Ucieczka z Auschwitz - Alfred Wetzler - ebook + audiobook + książka

Ucieczka z Auschwitz ebook i audiobook

Wetzler Alfred

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wspomnienia uciekiniera z Auschwitz. Bohatera, którego odwaga uratowała życie dziesiątków tysięcy ludzi.

Wiosną 1944 roku, po niemal dwóch latach nieustającego strachu, głodu, wyniszczającej pracy i nieludzkiego traktowania, Alfréd Wetzler, razem z innym słowackim Żydem, uciekł z obozu Auschwitz. Mężczyźni zabrali ze sobą dokumenty – plany obozu, krematoriów i komór gazowych, długie spisy transportów tysięcy ludzi skazanych na śmierć tylko dlatego, że urodzili się w niewłaściwym kraju lub niewłaściwej rodzinie. Najbardziej przekonująca okazała się jednak etykieta zerwana z kanistra z cyklonem B, początkowo służącego do odkażania baraków i odzieży, później używanego do szybkiej i efektownej eksterminacji więźniów. Wetzler i Vrba, po przedostaniu się na wolność, oprócz przekazania odpowiednim ludziom pozyskanych przez siebie materiałów, dzięki którym świat po raz pierwszy zyskał niepodważalne dowody na koszmar panujący za pilnie strzeżonym ogrodzeniem z drutu kolczastego, napisali również obszerny raport.

Ucieczka z piekła to sfabularyzowana – ale nadal w pełni prawdziwa – wersja tego raportu, uzupełniona o wspomnienia tych ze współwięźniów, którzy szczęśliwie dotrwali upragnionej chwili wyzwolenia obozu. To fragment historii ludzkości, o którym wszyscy chcieliby zapomnieć, ale każdy ma obowiązek pamiętać. Wstrząsające świadectwo zła oraz dowód ludzkiej siły, wiary i niezłomności.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 28 min

Lektor: Albert Osik

Oceny
4,4 (111 ocen)
64
30
13
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

To wszystko jest wstrząsające😢😔. Polecam
00
alicjamisiak55

Nie oderwiesz się od lektury

Warto poświęcić czas.
00
zaba339

Nie oderwiesz się od lektury

świetna relacją,kiedy niemożliwe staje się możliwe
00

Popularność




Čo Dante nevidel Książka została opublikowana dzięki wsparciu SLOLIA – Centrum Informacji o Literaturze w Bratysławie
Powieść powstała w 1963 roku pod pseudonimem Jozef Lánik, którego Alfréd Wetzler używał w słowackim ruchu oporu. Pierwsze wydanie ukazało się po słowacku (Čo Dante nevidel) w wydawnictwie Osveta z Bratysławy.
Tytuł oryginału Čo Dante nevidel
Przekład KATARZYNA DUDZIC-GRABIŃSKA i TOMASZ GRABIŃSKI
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA JANKOWSKA
Korekta ANNA SIDOREK, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ZESPÓŁ
Zdjęcia na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images; Hulton Archive / Getty Images
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © Peter Varnai-Wetzler 2020 All rights reserved. Except for quotation of short passages for the purposes of criticism and review, no part of this book may be reproduced in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopy, recording, or any information storage or retrieval system not known or to be invented, without the written permission of the publisher. Copyright © for the translation by Katarzyna Dudzic-Grabińska, Tomasz Grabiński Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66671-08-9
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

1

Tylko do pracy

Wielkanoc, kwiecień, rok 1942.

Rok 1942 według kalendarza gregoriańskiego, 5702 według żydowskiego, kilkumiliardowy według badań kosmosu i Ziemi.

Słońce uśmiecha się wysoko na błękitnym niebie, ziemia wydycha bruzdami wyrazisty, odurzający zapach. Pachnie ziemia i pachnie trawa. Co jakiś czas zrywa się wietrzyk, szumi kojąco. Jest nasycony gęstą, parną wonią gleby, trawy, żywicy i drzew obsypanych kwiatami.

Dziś słońce na błękitnym niebie uśmiecha się zapewne wszędzie, tylko nie tutaj. Tu jest zachmurzone. Chmura wdarła się do oczu i dusz setek Żydów. Stoją w szeregu, słuchają przemowy, jaka im się nawet nie śniła; słowami zostają ograbieni z ojczystego nieba, pól, łąk, zapachu ziemi, z podwórek, żon, sióstr, dzieci, matek, babek i dziadków.

– ...wyjeżdżacie do pracy – kontynuuje zastępca komendanta obozu w Seredi, zgarbiony, niemrawy mężczyzna. Pod jego załzawionymi oczami wiją się fioletowe żyłki. – Wszystko jest tam dla was przygotowane. Nie ma powodu do paniki, przecież traktujemy was jak należy, jak ludzi. Tam będzie tak samo. Bez obaw! Każdy będzie robić swoje: szewc szyć buty, lekarz leczyć. Czyli każdy zostanie przy swoim fachu. Za pracę gwarantujemy wam wikt, opierunek i pensję, żebyście mogli sobie kupić, co wam będzie potrzeba. I będziecie wszyscy razem. Odpracujecie swoje i za pół roku, góra rok, wrócicie. – Słowa brzmią nieprzekonująco, można w nich wyczuć źle skrywaną kpinę. – Mam nadzieję, że to dla was jasne. Jesteście zdrowi, prawda? To nie bójcie się pracy! Ktoś z nas przyjedzie sprawdzić, jak wam się powodzi...

Przy głównej bramie zatrzymała się škoda (nad prawym reflektorem ma podwójny biały krzyż na błękitnym polu) i wytrwale trąbi.

Zgarbiony mężczyzna rzuca okiem na bramę, naprędce dodaje, że ani on, ani nikt inny nie ma nic przeciwko Żydom, po czym zwraca się do gwardzistów[1]. Jest ich osiemnastu, w czarnych mundurach i wypolerowanych butach. Młodzi, o niewojskowych sylwetkach, są wręcz śmieszni, kiedy próbują stanąć nieruchomo na baczność. Nie słychać, co do nich mówi.

Po krótkiej chwili ruszają w stronę szeregu.

– W lewo zwrot! Naprzód marsz! – krzyczą.

Teren rozbrzmiewa wrzaskiem i przekleństwami. Gwardziści skaczą, biegają, gwałtownie gestykulują. W ich rykach, rozkazach i czynach jest niechlujna radość, dowodzą i rządzą, krzykiem wprawili w ruch setki ludzi, poczucie władzy ich upaja i podnieca jak alkohol.

Żydzi drgnęli, schylili się, szybko łapią bagaże, zmęczony tłum się poruszył. W rękach, na ramionach i plecach przeróżne toboły, walizy i walizki we wszelkich kolorach, skórzane i kartonowe; plecaki, tłumoki, aktówki i worki przewiązane rzemieniami i sznurkami.

– Żwawo! Śmiało! – krzyknęli gwardziści i szereg idzie, faluje po bezdrożach, polach, łąkach.

– Karol, ciężko ci, prawda? – nauczyciel Wagner pyta w maszerującym tłumie swojego byłego ucznia.

Wagner to starszy człowiek, pięćdziesięciolatek, stara się iść prosto i zdecydowanie, nawet w tych okolicznościach chce zachować godność i przynajmniej pozory spokoju.

– Karol...

– Ciężko – odpowiada Karol, niewysoki, ruchliwy, bystry młody mężczyzna z delikatnym, bladym puszkiem na ufnej twarzy. – Ciężko, ale wytrzymam.

Stara się wypaść przekonująco. Skoro nie ma bagażu, pomaga nauczycielowi nieść jego masywną wiklinową walizę. Idą niemal na końcu. Boją się przerzucić ciężar do drugiej ręki, boją się na chwilę zatrzymać, z przodu jest to możliwe, ale tu, na tyłach, nie, tu nie mogą. Gwardziści wymachują pałkami, biegają, krzyczą.

– Dalej! Dalej! Żwawo! Weselej!

– Chodźmy! Idziemy! Jeszcze się tam nasiedzicie!

Czyżby osadę zalała woda, strawił ogień, że ludzie uciekają z niej ze wszystkim, co naprędce spakowali, jak przed pogromem? Nie, to nie jest taki tłum, za nim słychać krzyki, wokół niego krzyki.

– Tylko żwawo! Tam wam będzie lepiej niż tutaj!

Przeszli około trzech kilometrów, po czym zatrzymali się obok torów, daleko od stacji. Zrzucili na ziemię tobołki, usiedli na nich, zdjęli swetry, pulowery, starsi nawet zimowe palta. Rozciągnięty tłum zrzędzi, ale gdzieniegdzie odzywają się też słowa zachęty. Karol spoczął z Wagnerem na wiklinowej walizie. Nauczyciel siedzi prosto i nieruchomo, wyciągnięty jak struna, jego oddech jest ciężki, odrobinę świszczący, wysokie czoło błyszczy mu od potu. Karol rozciera odciski na dłoniach.

Z przodu, na prawo od tłumu, stoi długi pociąg towarowy, wagony po obu stronach są otwarte. Po lewej, obok stacji, widać kilku kolejarzy, trzech czy czterech żandarmów, opierają się o barierkę, palą, sączą piwo, smutno patrzą na zgromadzonych. Nagle z poczekalni wybiegają z krzykiem gwardziści, otaczają tłum, wrzeszczą, klną. Dwóch cywili z podwójnym krzyżem na rękawie ryczy już z oddali:

– Podnieść się! Wstawać!

Tłum staje w szeregach.

– Po czterdziestu, jasne? Będziemy was wywoływać. Kogo będzie w czterdziestce brakować albo kto będzie nadplanowy, ten dostanie po łbie!

Wywołują, oddzielają pierwszą czterdziestkę i prowadzą do pierwszego wagonu. Czterdziestu wchodzi do wagonu po szerokiej desce. Czterdziestu i znów czterdziestu, do sześciu wagonów po trzydziestu dziewięciu.

– Chodź, Lacko, nic nie wykombinujesz – mówi Karol do przyjaciela i znów chwyta wiklinową walizę.

Laco, dwudziestoletni jedynak, kilka miesięcy młodszy od Karola, jest trochę zakłopotany i przestraszony, ogląda się za siebie, wreszcie podnosi walizkę i worek, rusza za nauczycielem i Karolem do ostatniego wagonu. Na jego prawym rogu widać wielką, świeżo wymalowaną liczbę – XVI. Na lewym rogu pozaklejane stare oznaczenia, symbole.

– Hej, gdzie się szwendasz! – ryknął gwardzista na Karola. Chce do niego podbiec, ale od razu przystaje, ledwo utrzymuje równowagę. Śmierdzi pijaństwem.

– Tak tylko, patrzę, dokąd nas zawieziecie za darmo.

– Zamknij gębę, smarkaczu!

Nawet przy ostatnim wagonie wywołują numery porządkowe, imiona, nazwiska, trzeci raz w tej samej kolejności, i wpychają ludzi do wagonu. Trzech gwardzistów zaznacza nazwiska na liście. Ktoś wbiegł po desce wcześniej, krzyczy z wagonu: „Tu!”.

– Bydlaki, wyłazić, jeszcze raz.

– Sześćset jeden...

– Tu!

– Sześćset dwa...

– Tu!

– Sześćset trzy...

– Tak.

– Żadne tak, ośle! Masz krzyknąć: Tu!

– Sześćset trzy...

– Tu!

– Zasraniec!

– Słucham?

– Sześćset trzydzieści cztery!

– To ja, doktor Vojtech Zimmer...

Gwardzista popatrzył na niego krzywo, słowa cisną mu się na usta, niech cię diabli, ale ugryzł się w język. Ołówkiem wskazuje drzwi. Lekarz Zimmer wchodzi na deskę jako ostatni. W oczy rzuca się biała opaska z czerwonym krzyżem na rękawie; żandarm pomaga mu wsiąść do wagonu, następnie podaje wiadro wody. Zimmer bierze je ostrożnie, żeby nie wylać ani kropli.

Podłoga w wagonie była świeżo wyszorowana, unosił się w nim zapach gnoju, siana, koni, amoniaku i oparów ługu.

– Bydło załadowane, tylko siana brakuje! – skomentował ktoś przy drzwiach.

Gwardziści zamykają z łomotem drzwi po prawej stronie wagonów, zakładają na nie kłódki i chwilę nimi szarpią. Przez przednie drzwi przekładają żelazny pręt. W środku wszyscy kłębią się przy otworze z przodu.

– Hej, szukają jakiegoś Laca. Ma ojca na dole!

Laco nie może przedrzeć się do przodu, podnosi rękę nad głowę. Ojciec rzuca do wagonu zwinięty i związany koc. Lacko, bądźcie razem z Karolem i uważajcie, podzielcie się, trzymajcie się razem, mama nie chciała przychodzić, bała się...

– Nie gadaj tyle! Odsunąć się od wagonu!

Karol i Laco stają na palcach, opierają się o ramiona ludzi przed nimi, ale nic nie widzą. Po chwili naburmuszeni i smutni idą do kąta, który zajęli wspólnie z nauczycielem. Laco rozwija koc, znajduje w nim dwa opakowania trójkątnych serów, dwie konserwy i pierniczki.

– Może coś przegryziesz, Karol? Mam też mięso, pesachowe.

– Nie martw się, nic się nie zmarnuje.

Laco wepchnął wszystko do worka, złożył koc, położył go na podłodze, proszę usiąść, nauczyciel usiadł. Laco złapał Karola za rękę i pociągnął do otworu z przodu. Udało im się przepchnąć na miejsce, skąd widać przynajmniej wąski wycinek życia na zewnątrz, na słońcu. Przy budynku stacji i wzdłuż magazynów stoją ludzie. Ci w wagonie, oparci z przodu o żelazny drąg, stękają pod naciskiem tych z tyłu i krzyczą:

– Do widzenia! Do widzenia, kochani!

Do widzenia... Do widzenia rodzice, rodzeństwo, narzeczone i narzeczeni, znajomi i nieznajomi. Wszyscy, którzy tam stoją i czekają na chwilę pożegnania. Do widzenia, rzucone na pocieszenie dla tych na zewnątrz i dla siebie.

– Chodź, ja... mam już tego dosyć – szepcze Laco. I głośniej dodaje: – Ci ludzie robią z tego taki cyrk, jakbyśmy płynęli za ocean.

Wracają do kąta, siadają obok nauczyciela na kocu. Siedzą w milczeniu, bez słowa. Karol podciąga kolana pod brodę, opiera się o nie łokciami i zakrywa twarz dłońmi. Dlaczego tu jest? Dlaczego nie w domu przy ulicy, gdzie dorastał przez dwadzieścia lat? Irenko, Irenko kochana, powiedz dlaczego, dlaczego? Ach, dlaczego wszystko jest takie poplątane?

Zerwał się, wszyscy się zerwali, na zewnątrz zabrzmiał ostry gwizdek.

Zgromadzony z boku stacji i magazynów tłum ruszył w kierunku wagonów.

– Zatrzymajcie ich! Partacze, zatrzymajcie ich! – krzyczy ktoś gniewnie na zewnątrz.

Gwardziści naprędce tworzą kordon, wał wycelowanych karabinów, zatrzymują ludzi i krzyczą, ale napór jest zbyt gwałtowny, wiele kobiet i mężczyzn dobiega aż do pociągu.

– Hołota, oddalić się od wagonów!

Do środka wpadają paczka za paczką, medalionik, chustki, portmonetki, fotografie.

– Do widzenia! Bądźcie szczęśliwi! Piszcie i... do widzenia!

Do wagonu XVI kopniakami i kolbami karabinów torują sobie drogę trzej gwardziści. Skądś z boku przyplątał się żandarm, krzyczy na ludzi, czy wy macie rozum, przecież... I dyskretnie wrzuca do wagonu kilka paczek papierosów. Jeden gwardzista wymachuje nałożonym bagnetem, drugi krzyczy, a trzeci staje w drzwiach, żeby je zamknąć.

– Zapytajcie, dokąd właściwie jedziemy! – krzyknął z kąta nauczyciel Wagner. – Teraz już mogą nam powiedzieć.

Drzwi wagonu XVI zamknęły się z łoskotem. Brzęk wieszanej kłódki, szczęknięcie, szarpnięcie. Odgłos jazgoczącego metalu dudni w uszach.

– Dokąd jedziemy... – rozległ się piskliwy głos.

– Jedziecie do pracy i bądźcie cicho! Niech was cholera, jeszcze się zesracie ze strachu!

Karol z Lacem i nauczycielem kucają w kącie. Nauczyciel chciałby powiedzieć coś uspokajającego, mądrego, ale nie potrafi; wszystko, co zobaczył i usłyszał, kiedy pędzili ich na stację, i wszystko, co widzi i słyszy teraz w wagonie, przeczy rozumowi, logice i zwyczajom. Laco w milczeniu patrzy na Karola, jego wielkie ciekawskie oczy są smutne i pełne niepewności. Karol je zasłania, głowa mu pulsuje, trochę gwałtowniej oddycha, palce przyciska do skroni.

„Rżnij i rąb do krwi, nie będziemy pierwsi”[2]. Już wtedy jakoś dziwnie się zaczęło, na ulice wylegli mundurowi, Żydzi musieli uciec na podwórza, przyszły nakazy, polecenia, zakazy, kodeks, oznaczenia, kary, spisy... Ale przecież w ten sposób się nie zaczęło, przecież żył też wcześniej, tak, był piękny poranek, szedł z książkami, stare podręczniki wzorowo obłożył nowym błękitnym papierem, całą drogę głęboko oddychał, wypinał pierś, prężył się, chciał być o głowę wyższy... Tego ranka szedł na pierwszą lekcję do pierwszej klasy gimnazjum, nawet dyrektor szkoły do nich przemówił (uroczyście i poważnie, jak do dorosłych), to istotny krok w waszym życiu, kto będzie wytrwale się uczyć, po ośmiu latach może iść do szkoły wyższej (i wszystkich stu dziesięciu uczniów zrozumiało to dosłownie), możecie iść na uniwersytet, możecie stać się profesorami, lekarzami... W piątej klasie byli aż w Brnie, na zawodach lekkoatletycznych... Jeszcze przez rok chodzili tą samą drogą do wielkiego, poważnego budynku... Ojciec powiedział: „Ja już nie mam sił, musisz iść do pracy”; więc poszedł do pracy, zaczął w składzie drewna, ach, jaka to była ostra zima, deski zamieniły się w lód, ale wytrzymał, z pierwszym zarobkiem pobiegł prosto do domu, z uśmiechem rzucił na stół kopertę z pieniędzmi, chełpił się przed braćmi, machał im kopertą przed nosem. A to nie było wszystko, coś tam z jego pierwszych pieniędzy wzięli rodzice. Mama, zasmucona sumą, wydzieliła mu dziesięć koron; teraz, jak chcecie, śmiał się z braci, mogę wam je dać choćby na kino; i oni się zaśmiali... Śmiali się też wtedy, gdy mu dokuczali, czy będzie się żenił, bo widzieli go w parku. Irenka i Karolek, potem zakochani, wymyślali sobie różne pieszczotliwe przezwiska, ale ostatecznie wrócili do imion; chodzili razem godzinami, trzymali się za ręce, dużo nie rozmawiali, próbowali zbliżyć się policzkami, potem przyszedł pierwszy pocałunek, ale nic sobie nie obiecywali, tylko tyle, nie możesz chodzić z inną, ty z innym też nie... A potem spotykali się potajemnie; pisała do niego listy, niedawno napisała ostatni i dała mu ostatni pocałunek, wszystko tak szybko się skończyło, ale chyba nie naprawdę, jedynie tu, w tym wagonie. Wagon, wagon, co to za wynalazek!

Jest wojna i jest wiosna, i na całym świecie są też dobrzy ludzie. Jadą do pracy. Wszystko jest tam dla nich przygotowane. Wikt, opierunek, wszystko. Będzie z braćmi, może nie od razu, ale na pewno ich znajdzie, razem będzie im łatwiej żyć. Spotka się też z innymi. Przecież już pracował, wręcz harował, żadnej pracy się nie boi. Jest młody, zdrowy, zarobi, jakoś się utrzyma. Ilu ludzi wyjechało w świat za pracą, żyją, niektórzy wysyłają nawet sporo pieniędzy do domu. Wojna przecież nie będzie trwać wiecznie. Może gwardziści kłamali. Może spędzą tam więcej niż pół roku albo rok, ale po wojnie na pewno wróci, i to z braćmi. Tak przyrzekł matce na wszystko, co święte. A jeśli tam będzie bardzo źle, ucieknie. Ucieknie... Tylko dokąd? Do kogo? No, do domu oczywiście, do rodzinnego miasta. Gdzie indziej miałby uciekać? Jak mu będzie bardzo źle, ucieknie do domu.

Dokąd właściwie jedziemy? Dokąd chcą nas zawieźć? Dlaczego nam tego nie powiedzieli? I gdzie będziemy pracować? W fabryce? Przy budowie dróg? W kopalni? Albo z murarzami? Może w składzie drewna. Jak tam będzie? I jak się tam pomieścimy? Tylu nas jest. Dlaczego jedziemy w wagonach towarowych? I dlaczego wagony pozamykano, skoro nas wiozą do pracy? Z pewnością potrzebują tam bardzo dużo ludzi i boją się, że po drodze im pouciekamy. Jakoś to będzie.

– Gotowe!

Głos zabrzmiał z jakąś ulgą, jakby człowiek, który powiedział to słowo, ucieszył się, że wreszcie pozbył się nieprzyjemnego zadania.

Długi i przenikliwy dźwięk kolejowego gwizdka. Z przodu wzdycha lokomotywa, wagon szarpie w przód i w tył, pociąg rusza. Ludzie w środku na chwilę cichną i zastygają.

– Wypuśćcie mnie!

– Poczekaj chwilę, tylko otworzę drzwi.

Ludzie się zaroili, zaczęli popychać, nastał chaos głosów, ścisk w pobliżu okienka i długiej, wąskiej szpary między ścianą wagonu a drzwiami, za którymi znikali znajomi i nieznajomi ludzie, znajome i nieznajome rzeczy, miasteczko Sereď.

– Spójrzcie, spójrzcie na te dzieci, biedactwa, biegną za pociągiem! Machają i coś krzyczą. A jak biegną!

Ponieważ wszyscy chcieli to zobaczyć, nie widział nikt. Po chwili pociąg wjechał w zakręt, potem w następny, a kiedy wyrównał się na prostym odcinku toru, niewielkie wybrzuszenie zaoranego pola zakryło stację i miasto.

Ludzie oderwali się od drzwi i umościli na swoich miejscach. Przez zakratowane okienka skąpo przenika światło kwietniowego słońca. Koła w regularnym rytmie dudnią na złączach.

Karol siedzi zadumany w kącie. Myśli kłębią się dziko w jego głowie, jedna splata się z drugą, nieukształtowane znikają, robią miejsce dla nowych, tak samo wątłych, niepewnych, niewesołych. Każde uderzenie o złącza torów jest ciosem w mózg, przerywa chaotyczne obrazy i przywołuje inne. Chwilami jest na swojej ulicy – zna tu wszystkich ludzi, ciekawe, co teraz robią. Chwilami jest w domu rodzinnym – ostatnie dni z matką i ojcem – chwilami z Irenką, pożegnanie, jeszcze pięć razy do siebie wracali, nie wiedząc, że po raz ostatni są razem, ostatni pocałunek i ostatni list, dziękuję ci za nie. A chwilami jest gdzieś na końcu tej niezrozumiałej drogi, daleko, w obcym świecie, dokładniej nie umie go sobie wyobrazić.

Moja dobra, nieskończenie dobra mama. Ciekawe, co robi? Pewnie siedzi jak wtedy, kiedy przyszli po niego. Zapłakana przy stole, z modlitewnikiem na kolanach, przed nią kubek białej kawy i górka niedojedzonej macy. Mieszkanie było wywrócone do góry nogami. Ojciec stał obok powiązanego bagażu, walczył ze sobą, po męsku powstrzymywał łzy. Ale mama, ta dobra i niezwykle delikatna mama, nie miała tyle siły. Ciekawe, co robi teraz? Pewnie siedzi rozżalona i zmartwiona, czeka, czy nie przyjdą znów walić w kuchenne drzwi i krzyczeć. Martwi się i cierpi, ale czeka bez strachu, ponieważ nie ma już nic do stracenia. Oboje są starzy, może zostawią ich w spokoju. Tak, na pewno zostawią ich w spokoju, na stare lata nie będą ich przecież ciągnąć gdzieś na obczyznę. Mama ma reumatyzm, nogi spuchnięte, obandażowane. Niedomaga, ale cierpliwie znosi ciężki los. Teraz niewątpliwie siedzi na krześle, trzyma przykryte nogi na stołku i myśli o trzech synach. Wszystkich jej zabrano.

– Ludzie kochani, nie zabierajcie nam ostatniego! Nikogo już nie mamy!

– Niech pani nie lamentuje! Przecież nie odchodzi na zawsze, wróci.

Tak, wróci, jeszcze ich zobaczy, jeszcze sobie z nimi pożyje. Z płaszcza wyciąga kopertę z kilkoma rodzinnymi fotografiami. Mama własnoręcznie mu je powybierała i ładnie złożyła. Tę, na której jest tylko ona, Karol trzyma w ręce trochę dłużej. Dwa lata temu, na sześćdziesiąte urodziny, poszła zrobić sobie zdjęcie. Twarz miała opanowaną, spokojną, leciutko się uśmiechała. Wychowałam was najlepiej, jak potrafiłam. Karol z czułością patrzy na fotografię, palce odrobinę mu drżą. Nagle czuje w plecach dziwaczne mrowienie. Ta fotografia... to ma być pamiątka? Ostatnia pamiątka? Nie, jeszcze ją zobaczy, te dobre, mądre, troskliwe i wszystko rozumiejące oczy ujrzy jeszcze żywe. Jeszcze musi się jej odwdzięczyć za nieprzespane noce, za nadludzką troskę, opiekę i za wszystkie niekończące się wyrzeczenia; zwłaszcza on, najmłodszy, bo jemu poświęciła najwięcej z tego, czego tak mało mieli w ostatnim czasie.

Wkłada fotografię z powrotem do koperty. To cały jego majątek. Nie ma nic innego, ale ma wszystko, ponieważ w tej kopercie jest jego życzliwa, troskliwa mama.

Słońce zachodzi, do wagonu przedostaje się półmrok. Monotonne uderzenia kół z początku uporczywie przypominały o ponurej rzeczywistości, teraz stały się dziwnie uspokajające. Z jednostajnego stukania można poskładać sylaby, a z nich słowa: nie bój się... będzie dobrze... wró-ci-my... ma-ma...

Mama – pewnie umiera ze zmartwienia od chwili, kiedy go jej zabrali. To było trzy dni temu. Płacze, że nikogo już nie ma. Że nie mogła dać mu pieniędzy ani ciepłego ubrania, gdyby przypadkiem musiał tam przetrwać też zimę. Gdyby jej zostawili chociaż tego najmłodszego! Płacze z tęsknoty za nim i za jego braćmi, jeszcze nie napisali. Po co ich wychowałam. Komu? Dla kogo?

Wprost dusiła się od konwulsyjnego płaczu, kiedy wyrwał im się z rąk i podbiegł do niej, żeby ostatni raz mocno ją objąć i pocałować...

– Mój syn! Mój ostatni syneczek! – krzyczała w potwornym żalu, a on czuł, jakby ktoś po kawałku wydzierał mu serce z ciała.

– Nie bój się, matko, ja wrócę. Nie płacz i nie martw się, na pewno przyjadę. Wrócę i zostanę z tobą na zawsze.

– Nie zabierajcie mi go! Nikogo już nie mamy...

Jest wojna i jest wiosna, i na całym świecie są też dobrzy ludzie. Pociąg dudni, mija okolice, których nie widać z wagonów, a oni jadą do pracy.

Po policzkach płyną mu łzy. Trzy dni w obozie się trzymał, chciał być silny, bronił się przed uczuciami, wypierał obawy i niepewność. Trzymał się też dziś na stacji. Ale teraz coś w nim pękło, złamało się, łzy spadają mu na wierzch dłoni i na kopertę, bo znów wyciągnął ją z kieszeni. Obok słyszy głos Laca, cichy i troskliwy. Odwraca zapłakaną twarz.

– Może byś coś zjadł? – pyta Laco.

– Dziękuję, nie teraz. Trochę się porozciągam.

Wstaje, wypręża ramiona do przodu i do tyłu, zgina się w pasie i opiera o ścianę. Zapala papierosa, odrobinę się uspokaja. Patrzy na ludzi, na tobołki porozkładane na kolanach i śmierdzącej podłodze. Jedzą powoli i tylko po trochu, żeby jedzenia wystarczyło im na jak najdłużej. Nauczyciel Wagner częstuje Laca herbatą, Laco podaje ją Karolowi.

– Dziękuję – mówi Karol i pije.

Powietrze w wagonie jest ciężkie, duszne, dym szczypie w oczy. Od drzwi, gdzie chodzą oddawać mocz, śmierdzi. Teraz nawet pobliskie twarze gubią się w ciemności. Ciszę przerywa kaszel, ciemność przepędzają płomyki zapałek. Ktoś zapalił świeczkę, tam z przodu, obok wielkiego tobołka. Postawili ją na wojskowej walizce. Już ponad pięć godzin są w tej milczącej podróży – nie wiadomo dokąd.

Wró-cisz... je-dzie-my do pra-cy... monotonnie szumią i wystukują koła. To wytrwałe łomotanie jest usypiające, ale zarazem nie pozwala się zdrzemnąć. Wreszcie jego rytm spowalnia, w wagonie zaczyna się poruszenie, wielu ludzi wstaje, ktoś mówi:

– Chyba nie mamy zielonego światła.

Pociąg się zatrzymuje i wszyscy tłoczą się przy drzwiach.

– Gdzie jesteśmy? – pyta kilku naraz, nie wiadomo kogo.

– Trzeba było zabrać ze sobą jasnowidza – sarka spod drzwi zwalisty taksówkarz Róbert.

– To chyba stacja. Widzę jakieś światła, a przed nami stoją pociągi – informuje ktoś przy okienku.

Wzdłuż wagonu biegną dwaj kolejarze z lampami. Z przodu ktoś stuka młotkiem w koła. Z tyłu, za wagonem XVI, słychać z kolei dudnienie żelaza.

– Spytaj, gdzie jesteśmy – prosi Laco.

– Rozkaz, szanowny panie – odpowiada Róbert. – Właśnie zbliża się tu jeden, co wygląda na rozmownego. Kolejarz.

Wszyscy się uciszyli, żeby usłyszeć odpowiedź.

– Przyłączamy dziesięć wagonów – dobiega ich starczy głos.

– Pewnie nie z prowiantem? – pyta Róbert naiwnie.

– Nie, synu, to nie jest prowiant. – Starczy głos wciska się przez szczelinę w drzwiach.

– A gdzie jesteśmy?

– W Żylinie.

Kolejarz się oddala, stukanie młotka o koła się zbliża.

– Idą tu jacyś gwardziści – oznajmia Róbert.

Po chwili słyszą na zewnątrz ostry, władczy głos:

– Guzdrze się pan, jakby miał obie ręce lewe. Za dwadzieścia minut chcę mieć ten pociąg z głowy!

– Niech nas pan nie popędza! – odpowiada śmiało kolejarz. – Człowiek jest porywczy, młotek może mu się wyślizgnąć z ręki. – I mężczyzna o energicznym, śmiałym głosie gniewnie wali młotkiem w koło wagonu XVI. I jeszcze raz. Kiedy przechodzi wzdłuż pociągu, słyszą, jak klnie ze złością. – Bałwan z frędzlem! Na rękawie krzyż, a w głowie nasrane!

Po chwili dziesięć wagonów dołączyło do stojącego składu, zderzaki brzęknęły, ciągła załomotały. A potem znów gwizdek kolejowy i długa, przenikliwa odpowiedź lokomotywy. Pociąg rusza. Uderzenia kół przyspieszają i wkrótce ponownie monotonnie sylabizują: bę-dzie do-brze... nie bę-dzie źle... nie bój się... wró-ci-my... mo-ja do-bra ma-ma... ma-ma...

...Mama siedzi przy stole, spuchnięte reumatyczne nogi obwiązane flanelą trzyma na stołeczku. Na podołku otwarty modlitewnik. Na stole kubek białej kawy i kawałki macy. Ojciec siedzi naprzeciwko. W kącie koło pieca zawiązany plecak. Mama siedzi i szlocha, płacze bezustannie. Siedzi i płacze w pokoju ciemnym jak ten szesnasty wagon, wywróconym do góry nogami, ale pachnącym czystością. W wagonie czuć gnojem, ługiem sodowym i moczem. W wagonie, w którym Karol jedzie do braci.

Pociąg gna przez zakręty, wjeżdża na jakieś pagórki, zwalnia, znów przyspiesza i w końcu jedzie z jednostajną prędkością. Do wagonu przenika chłód, ludzie opatulają się kocami, osłaniają krzyże i kolana. Przez długą szparę pod drzwiami widać zaśnieżone połacie i ciemne pasma lasów. Pociąg wspina się wąską doliną między górami.

– Która godzina?

– Najlepiej na to pytanie odpowiedziałby ten, co zabrał ci zegarek.

– Jakby miał kieszonkowy, toby mu nie zabrali.

– Po co panu znać godzinę? Po co, ja się pytam. Na randkę nikt się tu nie spóźni. A nawet jeśli, to panienka wybaczy.

– Jeśli nie przestaniecie, zacznę dawać po mordzie! – krzyknął Róbert. – Jak się wam czas dłuży, wyciągnijcie modlitewniki albo zagrajcie sobie w mariasza. Człowiek nie może nawet przez chwilę spokojnie pomyśleć.

– Pociągnij za hamulec awaryjny i wysiądź – radzi Róbertowi cienki głos. – Powiedz im, że chcesz wstąpić do gwardii, u nas brakowało jednego trębacza. Albo powiedz, że jesteś nerwowy... że zapomnieli cię wykreślić w kasie chorych.

Niektórzy nie mogą powstrzymać śmiechu.

– Ludzie kochani, po co takie gadanie! Nie trzeba bluźnić ani się wyśmiewać. Przez takich Bóg nas wszystkich pokarał. Nie bluźnijcie i nie przeklinajcie, Bóg o nas nie zapomni – zabrzmiał poważny głos z kąta, gdzie dopala się już druga świeczka.

Znów nastała cisza i przez dobrą godzinę nikt jej nie przerywał. Karol opiera się plecami o ścianę wagonu, bokiem do Laca, drzemie, tak jest im cieplej. Budzi go szum głosów i spowalniający stukot kół. Pociąg się zatrzymuje.

– No, mądrale, Bóg zapomniał odstawić nas do domu – oznajmia złośliwie Róbert. – Myślę, że jesteśmy na granicy.

Przy wagonach rozbrzmiewają zdecydowane kroki, stukot podkówek na podkładach i żwirze. Wokół panuje ciemność. Z zewnątrz dobiegają głosy, kilku mężczyzn biega w tę i we w tę wzdłuż pociągu, z przodu ktoś gwiżdże. Karol wyraźnie słyszy przed wagonem kroki stawiane przez nogi obute w ciężkie oficerki. Zamek szczęknął i załomotał, zatrzeszczały drzwi otwierane równocześnie we wszystkich wagonach.

– Alles raus, los!

Przy każdym wagonie stoją mężczyźni w mundurach.

2

Do pracy... na sposób niemiecki

Gęsta mgła kłębi się nisko nad ziemią. Przy świetle dwóch żarówek, jednej wiszącej tuż przy lokomotywie, a drugiej niemal na końcu pociągu na torach, słabo widać krzyczące i biegnące postaci. Przed wagonem XVI stoją dwaj mężczyźni w gumowych płaszczach, z karabinami w rękach. Po chwili zatrzymuje się obok nich następny; ma długi skórzany płaszcz, na pasku kaburę z dużym wojskowym pistoletem. Nieopodal wartuje dwóch gwardzistów.

– Niemand ist drin? – krzyczy wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu i świeci latarką do środka wagonu XVI.

W wagonie nikogo nie ma. Wszyscy Żydzi stoją na zewnątrz. Trzęsą się z zimna, oniemieli i przestraszeni spoglądają na krzyczących uzbrojonych ludzi. Co to znaczy? Przecież mówiono, że mają jechać gdzieś do Polski. Chyba nie oddadzą ich w ręce tych niebezpiecznie wyglądających krzykaczy w mundurach? Jak to się stało? Dokąd ich przywieziono?

Gwardziści oddają drągalowi w skórzanym płaszczu dużą kopertę, mężczyzna świeci na nią latarką i mamrocze coś niezrozumiale.

– Also, los! – krzyczy. – Będziemy wyczytywać nazwiska, każdy ma się zgłosić i wracać do wagonu! – Jego głos jest ostry, suchy, jakby z ust wystrzeliwał amunicję.

Gwardziści zeszli na bok, zapalili papierosy, rozmawiają. To ich już nie dotyczy, swoje zrobili.

– Also, los!

– ...sześćset jeden, Alexander Vrbovský!

– Tu.

Przemarznięty mężczyzna wchodzi do wagonu. Numery i nazwiska lecą w powietrzu, ludzie jeden po drugim wspinają się do wagonu.

– Szybciej! – terkocze głos Niemca. – Może wam kopniakiem ruszyć dupy? Sześćset trzydzieści, Mikuláš Wagner!

– Tutaj...

– Sześćset trzydzieści cztery, Vojtech Zimmer.

– Tu...

Spis się zgadza, mężczyzna w skórzanym płaszczu zapala papierosa i odchodzi na czoło pociągu z kopertą pod pachą.

W wagonie XVI znów jest tłoczno przy drzwiach. W kotłowaninie ktoś przewrócił wiadro z wodą. Lekarz Zimmer ze smutkiem pokazuje wiadro jednemu z mężczyzn w gumowym płaszczu, chce się do niego zwrócić, ale Róbert go ubiega.

– Panie żołnierzu – mówi – czy możemy iść napełnić wiadro? Słyszymy, że tam z przodu leje się woda.

Niski mężczyzna w mundurze zrywa z pleców karabin i gwałtownym gestem uderza spodem kolby w wiadro, ono podskakuje i krawędzią zahacza o kolano Róberta.

– Kretyn – mówi Róbert ze złością.

– Herr Soldat, Wasser, nur Wasser, bitte – prosi starusieńki lekarz.

Niski mężczyzna zarzuca karabin na plecy i odchodzi, machając świecącą latarką. Lekarz wychyla się odrobinę z wagonu. Zza nasypu przybywają dwaj w białych mundurach maskujących i zatrzymują się przy samych drzwiach.

– Przepraszam, dokąd jedziemy? – pyta zmartwiony lekarz. – Czy bardzo daleko? – Z rękawa spada mu opaska z czerwonym krzyżem.

Jeden z nich podaje mu opaskę i bez słowa odchodzi w kierunku nasypu. Drugi patrzy na zgromadzone w drzwiach twarze.

– Jesteśmy żołnierzami, za dużo nie wiemy – mówi cicho. – Jesteście w Zwardoniu, słyszeliśmy, że za trzy godziny będziecie na miejscu.

Rusza za kolegą.

Z mgły wyłania się niski mężczyzna z karabinem na plecach, staje przed wagonem XVI, przez chwilę gapi się na ludzi. Kiedy odnajduje wzrokiem starego lekarza, mówi:

– Chciał pan wody, prawda? Niedaleko są skały. Nie macie ze sobą jakiegoś Mojżesza, żeby uderzył w nie laską?... Uwaga, głowy do środka!

Kwadrat, przez który było widać kawałek ciemnego, nieprzyjaznego świata, zasłania drzwiami. Ciężki zamek opada. Niemal w tej samej chwili rozlega się łomot i krzyk dziesięć wagonów dalej. Ostry głos, krzyki kobiet i tupot nóg.

– Kobiety! – mówi zaskoczony Róbert. – W Żylinie dołączyli do nas kobiety. – Słychać wywoływanie numerów i nazwisk, komplementy i wyzwiska: „Szybciej, piękne panie!”, „Ruszcie się, krowy!”, „Chyba macie za ciężkie dupy”, a na koniec ostry głos wysokiego Niemca: „Zgadza się, czterysta czterdzieści trzy. Gefrajter, biegnijcie do przodu! Pociąg może ruszać!”.

Ruszyli już po północy. Pociąg zaczął powoli wspinać się w góry. Powietrze jest coraz bardziej mroźne, z prawej strony dmie zimny wiatr.

Jeszcze trzy godziny, rozmyśla Karol. Za trzy godziny będziecie na miejscu – powiedział ten żołnierz. Gdzie i w jakim miejscu? Gdzieś w fabryce? Albo w kopalni? I ci Niemcy będą tam też tacy... tacy straszni? A te kobiety wywożą z nami gdzieś do pracy? Gdzie będziemy mieszkać? To będzie barak, pałac, koszary czy opuszczony klasztor?

Pociąg jeszcze przez chwilę wspina się z wysiłkiem, a potem szybko zjeżdża, bez ciężkiego wzdychania. Koła znów stukają i sylabizują w dokładnych odstępach, bezustannie, do znudzenia. Odgłos kół na torach, stukot i wstrząsy, skrzypienie buforów i gwizd, nagle wszystko staje się bardziej przytłaczające i beznadziejne.

Je-dzie-my do pra-cy... Jest woj-na, a-le my wró-ci-my... bę-dzie do-brze i przed zi-mą wró-ci-my...

Może to nie tak. Może to tylko pobożne życzenia. Co, jeśli koła wystukują i mówią coś zupełnie innego?

Pociąg gna, nadrabia czas stracony w trakcie podjazdu, wagony szaleńczo podskakują na złączach i zwrotnicach. Karol gwałtownie wstaje. Kiedy siedział, miał wrażenie, że koła, cała ta masa stali, żelaza i drewna, złośliwie naśmiewa się z niego, że bawi się nim jak bezwładną figurką, podrzuca, potrząsa wnętrznościami, nogami i rękami, przerzuca jego głowę z jednej strony na drugą. Zbliża się do szpary w drzwiach, nie narzekajcie, przecież muszę tam iść. Wnętrze wagonu jest całkowicie zadymione, palą nawet ci, którzy nigdy dotąd nie mieli papierosa w ustach. Karola szczypią oczy, pokasłuje razem z resztą, dym go dusi. Wszyscy powstawali z podłogi, wielu podskakuje, próbują oszukać głód. Ktoś popija ciepłą herbatę czy kawę. Chce pan? Masz, napij się! Inni piją po cichu, w tajemnicy, kto wie, jak długo jeszcze będą w podróży.

Jedziemy dosyć szybko, może będziemy wcześniej niż za trzy godziny – myśli Karol, znów stoi w kącie oparty o ścianę. Ale jakie to ma znaczenie, godzinę wcześniej czy później? Nie, nie będę więcej o tym myślał, jakoś to będzie, byleby wyjść z tej ciemności i zimna, może tam nie będzie zimno, przecież jest już wiosna, tam, znowu tam, obraca się plecami do kierunku jazdy, tak, tak jest lepiej, Karol, napij się, dziękuję, i podaje nauczycielowi pusty kubek od termosu, zapala papierosa, nie pal tyle, rozboli cię głowa, szepcze do niego Laco, przecież to dopiero piąty, nie martw się, na powietrzu mi przejdzie... Mamusiu moja, jestem już bardzo daleko od ciebie, ale to nic, choćbym był nie wiem jak daleko, wrócę, tylko nie płacz ciągle, nie zadręczaj się, wytrzymaj, przecież ci pomogę, Irenka też do ciebie przyjdzie, ona się nie boi, z góry ci dziękuję, Irenko złota, z góry ci dziękuję, nie gniewaj się, że nie pożegnałem się inaczej, przecież jeszcze się zobaczymy... Drogi dziadku, ty też się nie gniewaj, że się z tobą nie pożegnałem, wybacz, jeszcze nigdy nie byłem na pogrzebie, nie lubię, wybacz... Ech, nawet takie stanie nie jest dobre. Gasi papierosa, siada na kocu, przegrywa ze zmęczeniem. Słyszy pytanie nauczyciela, które krąży po wagonie, drodzy przyjaciele, jak myślicie, długo jeszcze będziemy jechać? Nikt mu nie odpowiada.

Dopiero po dwóch godzinach lokomotywa ostro zagwizdała, hamulce kół nieprzyjemnie zapiszczały, pociąg zwolnił i wreszcie się zatrzymał. Naokoło nie było żadnego światełka, powitały ich tylko przenikliwy chłód i gęsta mgła. Czy to koniec podróży?

– Ach, mam nadzieję, że jesteśmy już na miejscu – mówi Laco. – Nie czuję kości. Jeszcze nigdy tak nie marzyłem o łóżku. O łóżku i wodzie. Mam nadzieję...

Wzdłuż całego pociągu słychać tupot ciężkich butów, szczekanie psów i głosy ludzi.

Karol przeciska się do Róberta i łapie go za łokieć.

– Będziemy razem? Róbert, będziemy trzymać się razem?

– Pewnie, że tak – odpowiada przekonująco Róbert.

Drzwi w wagonach otwierają się niemal równocześnie. Z wagonu XVI ktoś przy drzwiach świeci latarką na zewnątrz. Stoi tam czterech mężczyzn w długich szarych płaszczach, na smyczach trzymają psy, wielkie wilczury o zjeżonej sierści i ze zwisającymi językami.

– My wam damy światło. Zgasić to, do cholery! – krzyknął jeden z nich.

– Alles raus! Los! – słychać wzdłuż pociągu.

Po niecałych pięciu minutach stoją przed wagonami i strwożeni patrzą w ciemną mgłę. Czy to znów jedynie przystanek? Tu jest płasko, nie ma nasypu, może to już koniec podróży.

Z mgły wychodzą dziwaczni ludzie. Takich jeszcze przybysze nie widzieli. Chudzi, anemiczni, jak cienie, przeraźliwe cienie kościotrupów w pasiastych łachmanach, w pasiastych czapkach na ogolonych na łyso głowach, na nogach mają drewniaki. Straszydła, które chyba powstawały z grobów, bojaźliwe i apatyczne. Bez słowa zatrzymują się przy wagonach. Przelękłe i zapadnięte oczy połyskują mrocznie, zaskoczony Karol widzi w tych półżywych głębinach jakieś odpychające pragnienie i lękliwy smutek, podobne miewają w przebłyskach świadomości osoby chore umysłowo. Więźniowie, przyszło mu do głowy, ale szybko pozbył się tej myśli, ponieważ w wyglądzie i milczącym, mechanicznym zachowaniu tych ludzi było coś innego, zupełnie niezrozumiałego i niedefiniowalnego, co wywołało w nim współczucie i przygnębienie. Kim oni są? Skąd tu przyjechali? I co znaczą trójkąty z literami P i F na ich pasiastych kurtkach?

Mgłę przecinają światła latarek, dookoła zaroiło się od uzbrojonych ludzi w mundurach, ze złymi, niespokojnymi psami na smyczach.

– Gdzie my jesteśmy? Przyjaciele, gdzie my jesteśmy?

Ci w pasiakach milczą. Nie usłyszeli czy nie rozumieją?

– Cofnąć się! Ustawić się piątkami! – zabrzmiał rozkaz. – O nic nie pytajcie, wszystko wam wyjaśnimy. Wszystko dostaniecie na miejscu!

Nie widzą krzyczącego mężczyzny. Szemrając i zderzając się ze sobą, ustawiają się z trudem w sto dwadzieścia sześć szeregów po pięć osób. Sto dwadzieścia sześć piątek i jedna czwórka z tyłu. Nauczyciel, Karol, Laco i lekarz Zimmer. Wszystko się zgadza. Jeszcze raz... sto plus sto, trzysta, czterysta, pięćset, sześćset, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści i cztery.

– Zgadza się?

– Gotowe! – krzyczy z tyłu jeden z psem.

– Szeregi wyrównać i utrzymać! Naprzód marsz!

Karol rozgląda się na boki i w tył. Widzi dziwacznych ludzi w pasiastych łachmanach, do tej pory zupełnie apatycznych, jak bez rozkazu wsiadają do wagonów, ale nie mógł zobaczyć, jak żywiołowo rzucają się na tobołki, mają nadzieję znaleźć w nich jedzenie. Ostatnich dziesięć wagonów z kobietami jest pogrążonych w ciemności i mgle, nie słychać stamtąd żadnego szumu, żadnego głosu. Uzbrojeni ludzie w szarych mundurach otwierają z przodu trzy wagony, większe bagaże są tam wzorowo oznaczone nazwiskami właścicieli.

– Idziemy, idziemy! – krzyczą Niemcy na długi pochód. – Kto się będzie ociągał, nie napisze listu do domu!

Ani nauczyciel, ani Karol, ani Laco nie wyczuwają w tym surowym ostrzeżeniu drugiego, strasznego znaczenia. Dlaczego nas tak popędzają? – zastanawia się Karol. Dlaczego prowadzą nas po nocy i w zimnie? Nie mogli nas zawieźć na miejsce docelowe? Albo zostawić w wagonach aż do rana? Chyba nie mogli. Ewidentnie mają opóźnienie, może coś im się gdzieś pali i od razu z rana chcą nas przydzielić do pracy. Niewyspanych, wyczerpanych. To nic, człowiek musi się przemóc i wytrzymać. Ludzie bez serca! Przecież nie będziemy dla was pracować już zawsze!

Długo idą wśród mroźnej nocy. Może jest ona jasna, księżycowa, ale na dole panuje nieprzenikniona mgła, a droga jest nierówna, co rusz potykają się i upadają. Doprawdy, idą po drodze czy polami?

– Halt! Dołączyć, wyrównać szeregi. Los!

Znów ich liczą.

– Naprzód marsz!

Po następnej godzinie ciemność się przerzedza i wraz z przybywającym światłem mgła zaczyna się podnosić. Wreszcie widzą w oddali długie rzędy latarni, ciemne zarysy niskich, długich budynków i dziwaczne wysokie budy koło białych, betonowych słupów. A po kilku minutach ich oczom ukazuje się ogrodzenie z drutu kolczastego i olbrzymia żelazna brama, a nad nią ułożone w łuk wielkie żelazne litery.

ARBEIT MACHT FREI

– Karol, co to znaczy? – pyta zdziwiony Laco.

– Jakieś niemieckie hasło, o robocie. Praca wyzwala, praca czyni wolnym, praca tworzy wolność... coś takiego. Nie przejmuj się tym.

– To jakaś klasyczna niemczyzna, prawda?

– Może tak, a może zupełnie nowoczesna – mówi nauczyciel Wagner, ot tak, bez zastanowienia.

Przechodzą przez bramę pod wielkimi żelaznymi literami, które – jak się zdaje – chcą podkreślić, że praca w tym miejscu też będzie żelazna, trudna. W tym momencie jednak praca nikogo nie martwi i nikt nie odczuwa strachu nawet z powodu tabliczki wiszącej na wysokim płocie z drutu kolczastego. „Uwaga! Grozi śmiercią!” – ostrzega zwięzły napis. Niemal na wszystkich twarzach maluje się ulga, koniec maszerowania, wreszcie na miejscu, wreszcie dowiemy się, na czym stoimy, gdzie będziemy pracować i jak będziemy mieszkać. Zatrzymują ich na sporym placu, znów wywołują numery i nazwiska według listy. Przybysze zgłaszają się cierpliwie i zdyscyplinowanie, stają po pięciu w szeregach dokładnie według kolejności odczytywania.

– Pierwszych stu może iść! – zarządza mężczyzna, który zatwierdzał listę, pewnie oficer.

Dwadzieścia piątek wchodzi do budynku na skraju. Pozostali zszokowani patrzą na dwa rzędy ceglanych domków, na wysokie wieże strażnicze, druty kolczaste i esesmanów w szarych mundurach; z niespokojnymi wilczurami wyglądają jeszcze straszliwiej niż wychudli ludzie w pasiastych łachmanach, kręcący się wokół w „przepisowej” odległości.

– Co to za naszywki? – Laco wskazuje na esesmanów z psami.

Karol go nie słyszy; szare baraki z małymi okienkami, najdziwniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek widział, w połatanych i porwanych łachmanach w paski i drewniakach, wyglądają, jakby wszyscy znaleźli się w bezlitosnych objęciach suchotniczej śmierci, wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego z licznymi zapalonymi lampami na betonowych słupach, strzeliste wieże strażnicze w regularnych odstępach i krzyczący uzbrojeni ludzie z psami – przez to wszystko czuje się zagubiony i przerażony, ponieważ żaden z elementów tej rzeczywistości nie pasuje do wyobrażeń, jakie snuł o tym obcym miejscu. O czymś takim wręcz nigdy nie słyszał ani nigdzie nie czytał.

– Co to za naszywki? – ponawia pytanie Laco.

– Mnisi i opat – odszczeknął taksówkarz Róbert. – Nie widzisz SS? Nie widzisz trupiej główki?

– SS? – powtarza zaskoczony Laco.

Szczupły i wyprostowany esesman wplata się między ostatnie szeregi. Z zainteresowaniem przygląda się twarzom, wkłada laseczkę pod pachę, zakłada rękawiczki, niektórym podnosi brodę, przygląda się każdemu od stóp do głów, zadaje przyjacielskie pytania.

– Kim jesteś? – pyta Róberta.

– Kierowca, mechanik samochodowy – oschle odpowiada Róbert.

– A ty?

– Pomocnik sklepowy, panie oficerze.

– A ty?

– Ślusarz.

– A ty?

– Krawiec, miałem wielu dobrych klientów, pan...

– Czy jest wśród was zegarmistrz?

– Tak. – Podnosi się kilka rąk.

– Rzemiosło dostatek przyniosło – oświadcza esesman, humor mu dopisuje. – Wspaniale! Właśnie takich nam tu trzeba. – A ty kim jesteś? – Kiwa na Karola.

– Ja nie mam fachu, byłem... studentem.

– Hm, a pan jest lekarzem, prawda? – zwraca się do stareńkiego Zimmera. Następnie dopowiada: – No dobrze, jest wśród was kilku elegantów. – Dotyka laseczką czapki. – Do widzenia.

Kołysząc się, odchodzi w kierunku bramy.

– A co będzie ze mną? – szepcze nauczyciel Wagner. – Nie jestem rzemieślnikiem. Co się ze mną stanie, chłopcy?

Z długiego murowanego budynku wychodzi stu nagich ludzi. Są ogoleni od stóp do głów, w rękach kurczowo trzymają pasiaste łachmany i drewniaki, popędzani krzykiem esesmanów biegną truchtem, podskakują, jakby deptali po igłach. Karolowi wydają się obcy. To ma być ta pierwsza setka? Całkowicie obcy i nierealni, jak istoty z jakiegoś prymitywnego, fantastycznego świata, gnają gdzieś w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Wchodzą do sąsiedniego baraku, na podwórzu został po nich smród cuchnącego płynu, którym zostali opryskani.

– Mój Boże – wzdycha przerażony nauczyciel Wagner. – Oni nas... oni nas ubiorą w te więzienne łachmany!

– Następna setka! – rozkazuje esesman z brodawką na policzku.

Karola nie opuszcza niepokój. Ogarnęło go to uczucie, zanim jeszcze zobaczył biegnących nagich i ogolonych ludzi z pasiastymi łachmanami i drewniakami w rękach. Dlaczego ubierają nas w takie wstrętne rzeczy? Dlaczego golą nam głowy? I dlaczego wszyscy Niemcy mają broń, dlaczego mają psy, dlaczego krzyczą i klną obrzydliwie? Co znaczą liczby na kurtkach tych wychudzonych ludzi, którzy nieprzerwanie kręcą się w pobliżu nas? Czy oni też przyjechali tu do pracy? Co to za praca, skoro wyglądają tak strasznie, skoro zabrała im z twarzy wszystko, dzięki czemu człowiek przypomina człowieka? Do jakiej pracy nas tu przywieźli? Ach, może tamci są jacyś... no, jacyś tacy, których za karę przydziela się do ciężkiej, niezdrowej roboty. Ten szczupły esesman w pięknym mundurze zasugerował nam przecież, że będziemy przydzielani do różnych zajęć. Esesman...! O nich przecież nic dobrego nikt jeszcze nie słyszał! Dokąd nas przywieziono? Do jakiej pracy? Mamusiu kochana, nie płacz, nie bój się...

Tysiące dręczących myśli wywołują w nim obawy, tysiące pytań pojawiają się w jego świadomości, ale na żadne nie potrafi odpowiedzieć.

Z namysłu wyrywa go krzyk esesmana z brodawką:

– Reszta! Szybko, łajzy! Los!

Nauczyciel bierze Karola za rękę. Jest lepka i chłodna, jakby uleciało z niej całe ludzkie ciepło.

– Chodźmy – mówi Wagner zrezygnowany – chodźmy, tu już nic nie zmienimy.

W długim pomieszczeniu jest rząd stołów, siedzą przy nich i stoją ludzie w pasiastych łachmanach. Na przybyłych patrzą z chłodną obojętnością, bez cienia zainteresowania, martwymi oczami kamiennego sfinksa pośród bezwartościowego piasku.

– Oddać wszystkie kosztowności! – warczy esesman z brodawką. – Wszystkie. Jasne?

Łańcuszki, medaliki, zegarki, papierośnice, pierścienie, obrączki z brzękiem upadają na blat pierwszego stołu.

– To od matki, panie... dowódco – prosi Laco. W ręce trzyma medalik ze zdjęciem mamy.

– Po wojnie kupisz sobie drugi. Oddać, dalej!

Ci w pasiakach wybierają ze stosu zegarki i układają je na kocu rozłożonym koło szerokiej, głębokiej skrzyni. Wrzucają do niej pozostałe kosztowności.

Przy drugim stole więźniowie wpisują do kartoteki dane osobowe, przy następnym zawód, pracę, wykształcenie, dokładny adres ostatniego miejsca zamieszkania, do kogo chce się pisać, gdzie ma się krewnych. To wielka kartoteka, podwójna, wszystko się w niej zmieści, kolor włosów, oczu, stan uzębienia, koronki złote, platynowe, inne, przebyte choroby. Przy ostatnim stole jest waga, trzeba odłożyć ubranie, buty, bieliznę, musi zostać zapisany ciężar netto, przy wadze mierzą też wzrost, kartę trzeba zabrać ze sobą. W sąsiednim pomieszczeniu zaglądają do jej prawego rogu, tam znajduje się numer. Na jego podstawie układają metalowe cyfry zamoczone w tuszu, ponoć zdezynfekowanym, a potem brutalnie przybijają je pod obojczykiem. Mają tam też przygotowane po dwie szmatki, na nich taki sam numer jak w kartotece i pod obojczykiem, potem je pan sobie naszyje, stąd trzeba iść do małego pomieszczenia z prysznicami, niech pan idzie, proszę się nie wstydzić, musimy pana ogolić, mógłby pan tu dostać wszy, proszę poczekać, jeszcze trochę opryskamy – i już jesteś na dworze, ci w pasiakach rzucają pasiastą kurtkę, pasiaste spodnie, dwa drewniaki, nie można wybierać, potem sobie wymienicie – tu kończy się doskonały, precyzyjny pas transmisyjny. Nie, jeszcze do piwnicy, tam dostaniesz majtki, koszulę – dwie porwane szmaty, ale szybko się w nie ubierzesz, bo w piwnicy jest bardzo zimno.

– Alles raus! Antreten!

Uzbrojeni esesmani, psy, między ponurymi barakami wałęsają się cienie w pasiakach, ich liczba wzrośnie teraz o sześćset trzydzieści cztery osoby ze Słowacji, wieże strażnicze i wszędzie dookoła drut kolczasty. Do jakiego świata trafiliśmy? – zastanawia się Karol. Tam, na stacji, gdzie zatrzymał się pociąg, zostały pakunki i bagaże. Tu okradli nas ze wszystkich drobiazgów. Zabrali nam ubranie, a dali numery. Po co nam numery? Żebyśmy nie uciekli? Bez wątpienia boją się, że uciekniemy. Chyba dlatego nas ogolili i ubrali w te obrzydliwe łachmany. Jak śmiesznie wyglądamy, jak śmiesznie ubrany jest nauczyciel i mały, stareńki lekarz bez opaski na rękawie, Laco też, och, wszyscy jesteśmy tacy, nie, my nie jesteśmy tacy jak ci, co stali koło pociągu, albo ci, co wałęsają się wokół. Ale jacy właściwie jesteśmy? I jakie to jest zajęcie, przy którym mamy pracować ogoleni, ponumerowani i w więziennych ubraniach? Co planują z nami zrobić?

– Jaki masz numer? – pyta Laco Karola. Jest blady, trzęsie się z zimna, nieustannie smarka. – Ja mam 29163 – odzywa się ponownie. – A jaki ty masz numer?

– Gdzieśmy, na Boga, trafili?! – mamrocze Karol. Co tam numer, wolałby wiedzieć, gdzie są. Spogląda na kawałek szmatki, niech was diabli, ale ten obojczyk boli. – Mam o jeden niższy, 29162.

Godzinę później, wkrótce po tym, jak szczupły esesman w wyprasowanym mundurze kilkukrotnie ich wywoływał, żeby dobrze zapamiętali swój numer, i sześćdziesiąt razy przećwiczył z nimi powitanie Mützen ab, stoją na baczność na podwórzu, zrywają czapki z głów i opuszczają je do nogi – w ten sposób witają wysokiego suchego oficera w eleganckich okularach. Chyba to oficer, czort wie, kto by się tam rozeznał w tych pagonach. Podszedł do nich w towarzystwie kilku osób, pewnie też oficerów lub podoficerów, przyjął z kamienną twarzą meldunek, a teraz niezrozumiale długo milczy i stoi nieruchomo. Wreszcie zdecydowanym krokiem zaczyna się przechadzać w tę i z powrotem, spogląda raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby oglądał towar, który ma przejąć. Wszyscy patrzą na niego, wstrzymując oddech, domyślają się odpowiedzi na setki trapiących ich pytań. W końcu się zatrzymuje, wkłada dłoń za połę płaszcza i bez jakiegokolwiek wstępu zaczyna mówić.

– Zapomnijcie o imionach i nazwiskach. To zbędne obciążenie. Nazwisko może być wulgarne i śmieszne, ale numer jest zawsze poważny i dokładny. Staliście się numerami. Jasne?

Wyraża się zwięźle, ale zrozumiale, a jego twarz wciąż jest kamienna, nieprzenikniona i chłodna.

– Zgodnie z umową przyjechaliście tu, żeby pracować – kontynuuje. – Przyjechaliście do pracy, a nie do jakiegoś sanatorium. Mam nadzieję, że już to zauważyliście. Będzie dla was lepiej, jeśli od razu wszystko dobrze zrozumiecie. Jesteście w niemieckim obozie koncentracyjnym, wkrótce zapoznacie się ze wszystkimi przepisami. Jesteście inteligentnymi ludźmi, prawda? Wierzymy zatem, że będzie nam się dobrze układało. Nie zapominajcie o jednym: jeśli nie będziecie zdyscyplinowani, my będziemy surowi, a może też nieznośni. Rzesza kocha porządek. Została zbudowana na porządku i będzie na nim stać tysiąc lat.

Robi znaczącą pauzę. W tej chwili cisza dosłownie szarpie nerwy. Karol cały sztywnieje, wydaje mu się, że powoli zapada się w ziemię. Tak musi czuć się człowiek, z którego nieodwracalnie ucieka życie.

– Potrzebujecie tłumacza? – wrzyna się w ciszę głos oficera.

Patrzą na niego przerażeni. Milczą.

– Słusznie, nie przyjechaliście tu przecież dyskutować – mówi. – Ma ktoś jakieś pytanie? – Chwila ciszy. – Nie ma – stwierdza. – To dobrze. Pytania też są zbędnym obciążeniem. Rozumiemy się? Dużo pytań to bałagan. Od zawsze tak było, a tu w szczególności obowiązuje zasada, że kto nie pyta, ten nie dostanie po mordzie. Tu będziecie tylko odpowiadać.

Znów się przechadza. Krocząc, poprawia okulary, po czym wraca na poprzednie miejsce i dodaje:

– Niemcy mają jedną wyjątkową cechę: o ile jest to w ich mocy, zapobiegają złu. Powiem, gdzie jesteście, żeby zaoszczędzić wam zbędnych pytań. Zostaliście przydzieleni do KL Auschwitz. To jest Auschwitz, rozumiemy się? Auschwitz! Mała próbka niemieckiego porządku i niemieckiej dobrej woli. Nie wiem, do jakich świętych najchętniej się modlicie, ale niech was Bóg broni przed jej nadużywaniem. Może nie powiedziałem wszystkiego, co by was interesowało, ale jutro będziecie mądrzejsi. Pójdziecie do sąsiedniego obozu, tu na razie nie ma miejsca. – Odwraca się do szczupłego, wyprasowanego esesmana i rozkazuje: – Abführen!

– W prawo zwrot! Naprzód marsz! Raz, dwa...

– Los! Los! Szybciej! Kto będzie szedł powoli, nie dotrze na miejsce!

Karol, Laco, nauczyciel i lekarz idą w ostatnim rzędzie. Więc to jest Auschwitz? – myśli Karol. Z jakiejś otchłani wraca do niego nazwa polskiego miasteczka, o którym, czy właściwie o czymś w jego pobliżu, słyszał już coś w domu. A to, co słyszał, wywołuje w nim teraz desperację i strach. Są w Auschwitz! I dokąd teraz idą? Ach tak, tu nie ma dość miejsca, prowadzą ich do sąsiedniego obozu, może większego.

– Tam z przodu, szybciej! Szybciej, cholera! To nie sanatorium. Szybciej albo będziecie galopować!

Z przodu ktoś jęknął po uderzeniu kolbą, świszczą rózgi, biczyki, szczekają psy i krzyczą esesmani. Nowo przybyli przyspieszają kroku. Nierówna droga jest wysypana kamieniami, rozbitymi cegłówkami, żużlem, gliną i ziemią, nogi co chwilę wdeptują w błotnisty tłuczeń. W rowach wzdłuż drogi stoi brudna, tłusta woda, zalatuje moczem, a miejscami wręcz nieznośnie cuchnie. Pod nogami chlupie kleista, smrodliwa breja.

Karol łapie Laca za rękę i skinieniem głowy wskazuje rów po prawej stronie. Laco ledwo powstrzymuje omdlenie, oczy mu łzawią, mgła znów opadła na ziemię i przesłania widok. Przeciera powieki rękoma i jeszcze raz patrzy na rów. Na moment zatrzymuje krok i blednie z przerażenia. Mój Boże, ludzkie głowy! Cztery potwornie zniekształcone ludzkie głowy w kleistej, brudnej kałuży. Kawałek dalej to samo, zniekształcone, przerażające głowy, a obok nich strzępki zakrzepłej krwi. Laco się otrząsnął, w oczach ma nieskończoną grozę. Chodźmy stąd! Szybko! Mój Boże, byle jak najdalej!

– Los! Los...! Dalej! Tu wszystko będziecie robić szybko. Los!

Po jakichś czterech kilometrach marsz kończy się za bramą koło niskiej i długiej murowanej kuchni. Po prawej stronie, niedaleko, stoją trzy ciemne baraki, a poza nimi długo nic, tylko nieprzyjazna pustka, z rzadka porośnięta krzakami. W drzwiach kuchni stoi dwóch mężczyzn w pasiakach.

– Tutaj czterech! – krzyczą po polsku. – Tutaj czterech, po herbatę!

Nikt ich nie rozumie.

Jeden z kucharzy zdenerwowany macha ręką.

– Tutaj czterech! – znów krzyczy i pokazuje cztery palce.

Czterech podbiega do kuchni, w drzwiach stoją dwie beczki, z obu paruje. Karol i Róbert nachylają twarze nad wilgotnym ciepłem.

Czwórkami piją herbatę z głębokich, brudnych i obtłuczonych misek, obrzydliwy gorzki płyn.

Jeszcze nie skończyli, gdy rozlega się długie, metaliczne dudnienie. Karol spogląda w bok. Widzą kawałek szyny wiszący na drewnianym kole, zwalisty młodzieniec w białym fartuchu i pasiastych spodniach mocno uderza w niego metalowym młotkiem. Z dwóch baraków wychodzą ludzie w pogniecionych mundurach albo pasiastych łachmanach. Grupkami zaczynają wsypywać się do kuchni.

– Skąd jesteście? – pyta kilku z nich.

Karol słyszy języki francuski, niemiecki i polski.

– Ze Słowacji.

– Skąd? No... takich tu jeszcze nie ma. Będziemy mieć niezły Babilon!

Takich tu jeszcze nie ma? Zdumiony Karol spogląda na Laca, na nauczyciela, ogląda się też za Róbertem. Potem ogarnia go głębokie, bolesne rozczarowanie. Gdzie w takim razie są Żydzi wcześniej wywiezieni ze Słowacji? Dokąd trafili jego bracia? Posępnie rozgląda się wokół, jakby szukał twarzy, która udzieliłaby mu odpowiedzi. Ach, nie, nie ma potrzeby pytać, takich tu jeszcze nie było, i tak chyba jest lepiej – myśli po chwili Karol i trochę się uspokaja. Bracia pewnie mają gdzie indziej lepsze warunki, nie znajdują się w takim strasznym miejscu.

– A pan skąd jest? – słyszy pytanie nauczyciela.

– Z Francji. Ma pan może coś na ząb?

– Wszystko nam zabrali. Ale mają oddać, wtedy pana poczęstujemy – szczerze obiecuje nauczyciel.

– Idiota! Brrr! – Drobny Francuz wykrzywia usta w prześmiewczym grymasie.

Wokół Francuzów tworzą się grupki. Nauczyciel, Karol, Laco, Róbert i lekarz podchodzą do tych, którzy naiwnymi pytaniami zadziwiają dwóch więźniów znad Loary.

– Od jak dawna tu jesteście? – pyta ich ktoś po francusku.

– Dwa tygodnie. Przedtem spędziliśmy pół roku w Drancy... Szkoda, tam było jak w pensjonacie. Papierosy, wino...

– Ilu was przyjechało?

– Tysiąc stu dwunastu. Została nas połowa.

– Pozostałych wypuścili?

– Tak. – Wesoły Francuz wskazuje kciukiem niebo. – W Himalaje.

– Przepraszam – mówi urażony nauczyciel – ale pytałem poważnie.

Francuz klepie swojego kolegę po plecach, chodźmy, kręci głową, mówi do niego coś żargonem, da się zrozumieć tylko pojedyncze słowa, transport idiotów, ptasich móżdżków.

Grupka się rozchodzi, nauczyciel znów ciągnie Karola i Laca do skupiska otaczającego ludzi w pogniecionych mundurach. Przed chwilą patrzyli na nich, jak wychodzą z baraków, i nie zauważyli nic dziwnego w ich wyglądzie, ale teraz widzą na ich plecach wielkie litery SU. Nauczyciel od razu nadstawia uszu, po czym nachyla się do chłopców i szepcze:

– Rosyjscy jeńcy. Rosyjscy żołnierze!

Są wyrośnięci, młodzi, w wojskowych płaszczach, na głowach mają zimowe wojskowe czapki, rosyjskie, niemal wszyscy w wieku około dwudziestu dwóch, dwudziestu czterech lat. Mówią powoli, z rozwagą, i równie wolno gestykulują.

– Papierosy, cigarety, niet? – Jeden z nich klepie nauczyciela po plecach.

Wagner z żalem kręci głową.

– Jak się tu dostaliście? – pyta.

Trwa dosyć długo, zanim Rosjanin zrozumie pytanie.

– Wojna, puf, puf – wyjaśnia. – Potem cztery – pokazuje na palcach – a potem Mińsk i Witebsk, a tam giermańcy wzięli nas do... – na migi pokazuje osaczenie.

Na wojskowym płaszczu ma prostokąt R-11 212. Naszywka jest zabłocona, może to ósemki, a nie dwójki.

– Jesteście tu już sześć miesięcy? – Wagner pokazuje sześć palców, a potem zatacza palcem wskazującym kółko po przestrzeni obozu.

– Da, da, całą zimę.

– Ilu was przyjechało?

Rosjanin smutnieje, wzdycha i odchodzi.

– Ponoć było ich dwanaście tysięcy – mówi ktoś z sąsiedniej grupki. – Dwanaście tysięcy! A zostało mniej niż czterystu.

– Co tu robicie? – pyta Róbert towarzyskiego Francuza z Warszawy, Pinkusa.

Tak im się przedstawił:

– Jestem Pinkus, długo mieszkałem w Warszawie, potem w Paryżu. Z pochodzenia jestem ponoć Rzymianinem. Niewykluczone, przecież tam żyli tacy... Romulus, Remus, Oktawian August, Flawiusz, ale wam to nic nie mówi, widzę, że gapicie się jak durnie. Żyłem w metropoliach, zwłaszcza w Paryżu dobrze mnie znali, tak, tam bardzo dobrze mnie znali, nie tylko kobiety, policja też. Tam żyłem w porządnym towarzystwie. Od akcjonariuszy wzwyż.

– Kiedy indziej nam to opowiesz. Teraz wyjaśnij, co tu robicie – powtarza pytanie Róbert.

– Rękami nic! Właściwie... prawie nic. To tu, to tam zbieramy martwych, dostajemy kolację i gażę, i...

– Martwych? Jakich martwych? – wydusza z siebie Laco, a Karol mimowolnie łapie nauczyciela za rękę.

– Normalnych martwych – odpowiada Pinkus z uśmieszkiem. – Jakbyście przykładowo wyciągnęli kopyta, to was też pozbieramy. Ale póki pamiętam: wieczorem bierzemy gaże i myk do baru, niekiedy do Moulin Rouge, zależy, kto ile dostanie, ha, ha, ha. – Skręca się dziwacznie, gwiżdże, pstryka palcami, jakby przywoływał kelnera, po czym prezentuje taniec brzucha. – Toujours l’amour... mon cher ami, ma chère amie, ha, ha, ach, wy idioci, sami zobaczycie, ha, ha... travailler... travailler... ha, ha...

Podchodzi do rowu, sika do niego, po czym biegnie do baraku, gdzie wszyscy zaczęli ustawiać się w szeregi. Jeńcy już stoją. Esesmani dzielą ludzi po trzydziestu–czterdziestu i wychodzą z nimi z obozu.

Po chwili do nich też podchodzi około piętnastu Niemców, dzielą ich na grupki i wyprowadzają za bramę.

– Ha, czego się boicie?! Nie zrobią wam krzywdy – rechocze esesman z przedziwnie długą końską głową.

Siedzi niedaleko nich na szerokim próchniejącym pniu, z rozbawieniem obserwuje Karola i Laca. Ma złe, wąskie oczy, jak jadowite szpary, i rozciętą dolną wargę.

– Los, na górę z nim! – krzyczy ze złością drugi esesman z olbrzymim grubym karkiem.

Karol i Laco znów łapią trupa, który spadł im podczas podnoszenia, i z wielkim wysiłkiem kładą go na wierzchu wagonika. W okolicznych bagnach zbierają ciała sowieckich jeńców, ciągną je do kolejki wąskotorowej i wkładają do wagoników.

– No, nareszcie! Na przyszłość radzę wam, żebyście wrzucali je na raz, a nie układali. To nie jest szkło – poucza esesman z końską głową.

– Na Boga, nawet we śnie bym nie uwierzył, że kiedyś będę robić coś podobnego – złorzeczy po cichu Laco, a na jego pobladłej twarzy malują się sprzeciw, wstręt i żal nad swoim losem.

– Tfu, co za durne gęby! – pogardliwie rzuca esesman z grubym karkiem i odwraca się od nich. – Kilka godzin wożą bolszewików i już całkiem zidiocieli. Los, do kołchozu...

Wózki napełnione ciałami jeńców chłopcy pchają za ogrodzenie do wielkiego dołu. Przewracają je z przymkniętymi oczami i od razu ruszają z powrotem. Dół jest bardzo głęboki, dziesięć trupów to jak kropla w studni bez dna.

Wszędzie wokół nich rozciąga się pustkowie i śmierdzące bagna, tylko gdzieniegdzie z ziemi wystaje pień albo karłowaty krzak. Całkiem z tyłu, za dołem, wznoszą się dwa krzyże i kamienny postument, kiedyś niewątpliwie stał na nim jakiś święty. Po lewej stronie za torami grupki więźniów pracują przy osuszaniu rozległych moczarów. Targają ziemię na nosidłach, taczkach i w miskach. Moczary są głębokie, wszystko w nich niknie. Jak już zdążyli zauważyć – również ludzkie ciała.

Po prawej, daleko od nich, dziewczęta w pasiastych koszulach, płaszczach, ale przede wszystkim wojskowych mundurach po zamordowanych jeńcach sowieckich, zbierają cegły. Inne zeskrobują z nich zaprawę i wyczyszczone noszą na wielkie sterty. Jest tu mnóstwo cegieł i esesmani w żaden sposób nie skrywają, że to wszystko, co zostało z kilku polskich wiosek.

W porze obiadowej przerywają pracę. Na rozkaz esesmana z długą końską głową wszyscy ustawiają się przy kotle, w którym dostarczono wozem z obozu zupę. Jest rzadka i wodnista, na wierzchu pływają trzy, cztery kawałki natki, na spód opadły kawałki dziwnej marchwi i jeszcze dziwniejszego buraka, na całość zużyto nie więcej niż sześć–osiem ziemniaków. Róbert z obrzydzeniem patrzy na ciemny płyn w obitej misce, drżą mu kąciki ust.

– Mamy jeść tę breję? Po takiej robocie? Sami se to żryjcie! – krzyczy jak szaleniec i gwałtownie rzuca miskę pod nogi esesmana.

Długa końska głowa jeszcze bardziej się wydłuża z nagłego zaskoczenia. Niemiec spojrzał na buty i ryczy:

– Chodź tu, ty świnio! Schyl się i liż buty! Chodź tu i liż!

Róbert ma przyspieszony oddech, nerwowo gniecie czapkę, przez kilka sekund wbija wzrok w esesmana, po czym ze złością rusza w jego stronę. Karol i nauczyciel łapią go za rękę, ale Róbert krewko im się wyślizguje.

– No, schyl się!

– Ty pierwszy, wieprzu! – krzyczy Róbert po niemiecku. – Ty pierwszy, brunatna świnio! Patrz, jak się schylam...

Esesman gwałtownie kopie go w pierś. Róbert upada, a kiedy próbuje wstać, Laco krzyczy, bo esesman już trzyma w ręce rewolwer i dwukrotnie strzela. Róbert dziwacznie się zgina i skręcony upada na ziemię. Esesman chwilę na niego patrzy, po czym przewraca go nogą, by się upewnić, że trafił.

– Jüdisches Schwein! – krzyczy i odchodzi na bok.

– Nie powinien był tego robić, nie powinien był tego robić – lamentuje lekarz, pochylając się nad Róbertem. – Takie... nieszczęście.

– A co miał zrobić? Co miał zrobić, skoro... nie był taki wystrachany jak my – odzywa się zgarbiony facet z przodu.

– Nic – odpowiada zmartwiony lekarz. – Nie powinien był nic robić.

Po pracy liczą każdą grupkę osobno, przy bramie czekają na ostatnią, zostają przeliczeni wszyscy razem, a potem jeszcze raz przed barakiem. Zgadza się, sześćset trzydzieści cztery. Potem niemal dwie godziny stoją i czekają. Za nimi leży Róbert i dwóch innych zastrzelonych z zimną krwią przez tego z końską głową, ponieważ odmówili noszenia trupów. Zgadza się, sześćset trzydzieści jeden i trzech.

Na baczność, z czapkami w rękach, słuchają głosu wysokiego, chłodnego esesmana, ponoć szefa.