Pisanie po ścianie - Grażyna Krynicka - ebook

Pisanie po ścianie ebook

Grażyna Krynicka

0,0

Opis

Osobiste refleksje autorki na temat tego co w życiu najważniejsze. Wyrosły z przyglądania się życiu, jego zagadkom i tajemnicom. Czasami zmuszają do myślenia, niejednokrotnie wzruszą, a nieraz rozbawią.

Autorka przyznaje, że pisanie jest dla niej opowiadaniem zdziwienia nad wszystkim, co ją otacza.


„Nic tu nie jest tak oczywiste, jak się pozornie zdaje. I wszystko jest godne uwagi, nawet to, co najbardziej błahe”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grażyna Krynicka

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Grażyna Krynicka „Pisanie po ścianie”

Copyright © by Grażyna Krynicka, 2021

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana 

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Jankowiak

Korekta: Bogusław Jusiak, „Dobry Duszek”

Projekt okładki: Robert Rumak

Ilustracje na okładce: © zenobillis – stock.adobe.com

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-687-1

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Kobieta i mężczyzna we wnętrzu

Uśmiecham się do myśli, że na ogół wiążemy się na lata, pełni dobrych chęci i szczerych zamiarów. Potem… cóż, bywa różnie. Niektórym się udaje, innym mniej, a jeszcze innym wcale. Ale uśmiecham się do tego początku, bo on przecież tak dobrze wróży. Jednak, niestety, jakże często nawet najlepsze pragnienia i starania nie wystarczą. I nie ma w tym niczyjej winy. Może to najzwyczajniejsze zmęczenie materiału, może trudy codziennego bytowania, może niespodzianki losu, ale co by nie było, to przecież wszyscy wiemy – być razem długo, długaśnie to prawdziwe wyzwanie. Nie każdy może mu sprostać. Nie każdy też chce. Cóż, samo życie.

Ale jak się już pokona to, co błahe, i to, co trudne, gdy lat wspólnych wciąż więcej i więcej, a uczucia cokolwiek ostygły – i te dobre, i te niekoniecznie – a nadal z różnościami drugiej połowy nie bardzo możemy się pogodzić, bo złości to i owo, i wiemy już, że nic w tej mierze zmienić nie zdołamy, co nam pozostaje? Co uczynić, aby żyć się dało w miarę przyjaźnie, odrobinę bardziej sympatycznie, a może nawet całkiem przyjemnie?

Jest na to sposób, tyle że to sposób pod warunkiem. Ten warunek to obustronna umiejętność żartowania, poczucie humoru, które nie każdy jednak posiada. Ale jeśli je ma, jest to bezcenne w niemal każdej życiowej sprawie.

Tak, dystans do siebie, do świata i wszelkich niedogodności życia, śmiech nawet z tego, co nieuchronne, właśnie to czyni nasze bytowanie specyficznie urokliwym. Ta prawdziwa gra, pełne życzliwej finezji wyczulenie na niedoskonałości, kruchość czasu i wszelkie potknięcia.

Żart z tego, co przecież za moment i tak minie.

Dziś, a więc wszystko

Jest siła w najzwyczajniejszej codzienności. Jest w niej moc, którą tak często gubimy. Żyjemy wszak nie tylko tu i teraz, ale także w czasie, w którym jest i wczoraj, i jutro. Tylko że dziś, jedynie dziś, mamy naprawdę. Zresztą tylko chwilę. Może kilkanaście godzin?

Zanim więc nasze „dziś” przejdzie do wspomnień, zachwyćmy się nim, użyjmy go, zobaczmy jego ogromne możliwości. Bo przecież właśnie wtedy możemy wszystko. No, prawie, ale tylko wtedy. Jutro już będzie za późno. Jednak dziś jeszcze możemy powiedzieć coś miłego bliźniemu, zrobić coś dobrego, przeżyć coś wyjątkowego, wybaczyć, zobaczyć, zdobyć, pokochać.

Uff, dużo tego. Dużo jak na jedno dziś. Ale i tak, jakże często, nasze dni toczą się ustaloną, rutynową koleiną, w której nie ma czasu na nic innego. A dziś to przecież za chwilę wczoraj.

Zabiegani, zanurzeni w obowiązkach nie dostrzegamy mocy naszego dnia, a on, jak poranna mgła, nagle rozpływa się i już jest wspomnieniem.

Ulotny czas teraźniejszy, nasze prawdziwe posiadanie.

Pamięć słonia

Wielokrotnie słyszałam o świetnej pamięci słoni. To doprawdy imponujące, że owo zwierzę ma taką umiejętność. Oczywiście także zachwycam się tym fenomenem, ale nie rozumiem, dlaczego tak mało się mówi o tym, jak dobrze pamięta żona. A przecież każda żona dysponuje pamięcią doskonałą. Tyle tylko, że dotyczy ona jedynie męża i jego niekoniecznie chlubnych występków.

Nic nigdy nie będzie zapomniane. Więcej, nawet jak zostanie upchane w zakamarkach pamięci, to i tak wypłynie przy najmniej stosownej okazji.

Właściwie taki mąż, który nabroił, a więc każdy, ma już na zawsze przechlapane. Żona, nawet jak wybaczy, to nigdy nie zapomni. Dlatego też, według moich obserwacji, niektórzy sprytni panowie co jakiś czas zmieniają żony. Myślę, że dla starej żony to też korzyść. Nie musi już zawracać sobie głowy wszystkimi przewinieniami męża i od razu młodnieje. Nie jest to więc wcale głupie, choć niewątpliwie wymaga nieco zachodu.

Co jednak, gdy trafi się mąż, który jest bardziej leniwy i zwyczajnie nie chce mu się odmiany? Cóż, wtedy albo bierzemy sprawy w swoje ręce, albo…

No właśnie, przydałoby się zresetować swój mózg. Doskonała pamięć to wcale nie jest taka supersprawa.

Czego potrzebuję o poranku?

Mój poranek zawsze jest nieco strategiczny. Budzę się mniej lub bardziej o czasie, w stanie także różnym, po niejednokrotnie zaskakujących przejściach nocy. Trzeba orzeźwić się pod prysznicem, ale także kawą. Najpierw zapach, który jest jak promień słońca i zawsze poprawia mi nastrój. Zatem ta kawa jest dlatego taka ważna.

A dziś awaria. Spaliłam swoją kawiarkę. W sobotę, w dzień tak wielu potencjalnych możliwości. Jak zaplanować czas, jak chcieć, gdy jeszcze nieco się śpi?

Owszem, jest problem. Ale czasy już inne. Wychodzę z domu, jeszcze zaspana, i czy pójdę w prawo, czy w lewo, zawsze znajdę jakąś miłą knajpkę, gdzie nie tylko wypiję kawę, ale także zjem śniadanie.

I tego właśnie chcę o poranku. Dobrego początku.

Kawa na mieście

Włóczykij ze mnie. Lubię pobuszować po ulicach, skwerach, poprzemieszczać się autobusami, tramwajem, powyglądać przez okno, poprzyglądać się ludziom. Ich kolorom, twarzom, sylwetkom. Można powymyślać ich losy, zupełnie nieprawdziwe. Można nasycić się miastem, jego muzyką, rytmem i pośpiechem. Wciąż jeszcze są te cudowne barwy jesieni, a także wiatr tańczący. Najlepiej w topolowych liściach, bo są najbardziej muzykalne.

A gdy już nogi uchodzę, oczy nacieszę i nakarmię wyobraźnię, przysiadam gdzieś i zamawiam małą kawę z odrobiną mleka.

Odpoczywam.

Ale gdzieś w tyle głowy rodzi się historia, którą zaniosę do domu. Powierzę Małemu. To mój laptop. Mały, w odróżnieniu od Dużego. Także laptopa. Wygodny, cierpliwy i czytający tylko moje linie papilarne. Otrzymany w prezencie z dobrym słowem.

Myślę, że lubi opowieści włóczykija.

Szczęśliwe kucharzenie

Znam kobiety, które robią obiad maksymalnie w pół godziny, bo szkoda im czasu na tak mało ciekawe zajęcie. Dlatego pichcą szybko, aby uciec do czytania, bywania, porywających rozmów albo interesujących spotkań.

Znam też takie, które gotują z niechęcią, bo przecież jeść się musi. Jedzą pośpiesznie, bez zamiłowania, często w samotności i stale to samo.

Jednak są i takie, które uśmiechają się na myśl o pichceniu, cieszy je widok bazarowych bogactw, a ich stół często gości najróżniejszych głodomorów.

Te są naprawdę szczęśliwe. Budzą się z myślą o tym, co by tu smacznego przyrządzić, jakie smaczki wycudować. Potrafią zjechać kawałek miasta, aby zdobyć kulinarne to lub owo.

Taka była moja Matka. Uwielbiała gotować i kochała karmić.

A ja, choć daleko mi do niej, coraz częściej łapię się na tym, jak bardzo mnie relaksuje kucharzenie. To naprawdę uszczęśliwiające zajęcie. Te zapachy, kolory, te smaki.

Żyć i wcinać.

Życie, którego nie ma

Ryczał jak bóbr, skulony w kłębek, przytulony do jacuzzi. Właśnie miałam go minąć, ale gdy spojrzałam i zobaczyłam niemłodego już faceta, nieco mnie zamurowało, bo płakał jak dziecko.

Podeszłam więc i zapytałam, czy można mu pomóc.

I wtedy wykrzyczał, że nienawidzi swojego życia i nie chce tam wracać.

„Tam” pewnie oznaczało do domu. Ale nie wiem.

Odruchowo powiedziałam, że nie musi, że na świecie jest mnóstwo miejsc do życia. Wtedy spojrzał na mnie już całkiem przytomnie. Przestał płakać i zdawało mi się, że potrzebował właśnie tych słów.

Ruszyłam dalej, w końcu przyszłam popływać.

Pływałam i wciąż myślałam o nim. Trwało to dłuższą chwilę, gdy raptem zobaczyłam go koło siebie. Powiedział: „Dziękuję, dziękuję bardzo”, a chwilę potem wyszedł z basenu.

Wróciłam do domu i myślałam, jak to jest żyć życiem, którego nie ma. Które nie jest nasze w tym sensie, że nie ma w nim tego, co dla nas najważniejsze, nie ma w nim też spełnienia.

Bo być nie może.

Nie wiem, czy to znienawidzona praca, czy zła kobieta, a mo że to, że zawsze chciał czegoś diametralnie innego, nie wiem, naprawdę nie wiem, co tego człowieka doprowadziło do głośnego płaczu, w publicznym w końcu miejscu.

I przyszło mi do głowy, że warto, a może nawet trzeba porzucić to, co uwiera, i zmienić swoje życie, na jakimkolwiek by ono nie było kilometrze przed metą.

Siódme niebo

Powrót do własnego mieszkania po ponad trzymiesięcznej nieobecności jest zawsze nieco traumatyczny. Owszem, kwiaty, dzięki sąsiedzkiej ręce, mają się dobrze, ale reszta? Przykryte siwą mgiełką kurzu meble, książki i bibeloty wyglądają przygnębiająco. Złoty Łomonosow wyraźnie stracił na urodzie i trochę straszy, stojąc na kawowym stoliku. Wszystko jednak takie znajome, moje, własne, ulubione.

Zatem sprzątam. Ścierki do podłogi, ścierki do książek, a także oczywiście odkurzacz, wszystko idzie w ruch, nieco zaskoczone, że już po urlopie. Szaleję z tymi porządkami, a w przerwie na herbatę myślę, jaki to cudowny stan – początek.

Początek zamieszkania na przykład. Pusto wszędzie, miejsca aż nadto i można się bawić urządzaniem. Jakież to przyjemne. Owszem, wymaga nieco zachodu, ale jak miło być kreatorem własnej przestrzeni. Można bawić się kolorami, wykazać fantazją przy aranżacji, nawet dzikie pomysły bywają czasem praktyczne.

Kiedy już się urządzimy, po chwilach rozkoszowania się świeżo uwitym gniazdkiem, nadchodzi czas cokolwiek nudnej stabilizacji. Wtedy dobrze jest wyjechać. Wyjechać i naturalnie wrócić. Znowu smakuje kokoszenie się w starych kątach i chce się pomieszkać. Poczytać to, co nowe, i to, co ulubione, podziergać na szydełku lub drutach. Podumać nad tym i owym.

Stara lampa znów się nie gniewa, że była opuszczona, kominkowy zegar ponownie bije, a czajnik z gwizdkiem zachęca do herbaty. Czuje się, że żadna to atrakcja – poznawanie świata. Teraz siódme niebo jest tutaj.

Słodki koniec dnia

Przypowieść o synu marnotrawnym jest historią, w której pojawia się dziwne poczucie sprawiedliwości. Bo jakże to, ten syn, który wszystko zmarnował, ten, który złamał zasady, który porzucił dom i rodzinę, on właśnie, gdy wraca upokorzony porażką, pełen poczucia winy, zostaje przywitany jak król – ucztą godną najdoskonalszych.

A starszy brat? No właśnie. Czuje swoją krzywdę i nie rozumie tego, co się dzieje.

Zatem taka jest ojcowska sprawiedliwość? Nie karze, ale nagradza? A tak, a tak.

Bo życie to nie jest siedzenie przy piecu, pod kloszem, ale wędrowanie drogą nieznaną, jednak własną, próbowanie tego, co niekoniecznie pewne, szukanie swego miejsca w oceanie świata.

I taką właśnie odwagę i wolę ma młodszy brat. Idzie tam, gdzie nikt nie był, nie waha się ryzykować, poszukiwać i tracić. Dlatego jego koniec dnia jest słodki. Żył, aby wziąć swoją nagrodę.

Ach ta miłość

Jest taki czas, gdy pragniemy miłości, jeszcze nie wiedząc, że jest ona nie tylko miodem dla serca, ale jakże często dziegciem dla duszy. Pragniemy tego odurzenia jak kania dżdżu, dopóki się nie sparzymy. Potem niektórzy stają się ostrożni i bliskości unikają jak zarazy, a inni próbują kolejny i kolejny raz.

Lecz nawet gdy uda się za pierwszym razem i wszystko układa się dobrze, miłość potrafi się zepsuć jak zamknięte w skrzyni jabłko. Sama z siebie niekoniecznie, raczej, niestety, naszym staraniem. Wtedy chciałoby się pakować walizki i wiać, powtarzając, że miłość nie jest obowiązkiem, że nie musimy, gdy już nie chcemy. I na pewno jest to prawda.

Tylko jak przetrwać bez niej, jak istnieć dzień po dniu w lodowatym chłodzie niechętnego serca? Jak?

I raptem okazuje się, że nawet miłość może być obowiązkiem. Bo tylko ona potrafi złagodzić ten nasz ludzki byt, nadać barwę dniom i sens trudom.

Wiem, że w czasach kultu życia dla przyjemności niełatwo w to uwierzyć, ale tak jest naprawdę. Miłość to obowiązek, któremu warto sprostać.

Tak sobie myślę, gdy niejednokrotnie patrzę na wieloletnie pary, kąsające się jak pieski, i na te, które łączy serdeczność i ciepło. Wiem, że wszystkie mają za sobą Mount Everesty wzlotów i upadków, ale przecież w ostatecznym rozrachunku liczy się fakt, że wciąż są razem.

Tylko że tak ważne jest jak.

Czyż nie?

Słodki zapach gorzkich pomarańczy

Czasami słowo pada jak kamień i rani nas boleśnie, ale też bywa, że jest kroplą wody daną spragnionej ziemi. Może zapalić w nas ogień, wyznaczyć drogę, wzbudzić nadzieję.

Słowa są jak nasiona, o czym mówi biblijna przypowieść o siewcy. Mogą wzrastać i mogą umierać. Budują światy i ludzkie relacje. Słowa to często mosty pomiędzy nami. Ale potrafią też mamić, kusić ułudą, bajerować, opowiadać cudeńka. Dużo mogą.

Lubię słowa, to moje poletko. Opowiadają historie, mówią o tym, co prawdziwe, ale też świetnie sobie radzą z nieprawdą.

Mnie opowiedziały o świecie, który chciałabym poznać. Zapaliłam się do tej myśli i tych planów. Usłyszałam o zniewalającym zapachu pomarańczy kwitnących wiosną w Sewilli. Tych gorzkich, z których robi się dżemy. Chciałabym je zobaczyć i doświadczyć słodyczy ich woni.

I tak oto czyjeś słowa wykreowały moje pragnienie.

Moje czarne serce

Długo nie wiedziałam, że mam dwa serca. Jedno jest złote. Zawsze na miejscu, czuję je stale. Bije dla wszystkich moich ukochanych.

Ale czarne serce jest mądrzejsze, ostrożne, nieufne, bacznie się przygląda. Jest czujne i potrafi mnie chronić. Sama nie wiem, czy nie jest ważniejsze. Dotąd mieszkało w ukryciu i nie potrafiło się przebić. Wcale nie chciałam go słuchać.

Nastał jednak taki dzień, w którym moje czarne serce powiedziało mi, co myśli. Zdziwiłam się, było bowiem bardzo rygorystyczne. Wahałam się, ale pozostało nieugięte. I uległam.

Zaraz potem poczułam ulgę. Wielką, niesamowitą, zaskakującą.

I raptem wszystko się poukładało. Na wzburzonym jeziorze mojego życia zapanował spokój. Nie mogłam się mu nadziwić.

Odtąd najpierw słucham swojego czarnego serca. Bo właśnie ono chce dla mnie najlepiej. A to złote myśli tylko o innych.

Jak to jest z tym pisaniem?

Czasami doświadczam dziwnego uczucia pełni. Wszystko jest poukładane i pełne spokoju. Czuję urodę świata, ale też zachwycającą dziwność istnienia, bowiem to, co wydaje nam się całkiem zwyczajne, wcale zwyczajne nie jest. Jesteśmy, i to jest niezwykłe, choć rzadko tak o tym myślimy.

Trwa czas, który chciałoby się zatrzymać, jak kiedyś Goethe powiedzieć: „Chwilo, trwaj…”. To wtedy najlepiej mi się pisze. Jestem gdzieś poza zawirowaniami zwykłego życia i dalekiego świata. Przebywam w kokonie komfortu, w którym wymyślam nowe rzeczy. Lubię wówczas popijać herbatę albo kawę z niewielką nutką goryczy i mleka. W chwilach przerwy patrzę na kwiaty i podziwiam spokój zwykłych rzeczy w moim otoczeniu. Zawsze wtedy zastanawia mnie ich trwanie, nawet na przekór niespodziankom życia. Myślę, marząc, że może i mnie ono dotyczy. Trwanie na przekór wszystkiemu. I wiem, że tak jest. Wciąż jeszcze. Zatem piszę.

Prawdziwa kobieta

Dość długo uważałam, że prawdziwa kobieta musi być trochę wyemancypowana, ale jednocześnie na tyle powabna, żeby ta jej niezależność nie raziła. Jej życie osobiste wydawało mi się drugorzędne. Najważniejsze było, aby rządziła w nim samodzielnie.

Dziś wiem, jak bardzo się myliłam. Wiem, bo wreszcie spotkałam prawdziwą kobietę. W żadnym razie nie jest to feministka ani niezależna singielka, nie jest nią też zapracowana matka ani też kobieta sukcesu zawodowego.

Ze zdziwieniem stwierdzam, że prawdziwą kobietą najłatwiej być na emeryturze. Wtedy, gdy nie trzeba już biegać do pracy ani denerwować się rodzicielstwem, bo dzieci są dorosłe i mają swoje życie.

I, co najważniejsze, prawdziwa kobieta nie może być sama. Musi towarzyszyć jej mężczyzna. Opiekuńczy, ciepły. Wrażliwy na jej urodę, nawet jak nieco już zbladła, powabną bieliznę i radosne sukienki. Taki, który otuli ją kocem, przyniesie kwiaty i nie będzie marudził przy obiedzie. A jeżeli już, to tylko czasami. I naprawdę tacy bywają.

Prawdziwa kobieta może wreszcie zająć się smakowaniem życia. Ma swoje pasje i nic nie traktuje już w kategorii obowiązku. To sprawia, że jej twarz, nawet ze zmarszczkami, łagodnieje.

Nie jeździ sama na wycieczki, bo lubi, jak on nosi jej walizki, nie spotyka się zbyt często z przyjaciółkami, bo za dużo narzekają. Woli swój czas dzielić z tym, który te jej uroki widzi i ceni. Kobiecość bowiem potrzebuje męskiego zwierciadła.

Koniec Wersji Demonstracyjnej