Blizna. Wstrząsająca biografia lidera zespołu Red Hot Chili Peppers - Anthony Kiedis, Larry Sloman - ebook

Blizna. Wstrząsająca biografia lidera zespołu Red Hot Chili Peppers ebook

Larry Sloman, Anthony Kiedis

4,5

Opis

Młodzieńcze lata Anthony’ego Kiedisa, lidera jednego z najpopularniejszych zespołów rockowych na świecie, są doskonałym materiałem na książkę. Blizna to wspomnienie tamtych szalonych lat wypełnionych muzyką, seksem, narkotykami i imprezami. To opowieść o pogoni za silnymi wrażeniami, o życiu na krawędzi i o poszukiwaniu upustu dla posiadanych zasobów energii. Bez zbędnego koloryzowania, bez taniego ubarwiania rzeczywistości, za to z odpowiednią dozą szczerości powstała biografia człowieka, którego muzyka i ogromna pasja zaprowadziły na szczyty sławy. Oto moja relacja z tamtych czasów, a także historia o tym, jak chłopak, który urodził się w Grand Rapids w stanie Michigan, przeniósł się do Hollywood i na końcu tęczy znalazł więcej, niż mógł udźwignąć. Oto moja historia, wszystkie blizny i cała reszta. Anthony Kiedis „Czytając tę przejmującą historię, uświadamiamy sobie, jak niewiele wiemy o artystach, których oglądamy na wystylizowanych teledyskach i podczas koncertów. Blizna to gratka dla wszystkich fanów RHCP (…) – pokazuje bez żadnego upiększania zwariowany hollywoodzki światek undergroundowych klubów, narkotykowych dilerów oraz mniejszych, a wraz z upływem czasu i rosnącą popularnością RCCP, coraz większych gwiazd, które przewinęły się przez życie Kiedisa”. Gazeta Studencka „Kopalnia pikantnych ciekawostek o Cher, Madonnie czy Sylwestrze Stallone. Fani Papryczek odnajdą tu sporo zakulisowych wieści o powstaniu kapeli i słynnych balangach do upadłego”. Marie Claire

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 722

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (32 oceny)
22
6
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Scar Tissue

Copyright © 2004 by Anthony Kiedis

All rights reserved.

Copyright © 2005, 2008, 2011, 2015, 2021 for the Polish edition

by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2005 for the Polish translation by Alina Siewior-Kuś

Fight Like a Brave by Anthony Kiedis, Flea, Hillel Slovak and Jack Irons © 1987 Screen Gems-EMI Music, Inc., and Moebetoblame Music. All rights Reserved. International Copyright Secured. Used by Permission. / Love Trilogy by Anthony Kiedis, Flea, Hillel Slovak and Jack Irons © 1987 Screen Gems-EMI Music, Inc., and Moebetoblame Music. All rights Reserved. International Copyright Secured. Used by Permission. / Porcelain, Scar Tissue, Road Trippin, Californication, Otherside © 1999 Moebetoblame Music, BMI. / Venice Queen © 2002 Moebetoblame Music, BMI. / Under the Bridge, I Could Have Lied, Breaking the Girl, © 1991 Moebetoblame Music, BMI. / Tearjerker, Deep Kick © 1995 Three Pounds of Love Music, BMI. / Good Time Boys, Knock Me Down © 1989 Moebetoblame Music, BMI. / Organic Anti-Beat Box © 1987 Moebetoblame Music, BMI. / True Men Don’t Kill Coyotes, Police Helicopter, Green Heaven © 1984 Moebetoblame Music, BMI.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji Anthony’ego Kiedisa,

za wyjątkiem opisanych inaczej.

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Zdjęcie na okładce: © Anton Corbijn/Contour by Getty Images

Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski

Korekta: Anna Rzędowska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-098-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021. Wydanie II

Dedykowane Billowi i Bobowi

Wstęp

Siedzę na sofie w salonie mojego domu w Hollywood Hills. Jest czysty i chłodny styczniowy dzień, z okien roztacza się widok na piękną dolinę San Fernando. Kiedy byłem młodszy, tak jak wszyscy mieszkający po drugiej stronie wzgórz uważałem, że dolina to schronienie dla przegranych, którym nie udało się załapać w Hollywood. Jednak z każdym spędzonym tu dniem coraz bardziej doceniam to miejsce, zapewniające spokojniejszy, bardziej duchowy aspekt życia w Los Angeles. Teraz nie mogę doczekać się poranka, kiedy otwieram oczy i widzę majestatyczne góry z ośnieżonymi szczytami.

Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z zadumy. Kilka minut później do salonu wchodzi młoda, piękna kobieta, niosąc wytworną skórzaną torbę. Otwiera ją i zaczyna rozkładać narzędzia. Zakończywszy przygotowania, wkłada sterylne gumowe rękawiczki i siada obok mnie.

Elegancka szklana strzykawka ręcznej roboty pochodzi z Włoch. Dołączony do niej kawałek plastiku przypominający spaghetti zawiera maleńki mikrofiltr, tak by do mojego krwiobiegu nie dostały się żadne zanieczyszczenia. Igła jest nowa, całkowicie wysterylizowana, typ motylkowy.

Dzisiaj mój przyjaciel zapodział gdzieś opaskę, kobieta zdejmuje więc różową siatkową pończochę i zawiązuje ją na moim ramieniu. Pociera skórę wacikiem z alkoholem i wbija igłę w żyłę. Moja krew, pieniąc się, napełnia rurkę w kształcie spaghetti. Kobieta wolno wpycha zawartość strzykawki do mojego krwiobiegu.

Natychmiast czuję znajomy ucisk na piersiach, kładę się więc wygodnie i odprężam. Przedtem robiła mi cztery zastrzyki podczas jednej sesji, ale teraz wystarczą dwie pełne strzykawki. Po drugim zastrzyku kobieta wyciąga igłę i sterylnym bawełnianym wacikiem uciska miejsce po ukłuciu co najmniej przez minutę, aby nie zostały zasinienia. Nigdy nie mam śladów po jej zabiegach. Wreszcie niewielkim kawałkiem plastra przykleja opatrunek do mojego ramienia.

Później siedzimy i rozmawiamy o trzeźwości.

Trzy lata temu w tej strzykawce mogła być heroina China White. Przez lata napełniałem strzykawki i robiłem sobie zastrzyki z kokainy, speedu, heroiny Black Tar, perskiej heroiny, a raz nawet z LSD. Dzisiaj jednak zastrzyki robi mi piękna pielęgniarka nazwiskiem Sat Hari, zaś substancja, którą wprowadza do mojego organizmu, to ozon, cudownie pachnący gaz, od lat oficjalnie używany w Europie do leczenia wszystkiego – począwszy od wylewu krwi, a skończywszy na raku.

Przyjmuję dożylnie ozon, ponieważ w trakcie eksperymentów z narkotykami nabawiłem się zapalenia wątroby typu C. Kiedy się o tym dowiedziałem – było to na początku lat dziewięćdziesiątych – natychmiast przeprowadziłem drobiazgowe badania i znalazłem terapię ziołową, która miała oczyścić mi wątrobę i usunąć bakterie. Okazała się skuteczna. Lekarz był zdumiony, kiedy drugie badanie krwi dało wynik negatywny. Teraz biorę ozon zapobiegawczo, żeby trzymać wstrętnego wirusa na dystans.

Musiało minąć wiele lat doświadczeń, introspekcji i rozważań, abym osiągnął stan, w którym mogę wbić sobie igłę w ramię, by usunąć z organizmu toksyny, zamiast je tam wprowadzać. Mimo to nie żałuję szaleństw młodości. Większość życia spędziłem na poszukiwaniu szybkich przyjemności i porządnych kopów. Szprycowałem się pod mostami w towarzystwie meksykańskich gangsterów i w apartamentach hotelowych, w których doba kosztowała tysiąc dolarów. Teraz popijam witaminizowaną wodę i wolę dzikie łososie od hodowlanych.

Przez dwadzieścia lat mogłem dawać upust swojej miłości do muzyki i pisania, włączając się w powszechny strumień kreatywności i rozwoju duchowego, tworząc i wykonując z moimi braćmi – zarówno obecnymi, jak i tymi, którzy odeszli – własne, unikalne kompozycje w zespole Red Hot Chili Peppers. Oto moja relacja z tamtych czasów, a także historia o tym, jak chłopak, który urodził się w Grand Rapids w stanie Michigan, przeniósł się do Hollywood i na końcu tęczy znalazł więcej, niż mógł udźwignąć. Oto moja historia, wszystkie blizny i cała reszta.

1. „Ja jestem z Michigan”

Trzeci dzień brałem kokę z moim meksykańskim dilerem imieniem Mario, kiedy przypomniałem sobie o występie w Arizonie. Mój zespół, Red Hot Chili Peppers, wydał już wtedy pierwszą płytę, niedługo wybieraliśmy się do Michigan nagrywać drugą, najpierw jednak nasz menedżer Lindy załatwił nam koncert w dyskotece w Arizonie. Właściciel był fanem naszej kapeli. Miał nam zapłacić więcej, niż byliśmy warci, a ponieważ wszyscy potrzebowaliśmy pieniędzy, zgodziliśmy się u niego zagrać.

Problem polegał na tym, że byłem wrakiem. Zawsze stawałem się wrakiem, kiedy szedłem do centrum i zaszywałem się u Maria. Był zadziwiającym typem. Szczupły, żylasty i szczwany Meksykanin, z wyglądu nieco większa, silniejsza wersja Gandhiego. Nosił ogromne okulary, dzięki czemu nie wyglądał tak złowieszczo czy imponująco, ale zawsze gdy braliśmy kokę albo herę, zwierzał mi się:

– Musiałem kogoś skrzywdzić. Jestem zabójcą w meksykańskiej mafii. Dzwonią do mnie, nie pytam o żadne szczegóły, nie chcę ich znać, odwalam robotę, załatwiam kogo trzeba i inkasuję szmal. – Nigdy nie było wiadomo, czy cokolwiek z tego, co mówił, jest prawdą.

Mario zajmował niewielkie mieszkanie w starej siedmiopiętrowej kamienicy w centrum, które dzielił ze stareńką matką, siedzącą w kącie maleńkiego salonu i oglądającą meksykańskie opery mydlane. Od czasu do czasu krzyczała coś po hiszpańsku. Pytałem go wtedy, czy powinniśmy brać tu narkotyki – na kuchennym stole leżał ogromny stos towaru, strzykawek, łyżek i opasek.

– Nie przejmuj się. Ona nie widzi i nie słyszy, nie ma pojęcia, co robimy – zapewniał mnie Mario. Tak więc strzelałem sobie w żyłę z babcią za ścianą.

Mario właściwie nie był dilerem, ale miał kontakty z hurtownikami, co oznaczało, że za swoje pieniądze dostawałeś niewiarygodny towar, choć musiałeś się z nim podzielić. Co też tego dnia robiliśmy w jego miniaturowej kuchence. Brat Maria, który niedawno wyszedł z więzienia, był z nami. Siedział na podłodze i okropnie wrzeszczał, próbując bez skutku znaleźć dobrą żyłę w nodze. Wtedy po raz pierwszy widziałem człowieka, któremu w rękach zabrakło odpowiednich naczyń krwionośnych i musiał kłuć się w nogę, żeby wziąć działkę.

Trwało to już kilka dni, w pewnym momencie nawet żebraliśmy, żeby zdobyć forsę na kokainę. Teraz było wpół do piątej rano, a ja uświadomiłem sobie, że wieczorem gramy. Powiedziałem:

– Okay, najwyższa pora kupić działkę, bo dzisiaj muszę jechać do Arizony, a nie czuję się dobrze.

Wskoczyliśmy z Mariem do mojego grata, tandetnego zielonego studebakera larka, i pojechaliśmy do bardziej przerażającej, mroczniejszej, mniej przyjaznej części getta niż ta, w której mieszkał, na ulicę, na którą nikt z własnej woli nie miał ochoty się zapuszczać, ale właśnie tutaj ceny były najlepsze. Zaparkowaliśmy i poszliśmy pieszo do oddalonego o kilka przecznic zrujnowanego budynku.

– Uwierz mi, nie chcesz tam iść – powiedział mi Mario. – W tym domu może się zdarzyć wszystko i nie będzie to nic dobrego. Daj mi więc forsę, a ja załatwię towar.

Jakiś głos w mojej głowie mówił: Jezu Chryste, nie chcę, żeby teraz mnie okradł. Wcześniej tego nie robił, ale jest zdolny do wszystkiego. Z drugiej strony całe moje ciało domagało się heroiny, wyciągnąłem więc ostatnie czterdzieści dolarów, schowane na czarną godzinę. Mario je wziął i zniknął w ruderze.

Od wielu dni bez przerwy wstrzykiwałem sobie kokę i teraz miałem halucynacje, przebywałem w tej dziwnej otchłani między świadomością a snem. Mogłem myśleć tylko o jednym – żeby Mario jak najszybciej przyniósł towar. Zdjąłem skórzaną kurtkę, najcenniejszą rzecz, jaką posiadałem. Kilka lat wcześniej Flea i ja wydaliśmy wszystkie pieniądze na te jednakowe skórzane kurtki i moja z czasem stała się dla mnie jak dom. Chowałem w niej pieniądze i klucze, a w specjalnej, sekretnej kieszonce trzymałem strzykawki. Byłem taki zmarnowany i przemarznięty, że usiadłem na krawężniku i owinąłem się w kurtkę jak w koc.

– No, Mario, szybciej! Musisz teraz wyjść – powtarzałem swoją mantrę. Wyobrażałem go sobie, jak opuszcza kamienicę tym swoim energicznym krokiem, w jednej chwili zmieniając się ze zgarbionego i znużonego faceta w tryskającego energią, pogwizdującego radośnie, gotowego na działkę kolesia.

Kiedy na moment zamknąłem oczy, wyczułem nad sobą jakiś cień. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem potężnego, brudnego meksykańskiego Indianina o wyglądzie wariata, który zbliżał się do mnie z przemysłowymi nożycami, wystarczająco dużymi, żeby obciąć człowiekowi głowę. Zamachnął się do ciosu, pochyliłem się więc do przodu, ale nagle przede mną wyskoczył chudy jak szczapa, niewielki Meksykaniec ze złowrogo wyglądającą brzytwą w dłoni.

Podjąłem błyskawiczną decyzję. Nie miałem ochoty dostać w plecy od giganta, wolałem już zaryzykować z tym małym strachem na wróble. Wszystko działo się bardzo szybko, ale kiedy człowiek staje twarzą w twarz z własną śmiercią, wpada w tryb wolnego przewijania, bo kosmos wyświadcza mu przysługę, rozciągając czas. Zerwałem się więc na nogi i natarłem na chudzielca. Zarzuciłem na niego kurtkę, co osłabiło siłę ciosu, upuściłem ją i popędziłem jak błyskawica.

Biegłem i biegłem, zatrzymałem się dopiero przy samochodzie, ale zaraz sobie uświadomiłem, że nie mam kluczyków. Nie miałem kluczyków, pieniędzy, kurtki, strzykawek, a co najgorsze – nie miałem też narkotyków. A Mario nie był typem faceta, który zechciałby mnie szukać. Wróciłem do jego domu, ale tam go nie było. Słońce już wzeszło, za godzinę mieliśmy jechać do Arizony. Znalazłem jakieś drobne i z automatu zadzwoniłem do Lindy’ego.

– Lindy, jestem na skrzyżowaniu Siódmej i Alvarado. Nie spałem od dłuższego czasu i nie mam kluczyków do samochodu. Mógłbyś mnie stąd zabrać i podrzucić do Arizony?

Był przyzwyczajony do takich pełnych desperacji telefonów od Anthony’ego, po jakiejś godzinie na rogu zatrzymała się więc niebieska furgonetka, załadowana sprzętem i pozostałymi członkami zespołu. Teraz dołączył do nich obłąkany, smutny, obdarty i brudny pasażer. Koledzy potraktowali mnie chłodno, położyłem się więc na podłodze między siedzeniami, głowę oparłem na masce i straciłem przytomność. Kiedy po kilku godzinach się obudziłem, byłem zlany potem, bo leżałem na silniku rozgrzanym do co najmniej 50 stopni Celsjusza. Ale czułem się wspaniale. Flea podzielił się ze mną tabletką LSD i rozkołysaliśmy tę dyskotekę.

Większość ludzi przypuszczalnie postrzega akt poczęcia jako funkcję czysto biologiczną. Dla mnie jednak nie ulega wątpliwości, że na pewnym poziomie dusze wybierają sobie rodziców o określonych cechach i zaletach, które dziecko, mające niedługo przyjść na świat, uważa za niezbędne w swoim przyszłym życiu. Tak więc mniej więcej dwadzieścia trzy lata przed tym, jak wylądowałem na rogu Siódmej i Alvarado, w Johnie Michaelu Kiedisie i Peggy Nobel rozpoznałem pięknych, choć dręczonych problemami ludzi, których uznałem za idealnych rodziców. Ekscentryczność, kreatywność i bunt mojego ojca przeciwko establishmentowi w połączeniu z wszechogarniającą miłością, ciepłem i ciężką pracą matki stanowiły dla mnie idealne zrównoważenie cech. I tak – z własnej woli, czy też bez jej udziału – zostałem poczęty przeraźliwie mroźnej i śnieżnej nocy 3 lutego 1962 roku w małym domu na szczycie wzgórza w Grand Rapids w stanie Michigan.

W gruncie rzeczy moi rodzice byli buntownikami, każde na swój sposób. Rodzina taty na początku XX wieku wyemigrowała z Litwy do Ameryki. Anton Kiedis, mój pradziadek, był niskim, krępym, szorstkim mężczyzną, który rządził domem żelazną ręką. W 1914 roku, jako ostatnie z pięciorga dzieci, urodził się mój dziadek, John Alden Kiedis. Wtedy też rodzina przeprowadziła się do Grand Rapids, gdzie John poszedł do liceum i dał się poznać jako bardzo uzdolniony uczeń. W wieku dziesięciu lat był dobrze zapowiadającym się śpiewakiem w stylu Binga Crosby’ego i autorem doskonałych opowiadań. Dorastanie w domu Kiedisów oznaczało, że dziadek nie mógł palić, pić ani przeklinać. Nigdy nie miał kłopotów z dostosowaniem się do tego surowego stylu życia.

Dziadek poznał piękną kobietę nazwiskiem Molly Vandenveen, w której żyłach płynęła mieszanka krwi angielskiej, irlandzkiej, francuskiej i holenderskiej (a także, jak odkryliśmy niedawno, krew Mohikanów, co tłumaczy moje zainteresowania kulturą rdzennych Amerykanów oraz utożsamianie się z Matką Ziemią). Mój ojciec, John Michael Kiedis, urodził się w Grand Rapids w 1939 roku. Cztery lata później dziadkowie się rozwiedli, a tato zamieszkał z ojcem, który pracował w fabryce czołgów.

Po kilku latach dziadek ponownie się ożenił, dzięki czemu tato i jego siostra zyskali normalniejszy dom. Jednak tyrania Johna Aldena okazała się dla taty nie do zniesienia. Tato musiał pracować w rodzinnych firmach (na stacji benzynowej, a później w barze z burgerami dla zmotoryzowanych), nie mógł bawić się z kolegami ani późno chodzić spać, nie mógł nawet myśleć o piciu czy paleniu. W dodatku jego macocha, Eileen, była żarliwą członkinią Kościoła Holenderskich Reformowanych Chrześcijan i zmuszała go do chodzenia na nabożeństwa pięć razy w tygodniu i trzy razy w niedziele. Doświadczenia te sprawiły, że w późniejszym życiu tato zniechęcił się do zorganizowanych form religii.

Zanim skończył czternaście lat, uciekł z domu. Wskoczył w autobus do Milwaukee, a w mieście tym większość czasu spędzał, wślizgując się bez biletu do kin i pijąc darmowe piwo w browarach. Wrócił później do Grand Rapids i poszedł tam do liceum. Poznał w nim Scotta St. Johna, przystojnego, zawadiackiego łobuza, który wprowadził go w świat drobnych kryminalistów. Słuchanie historii o ich wyczynach zawsze wpędzało mnie w depresję, ponieważ nigdy nic im się nie udawało. Pewnego razu poszli na pobliską plażę, rozebrali się do bokserek, by wtopić się w tłum, po czym ukradli portfel. Był jednak co najmniej jeden świadek tego przestępstwa, natychmiast więc rozpoczęto poszukiwanie dwóch chłopaków w bokserkach. Zostali złapani i całe lato spędzili w więzieniu. W tym samym czasie, gdy Jack, bo tak wówczas go nazywano, i Scott wyprawiali awantury w Grand Rapids i okolicy, Peggy Nobel prowadziła na pozór zwyczajne i przyzwoite życie. Najmłodsza z pięciorga rodzeństwa, mama była ucieleśnieniem ślicznotki ze Środkowego Zachodu – ciemnowłosa i słodsza niż cukierek. Była bardzo związana ze swym ojcem, który pracował w Michigan Bell. Zawsze opisywała go jako wspaniałego człowieka, czułego, serdecznego i zabawnego. Peggy nie miała tak bliskiego kontaktu z matką, która, choć inteligentna i niezależna, dostosowała się do panujących w tym czasie zasad i zrezygnowała z college’u na rzecz posady sekretarki, co przypuszczalnie wlało sporo goryczy w jej serce. A ponieważ to ona w rodzinie dbała o dyscyplinę, często ścierała się z moją mamą, której buntownicze nastawienie przyjmowało niekonwencjonalne formy. Mama uwielbiała muzykę czarnych, słuchała niemal wyłącznie Jamesa Browna, później wykonawców z Motown. Zakochała się też w sportowej gwieździe swojego liceum, a przypadkiem miał on czarną skórę – w roku 1958 na Środkowym Zachodzie taki układ był związkiem tabu i po prostu nie wchodził w grę.

W tym momencie na scenie pojawia się Jack Kiedis – wrócił do Grand Rapids po odsiedzeniu wyroku za włamanie w Ohio. Jego kumpel Scott dalej gnił w pudle hrabstwa Kent za solowy wybryk, tato był więc sam, kiedy pewnego majowego wieczoru w roku 1960 poszedł na przyjęcie w East Grand Rapids. Wykazał się bystrością, kiedy w holu dostrzegł małego ciemnowłosego aniołka w białych indiańskich mokasynach z frędzlami. Zauroczony, przepchnął się przez tłum do miejsca, w którym ją widział, ale jej już tam nie było. Przez całą noc próbował ją znaleźć, musiało mu jednak wystarczyć, że dowiedział się, jak ma na imię. Kilka dni później Jack stanął przed drzwiami domu Peggy wystrojony w sportową marynarkę i wyprasowane dżinsy, z wielkim bukietem kwiatów w dłoni. Umówiła się z nim na randkę do kina. Po dwóch miesiącach, uzyskawszy zgodę rodziców, zaledwie siedemnastoletnia Peggy poślubiła starszego o trzy lata Jacka. Było to w przeddzień trzydziestej piątej rocznicy ślubu jej rodziców. Drużbą był Scott St. John. Sześć tygodni później z powodu powikłań związanych z cukrzycą umarł ojciec Peggy. Po kilku tygodniach od pogrzebu mój tato zaczął zdradzać mamę.

Pod koniec tamtego roku Jack jakimś sposobem przekonał Peggy, żeby pozwoliła mu wziąć ich nowiutkiego niebieskiego austina healeya i w towarzystwie Johna Reasera pojechać do Hollywood. Reaser chciał się spotkać z Annette Funicello, a tato pragnął dać się odkryć i zostać gwiazdorem. Przede wszystkim jednak nie chciał być uwiązany przy mamie. Po kilku miesiącach niepowodzeń obaj przyjaciele zatrzymali się na dłużej w San Diego. Pewnego dnia do Jacka dotarła wiadomość, że Peggy spotyka się w Grand Rapids z mężczyzną, który ma małpkę. Oszalały z zazdrości, popędził do Michigan z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, nie zatrzymując się po drodze, i znowu zamieszkał z moją matką, którą z tamtym właścicielem przedstawiciela naczelnych łączyła jedynie niewinna przyjaźń. Kilka tygodni później, przekonany, że popełnił wielki błąd, Jack wrócił do Kalifornii. Przez cały następny rok moi rodzice na zmianę żyli razem i oddzielnie, przebywając albo w Kalifornii, albo w Michigan. Jedno z takich pojednań doprowadziło do nużącej jazdy autobusem ze słonecznej Kalifornii do zamarzniętego Michigan. Następnego dnia zostałem poczęty.

Urodziłem się w szpitalu St. Mary w Grand Rapids 1 listopada 1962 roku parę godzin po północy, ważyłem niecałe trzy i pół kilograma i miałem pięćdziesiąt centymetrów długości. Byłem prawie dzieckiem Halloween, ale to, że przyszedłem na świat pierwszego listopada, znaczy dla mnie więcej. W numerologii jedynka jest niezwykle potężnym numerem, a trzy jedynki z rzędu stanowią doskonały punkt do rozpoczęcia życia. Mama chciała dać mi imię po ojcu, co uczyniłoby mnie Johnem Kiedisem III, choć tacie bardziej podobałby się Clark Gable Kiedis albo Courage Kiedis. W końcu zgodzili się na Anthony’ego, w hołdzie dla mojego pradziadka, choć od samego początku nazywano mnie po prostu Tony.

Opuściłem szpital i razem z tatą, mamą i psem Panzerem zamieszkałem w ich nowym maleńkim domu sfinansowanym przez rząd, a położonym pod Grand Rapids. Nie minęło jednak kilka tygodni, a w tacie odezwała się żyłka wędrownika i zaczął cierpieć na klaustrofobię. W styczniu 1963 roku dziadek John Kiedis postanowił przenieść całą rodzinę do cieplejszego klimatu Palm Beach na Florydzie. Sprzedał firmę, spakował cały dobytek i zabrał żonę, sześcioro dzieci oraz moją mamę i mnie. Nie pamiętam pobytu na Florydzie, ale mama mówiła, że to był przyjemny okres, choć dopiero wtedy, gdy udało nam się wyrwać spod jarzma tyrańskiego patriarchy rodu Kiedisów. Pracowała w pralni i, zaoszczędziwszy trochę pieniędzy, znalazła dla nas niewielkie mieszkanie nad sklepem monopolowym w West Palm Beach. Kiedy dziadek Kiedis przysłał jej rachunek za dwumiesięczny czynsz, odpisała mu tak:

Przekazałam rachunek Pańskiemu synowi. Mam nadzieję, że wkrótce się do Pana odezwie.

W tym czasie mama pracowała w Honeywell, zarabiając sześćdziesiąt pięć dolarów na tydzień, z czego jedna czwarta szła na czynsz. Kolejne dziesięć dolarów tygodniowo pochłaniał żłobek dla mnie. Według mamy byłem wesołym dzieckiem.

Tymczasem tato mieszkał sam w pustym domu na wsi. Tak się złożyło, że jednego z jego najlepszych przyjaciół opuściła żona, obaj postanowili więc ruszyć do Europy. Ojciec zostawił samochód w garażu, spakował swoje kije golfowe, maszynę do pisania oraz resztę mizernego dobytku i na pokładzie S/S „France” popłynął do Francji. Po cudownym pięciodniowym rejsie, podczas którego poderwał młodą Francuzkę, żonę gliniarza z Jersey, tato i jego kumpel Tom zatrzymali się w Paryżu. Jack miał już wtedy długie włosy i uważał, że jest związany z bitnikami z lewego brzegu Sekwany. Spędzili tam pięć miłych miesięcy, pisząc poezję i popijając wino w zadymionych kafejkach, ale w końcu zabrakło im pieniędzy. Pojechali stopem do Niemiec, gdzie wstąpili do wojska, aby uzyskać wolny przejazd do Stanów na wojskowym transportowcu.

Stłoczeni jak sardynki w puszce, podrzucani jak korek na burzliwym morzu, siłą wstrzymywali mdłości i obelgi w rodzaju: „Jezu, zetnij te włosy”. Ten powrót do domu był najgorszym doświadczeniem w życiu mojego taty. Jakimś cudem przekonał mamę, żeby znowu go do siebie przyjęła. Po tragicznej śmierci jego matki w wypadku samochodowym, pod koniec 1963 roku wszyscy wróciliśmy do Michigan. Ojciec zdecydował, że wzorem swojego przyjaciela Johna Reasera wstąpi do college’u, zostanie prymusem i zdobędzie stypendium na dobrym uniwersytecie, żeby potem znaleźć dobrą pracę i zapewnić rodzinie odpowiedni poziom egzystencji.

Przez następne dwa lata tak właśnie było. Tato ukończył college i dostał wiele propozycji stypendium, ale ostatecznie wybrał uniwersytet w Los Angeles, bo chciał studiować w szkole filmowej i zrealizować marzenie o zamieszkaniu w tym mieście. W czerwcu 1965 roku, kiedy miałem trzy lata, przeprowadziliśmy się do Kalifornii. Mam mgliste wspomnienia z pierwszego z trzech mieszkań, które zajmowaliśmy, choć po niecałym roku rodzice ponownie się rozstali i znowu powodem były inne kobiety. Mama i ja przeprowadziliśmy się do mieszkania przy Ohio Street, ona znalazła pracę sekretarki w kancelarii prawniczej. Chociaż żyła w normalnym świecie, zawsze utrzymywała, że jest ukrytą hippiską. Pamiętam, jak w weekendy zabierała mnie do Griffith Parku na nową formę społecznej ekspresji, zwaną Love-Ins. Zielone wzgórza pełne były grupek ludzi, którzy zjadali posiłki na trawie, nawlekali paciorki miłości i tańczyli. Panował tam świąteczny nastrój.

Co kilka tygodni zwykły harmonogram moich dni burzył tato, zabierając mnie na wycieczki. Jeździliśmy na plażę, wspinaliśmy się na skały, ojciec kładł na piasku swój grzebień, na który rzucały się wszystkie kraby. Łapaliśmy rozgwiazdy. Zabierałem nasze zdobycze do domu i próbowałem utrzymać je przy życiu w wiadrze z wodą, ale wkrótce zdychały i napełniały całe mieszkanie strasznym odorem.

Wszystkim nam w Kalifornii powodziło się dobrze, choć tacie najlepiej. Przeżywał eksplozję twórczą na uniwersytecie i angażował mnie podczas realizacji swoich studenckich filmów. Ponieważ był moim ojcem, potrafił mnie reżyserować i wszystkie jego etiudy wygrywały konkursy. Pierwsza z nich, zatytułowana Chłopięca wyprawa, była piękną opowieścią o dwuipółlatku, który jedzie ulicą na trzykołowym rowerku, w zwolnionym tempie przewraca się i ląduje na jednodolarowym banknocie. Przez resztę filmu szaleję po centrum LA, chodzę do kin, kupuję komiksy, w autobusach spotykam różnych ludzi, a wszystko dzięki temu znalezionemu dolarowi. Na końcu okazuje się, że cała ta sekwencja rozgrywa się tylko w wyobraźni, ponieważ chowam banknot do kieszeni i jadę dalej na swoim trójkołowcu.

Pączkująca kariera reżyserska taty została zaprzepaszczona w 1966 roku, kiedy w barze dla zmotoryzowanych wpadł na śliczną kelnerkę na wrotkach, która zapoznała go z trawką. Miałem chyba cztery lata, ojciec zabrał mnie na jedną z naszych wypraw. Szliśmy Sunset Strip, kiedy nagle się zatrzymał i łagodnie dmuchnął mi w twarz dymem. Z każdym krokiem byłem bardziej podniecony. W końcu stanąłem i zapytałem:

– Tato, czy ja śnię?

– Nie, nie śnisz – odparł.

– Okay! – Wzruszyłem ramionami i dalej próbowałem jak mała małpka wdrapać się na słup z sygnalizacją świetlną, czując się inaczej niż zwykle.

Gdy tato zajął się trawką, zaczął bywać w klubach muzycznych na Sunset Strip, przez co coraz rzadziej go widywaliśmy. W każde lato mama i ja jeździliśmy do Grand Rapids odwiedzić krewnych. Babcia Molly i jej mąż Ted zabierali mnie do Grand Haven Beach, gdzie świetnie się razem bawiliśmy. Latem 1967 roku mama przypadkiem spotkała tam Scotta St. Johna. Po pewnym czasie przekonał ją, żeby w grudniu 1967 roku wróciła z nim do Michigan.

Sama przeprowadzka nie była dla mnie przeżyciem traumatycznym, za to pojawienie się Scotta bezwzględnie niepokoiło. W jego chaotycznej osobowości nie było nic kojącego, uspokajającego czy pocieszającego. Był wielki, twardy, śniady i podły, z czarnymi tłustymi włosami. Wiedziałem, że pracuje w barze i często bierze udział w bójkach. Pewnego dnia obudziłem się wcześnie rano i poszedłem do pokoju mamy. Scott leżał na łóżku, twarz miał po prostu zmiażdżoną: oczy podbite, zakrwawiony nos, pękniętą wargę i mnóstwo zadrapań. Wszędzie była krew. Mama kładła mu lód na głowę i obmywała z krwi, powtarzając, że powinien chyba pójść do szpitala. W odpowiedzi burczał tylko nieprzyjemnie. Świadomość, że mama zakochała się w tym facecie, nie była miła. Orientowałem się, że Scott przyjaźnił się z kimś z naszej rodziny, ale nie miałem pojęcia, że był najlepszym przyjacielem mojego taty.

Scott był wybuchowy, nerwowy i skłonny do przemocy. Od niego po raz pierwszy w życiu dostałem solidne lanie. Pewnego razu uznałem, że nie podoba mi się metka na plecach mojej ulubionej niebieskiej kurtki, bo drapie mnie w skórę. W pokoju było kompletnie ciemno, ale wiedziałem, gdzie są nożyce, odciąłem więc metkę, przy okazji wycinając sporą dziurę w materiale. Następnego dnia Scott to zobaczył, ściągnął mi spodnie i zlał grzbietem szczotki.

Tak więc nie było łatwo. Zamieszkaliśmy w bardzo ubogiej części Grand Rapids i posłano mnie do nowej szkoły, gdzie miałem skończyć kurs przedszkolny. Zupełnie nieoczekiwanie przestało mi zależeć na nauce i stałem się małym chuliganem. Pamiętam, jak mając pięć lat, szedłem przez szkolne podwórze i kląłem jak szewc, żeby zrobić wrażenie na nowych kolegach. Usłyszał to nauczyciel i wezwał rodziców, we mnie zaś zaczęło się umacniać przekonanie, że osoby posiadające władzę nie są moimi sprzymierzeńcami.

Innym przejawem moich emocjonalnych zaburzeń był epizod z batonami Slim Jim. Byłem z kolegą, żaden z nas nie miał pieniędzy, w sklepie cukierniczym ukradłem więc kilka batoników. Właściciel zadzwonił do mojej mamy. Nie potrafię sobie przypomnieć, jaką wymierzono mi karę, wiem jednak, że w Grand Rapids sześciolatki z reguły nie kradły batoników.

W czerwcu 1968 roku mama wyszła za Scotta St. Johna. Ja niosłem obrączkę, na przyjęciu dostałem w prezencie fioletowy rower marki Stingray, co wprawiło mnie w uniesienie. Utożsamiałem ich małżeństwo ze wspaniałym rowerem z treningowymi kołami.

W tamtym okresie rzadko widywałem tatę, ponieważ wyjechał do Londynu i został hippisem. Od czasu do czasu dostawałem z Anglii paczki z T-shirtami i paciorkami. Pisał długie listy, opowiadając o Jimim Hendriksie, Led Zeppelin i najrozmaitszych kapelach, które oglądał na koncertach, a także o tym, jak wspaniałe są angielskie dziewczęta. To było tak, jakby ojciec brał udział w jakiejś psychodelicznej wyprawie w świat w stylu Disneylandu, a ja tkwiłem w Śnieżnym Zadupiu w stanie Nigdzie. Wiedziałem, że w świecie jest magia, a tato ma do niej klucz. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza gdy teraz to wspominam, podobało mi się dorastanie w spokojniejszym klimacie.

Tamtego lata kilka tygodni spędziłem w Kalifornii u taty, który wrócił już z Londynu. Mieszkał przy Hildale w Zachodnim Hollywood, ale mnóstwo czasu spędzaliśmy w Topanga Canyon, gdzie jego dziewczyna, Connie, miała dom. Connie była fantastyczna, naprawdę piękna, z burzą długich rudych włosów i alabastrową skórą, i kompletnie szalona. Poza nią wszyscy przyjaciele taty byli typowymi naćpanymi hippisowskimi kowbojami. Należał do nich David Weaver, potężny facet, któremu nie zamykały się usta. Miał długie do ramion włosy i sumiasty wąs, a ubierał się w stylu kalifornijskich hippisów (choć nie tak oryginalnie jak mój tato). Był brutalnym zabijaką, walczył jak rosomak. Trójkąt zamykał weteran z Wietnamu, Alan Bashara, z potężną fryzurą w stylu afro i krzaczastymi wąsami. Bashara nie był typem macho, w grupie odgrywał raczej rolę Georgiego Jessela, strzelał dowcipami jak karabin maszynowy. Tak więc twardy zabijaka David, kreatywny, intelektualny i romantyczny tato oraz wesołek Alan tworzyli zgraną paczkę – nigdy nie brakowało im kobiet, forsy, narkotyków ani zabawy. Imprezowali dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Weaver i Bashara zajmowali dom niedaleko Connie i handlowali marihuaną na wielką skalę. Kiedy po raz pierwszy tam byłem, nie zdawałem sobie z tego sprawy, widziałem tylko mnóstwo ludzi bez przerwy palących trawkę. Raz przypadkiem wszedłem do jakiegoś pokoju, w którym siedział Weaver i liczył stosy banknotów. Wyczułem, że sprawa jest poważna. Pomyślałem: Okay, nawet nie wiem, czy chcę być w tym pokoju, skoro oni odrabiają tu matematykę, poszedłem więc do sąsiedniego pomieszczenia, a tam na płachcie brezentu wznosiła się góra marihuany. Connie ciągle musiała po mnie przychodzić i wyprowadzać do kanionu, żebym tam się bawił. Powtarzała:

– Nie wchodź do tego pokoju! Nie wchodź do tamtego pokoju! Patrz uważnie, upewnij się, że nikt nie nadchodzi! – Zawsze czułem napięcie, że robimy coś, na czym możemy być przyłapani, co bez wątpienia było dla dziecka powodem do niepokoju, choć z drugiej strony myślałem też: Hm, co tu się dzieje? Skąd ci faceci mają tyle pieniędzy? I co tu robią te wszystkie ładne dziewczęta?

Pamiętam, że martwiłem się o tatę. Pewnego razu kilkoro jego przyjaciół przeprowadzało się do nowego domu i wszystkie swoje rzeczy załadowali na otwarte ciężarówki. Tato usadowił się na materacu, który niebezpiecznie balansował na stosie mebli. Ruszyliśmy, kołysząc się na krętych drogach w kanionie, a ja patrzyłem na tatę trzymającego się materaca i powtarzałem:

– Tylko nie spadnij, tato!

– Nie musisz się martwić – odpowiadał, ale i tak się martwiłem. Wtedy też obawa ta zaczęła wywoływać u mnie podświadomy lęk, ponieważ przez wiele następnych lat śmiertelnie bałem się o życie ojca.

Ale pamiętam też, że świetnie się bawiłem. Tato, Connie, Weaver i Bashara często odwiedzali Corral, rewelacyjny bar w środku Topanga Canyon, gdzie regularnie występowali Linda Ronstadt i The Eagles. Zabierali mnie ze sobą i byłem jedynym dzieckiem w tłumie. Wszyscy byli zmarnowani, pili i ćpali, za to ja tańczyłem do upadłego na parkiecie.

Po powrocie do Michigan niewiele się zmieniło. Pierwsza klasa minęła mi bez większych wstrząsów. Mama pracowała całe dnie jako sekretarka w kancelarii prawniczej, dlatego po szkole zajmowała się mną opiekunka. Moje życie zdecydowanie zmieniło się na lepsze, kiedy przeprowadziliśmy się na Paris Street. Przedtem mieszkaliśmy w najgorszej dzielnicy, zajmowanej przez margines, z mnóstwem ruder, za to Paris Street była jak z obrazu Normana Rockwella. Jednorodzinne domy i wypielęgnowane trawniki, czyste, schludne garaże. W tym czasie Scott rzadko u nas bywał, choć raz został na tyle długo, że mama zaszła w ciążę.

W pewnym momencie trio pięknych nastolatek opiekowało się mną po szkole. W wieku siedmiu lat byłem za mały, żeby się zakochać, ale uwielbiałem te dziewczęta po bratersku, pełen podziwu dla ich urody i pączkującej kobiecości. Najszczęśliwszy byłem wtedy, kiedy spędzałem z nimi czas, wszystko jedno, czy oglądałem telewizję, pływałem w basenie czy chodziłem na spacery po okolicznych lasach.

Pokazały mi Plaster Creek, który na następne pięć lat został moim ulubionym miejscem, schronieniem przed światem dorosłych, gdzie ja i moi przyjaciele mogliśmy zaszyć się w lesie, budować łódki, łowić langusty i skakać z mostów do wody. Przeprowadzka do dzielnicy, w której wszystko było ładniejsze i kwitły kwiaty, sprawiła mi więc wiele przyjemności. Polubiłem nawet szkołę. Poprzednia była mroczna, ponura i obskurna, natomiast Brookside Elementary mieściła się w ładnym budynku otoczonym wspaniałymi boiskami i placami zabaw, położonymi nad Plaster Creek. Nie pochodziłem z tak ładowanej rodziny jak moi koledzy, ponieważ po narodzinach mojej siostry Julie żyliśmy z zasiłku. Nosiłem rzeczy, które dostawaliśmy z miejscowych instytucji dobroczynnych, z rzadka urozmaicone T-shirtami z nadrukiem „Liverpool Rules” od taty. Z faktu, że jesteśmy na zasiłku, zdałem sobie sprawę dopiero mniej więcej po roku. Byliśmy w sklepie spożywczym na zakupach, wszyscy płacili gotówką, tylko mama miała te banknoty, które wyglądały jak żetony z gry planszowej.

Bycie na zasiłku było dla mamy problemem, mnie natomiast nigdy nie krępował ten tak zwany stygmat. To, że mieszkałem tylko z mamą, podczas gdy wszyscy moi przyjaciele mieli oboje rodziców pod tym samym dachem, nigdy nie budziło we mnie zazdrości. We dwójkę świetnie się bawiliśmy, a kiedy urodziła się Julie, nie posiadałem się ze szczęścia. Byłem wobec niej bardzo opiekuńczy, choć po kilku latach to się zmieniło – wybrałem ją na obiekt moich licznych eksperymentów w dziedzinie tortur.

Kiedy byłem w trzeciej klasie, nabrałem szczerej niechęci do szkolnej administracji, ponieważ za każdym razem, gdy stało się coś złego, coś skradziono lub zniszczono, pobito dziecko, natychmiast wywoływano mnie z klasy. Przypuszczalnie byłem odpowiedzialny za dziewięćdziesiąt procent tych występków, ale szybko opanowałem do perfekcji sztukę kłamania, oszukiwania i wykrętów, dzięki czemu wychodziłem cało z większości kłopotów. Byłem zgorzkniały i do głowy wpadały mi niebezpieczne pomysły w rodzaju: A gdyby tak odczepić te metalowe gimnastyczne krążki, które wiszą koło huśtawek, i rzucić je jak lasso prosto w największe okno szkoły? Pewnego wieczoru wymknąłem się z domu i z Joem Waltersem, moim najlepszym przyjacielem, zrealizowałem ten projekt. A kiedy pojawiły się władze, czmychnęliśmy jak lisy nad Plaster Creek i nigdy nas nie złapano. (Wiele, wiele lat później posłałem do szkoły anonimowy czek na pokrycie strat). Wraz z wiekiem narastał też konflikt z przedstawicielami władzy. Nie potrafiłem znieść dyrektorów, z kolei oni nie mogli znieść mnie. Aż do piątej klasy kochałem swoje nauczycielki. Wszystkie były dobrymi i łagodnymi kobietami. Jak sądzę, dostrzegały moje zainteresowanie nauką i zdolność wykraczania poza stawiane na tym etapie wymagania szkolne. Jednak w piątej klasie zwróciłem się przeciwko wszystkim nauczycielom, nawet najlepszym. W tym okresie w moim życiu nie było żadnego męskiego autorytetu, który ukróciłby te antyspołeczne zachowania (jakby którykolwiek z bliskich mi mężczyzn był do tego zdolny). Kiedy moja siostra Julie miała trzy miesiące, koło domu zaczęli kręcić się policjanci. Szukali Scotta, ponieważ korzystał ze skradzionych kart kredytowych. Jednego wieczoru zapukali do drzwi i mama wysłała mnie do sąsiadów, żebym nie był obecny przy jej przesłuchaniu. Kilka tygodni później pojawił się Scott. Wpadł do domu w strasznej furii. Dowiedział się, że ktoś zadzwonił do mamy i powiedział, że Scott ją zdradza. Pobiegł więc do salonu i wyrwał telefon ze ściany.

Zacząłem go na każdym kroku prześladować, bo mama była przerażona, a na to nie miałem zamiaru pozwolić. Chciał wejść do mojego pokoju, żeby skorzystać z telefonu, ale zagrodziłem mu drogę. Nie sądzę, by mogło mi się udać, choć byłem przygotowany do walki z nim przy użyciu technik, których kilka lat wcześniej nauczył mnie tato. W końcu mama kazała mi iść do sąsiadów, ale jasne było, że Scott w tym domu nie jest mile widziany.

Mimo to jakiś rok później podjął próbę pojednania się z moją matką. Poleciała do Chicago z małą Julie, ale Scott nie przyszedł na spotkanie, bo złapała go policja. Mama nie miała pieniędzy na powrót do domu, linie lotnicze okazały jednak wspaniałomyślność i pozwoliły jej lecieć za darmo. Odwiedziliśmy Scotta w więzieniu o zaostrzonym rygorze, co było dla mnie przeżyciem fascynującym, choć także nieco niepokojącym. W drodze do domu mama powiedziała:

– To był pierwszy i ostatni raz.

Niedługo potem rozwiodła się ze Scottem. Na szczęście dla niej pracowała w kancelarii adwokackiej, nic ją więc to nie kosztowało.

Tymczasem mój podziw dla taty rósł w postępie geometrycznym. Wyczekiwałem niecierpliwie tych dwóch tygodni, które każdego lata spędzałem z nim w Kalifornii. Wciąż mieszkał w bliźniaku przy Hildale. Rano wstawałem wcześnie, tato natomiast do drugiej po południu odsypiał nocną imprezę, sam musiałem więc znaleźć sobie rozrywki na pierwszą połowę dnia. Chodziłem po mieszkaniu, szukając czegoś do czytania, i podczas jednego z tych poszukiwań trafiłem na sporą kolekcję „Penthouse’ów” i „Playboyów”. Po prostu je pochłonąłem, przeczytałem nawet wszystkie artykuły. Nie miałem odczucia, że te magazyny są świńskie czy w jakikolwiek sposób zakazane, ponieważ ojciec nie przyszedł i nie powiedział: „Boże, a ty co tu wyprawiasz?” Zresztą gdyby zastał mnie przy tej lekturze, raczej zajrzałby mi przez ramię i zapytał: „Ta dziewczyna jest niewiarygodnie seksowna, no nie?” Zawsze traktował mnie jak dorosłego, otwarcie i swobodnie mówił o kobiecych genitaliach i o tym, czego mam się spodziewać, gdy już w nich wyląduję.

Jego sypialnia znajdowała się na tyłach domu, koło okna rosło drzewo. Pamiętam, jak ojciec tłumaczył mi swój system wczesnego ostrzegania i plan ucieczki. Gdyby przyszli po niego gliniarze, miałem zatrzymać ich przy frontowych drzwiach, dając mu czas na wyskoczenie przez okno, zejście po drzewie na dach garażu, przedostanie się do domu obok i wyjście na sąsiednią ulicę. Miałem osiem lat, a cała ta sprawa wprawiała mnie w zakłopotanie.

– A gdybyśmy tak w ogóle nie mieli gliniarzy przy drzwiach frontowych? – zapytałem. Usłyszałem wtedy, że kilka lat wcześniej aresztowali go za posiadanie trawki, a kiedyś pobili tylko za to, że miał długie włosy. Wszystko to przeraziło mnie śmiertelnie (nie chciałem przecież, żeby bito tatę) i umocniło mój sprzeciw wobec władzy.

Mimo niepokoju o tatę wyprawy do Kalifornii były najszczęśliwszymi, najbardziej beztroskimi okresami w moim życiu, przepełnionymi uczuciem, że świat jest piękny. Tam poszedłem na pierwsze koncerty i widziałem artystów w rodzaju Deep Purple i Roda Stewarta. Chodziliśmy na filmy Woody’ego Allena, a raz czy dwa razy na seanse dla dorosłych. Potem w domu oglądaliśmy wszystkie te rewelacyjne, psychodeliczne programy telewizyjne, jak The Monkees czyThe Banana Splits Adventure Hour. W tym ostatnim faceci przebrani za wielkie psy jeździli małymi samochodami i przeżywali różne przygody. Tak też wówczas postrzegałem życie: psychodeliczne, zabawne, zalane słońcem, dobre w każdym calu.

Co jakiś czas tato składał nam niezapowiedziane wizyty. Przywoził mnóstwo ciężkich waliz, które zanosił do piwnicy. W czasie pobytów w Kalifornii domyśliłem się, że brał udział w przerzucaniu z miejsca na miejsce ogromnych ładunków marihuany, ale nigdy jakoś do mnie nie dotarło, że w tym samym celu przyjeżdżał do Michigan. Jego obecność wprawiała mnie w euforię, bo zupełnie nie przypominał miejscowych ludzi. Wszyscy na naszej ulicy, wszyscy w mieście, z którymi kiedykolwiek miałem kontakt, nosili krótkie włosy i zapięte pod szyję koszule z krótkimi rękawami. Tato pojawiał się w zdobionych tęczami butach z wężowej skóry na piętnastocentymetrowy platformach, dżinsach-dzwonach z wariackimi naszyciami ze sztruksu, ogromnych paskach z szylkretu, obcisłych, prawie odsłaniających brzuch T-shirtach z superemblematami oraz przyciasnych aksamitnych kurteczkach rockersów, które przywiózł sobie z Londynu. Lekko przerzedzone włosy miał długie do pasa, a twarz zdobiły mu krzaczaste, podwinięte do góry wąsy i bokobrody.

Prawdę mówiąc, mama nie traktowała taty jak dobrego przyjaciela, zdawała sobie jednak sprawę, jak ważny jest on dla mnie, zawsze więc witała go miło i pilnowała, żebyśmy pozostawali w kontakcie. Tato mieszkał w moim pokoju. Po jego wyjeździe siadała ze mną, a ja pisałem list, w którym dziękowałem za prezenty, które mi przywiózł, i wyrażałem radość z jego wizyty.

W piątej klasie zacząłem objawiać talent do występów estradowych. Organizowałem dzieci z sąsiedztwa i w piwnicy naszego domu urządzaliśmy koncerty. Wybierałem płytę, zwykle Partridge Family. Akompaniując sobie na prowizorycznych instrumentach ze szczotek i odwróconych do góry dnem balii do prania, odgrywaliśmy piosenkę. Ja zawsze byłem Keithem Partridge’em. Poruszaliśmy ustami, „śpiewając” z wykonawcami na płycie, tańczyliśmy i zabawiali inne dzieci, którym zabrakło zdolności, by wziąć udział w przedstawieniu.

Oczywiście zawsze szukałem okazji, żeby zarobić dolara albo dwa, więc pewnego razu, kiedy występowaliśmy w piwnicy domu przyjaciela, postanowiłem od każdego brać opłatę, ile kto miał – dziesięć centów, pięć, dwadzieścia pięć – za udział w koncercie Partridge Family. Zawiesiłem kurtynę, za nią postawiłem wieżę stereo, po czym zwróciłem się do widzów:

– Członkowie grupy Partridge Family są bardzo nieśmiali, a poza tym zbyt sławni, żeby występować w Grand Rapids, piosenkę zaśpiewają więc nam zza tej zasłony.

Wszedłem za kurtynę i udawałem, że z nimi rozmawiam, później włączyłem płytę. Wszystkie dzieci na widowni pytały:

– Czy oni naprawdę tam są?

– Jasne, ale muszą natychmiast się stąd zbierać, więc już was tu nie ma – odparłem. Zarobiłem wtedy garść drobnych.

W piątej klasie wymyśliłem też plan, jak dobrać się do skóry dyrektorowi i administracji szkolnej, których szczerze nienawidziłem, zwłaszcza że zawiesili mnie w prawach ucznia za przekłucie sobie ucha. Pewnego dnia na lekcji wychowawczej nauczyciel zapytał:

– Kto chce kandydować na przewodniczącego samorządu szkolnego?

Podniosłem rękę.

– Ja!

Zgłosił się też drugi chłopak. Spojrzałem na niego groźnie, ale upierał się, że chce kandydować, po lekcjach przeprowadziliśmy więc krótką rozmowę. Powiedziałem mu, że zostanę przewodniczącym samorządu szkolnego, a jeśli on natychmiast się nie wycofa, może go spotkać jakaś krzywda. I w ten sposób zdobyłem tę funkcję. Dyrektor nie krył niesmaku. Teraz ja prowadziłem apele, a kiedy szkołę odwiedzali dygnitarze, byłem ich przewodnikiem.

Władzę nierzadko sprawowałem przez zastraszanie i często wdawałem się w bójki, choć okazywałem też bardziej przyjazne uczucia. Brookside było szkołą eksperymentalną ze specjalnym programem integracyjnym, zgodnie z którym niewidome, głuche oraz lekko opóźnione umysłowo dzieci chodziły do zwyczajnych klas. Byłem chuliganem i brutalem, a mimo to zaprzyjaźniłem się z tymi dziećmi. Ponieważ dzieci potrafią być złe i dręczą wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób różnią się od reszty, ci specjalni uczniowie dostawali lanie w czasie każdej przerwy. Widząc to, sam ogłosiłem się ich opiekunem. Miałem oko na niewidomą dziewczynkę, słuchając jąkania głuchego chłopca. A jeśli jakiś świrus ich zaczepiał, podkradałem się od tyłu z gałęzią i dawałem mu wycisk. Nie ulegało wątpliwości, że kierowałem się własną moralnością.

W szóstej klasie zacząłem wracać na lunch do domu, w którym zbierali się koledzy. Graliśmy w butelkę, a choć każdy miał własną dziewczynę, z wymianą nigdy nie było problemu. Głównie całowaliśmy się z języczkiem, czasami ustalaliśmy czas trwania pocałunku. Próbowałem moją dziewczynę namówić, żeby zdjęła stanik i pozwoliła mi się popieścić, ale nie chciała się zgodzić.

Pod koniec szóstej klasy uznałem, że najwyższy czas zamieszkać u taty. Mama odchodziła od zmysłów z powodu moich wybryków, było więc jasne, że traciła nade mną kontrolę. Kiedy nie zgodziła się na przeprowadzkę do taty, zacząłem szczerze jej nie lubić. Pewnego wieczoru kazała mi iść do mojego pokoju, pewnie dlatego, że pyskowałem. Nie wydaje mi się, żebym wziął jakieś rzeczy – od razu wyskoczyłem przez okno. Miałem zamiar pojechać prosto na lotnisko, zadzwonić stamtąd do ojca i wspólnie ustalić sposób dostania się na pokład samolotu, który zawiózłby mnie bez przesiadek do Los Angeles (nie było bezpośrednich lotów do L.A., ale o tym nie wiedziałem). Nie udało mi się jednak dotrzeć na lotnisko. Wylądowałem w domu jednej ze znajomych mamy, oddalonym od naszego o kilka kilometrów. Znajoma zadzwoniła do mamy i odwiozła mnie do niej.

Po tym incydencie mama zaczęła poważnie rozważać pomysł wysłania mnie do taty. Na jej decyzję w istotny sposób wpłynęło to, że poznała Steve’a Idemę. Kiedy Scott St. John poszedł do więzienia, uznała, że jej koncepcja reformowania złych facetów wcale nie była taka słuszna. Steve Idema był prawnikiem, który udzielał pomocy prawnej biedakom. Jako ochotnik VISTA pracował z biednymi na Wyspach Dziewiczych. Był uczciwym do szpiku kości, ciężko pracującym, współczującym i godnym zaufania mężczyzną o złotym sercu, i mama straciła dla niego głowę. Kiedy uświadomiłem sobie, że to porządny facet, który ze wzajemnością kocha moją matkę, z jeszcze większą intensywnością zacząłem prowadzić kampanię na rzecz mojego wyjazdu do Kalifornii.

2. Spider i syn

Kiedy w 1974 roku jako dwunastolatek opuszczałem Michigan, powiedziałem przyjaciołom, że przeprowadzam się do Kalifornii, żeby zostać gwiazdorem filmowym. Jeżdżąc z tatą w jego austinie, śpiewałem do wtóru popowych przebojów w radiu (w czym nie byłem szczególnie dobry). Pewnego dnia oznajmiłem:

– Zostanę piosenkarzem. To jest to, co naprawdę chcę robić.

Chociaż powiedziałem to na głos, nie myślałem o tej obietnicy przez wiele lat.

Zbyt mocno byłem zajęty miłością do Kalifornii. Po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, że to moje miejsce. Były tu palmy i wiatry wiejące w Santa Ana, i ludzie, na których lubiłem patrzeć, i późne chodzenie spać. W tamtym czasie moja przyjaźń z tatą rozwijała się gwałtownie. Jego zdaniem był to wspaniały układ, ponieważ miał przy sobie chłopaka, który potrafił się sam sobą zająć i którego uwielbiali wszyscy jego kumple i wszystkie dziewczyny. Niczego nie musiał zmieniać ze względu na moją obecność, a jeśli już, to stanowiłem impuls do nowych działań. Tak więc korzyści były obopólne, ja zaś rzuciłem się na oślep w nowe doświadczenia.

Wiele z tych pamiętnych nowych doświadczeń nabyłem w małym bungalowie przy Palm Avenue. Tato zajmował połowę domu podzielonego na dwa lokale. W jego mieszkaniu była staroświecka kuchnia i tapeta, która pochodziła z lat trzydziestych. Nie było natomiast sypialń, ale ojciec zamienił niewielką przybudówkę w pokój dla mnie. Jego sypialnia służyła równocześnie za gabinet, a troje kołyszących się drzwi prowadziło do salonu, kuchni i łazienki. Ściany pokrywała ładna czarna tapeta w wielkie kwiaty, z okna rozciągał się widok na boczne podwórze, na którym bujnie krzewiły się powoje.

Byłem tam dopiero kilka dni, kiedy tato zawołał mnie do kuchni. Siedział przy stole ze śliczną osiemnastolatką, z którą w tamtym tygodniu się umawiał.

– Chcesz zapalić jointa? – zapytał.

W Michigan automatycznie bym odmówił, ale w nowym otoczeniu stałem się zuchwały. Tato wyjął wielkie czarne pudełko po American Heritage Dictionary. Otworzył je – było w nim pełno trawki. Wykorzystując pokrywkę jako blat, połamał kilka łodyg, z których posypały się nasiona. Wyjął bibułki i pokazał mi, jak zrobić idealnie uformowanego skręta. Cały ten rytuał wydał mi się fascynujący. Podał mi zapalonego skręta.

– Uważaj, nie zaciągaj się za mocno. Nie chcesz przecież wykaszleć sobie płuc – ostrzegł.

Zaciągnąłem się lekko i oddałem mu skręta, który kilkakrotnie okrążył stół. Wkrótce też wszyscy śmialiśmy się i byliśmy naprawdę odprężeni. A potem uświadomiłem sobie, że jestem na haju. To było cudowne uczucie, jak po zażyciu leku, który koi duszę i budzi zmysły. Nie było w tym nic przerażającego, nie miałem wrażenia, że straciłem kontrolę. Wręcz przeciwnie, czułem, że nad wszystkim panuję.

Tato podał mi automatyczny aparat fotograficzny i powiedział:

– Moim zdaniem ona chce, żebyś zrobił jej kilka zdjęć.

Intuicyjnie odgadłem, że zaraz zostanie odsłonięty kawałek skóry, zwróciłem się więc do dziewczyny:

– Może zdejmiesz koszulę i zrobię ci zdjęcie?

– To dobry pomysł, ale myślę, że uzyskasz lepszy efekt artystyczny, jeśli ona odsłoni tylko jedną pierś – poradził tato, a my się z nim zgodziliśmy. Zrobiłem kilka zdjęć i nikt nie czuł się zakłopotany.

Moje wejście w świat trawki było więc gładkie jak jedwab. Przy następnej okazji byłem już ekspertem, rolowałem jointa z niemal zmysłową precyzją. Nie sfiksowałem jednak na punkcie trawki, choć tato palił codziennie. Dla mnie było to kolejne, wyjątkowe kalifornijskie doświadczenie.

Tamtej jesieni moim głównym celem było pójście do dobrego gimnazjum. Miałem zapisać się do Bancroft, ale kiedy poszliśmy się tam rozejrzeć, zobaczyliśmy budynek w podejrzanym sąsiedztwie, ze ścianami pokrytymi graffiti różnych gangów. To miejsce nie krzyczało: „Chodź do szkoły, będziesz się świetnie bawił”, dlatego tato zawiózł mnie do Emersona w Westwood. Był to typowy kalifornijski budynek w stylu śródziemnomorskim, otoczony zielonymi trawnikami i kwitnącymi drzewami. Na wietrze dumnie powiewała amerykańska flaga, a gdziekolwiek spojrzałem, widziałem gorące trzynastolatki w obcisłych dżinsach marki Ditto.

– Chcę tu chodzić, choćby nie wiem ile to kosztowało – powiedziałem.

A kosztowało nas to wykorzystanie adresu Sonny’ego Bono w Bel Air jako mojego domowego adresu. Connie zostawiła mojego tatę dla Sonny’ego, który niedawno rozstał się z Cher, ale wszyscy pozostali przyjaciółmi. Podczas poprzedniej wizyty spotkałem Sonny’ego, który nie miał nic przeciwko oszustwu, zapisałem się więc do Emersona.

Teraz musiałem znaleźć sposób na dojazd do szkoły. Gdybym jeździł miejskim autobusem, nie byłoby problemu – sześć i pół kilometra z kawałkiem bulwarem Santa Monica. Sęk w tym, że RTA strajkowało. Tato był przyzwyczajony do późnego kładzenia się spać i późnego wstawania, przez większość dnia był na haju, a przez cały czas zabawiał kobiety, nie nadawał się więc na opiekuńczą mamuśkę, która zawoziłaby mnie do szkoły i odbierała po lekcjach. Rozwiązywał sprawę, zostawiając na kuchennym stole pięć dolarów na taksówkę. Powrót do domu był moim pomysłem. W tym celu ojciec kupił mi deskorolkę Black Knight z drewnianą pokrywą i ceramicznymi kółkami. Pokonywałem te sześć i pół kilometra, jadąc na desce, łapiąc okazje albo idąc, a przez cały czas odkrywałem Westwood, Beverly Hills i West Hollywood.

Pierwszy dzień w Emerson dobiegał końca, a ja z nikim się nie zaprzyjaźniłem. Zaczynałem się martwić. Wszystko wydawało się nowe i przerażające. Będąc wcześniej uczniem małej szkoły na Środkowym Zachodzie, nie miałem zbyt imponującego zasobu wiedzy. Na ostatniej lekcji były zajęcia ze sztuki i na nich czekał na mnie nowy przyjaciel – Shawn, czarny chłopak z wesołymi oczami i najszerszym uśmiechem na świecie. To była jedna z tych sytuacji, kiedy podchodzisz do kogoś i pytasz: „Chcesz być moim przyjacielem?”, a on odpowiada: „Tak, chcę”. I bum, jesteście przyjaciółmi!

Wizyta w domu Shawna okazała się przygodą. Jego ojciec był muzykiem, rzecz dla mnie nowa – tato, który w garażu gra z przyjaciółmi. Mama Shawna była osobą niezwykle ciepłą i serdeczną. Zawsze miło mnie witała i częstowała egzotycznymi daniami jako przekąską po szkole. Jeśli chodzi o kuchnię, pochodziłem z najprymitywniejszej części świata. Moje kulinarne doświadczenia ograniczały się do białego chleba, hamburgerów i mielonej wołowiny. A tutaj jedli jogurt i pili dziwną substancję o nazwie kefir. Tam, skąd ja pochodziłem, pito Tang i Kool-Aid.

Jednak edukacja była obustronna. Nauczyłem Shawna nowej techniki kradzieży kieszonkowej, którą wymyśliłem w tamtym semestrze i nazwałem „Zderzenie”. Wybierałem ofiarę, podchodziłem i potrącałem z tej strony, o którą mi chodziło. Zdobyczą mógł być portfel albo grzebień, cokolwiek jednak to było, zwykle kosztowało nie więcej niż kilka dolarów, bo tyle większość dzieciaków miała przy sobie.

W Emerson nadal wykazywałem antyspołeczne zachowania. Gdy tylko ktoś w jakikolwiek sposób ze mną zadarł, nawet jeśli tylko powiedział, żebym zszedł z drogi, rzucałem się na niego. Byłem drobny, ale szybki, i wkrótce dałem się poznać jako facet, z którym nikt nie chce mieć do czynienia. I zawsze miałem dobrą historię, dzięki której po bójce unikałem zawieszenia w szkole.

Być może jednym z powodów, dla których tak broniłem się przed zawieszeniem w prawach ucznia, było to, że nie chciałem rozczarować jednej z kilkorga osób, które w tamtym okresie stanowiły dla mnie bardziej typowe wzory postaw – Sonny’ego Bono. Sonny i Connie stali się dla mnie zastępczymi rodzicami. The Sonny and Cher Show był chyba największym wydarzeniem telewizyjnym, a Sonny szczodrą ręką zapewniał mi dodatkową opiekę. W jego posiadłości na Holmby Hills zawsze był dla mnie pokój, a posłuszna całodobowa służba gotowała potrawy, na które przyszła mi chętka. Sonny obsypywał mnie prezentami, wśród których były nowe narty, kijki i kurtka, żebym mógł zimą pojechać z nim, Chastity (córką jego i Cher) i Connie na narty. Siedzieliśmy na wyciągu krzesełkowym, a Sonny przedstawiał mi swoją filozofię życiową, która różniła się od poglądów mojego ojca, a nawet poglądów Connie. Był zwolennikiem absolutnej uczciwości i szczerości. Pamiętam, jak mnie uczył, że jedyną rzeczą nie do przyjęcia jest kłamstwo. Nieważne, czy popełnię jakieś błędy albo coś spieprzę, wobec niego muszę być szczery.

Pewnego razu byłem w jego posiadłości w Bel Air podczas przyjęcia, na którym aż skrzyło się od gwiazd. Ponieważ w tamtym okresie nie obchodzili mnie Tony Curtisowie tego świata, zacząłem jeździć tam i z powrotem starą windą z rzeźbionego drewna. Nagle utknąłem między piętrami i trzeba było użyć ogromnej strażackiej siekiery, żeby mnie uwolnić. Wiedziałem, że wpadłem w poważne tarapaty, ale Sonny nie skrzyczał mnie ani nie poniżył w obecności wszystkich gości obserwujących akcję ratunkową. Spokojnie udzielił mi lekcji, że należy szanować własność innych ludzi i nie bawić się przedmiotami, które nie są przeznaczone do zabawy.

Nigdy nie podobała mi się sytuacja, gdy ktoś stawiał mi wymagania dotyczące zachowania, od których spełnienia miało zależeć, czy zostanę przyjęty do świata tej osoby. Miałem dwanaście lat, moim przeznaczeniem były wybryki i niedostosowanie.

Kiedy jakiś czas później siedzieliśmy w domu, Sonny i Connie poprosili mnie, żebym im przyniósł kawę.

– A może sami ją sobie przyniesiecie? – zapytałem cokolwiek arogancko.

Przyniesienie kawy nie stanowiło dla mnie problemu, ale uznałem, że za bardzo mną rządzą.

Connie wzięła mnie na bok.

– To zachowanie rodem z ulicy – powiedziała. – Jak będziesz się tak zachowywał, ja tylko powiem „ulica”, a ty już będziesz wiedział, że powinieneś przemyśleć swoje postępowanie.

Niech sobie gada. Tam, skąd pochodziłem, mogłem robić, co mi się żywnie podobało. Między mną a tatą układało się rewelacyjnie właśnie dlatego, że nie istniały żadne zasady ani ograniczenia. On nie prosił mnie, żebym przynosił mu kawę, ani ja go o to nie prosiłem. Tam, skąd pochodziłem, obowiązywała reguła „każdy troszczy się o siebie”.

Dorastałem bardzo szybko i w sposób niezgodny z poglądami Sonny’ego. Coraz częściej byłem na haju, imprezowałem z przyjaciółmi, jeździłem na deskorolce i popełniałem drobne przestępstwa. Wszystko to, czego nie powinienem był robić, natychmiast chciałem wprowadzić w czyn. Miałem na oku własne cele, a na pewno nie należało do nich spędzanie czasu z Sonnym. Oddaliliśmy się więc od siebie i to mi pasowało. Równocześnie moja więź z tatą coraz bardziej się zacieśniała. Od pierwszej chwili, kiedy u niego zamieszkałem, stał się moim wzorem i bohaterem, dlatego za swoją misję uznałem umacnianie solidarności między nami. On uważał tak samo. Oczywiście jednym z wiążących nas doświadczeń był udział w jego eskapadach, podczas których szmuglował trawkę. Stałem się przykrywką dla tych wypraw. Zabieraliśmy siedem gigantycznych waliz marki Samsonite i napełnialiśmy towarem. Na lotnisku chodziliśmy od jednych linii lotniczych do drugich, nadając walizki na bagaż, ponieważ wtedy jeszcze nie sprawdzano, czy właściciel jest na pokładzie. Lądowaliśmy na głównym lotnisku, zbieraliśmy walizy i jechaliśmy do miejsca w rodzaju Kenosha w stanie Wisconsin.

W Kenosha wynajęliśmy pokój w motelu, ponieważ transakcje ojca miały potrwać kilka dni. Upierałem się, że chcę iść z nim, kiedy będzie dobijał targu, ale robił interesy z gnojkami w rodzaju gangu motocyklistów, wysłał mnie więc do kina. Wyświetlano nowego Bonda Żyj i pozwól umrzeć. Ojciec załatwiał interesy przez trzy dni, które ja spędziłem w kinie, co bardzo mi odpowiadało.

Do Los Angeles wróciliśmy z trzydziestoma tysiącami dolarów w gotówce. Tato stwierdził, że ja będę wiózł pieniądze, bo gdyby z taką sumą złapali człowieka o jego wyglądzie, bez dwóch zdań z miejsca by go zapuszkowali. Zgodziłem się. Wolałem czynnie brać udział w akcji, niż siedzieć za kulisami. Wypchany banknotami specjalny pas został przyklejony plastrami do mojego brzucha.

– Gdyby chcieli mnie aresztować, ty spokojnie spadaj – poinstruował mnie tato. – Udawaj, że nie jesteś ze mną, i idź przed siebie.

Udało się nam jednak bez przeszkód wrócić do Los Angeles. Później dowiedziałem się, że tato od swoich kumpli, Weavera i Bashary, dostawał tylko dwieście dolarów za pełnienie funkcji muła przewożącego towar. Odkryłem też, że uzupełniał te mizerne dochody zyskami z rozrastającego się handlu koką. W roku 1974 koka stała się poważną sprawą, zwłaszcza w Los Angeles. Tato nawiązał kontakt ze starym amerykańskim emigrantem, który dostarczał ją z Meksyku. Ojciec towar kupował, porcjował i sprzedawał klientom. Nie handlował uncjami czy kilogramami, tylko gramami, połówkami i ćwiartkami grama, ale po kilku dniach zyski zaczęły się kumulować. Miał też w ofercie quaaludes, popularne wówczas środki antydepresyjne. Szedł do lekarza z płaczliwą historyjką, że nie jest w stanie zasnąć, ten przepisywał mu receptę na tysiąc tabletek, które kosztowały może ćwierć dolara za sztukę, za to ich rynkowa wartość wynosiła cztery, pięć dolarów. Tak więc handel koką i tabletkami quaaludes był całkiem lukratywnym zajęciem.

Tato nigdy nie próbował ukryć przede mną, że handluje narkotykami. Nie zadawał sobie wprawdzie trudu, by mi o tym opowiadać, ale ja nie odstępowałem go na krok i miałem okazję obserwować wszystkie jego przygotowania i transakcje. Obok kuchni znajdowała się niewielka dobudówka, podobna do mojej sypialni. Były w niej drzwi prowadzące na tylne podwórko i tam tato urządził swój warsztat.

Głównym sprzętem w tym pokoiku była potrójna waga dźwigniowa, którą w naszym domu wykorzystywano częściej niż toster czy mikser. Taca i blat były wykonane z pięknych, zielono-niebieskich, meksykańskich kafelków, idealnie kwadratowych i płaskich. Patrzyłem, jak tato dzieli i przesiewa kokę, po czym przez to samo sitko przesiewa włoski środek przeczyszczający o nazwie mannitol, aby uzyskać identyczną konsystencję. Niezwykle ważne było wymieszanie koki z właściwą dawką środka przeczyszczającego.

Przychodziło do niego mnóstwo ludzi, choć nie tak dużo, jak można by przypuszczać. Tato nie reklamował swoich usług wszystkim i w każdej sytuacji, bo wiedział, że im więcej transakcji, tym większe ryzyko. Jeśli jednak jego klientela nie była zbyt liczna, to na pewno nadrabiała to jakością. Odwiedzały go gwiazdy filmowe i telewizyjne, pisarze, gwiazdy rocka i tłumy dziewcząt. Pewnego razu pojawili się nawet dwaj sławni gracze z Oakland Raiders, a było to w wieczór poprzedzający Super Bowl. Przyszli dość wcześnie, około dziewiątej, i wyglądali porządniej niż zwykli bywalcy, kiedy tak siedzieli na meblach domowej roboty, zdenerwowani i zakłopotani obecnością dziecka. Wszystko jednak świetnie się udało. Dostali towar, poszli sobie, a następnego dnia wygrali Super Bowl.

Irytujące w całym tym biznesie były wizyty w środku nocy. Wtedy to na własne oczy widziałem desperację, do jakiej mogą doprowadzić narkotyki. Nie osądzałem tego, myślałem raczej: Oj, ten to naprawdę potrzebuje tej cholernej koki. Jeden z takich nocnych gości, nienasycony odkurzacz wciągający bez przerwy kokainę, był bratem sławnego aktora. Potrafił przyjść o każdej porze, nawet o szóstej rano, miotając się i prosząc, błagając i składając długie obietnice. Kiedy pukał, ojciec wstawał z łóżka, a ja słyszałem jego westchnięcie:

– O nie, tylko nie to.

Czasami rozmawiał z ludźmi przez drzwi. Leżałem w łóżku i słuchałem, jak mówi:

– Jest za późno. Wynoś się stąd, do diabła. Poza tym jesteś mi sporo winien. Wisisz mi dwieście dwadzieścia dolarów.

Tato prowadził rejestr długów. Bywało, że stwierdzał:

– Gdybym potrafił ich zmusić, żeby wszystko mi oddali, miałbym cały ten szmal.

Trudno byłoby mnie przekonać, że nie prowadzimy wspaniałego życia, zwłaszcza w weekendy, kiedy tato wieczorami zabierał mnie do klubów, gdzie był znany jako Lord z Sunset Strip (nazywano go też Spiderem – przezwisko to zyskał pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy wdrapał się na budynek, żeby wejść do mieszkania dziewczyny, w której się wtedy kochał).

Na początku lat siedemdziesiątych Sunset Strip było arterią przepływającą przez West Hollywood. Na ulicy nieustannie tłoczyli się ludzie, chodząc po najlepszych klubach w mieście, na przykład „Whisky a Go Go” i „Filthy McNasty’s”. Dwie przecznice od „Whisky” znajdował się „Roxy”, kolejny klub z muzyką na żywo, a po drugiej stronie parkingu – „Rainbow Bar and Grill”. I właśnie tutaj było królestwo Spidera. Codziennie przychodził koło dziewiątej i spotykał się ze swoją paczką: Weaverem, Connie i Basharą oraz zmieniającym się zestawem znajomych.

Przygotowywanie się do wieczornego wyjścia było dla mojego ojca rytuałem, zawsze bowiem niezwykle dbał o wygląd. Siedziałem i patrzyłem, jak szykuje się przed lustrem. Najpierw starannie układał włosy, tak by każdy leżał na swoim miejscu, później skrapiał się odpowiednią ilością odpowiedniej wody kolońskiej. Wkładał obcisły T-shirt, aksamitną marynarkę i buty na platformach. Po pewnym czasie poszliśmy do krawca, żeby uszył mi taki sam strój. Naśladowałem tatę na każdym kroku.

Częścią tego rytuału było wprowadzenie się w odpowiedni stan, by dobrze zacząć noc. Chemiczny koktajl tato zostawiał sobie na wielki finał, nie chciał jednak wychodzić z domu bez tego początkowego szumu, który zwykle wywoływały alkohol i tabletki. Miał quaaludes i placidyle, środki upośledzające sprawność fizyczną. Kiedy zmieszało się je z alkoholem, powodowały, że nawet facet siedzący koło ciebie tracił funkcje motoryczne. Tato jednak wybrał tuinal.

Kiedy z nim wychodziłem, nalewał mi niewielką szklankę piwa i otwierał kapsułkę tuinalu. Ponieważ proszek miał wstrętny smak, tato przecinał banana na pół i posypywał lekiem – dla siebie więcej, dla mnie mniej. Potem byliśmy gotowi do wyjścia.

Królewskie przyjęcie zaczynało się w chwili, gdy przekraczaliśmy próg „Rainbow”. Główny kelner Tony witał tatę, jakby był najwięcej wartym klientem na Stripie. Oczywiście nie przeszkadzał mu studolarowy banknot, który dostawał na wejściu. Tony prowadził nas do stolika taty – najlepszego w sali, tuż przed ogromnym kominkiem. Z tego doskonałego punktu obserwacyjnego widać było każdego nowego przybysza lub gościa schodzącego z mieszczącego się na piętrze nocnego klubu „Over the Rainbow”. Tato miał niewiarygodnie rozwinięte poczucie własnego terytorium. Jeśli przy stoliku siadała osoba, która nie spełniała jego wymagań, Spider natychmiast atakował:

– A ty co właściwie robisz?

– Ach, tak tylko chcę sobie tu posiedzieć.

– Przykro mi, stary, musisz stąd spadać.

Jeśli jednak przychodził ktoś, kto ojca zainteresował, zrywał się na nogi i ustawiał krzesła. Niepokoił mnie sposób, w jaki pilnował porządku przy stoliku. Nie chodziło o to, że chciałem, żeby siedzieli z nami intruzi, ale uważałem, że tato mógłby być grzeczniejszy. Potrafił być okropnym dupkiem, zwłaszcza gdy w żyłach szalały mu równocześnie alkohol i środki uspokajające. Z drugiej strony potrafił przyciągać interesujących ludzi. Kiedy w mieście byli Keith Monn, Led Zeppelin albo Alice Cooper, zawsze siadali przy stoliku Spidera, bo był najbardziej w porządku facetem w knajpie.

W „Rainbow” spędzaliśmy większą część nocy. Ojciec nie siedział przy stole przez cały czas, tylko tak długo, aż pojawili się kumple, żeby pilnować miejsca, a później na zmianę chodzili do restauracji albo do klubu na piętrze. Kiedy aktualna dziewczyna mojego taty chciała potańczyć, prosiła mnie, bo Spider był marnym tancerzem.

Noc nie byłaby udana bez kokainy, a rodzajem sportu stało się to, kto w najbardziej ukradkowy sposób wciągnie działkę. Doświadczonych kokainistów łatwo było rozpoznać, bo wszyscy mieli ten kokainowy paznokieć u małego palca prawej dłoni. Hodowali go na długość co najmniej półtora centymetra i utrzymywali w idealnym kształcie. W tamtym czasie była to najmodniejsza łyżeczka do koki. Tato pysznił się swoim starannie wymanikiurowanym paznokciem kokainowym. Zauważyłem przy tym, że jeden z paznokci jest zdecydowanie krótszy od pozostałych.

– O co w tym chodzi? – zapytałem.

– O to, żebym nie drapał kobiety tam, na dole, kiedy używam palca – odparł. Człowieku, to utkwiło mi w pamięci! Tato miał palec przyjazny cipce.

Byłem jedynym dzieckiem obecnym przy całym tym szaleństwie. Dorośli, którzy mnie nie znali, właściwie nie zwracali na mnie uwagi. Wyjątkiem był Keith Moon, legendarny perkusista The Who. Zawsze dokładał starań, żebym poczuł się swobodnie. W samym środku chaotycznej, szalonej imprezowej atmosfery, kiedy wszyscy krzyczeli, wciągali, niuchali, pili i awanturowali się, on zachowywał spokój, brał mnie pod rękę i pytał:

– Jak leci, mały? Dobrze się bawisz? A nie powinieneś przypadkiem być w szkole? Ale i tak się cieszę, że tu jesteś.

Zawsze o tym pamiętałem.

Zwykle zostawaliśmy aż do zamknięcia lokalu, czyli do drugiej w nocy. Później wszyscy zbierali się na parkingu, który zapełniał się dziewczętami i chłopcami w niesamowitych strojach w stylu glam rock. Na parkingu wymieniano się numerami telefonów, uwodzono cudze laski, szukano mety na dalszą imprezę. Czasami jednak parking stawał się sceną kłótni, w których często brał udział tato. Na moich oczach zaczepiał gang motocyklistów, a ja, najmniejszy w tłumie, wskakiwałem w sam środek awantury i mówiłem:

– To jest mój tato. Porządnie się wstawił. Nieważne, co wam powiedział, machnijcie na to ręką i wybaczcie mu. Wcale tak nie myślał. I bardzo proszę, nie bijcie go po twarzy, bo takie dziecko jak ja naprawdę cierpi, kiedy widzi, jak jego tatę biją po twarzy.

Okropnie się bałem, że ojciec w końcu odniesie poważne obrażenia w bójce albo wypadku samochodowym. O tej porze nocy był na takim haju, że przejście przez pokój przypominało scenę z wodewilu, w której facet potyka się, przewraca i jakimś cudem znowu podnosi na nogi. Tato wpadał na meble, chwytał się wszystkiego, co stabilne, bełkotał, ale mimo to chciał wsiadać do samochodu i jechać na imprezę. Myślałem: Cholera, tato nie potrafi mówić. To nie za dobrze. Kiedy miał już dosyć, ja stawałem się odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo, co nie było łatwe.