszem w trzech aktach, w inscenizacji i reżyserii Władysława Krzemińskiego, „wyrosłej z ducha Boyowych Obrachunków Fredrowskich, ze scenografią wybitnego Andrzeja Stopki”. Gra „reżysera” w międzyaktach i przez recenzenta „Tygodnika Powszechnego” rola ta zostaje określona jako „żywa i inteligentna”.

Zaraz po niej postać księgowego Tardiveau w Słomkowym kapeluszu Eugène’a Labiche’a, w reżyserii Romana Zawistowskiego, krotochwili, rewii ze śpiewami i tańcami. I choć znowu rola niewielka, ale w towarzystwie znakomitości sceny: Fertnera, Mrożewskiego, Opalińskiego, Tadeusza Kondrata.

Nowy, 1948 rok, sprzyja aktorowi Holoubkowi. Gra niewielkie role, jednak w liczących się sztukach i, co ważne, wciąż ze znakomitymi nazwiskami sceny. Po raz pierwszy w Teatrze im. Słowackiego, na scenie, na której wielka poezja dramatyczna krzepiła przez dziesięciolecia ducha narodowego, a teraz włączonym, razem z Teatrem Starym, do „kombinatu”, którego kierownictwo objął Bronisław Dąbrowski – Państwowych Teatrów Dramatycznych.

„Teatr im. Słowackiego to wielka wspaniała karta, ilekroć tam jestem, kiedy kurtyna Siemiradzkiego idzie w górę, serce mi staje w gardle i wiem, że za chwilę stanie się cud” – powie Holoubek po latach.

Teatr ma wtedy wspaniały, jeden z najlepszych w Polsce zespołów aktorskich. Mistrzów: Zofię Jaroszewską, Jana Kurnakowicza, Antoniego Fertnera, Ludwika Solskiego, i wchodzących do zawodu młodych: Gryglaszewską, Mikołajską, Stebnicką, Hanuszkiewicza, Łomnickiego i Holoubka. Historycy teatru są zgodni, że „ich pokoleniowy debiut to jeden z fenomenów w dziejach polskiego teatru”, a Diana Poskuta-Włodek w monografii tej sceny podkreśla: „Nigdy jeszcze Kraków nie był «wylęgarnią talentów» na taką skalę”.

Na tej scenie w kwietniu wystawiają poemat dramatyczny w 3 aktach i 14 obrazach Owcze źródło Lopego de Vegi, w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, z dekoracjami zaprojektowanymi przez Andrzeja Pronaszkę. Monumentalne widowisko. „Powstawaniu tej prawdziwej superprodukcji towarzyszyły plotka i rozgłos. [...] Ciekawskich przyciągał żywy osioł [...], aktorzy cieszyli się ogromną popularnością”.

Juliusz Kydryński w „Dzienniku Polskim” opisuje: