Chleb prawie że powszedni. Kronika jednego życia - Zofia Stryjeńska - ebook

Chleb prawie że powszedni. Kronika jednego życia ebook

Zofia Stryjeńska

3,9

Opis

W opracowaniu Angeliki Kuźniak i Magdaleny Budzińskiej

Z przedmową Angeliki Kuźniak

Jądro ciemności, czyli życie artystki, zapis spraw małych i wielkich, zmagania z szarą codziennością, wieczna walka o pieniądze, rozterki i dylematy dotyczące własnej twórczości, ale i spraw tego świata, na którym Stryjeńska pojawiła się, jak sama zanotowała, przez „przypadkowy zbieg okoliczności podstępnie zareżyserowany przez bożka Kupidyna z łukiem”.

Była jednym z sześciorga dzieci państwa Lubańskich. Jej dzieciństwo było chyba najszczęśliwszym okresem w życiu. Od wczesnych lat rysowała. Kształciła się w Monachium. Przebrana za chłopaka wyjechała na tamtejszą akademię. I tak rozpoczęła się droga (i męka) twórcza artystki. Jej dzieła są jednym z symboli dwudziestolecia międzywojennego. Tworzyła dużo, a jednak ciągle zmagała się z brakiem pieniędzy. Dlatego wątek ten jak mantra przewija się przez całe pamiętniki, aż do ostatnich stron.

„Sytuacja z dnia na dzień staje się już kompletnie niemożliwa, bo nie gonię z obrazem pod pachą, aby zdobyć grosze na najbardziej szarą marę egzystencji – w stubarwnej centrali świata. O ironio! Nikczemny, deklasujący, ustawiczny i przymusowy wysiłek mózgu: skąd wyrwać forsy, nie da odpocząć nawet w chorobie! Koszmar jakiś!”

„Cóż to za pamiętniki?”, ktoś może zapytać. Na pierwszy rzut oka – zwyczajne. Są w nich imiona, nazwiska, adresy. Pojawiają się Witkacy, Karol Szymanowski, Jarosław Iwaszkiewicz, rodzina Mortkowiczów, Malczewscy, Jadwiga Beckowa, Ignacy Mościcki, Jan Lechoń, Olga Boznańska, Jan Kiepura, Loda Halama, Józef Czapski. Długo można by wyliczać. Są kopie listów […]. Do tego stare bilety, zdjęcia, dokumenty. Pisma od komornika, dowody spłaty długów. Dowody, że zaciąga nowe. Tytuły obejrzanych spektakli, daty wizyty u lekarza. Do jednej z kopert, którą zrobiła z czystej kartki papieru, Stryjeńska włoży pukiel swoich włosów. Tu i tam pojawiają się wycinki z gazet. Są też całe artykuły […]. Część pamiętników musiała powstać jeszcze w Krakowie, gdzie mieszkała podczas wojny. Część dotyczącą pobytu poza krajem Zofia Stryjeńska napisała zapewne w Genewie i w Paryżu. Pamiętniki kończą się w 1950 roku. Dwadzieścia sześć lat przed jej śmiercią. […] Tu wszystko skrzy się humorem, celnymi puentami, zdaniami, które natychmiast chce się wynotować.

Stryjeńska mawiała, że były czasy, gdy „cechowało [ją] nieomylne chlaśnięcie pędzlem, psiakref”. Trzeba dodać jeszcze: „i językiem”. Czytajcie więc Państwo. Czytajcie, „psiakref!”

Angelika Kuźniak, fragment wstępu

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
4
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RSkrzypiec

Dobrze spędzony czas

warte lektury, choć bardzo opasłe, rzucą światło na różne okresy życia artystki i społeczeństwa
00
Wikann

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca historia wielkiego talentu i zmagań z codziennością,
00

Popularność




Zofia Stryjeńska

Chleb prawie że powszedni

Kronika jednego życia

W opracowaniu Magdaleny Budzińskiej i Angeliki Kuźniak

Z przedmową Angeliki Kuźniak

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Na okładce fotografia wykonana w atelier Benedykta Jerzego Dorysa ok. 1937 roku, „poprawiona” przez Zofię Stryjeńską

Wszystkie materiały ilustracyjne w książce pochodzą z archiwum artystki zdeponowanego w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie

Copyright © by estate of Zofia Stryjeńska, 2016

Copyright © for the O pamiętnikach by Angelika Kuźniak

Opracowanie i redakcja Magdalena Budzińska i Angelika Kuźniak

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Korekta, indeks i skład d2d.pl

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-417-6

O pamiętnikach

„Cóż to za pamiętniki?”, ktoś może zapytać. Na pierwszy rzut oka – zwyczajne. Są w nich imiona, nazwiska, adresy. Pojawiają się Witkacy, Karol Szymanowski, Jarosław Iwaszkiewicz, rodzina Mortkowiczów, Malczewscy, Jadwiga Beckowa, Ignacy Mościcki, Jan Lechoń, Olga Boznańska, Jan Kiepura, Loda Halama, Józef Czapski. Długo można by wyliczać.

Są kopie listów (sporo się ich zebrało przez te wszystkie lata), bywa, że oryginały, bo Zofia Stryjeńska często prosiła adresatów o zwrot korespondencji. Są też odpowiedzi. Niektóre autorka przepisuje, inne wkleja z kopertą między swoje wspomnienia. Z tego to powodu kartki formatu A4 – bo na takich notuje – przypominają kolaże. Do tego stare bilety, zdjęcia, dokumenty. Pisma od komornika, dowody spłaty długów. Dowody, że zaciąga nowe. Tytuły obejrzanych spektakli, daty wizyty u lekarza. Do jednej z kopert, którą zrobiła z czystej kartki papieru, Stryjeńska włoży pukiel swoich włosów. Tu i tam pojawiają się wycinki z gazet. Są też całe artykuły wrzucone luzem. Na przykład o powstaniu warszawskim, gdzie na zdjęciu strzałką zaznaczyła dwubarwną opaskę i dopisała: „Nasi najmilsi”. Jakieś maźnięcie pędzlem. Jakiś rysunek na marginesie. Ważniejsze słowa, niekiedy całe zdania, podkreślone. Często wielokrotnie.

Pismo Zofii Stryjeńskiej, dość wyraźne, nie zmienia się z biegiem lat. Litery są duże, ostre, lekko pochylone, bez wymyślnych zawijasów. Czasem tylko skraca wyrazy, jakby pisała w pośpiechu. Najczęściej używa granatowego atramentu, choć zdarza się, że sięga po zielony. Widać sporo kleksów, nie mniej skreśleń.

Każda kartka ma swój numer. Każdy rozdział pamiętnika – swoją teczkę.

Na pierwszy rzut oka wszystko jest więc uporządkowane, logiczne. Ale wystarczy się przyjrzeć, żeby bezradnie rozłożyć ręce.

Bo: rękopisy pamiętników są dwa (jeden niekompletny), a maszynopisów (też z brakami) – trzy wersje. I jeszcze te osobne kartki, których często do niczego nie można przyporządkować. Różnice, nawet jeśli dotyczą tego samego zdarzenia, bywają znaczące. Stryjeńska skreśla duże fragmenty, przepisuje je na nowo, wycina nożyczkami tylko po to, żeby nakleić w innym miejscu. Dlaczego wycina akurat te? Dlaczego w jednym maszynopisie coś pomija, a w drugim przywraca z naddatkiem? Która wersja była pierwsza? Trudno to rozstrzygnąć.

A co zrobić z diariuszem? Tymi ponad stu osiemdziesięcioma kartkami wyrwanymi z kalendarza, na których Zofia Stryjeńska odnotowała wydatki, kiedy po raz pierwszy próbowała stworzyć dla swoich dzieci dom. Przepisać wszystkie czy tylko ciekawsze? A teczka z artykułami o aferze, gdy za sprawą męża, Karola Stryjeńskiego, Zofia po raz drugi trafia do szpitala psychiatrycznego, tym razem do Batowic pod Krakowem? Są niepełne, nadpalone, naddarte. Uzupełniać, szukając w archiwach? A tytuły rozdziałów? Również tutaj Stryjeńska nie pomaga. Często proponuje ich kilka. Różnice są subtelne: data lub jej brak, podkreślenie. Jeden wyraz mniej. Wybieramy te, które najlepiej korespondują z treścią notatek.

Od początku było jasne, że pamiętniki w naszym opracowaniu mają być wersją najpełniejszą. Przywracamy zatem – za zgodą rodziny artystki – fragmenty w pierwszym wydaniu wykreślone. Jeśli uda się odczytać – także te zamazane. Korygujemy również pomyłki pierwszego wydania i dodajemy wiele wyjaśnień.

Spuścizna Zofii Stryjeńskiej, a wśród niej pamiętnik, trafiła do Biblio­teki Jagiellońskiej w 2014 roku. Całość to ponad cztery tysiące stron. Teczek z pamiętnikiem jest kilka.

Nie jest jasne, kiedy pamiętniki powstały. Wydaje się, że Zofia Stryjeńska na początku nie pisała ich na bieżąco. Gdyby tak było, z pewnością nie myliłaby dat, a takie błędy się zdarzają, szczególnie we wspomnieniach z lat dzieciństwa i młodości. Może też niektóre historie – w rękopisach potraktowane skrótowo – by rozbudowała. Część pamiętników musiała powstać jeszcze w Krakowie, gdzie mieszkała podczas wojny. Część dotyczącą pobytu poza krajem Zofia Stryjeńska napisała zapewne w Genewie i w Paryżu. Pamiętniki kończą się w 1950 roku. Dwadzieścia sześć lat przed jej śmiercią.

Kiedy pod koniec wojny Stryjeńska wyjeżdża z Polski, pakuje wszystkie dokumenty i swoje najważniejsze dzieła do walizki. I od tamtego dnia taszczy je ze sobą w każdą podróż. Z Krakowa do Warszawy, z Warszawy do Paryża, z Paryża do Genewy, do Londynu, do Brukseli. Z powrotem do Krakowa. Czasem zostawiała je w przechowalni na dworcu.

Jej syn Jan wspominał: „Ileż razy jeździłem wykupywać przedawnione walizy, które magazynierzy musieli wyciągać, mrucząc, gdzieś z otchłani składów kolejowych. […] Mama miała świętości, między innymi płótna Bogów słowiańskich, których nie chciała sprzedać i które zawsze ze sobą woziła. Kiedyś zostawiła je w bufecie na dworcu w Paryżu i nigdy już ich nie odzyskała. Wiele (ile?) waliz zostało po jej śmierci na różnych dworcach”.

W liście do dzieci w 1949 roku Stryjeńska pisze: „Walizy zostawiam na Chabrol [przy rue Chabrol w Paryżu znajdował się hotel, w którym mieszkała], zostały przy tym jako zastaw, bo nie wystarczyło już na uregulowanie rachunku noclegowego. Mówię o walizach dlatego, żebyście w razie mej dematerializacji zaopiekowali się tym, zwłaszcza jedną – popielatą, gdzie są różne papirusy i wspomnienia”.

„Trzeba ten cały balast dać przepisać na maszynie” – żali się w liście do siostry Jańci pod koniec marca 1961 roku. Sama nie ma sił się tym zająć. To dla niej trudny czas. Umiera Jacek, ukochany syn. Pamiętnikami interesują się wydawcy. Pośredniczyć ma Józef Czapski. „[…] ja rękopisów, gdzie powklejane są fotografie i liczne listy, nie mogę nikomu powierzać, tymczasem strasznie trudno kogoś znaleźć w języku polskim – pisze Zofia. – Ale nie mam zresztą teraz głowy do niczego, tylko do myślenia o Jacku”.

Zofia Stryjeńska doskonale wiedziała, jak jej pamiętniki mają wyglądać w druku. Na oddzielnej kartce zostawiała wskazówki (to nic, że często ze sobą sprzeczne).

Po pierwsze: czerwone kreski, które narysowała pod niektórymi akapitami, oznaczają odstępy czterocentymetrowe. Raczej: mają oznaczać, bo w rękopisach kreski się pojawiają, owszem, ale z innym opisem: „przerwa – 2 cm, 4 cm, 6 cm” oraz „bez przerwy”.

Po drugie: „Fotosy odnośne do tekstu i wycinki z gazet oraz ważniejsze listy też trzeba wklejać”.

„I reprodukcje obrazów” – to po trzecie.

Po czwarte: „Recenzje zostaną włączone do tekstu na osobnych kartach”.

Nie wszystkie wymagania mogliśmy spełnić.

„Niedawno wertowałam swe foliały pamiętników i różne archiwa – żali się w latach sześćdziesiątych w liście do siostry Maryli – i przegrafomaniłam się, aż mi niedobrze na widok atramentu”.

Grafomania? Nie ma co wierzyć Stryjeńskiej. Tu wszystko skrzy się humorem, celnymi puentami, zdaniami, które natychmiast chce się wynotować.

Stryjeńska mawiała, że były czasy, gdy „cechowało [ją] nieomylne chlaśnięcie pędzlem, psiakref”. Trzeba dodać jeszcze: „i językiem”.

Czytajcie więc Państwo.

Czytajcie, „psiakref!”.

Angelika Kuźniak

Nota edytorska

Praca nad udostępnieniem czytelnikom tekstu tak obszernego, powstającego przez wiele lat i w kilku wersjach wymagała wprowadzenia pewnych korekt i ujednoliceń. Mając na uwadze przede wszystkim czytelność pamiętników, zdecydowałyśmy się na rozwinięcie wielu skróconych form, którymi posługuje się Stryjeńska w swoich zapis­kach, oraz uwspółcześnienie ortografii i poprawę interpunkcji. Skorygowałyśmy także błędy ortograficzne i pomyłki w nazwach i zwrotach obcojęzycznych (zdarzały się Stryjeńskiej często, zwłaszcza w języku francuskim). Nie poprawiałyśmy błędów w rachunkach oraz zachowałyśmy daty, którymi Stryjeńska opatruje poszczególne rozdziały, choć często z ich treści wynika, że opisane zdarzenia lub same zapiski wykraczają poza podane ramy czasowe. Zachowałyśmy także wszystkie oryginalne tytuły i śródtytuły, w tym Skrót i Fragment, którymi Stryjeńska posługiwała się w początkowych rozdziałach, wreszcie odautorskie podkreślenia oraz fragmenty wykreślone. Uwzględniłyśmy także listy wklejone lub przepisane przez autorkę do głównego tekstu pamiętników, podobnie wklejone zdjęcia oraz wycinki z gazet. Te ostatnie często są urwane lub nieczytelne; zazwyczaj Stryjeńska wycinała sam tytuł lub nagłówek, czasem niewielki fragment, zwykle nie podając autora, daty ani miejsca publikacji, a poszczególne wycinki naklejała jedne na drugich, jak w kolażu. Starałyśmy się jednak możliwie dokładnie odtworzyć, czego dotyczyły. Wszystkie przypisy oraz uzupełnienia w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji. Materiał ilustracyjny składa się w całości z dokumentów zebranych w archiwum artystki przekazanym przez rodzinę Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.

Jądro ciemności

Kraków

Jest pewna opowieść Conrada o Afryce pt. Jądro ciemności, co byłoby dobrym określeniem mego życia. Poryk rwącej rzeki nocą wśród puszczy afrykańskiej – opar splątanych roślin – gorycz peyotlu – niepokój i ciemność, do wnętrz której nie przeniknęło długo światło i żarówki Philipsa, symbolu mej epoki.

Genealogia

Brat[1] miał fragmenty papierów herbowych naszych Rodziców[2], które dostał od Taty, ale mu zabrano wszystko podczas okupacji niemieckiej razem z willą, gdzie mieszkał.

Herb Tatusia dosyć dawny, z czasów króla Kazimierza Wielkiego, Grzymała-Lubański z Krasnoboru, złoty rycerz w bramie na błękitnym polu, a herb Skrzyńskich, czyli Mamusi – Zaremba-Skrzyńscy z Bachórza. Tym by trzeba dopiero się zająć i poszukać w jakich archiwach heraldycznych, ale kto by sobie tym teraz głowę zawracał. Z tego jakieś świsteczki ocalałe pożyczył mi raz Tadek do notariusza zrobić odpis – gdy czytając pozostałą po Ojcu kronikę Jego życia[3], powzięłam myśl wrócić na chwilę wspomnieniem w sytuacje oglądane oczami dzieciństwa – wrócić na chwilę w przeszłość i spojrzeć ze wzruszeniem na słoneczny obrazek życia rodzinnego, zanim sceneria zmieniła się w dzikie uroczysko mych dramatów.

Ojciec nie notował kroniki od abece, nie pamiętał swych rodziców, był sierotą z bratem, jeszcze mniejszym od siebie, i wychowała ich macocha, Katarzyna z domu Wojciechowska, pogrążona w ubóstwie. Dopiero Tatuś nasz, po ukończeniu szkoły przemysłowej, założył pracownię białoskórniczą, gdzie na początek wykonywano bandaże przepuklinowe, rękawice do boksu i do fechtunku i maski fechtunkowe otoczone wałem ze skóry irchowej wypchanej włosiem, a potem pracownia rozwinęła się w wytwórnię, gdzie przykrawano i szyto ręcznie kaftany ze skór sarnich i łosiowych, różne futerały skórzane, spodnie do polowania, a wreszcie rękawiczki. Wtedy Tatuś doszedł już trochę do dobrobytu i snuć się zaczęły mu jakieś idee przemysłowe na większą skalę i o podłożu patriotyczno-społecznym w swym skromnym zakresie. Jakieś zakładał garbarnie na Krzemionkach, ufundował szkołę szwaczek rękawicznych ze stypendiami, sprowadzał na swój koszt z Wiednia i z Pragi fachowców, aby kształcili przykrawaczy rękawicznych w kraju, jeździł w sprawach przemysłowych i po różne maszyny, fasony i nawiązywanie kontaktów handlowych do Pragi, Wiednia, Paryża, Triestu i tym podobne rzeczy wyczyniał, dając pracę wielu osobom.

Mamy zaś – Anny Skrzyńskiej – dokumenty też zaginęły, ale opowiadała nieraz zasłyszane od swego ojca przeżycia babki Sebastianowej Skrzyńskiej, która uciekała z dziećmi nocą z płonącego dworu w swych dobrach Bachórz, gdzieś koło Gorlic w Małopolsce Wschodniej, podczas powstań chłopskich. W późniejszych czasach pozostali z tych krewnych tylko jakaś ciotka Józefa Bociówna – nauczycielka ludowa w okolicy Przemyśla, Aleksander Skrzyński i Franciszek Skrzyński. Ta babka dotarła do Wiednia z dziećmi.

Ponieważ dziadek został oficerem armii austriackiej, stacjonował we Wiedniu i tam się ożenił, zaistnieli i tam krewni: Johann von Schieder, jeden z czterech architektów Burgtheatru, Karl von Schieder, tenor w wiedeńskiej Hofoperze, dziedziczka wsi Hinterstoder w Tyrolu Emma Thalhofer, żona prokuratora wiedeńskiego, Moritz von Schieder, również architekt, właściciel znanej stajni wyścigowej i pierwszy mąż babci Francuz Courvoissier, których to krewnych Mama niekiedy w Wiedniu odwiedzała.

[Wycinek]

Proces z powodu budowy teatru

Po czternastu latach zapadł wreszcie wyrok w procesie, który wytoczył skarbowi dworskiemu i funduszowi dla rozszerzenia m. Wiednia budowniczy Teatru Nadwornego (Burgtheater) w Wiedniu Jan Schieder. Po śmierci jego wiedli proces spadkobiercy przez adwokata dra Ruziczkę. Budowniczy Jan Schieder żądał dodatkowej opłaty w sumie 1 072 618 koron i wniósł do sądu skargę w r. 1891, a pretensje swoje uzasadniał tą okolicznością, że budowa Teatru Nadwornego, rozpoczęta w r. 1874, miała zostać ukończoną wedle kontraktu w r. 1882, przeciągnęła się jednakże o 5 lat z winy dworskiego kierownictwa budowy. Budowniczy Schieder przez te pięć lat wydał wymienioną sumę na materiały budowlane, na robotników itp. Zastępca skarbu dworskiego zarzucił, że skarga jest przedawnioną, gdyż minął 3-letni termin, wyznaczony dla skarg o odszkodowania. W r. 1903 sąd krajowy przyznał skarżącemu 423 552 koron z funduszu dla rozszerzenia miasta, orzekłszy, że nie ma przedawnienia. Skarga bowiem jest skargą o wynagrodzenie. Obie strony rekurowały i sąd apelacyjny oddalił spadkobierców Schiedera z wszystkimi pretensjami, uznawszy, że jest przedawnienie. Na rekurs dra Ruziczki najwyższy trybunał sądowy uznał skargę spadkobierców Schiedera za skargę o wynagrodzenie i polecił wyższemu sądowi krajowemu, ażeby oznaczył wysokość sumy, którą spadkobiercy Schiedera mają otrzymać.

Gdy minęły czasy wiedeńskie, dziadek wystąpił z wojska i przeniósł się do Galicji, może w cichej intencji odzyskania coś z dóbr ziemskich posiadanych przez pradziadków oraz kontaktu z polskimi krewnymi, co się nie zrealizowało, i osiadł w Krakowie, gdzie otrzymał stanowisko kontrolera na poczcie głównej, o skromnej stosunkowo pensji, tak się życie ułożyło, że wszystkie dzieci musiały pracować wcześnie, aby przyjść z pomocą rodzicom. Tak więc dziwnym trafem i Mamie mojej, podobnie jak Tacie, los poskąpił wyższych możliwości rozwojowych, do których mieli wszelkie predestynacje, a więził ich w jarzmach ustawicznej pracy wyczerpującej do późnej jesieni żywota. W szesnastym roku życia Mama ukończyła szkołę w klasztorze św. Andrzeja, zdała egzamin pocztowy i dostała posadę na poczcie głównej w urzędzie telegraficznym. Tam pracowała jako telegrafistka i pierwszorzędna siła przy aparacie Morse’a i na aparacie Jusa (m[aszyna] Iliusa, Hughesa[4]) przez 12 lat bez urlopów (!), bez odpoczynku, co dzień od siódmej rano, a często brała i nocne urzędowanie, aby więcej zarobić i oddać wszystko swoim rodzicom na dom.

Z tego domu Mama wyniosła następujące zasady przyjęte w pojęciach oczywiście ówczesnych:

Panna powinna być dziewicą absolutną do dnia ślubu – nie ma mowy o fałszywym opakowaniu, jak panna – to panna.Ślub nie jest igraszką ani interesem, lecz przysięgą przed ołtarzem wzajemnej lojalności i wierności na amen.Kobieta przyzwoita nie maluje się i zachowuje chłodną rezerwę w stosunkach towarzyskich, a o osobistych sprawach i uczuciach nie rozmawia się poza domem.

I zasady te w zupełności Mamusia zachowała. Makijażu i tak Mamusia nie potrzebowała używać, bo miała taką świeżość cery naturalną i taką żywość spojrzenia, i temperament, że wielbicieli nie brakowało, i czy w biurze, czy na tańcówkach w kasynie pocztowo-oficerskim, gdzie bywała z rodzicami, ciągle dostawała kwiatki lub złocone tomiki poezji z dedykacją, jakieś bileciki z przebitymi sercami; jak wtedy było w modzie. Mamusia lubiła tańczyć, śmiać się, flirtować i w tańcu miała szalone powodzenie, ale od zamęścia się wymawiała, przypominając sobie babci ciężkie porody i pomagając przy pielęgnacji rodzących się niemowląt, i praniu ze służącą prześcieradeł po krwotokach babci. Szereg tych porodów i widok cierpiącej położnicy tak jej w pamięci pierwszej młodości się utrwaliły, że bała się ogromnie stanu małżeńskiego. Czuła się bardzo dobrze w domu i w pracy swej biurowej i byłabym się szczęśliwie wcale na ten świat nie zmaterializowała, gdyby nie przypadkowy zbieg okoliczności podstępnie zareżyserowany przez bożka Kupidyna z łukiem. Do sklepu Taty chodziła często ciotka Paulina kupować rękawiczki i sypała tam oko do Taty, a kiedyś raz przyszła z siostrą swą Andzią i wtedy Kupidyn drasnął Tatę śmiertelnie, mało powiedzieć: drasnął – ale przeszył na wylot czterdziestu strzałami, z których każda stanowiła rok szczęścia i trudów wspólnej doli i niedoli.

[Wklejone zdjęcie Zosi (po prawej) z matką i bratem Tadeuszem, 1893 lub 1894 rok. Opis Stryjeńskiej]

Nasza Mamusia najdroższa.

Wspomnienia zamierzchłe

Błoga bliskość Mamy, gdy siedząc przy łóżku, czesała warkocz na noc i nuciła nam piosenki różne – obok braciszek w kołysce otulonej baldachimem – niańka z garnuszkiem rumianku i smoczkiem w ręce – Tatuś w szlafroku czytający gazetę pod żółtym abażurem i oznajmiający Mamusi i nam ważniejsze zdarzenia. Tato martwił się, że ulubione książki z jego zbioru, które dawał nam do czytania w celach oświatowo-pedagogicznych, gdyśmy trochę podrośli, np. o generale Pułaskim – o Staszicu – o powstaniu listopadowym – o Kolumbie – o Edisonie albo dzieje Polski za czasów Władysława Łokietka – opis krajów i ludów Azji – „Zbieracz Literacki”[5] – skąd powstał mur chiński – Napoleon na wyspie Elbie – o wartości higieny – lokomotywa parowa itp., nie miały u nas poszanowania i zrozumienia. Czasopisma, całe tomy, jak „Biesiada Literacka”, „Świat”, „Interess. Blätter”, „Tygodnik Ilustrowany”, które Tato abonował poza serią gazet, wertowaliśmy czasem, bo roiły się od obrazków, w encyklopedii poszukiwaliśmy wyjaśnień nieprzyzwoitych terminów, pękając ze śmiechu, ale największym popytem cieszył się Sherlock Holmes albo podkradane kuchtom Wampiry Paryża, Krwawy Bill etc.

Gdy już Rodzice wyczarowali nas na świat pół tuzina[6], bo po mnie[7] i Tadziu zawitały bliźnięta Stefuś i Stefania, on biały z błękitnymi oczami, ona czarna jak diablik, a potem Maryla, a na koniec Janka – dobrobyt Taty przy Jego gorliwej pracy doszedł do zenitu. Miał kilka kamienic, placów i został prezesem Izby Handlowej. Według swego projektu dał wybudować przedziwną kamienicę na jakieś warsztaty na ul. Rakowickiej, gdzie do dzisiaj wmurowana jest tablica z datą i nazwiskiem. Sklep przeniósł Ojciec z placu Dominikańskiego na Rynek Główny do pięknego lokalu. Tłumy gapiów patrzyły, jak na linach wciągano potężny szklany szyld ze złotymi literami. Klientela Ojca była znakomita. W rzeszy stałych odbiorców figurowały tytuły i nazwiska z „hajlajfu” i świata artystycznego. Goście przychodzili poza zakupami też i na przyjacielską pogwarkę do sklepu, bo Ojciec najdroższy znany był w całym mieście i poza jego obrębem nie tylko z rzetelności i z doskonałego gatunku swego towaru – ale przy tym i z poziomu swej niezwykłej inteligencji, z grzeczności i z wrodzonego humoru. Powiedzenia jego kursowały po mieście jako bajkowe anegdoty, a klientki wychodziły zadowolone z komplementów uprzejmego szefa.

Niekiedy oryginalne postacie zdarzały się między gośćmi. Przychodziła jedna starsza hrabina w czarnych koronkach chora na kleptomanię, za nią zawsze stał lokaj w liberii z workiem forsy powierzonym mu przez familię i patrzył, co hrabina bucha po sklepach. Gdy ją odstawił do powozu obwożącego ją po zakupach, wracał zaraz do sklepów i wyrównywał zapłatę za skradziony przedmiot. Co hrabina raczyła buchnąć? Nie rzeczy ważne, o nie – tu chodziło o przeżycie, o silniejsze krążenie krwi, o nabranie apetytu na obiad. Więc: rozciągaczka do rękawiczek, więc puszka z federweisem[8], dwie, trzy pary rękawiczek owszem też, jakaś klamerka – dla emocji.

Przychodził czasem jeden ziemianin z wąsiskami jak wiechcie zamawiać ubiór ze skóry jeleniej, kaftan i spodnie, które sobie ubierał na polowanie pod spód, aby go grzało na stoisku. Te kaftany czy kamizele wykańczał Ojciec sam ręcznie, ścieg po ściegu, w otoczeniu rzemieślników w swojej pracowni i przykrawalni. Ojciec umiał i szyć, i gotować, i wszystko, i w każdej rzeczy najdrobniejszej inicjatywę i zręczność miał niesłychaną. Nocami nieraz majstrował nam czapeczki, kapturki ślicznie obszywane futerkiem. Ten klient, ziemianin, niebezpiecznie był podszyty Potopem Sienkiewicza i jak go prowadzili starsi subiekci do składu za sklepem mierzyć zamówione skórzane portasy, Zagłoba się w nim budził, a w tym składzie między olbrzymimi do sufitu roletowymi szafami pełnymi skór kozłowych, sarnich, duńskich, różnych mocca, pecarów[9], bizonów wisiały na ścianach maski fechtunkowe i rapiery. Ziemianin Zagłoba zawsze zdejmował i przeglądał te rapiery, nagle składał się, przysiadał, subiektowi jeden rapier do ręki wciskał i lu! na niego w pozycji fechtunkowej, ze swoją szablą, „broń się waszmość” i ciach! ciach! ciach! Subiekt przestraszony początkowo robił kilka ruchów, żeby gościa nie zrażać, ale jak go gdzieniegdzie kolnęło, rzucał szablę i wylatywali tak na sklep, gdzie Zagłoba siał popłoch. Pamiętam świetnie pyzatą, purpurową facjatę brzuchatego „mocium panie”.

Gosposie wiejskie w krasnych chustach z Rynku wracając, wchodziły do sklepu, oferując jagody, jajka, śmietanę lub otulone liściem kapuścianym masło, bo znały Tatę, że lubił ogromnie lud wiejski, nieraz obdarzył, pożartował, kupował zawsze bez targowania.

Postacią niezwykle oryginalną, którą też sobie przypominam śród gości sklepu, był artysta malarz prof. Jacek Malczewski[10]. Profesor był nerwowy i ponury i czy na ulicy, czy w Akademii, której był rektorem, jak tylko się na niego kto dłużej patrzył, choćby jaka dostojna osobistość, zaraz pokazywał język aż do brody. A przyciągał niestety ogólnie wzrok swym malowniczym a demonicznym wyglądem Mefista: wysoki, w szatach własnego pomysłu, w olbrzymim jak tarcza czarnym filcowym kapeluszu włożonym na tył głowy i w szwedzkich żółtych rękawicach w stylu Ketlinga z mankietami do łokci. Te właśnie rękawice przychodził zamawiać do sklepu i niejednokrotnie zaznałam widoku sławnego języka pod swym adresem, gdyż się na mistrza wygapiałam zza pleców Taty. Bo często się tam w sklepie plątałam koło Ojca i popisywałam się rysowaniem jako „Schnellkünstler”[11], że zaczęto gdzieniegdzie mówić już o tej mojej łatwości i radzono Tacie, żeby mnie zapisał do szkoły malarskiej. Na podstawie tego rozgłosu dostałam wtedy pierwsze w życiu zamówienie na dwa witraże ludowe od Gabriela Żeleńskiego[12] za honorarium 80 koron, a później zostałam zaangażowana przez p. Kopernickiego[13], redaktora „Czasu”, do ilustrowania jakiegoś prowincjonalnego pisemka „Głos Ludu” czy coś takiego. Tam co tydzień musiałam przynosić ilustracje na zamówione tematy: wybuch bomby na ulicach Berlina – zderzenie pociągów w Sofii – zamach morderczy na prezydenta Francji – okradzenie banku w Barcelonie itp. scenki rysowane z imaginacji czarnym tuszem, które bez trudu najmniejszego gryzmoliłam po przyjściu ze szkoły, ciesząc się niewymownie i pysząc przed rodzeństwem, że zarabiam.

W tym czasie dały się już uczuć w Krakowie pierwsze powiewy nowej epoki, Paon[14], Zielony Balonik[15], niepokój twórczy bohemy artystycznej życia Krakowa, które kapitalnie opisał Boy-Żeleński w swych książkach. Nie miałam jeszcze wtedy żadnej styczności z tym życiem, gdyż mój świat koncentrował się w szkołach[16] i w domu.

A w domu wrzało wesołością, siarczystą żywością temperamentów, kipiało talentami.

Dzień mniej więcej wyglądał tak: o siódmej rano, zimą czy latem, szedł Ojciec na miasto, niby na spacer, i ja często Tacie towarzyszyłam. Utartą trasą tych wycieczek był, poprzez puste jeszcze ogrody Plant, plac Szczepański (niewyczerpane w typy targowisko jarzyn) – i Rynek Główny krakowski, zawalony powozami ziemian okolicznych, furmankami chłopów i tłumami wieśniaków z różnych wsi podkrakowskich, którzy codziennie znosili i zwozili swoje prowianty na rynek, a którzy w swych kolorowych fantastycznych strojach ludowych robili wrażenie jakiejś zaczarowanej łąki kwietnej o najcudowniejszych barwach. Przeciskaliśmy się między tym tłumem złożonym z postaci ludowych tak niezrównanego piękna, wdzięku, gestu, stylu niespotykanego, że tam, na tym Rynku krakowskim, zakiełkowały mi w myśli pierwsze zarysy postaci bogów słowiańskich i niejasne przeczucie wielkiej kiedyś rezurekcji Słowian, których przodownicą będzie Polska. Całe życie później malowałam ten lud wiejski, tę wizję pierwszej młodości, śród której wzrastałam, szkoda tylko, że interpretacje mych nieudolnych pędzlisków ani się umyły do rzeczywistego czaru, jaki na zawsze zostanie mi w pamięci. Ojciec zwracał mi uwagę na różne typy, sceny, drobiazgi ubiorów nie ze względów malarskich – bo bawiły go wprawdzie moje gryzmoły, ale nie brał ich zbyt serio – tylko że sam się po prostu lubował tym, chodząc między sprzedającymi mleko, drób, zioła. Czego tam nie sprzedawano! Żydki pejsate handlowały skórkami zajęczymi, pod Sukiennicami górale sprzedawali kłódki żelazne, łańcuszki, łapki na myszy, dalej grzyby na sznurkach, wieńce cebuli, z innej strony sprzedawano kapelusze chłopskie ze świecidłami, warząchwie, sita, kołacze ze serem i rodzynkami. Niejeden raz zajeżdżały przed kościół Mariacki huczne wesela chłopskie z muzyką, a w niedzielę przed św. Barbarą[17] ustawiały się procesje z biciem w bębny, kumoszki w krochmalonych spódnicach, bogatych koralach, gufrowanych czepcach, zawodząc litanie, dźwigały majestatycznie złocone feretrony z postaciami świętych, gołębie fruwały, muzyka grzmiała, procesje sunęły od św. Barbary przez Grodzką do dominikanów[18]. Tam były rozkosze! Wieczny odpust, kramy z cudami – raj na ziemi. Pamiętam i uroczyste różne obchody narodowe na Rynku, postacie różnych rajców miejskich, ławników ratuszowych i majstrów cechowych w odświętnych czamarach[19], kontuszach, kitach. Śród tego rażący zgrzyt „Targowicy”: zmiana warty austriackiej na odwachu koło ratusza: „Rechts – um! Links – um! Kehrts – um! Ein, zwei! Ein, zwei!”[20]. Ech pobytu im Krakau Kaiser Franza Josepha, gdy z panią Janową Matejkową[21] na balu w Sukiennicach poloneza tańczył. – Za powrotem z takiej porannej wyprawy przynosiliśmy również i łupy bogate: garniec kwaśnej śmietany, fasolę, owoce, bo i na tzw. Mały Rynek od strony św. Barbary Tato nie omieszkał zaglądać, gdzie był kolosalny targ owocowy i stragany z orzechami, figami, daktylami, suszonymi morelami. Tu się nieraz działy przedstawienia pijackie, że do zdechu można się było uśmiać, zwłaszcza jak się panie przekupki pokłóciły. Kiecki fruwały w górę, a grzeszne okrągłości, podobne dyniom, błyskały nago przed amfiteatrem widzów: „A całujże mnie pani!” – I tymi nagimi tyłkami do siebie się wypinały i doskakiwały w akompaniamencie bogatej fonetyki obiecanek wzajemnych.

Lata zmieniały powoli to barwne oblicze Krakowa, furmanki wiejskie przeniesiono na Kleparz[22], przekupki schudły, knajpki otaczające Mały Rynek przemieniały się w sklepy galanteryjne, przyszły czasy Styki[23], [Wojciecha] Kossaka, prezydenta Lea[24] i całej secesji wchłonięte przez satanistów Przybyszewskiego.

Za powrotem kupował Tato gazetę „Nowa Reforma”[25] i bułki na śniadanie. Tych bułek było chyba ze czterdzieści, bo każdemu przypadało ze dwie lub trzy na śniadanie, a dwie do szkoły. A były te bułki rozmaite: z makiem, ze solą, kajzerki, centówki, rogale, sztangle z kminkiem – przeróżne. Tato przesypywał to do koszyka na stole nakrytym już do śniadania i nie zdążywszy jeszcze palta zdjąć, szedł do nas i wołał: „­Hallo! Wstawać! Bułki, świeże bułeczki!”.

Na to hasło gromada ludożerców z okrzykiem bojowym wyskakiwała z łóżek i rzucała się na kosz z bułkami, żeby wybrać unikaty. Kotłowanie, wyrywanie sobie, wesołe wrzaski, śmiech, piski nieludzkie działy się przy tych bułkach, aż Mama na to wpadała ze służącą i rozpędzała „lud rzymski” ubierać się i myć. Tato rozśmieszony zasiadał do śniadania i przeglądnięcia gazety, podczas gdy Mama uganiała się za nami na innych odcinkach imperium, w końcu przepytując nas z fragmentów lekcji i pomagając ładować książki do tornistrów. Po śniadaniu nakręcał Ojciec ostentacyjnie zegarek i badał różne zegary w domu, szukał kluczy i wyruszał do sklepu[26]. O pierwszej w południe był obiad temperamentów nieujarzmionych i apetytów wilczych. Mięso czy jarzynę, zupę czy leguminę zmiatało się łygą, wszyscy gadali naraz, o szkole, o tysięcznych sprawach, rozgwar był niemożliwy, niejeden zdzielał drugiego po łbie, dla hecy podkradano sobie kąski z talerza, dorzucano podstępnie bigosu i buraków, w ogóle bachanalie Gargantuy[27]. Kolejno biesiadnicy syci jak pijawki odpadali od stołu, tj. odchodzili do swoich zajęć, całując Mamę i Tatę w rękę i nieodmiennie przyrzekając poprawę obyczajów. Na pobojowisku zostawali sami Rodzice, którym służąca podawała herbatę. Po południu przychodził korepetytor do braci, a do nas nauczycielka fortepianu – potem szło się na spacer albo na dodatkowe lekcje do konserwatorium. Bo Ojciec wiele łożył też na nasze wykształcenie artystyczne, a szczególnie muzyczne. Chodziliśmy wszyscy do konserwatorium na różne lekcje: to skrzypiec, to śpiewu, to fortepianu, fletu, organów, cytry, na wykłady teorii, na lekcje tańców, rytmiki, ciągle chodziliśmy na koncerty najrozmaitsze. Wieczorem, gdy Ojciec wracał ze sklepu, zdarzało się, że robił niespodziankę: przynosił bilet do loży i waliliśmy całą famułą do teatru. Cały dom drgał aż od muzyki. Mieliśmy w domu fortepian, mandoliny, gitarę, skrzypce, altówkę, flet, fagot i moc nut. Fujarki jakieś poniewierały się po kątach, okaryny, nadeptywało się ciągle na kalafonię, potykało o pulpity. Byliśmy zresztą dosyć uzdolnieni muzycznie. Odchodziły sonaty, etiudy, opery całe odgrywaliśmy i to wcale nieźle. Schodzili się koledzy, koleżanki, teatry amatorskie urządzaliśmy raz po raz, przesuwając meble i trzebiąc szafy.

Kolosalne te koszta utrzymania rodziny i wychowania sześciorga, nie powiem luksusowo, ale dostatnio żywionych i odziewanych, byczków dźwigał na swych barach Ojciec najdroższy, żyjąc sam – życiem Cyncynata[28]. Dziś rozmyślając o Ojcu, dębieję wprost, do jakiego stopnia był on abnegatem od wszelkich osobistych satysfakcji życiowych, co prawda – przy naszych figlach i żywiołowej wesołości i czułościach nie dawaliśmy Rodzicom najmniejszej okazji do nudzenia się, a nawet przy tak szczelnie wypełnionym trybie życia nie było czasu na kontakty towarzyskie poza bliską familią i kolegami ze szkół.

[Wspólne j160 dzieci Lubańskich. Opis Stryjeńskiej]

Nasza grupa z czasów zamierzchłych, gdy Jańci jeszcze nie było na świecie. Później Janka zapoczątkowała swym zjawieniem epokę już zupełnie nowoczesną kina, radia, jazzu i dancingów z Anglosasami.

Mama również wyrzekła się doszczętnie swego „ja” na rzecz męża i dzieci. Jej staranność koło nas, zapobiegliwość, pomoc natychmiastowa i serdeczna opieka w razie choroby, śliczne prowadzenie domu, gdzie było przytulnie, ciepło, wszystko na czas zrobione, bielizna zawsze czysta, jedzenie świeże, zdrowe – jest bezprzykładna. A przy tym dbanie o pobożne i dobre nasze wychowanie. A te niezliczone mikołaje, choinki, wyjazdy na wakacje, hojne podarki na imieniny – nie ma co! Takich Rodziców jak byli moi, takiego domu, „domu” w całym znaczeniu najserdeczniejszej miłości, nie znajdzie się prędko na świecie.

Dziwne było także to, że Mama nie stanowiła typu piknijskiej[29] Cybelii[30], przeciwnie, szczupła, nerwowa szalenie i dystyngowana, tęskniła raczej za życiem intelektualnym, za szczytami lodowymi opromienionymi zorzą polarną – mówiąc przenośnie. Gdy Ojciec jako czarnogrzywy pan Franciszek, blady wzruszeniem, oczekiwał na pannę Annę pod urzędem pocztowym, aby mieć szczęście odprowadzić ją okrężną drogą do domu, roili ci młodzi ludzie nieśmiało o egzotycznych podróżach, o pracy społecznej, o wspólnym czytaniu pięknych książek, o unii dusz, dla której materializacja jest tylko etapem, a przypuszczenia współżycia seksualnego i stworzenia kiedyś jednego, najwyżej dwojga potomków leżały w bardzo odległej podświadomości. Mama szczególnie projektowała sobie odpoczynek po tych latach pracy, ciszę, oddech swobody przy boku przyjaciela kochającego – tymczasem zapadła się w gorący krater małżeńskiego życia, w „co rok prorok”, w ciężkie porody kleszczowe, w pieluchy, sługi, kuchnię. Lawina tego życia zmyła ostatnie forty marzeń mych Rodziców, emanując u Mamy jeszcze niekiedy nieokreślonym „weltszmercem”. Dzisiaj poradnia świadomego macierzyństwa złagodziłaby te niedole, ale jakiż ogromny dzisiaj odskok naprzód w medycynie na ten temat i przede wszystkim w pojęciach, podczas gdy wtedy „inne czasy byli”.

Wspomnienia młodości

Tak więc lata minęły, a dzieci rosły. Zastanawiało mnie niemało, skąd brał się u Ojca ten głęboki kult dla Sztuk Pięknych, który stale okazywał, ułatwiając nam wszelkie studia z nim związane. Zamiłowanie Ojca do wiedzy, zainteresowanie życiem otaczającym, subtelność uczuć, jaką zawsze się kierował, niezwykle rozwinięty zmysł estetyczny, uprzejmość i dobroć dla pracowników w swym przedsiębiorstwie, uczciwość nadzwyczajna, gest szlachetny w każdej okazji i w ogóle cała postawa psychiczna Ojca nasuwała przypuszczenie wielce kulturalnego pochodzenia. Dzieci rosły, rosły, ale talenty malały, bo nie było ambicji kończenia studiów w tej atmosferze za wielkiej pobłażliwości, każdy zaczynał coś nowego, co mu się spodobało. Ojciec był entuzjastycznym widzem i hojnym mecenasem tam, gdzie trzeba było trenera z batem, i takie „à nous la liberté”[31] skończyło się tym, że muzy zlekceważone pomału się po kościach rozeszły. Także już nie miał Tato czasu w tym okresie nami się tak bardzo zajmować, bo coś się zaczęło psuć w interesach. Nie wiem, co tam było, jakieś izraelity brodate, jacyś fałszywi doradcy niechętnym okiem patrzący na rozwój i zamożność polskiej firmy kręcili się coraz częściej koło sklepu[32]. Prostoduszna, jakże dramatyczna!, kronika Ojca kochanego, którą przechowuję jako świętość rodzinną, bliżej wyjaśnia, na jakie narażony został przykrości i podstępy ze strony pewnych szachrajów, którzy namówili Tatę na jakieś podpisy na wekslach na obrót niekorzystny domami, placami, na różne zgubne zobowiązania[33]. – Tato myślał o zabezpieczeniu dzieci na przyszłość, chciał zrealizować odłożenie jakiejś forsy w PKO, a sądził ludzi według siebie, że są uczciwi – nie wiem zresztą, jak to w ogóle się pokręciło, dosyć na tym, że tak jak wiele wówczas polskich firm – i Tato też zbankrutował, a wszystko poszło w ręce Żydków. Domy, place, towar ze sklepu zasekwestrowano i roztrwoniono przez sprzedaże licytacyjne za bezcen, wykupione naturalnie przez podstawione harpie czarnogiełdowe. Bardzo mało co ocalało, tyle tylko, że Ojciec mógł utrzymać dalej swą pracownię i niektórych ludzi tam zatrudnionych. Na podtrzymanie tego skromnego źródła dochodu poszły z domu futra, pierścionki, zbędne meble i Ojciec otworzył nowy sklep i pracownię przy ul. św. Anny w niedużym[34] lokalu, a my przenieśliśmy się gdzieś, do czterech pokoi i strasznieśmy się tam gnietli.

Rodzice ukochani! Notując sobie ten reportaż Waszych przeżyć pełnych ustawicznych trosk i pracy, rozmyślam, co Wam dały w zamian dzieci, które wyjadły Wasze spichrze jak szarańcza, które zgasiły Waszą młodość, zagrabiły Wasz czas? Jakiej nagrody doznaliście, niespotykani romantycy, za Wasze wyrzeczenia, za ofiary tysiączne?

Jakiej nagrody? Żadnej. Życie poszło dalszym trybem: Tadek zaczął pomagać Ojcu w sklepie. Stefa dostała posadę w biurze u znajomego adwokata. Stefuś kończył konserwatorium[35] i zaczął zarabiać muzyką, grając w orkiestrze i w chórach kościelnych. Maryla i Janka zostały jeszcze w szkołach, a ja zgoliłam głowę do skóry i w ubraniu męskim Tadzia i za jego papierami pojechałam zapisać się do Akademii Sztuk Pięknych w Monachium[36], gdyż uznawano wtedy tę uczelnię za najtrudniejszą i najlepszą, a maskarada moja o tyle była konieczna, że ani w Akademii monachijskiej, ani w ogóle na wyższych uczelniach kobiet wtedy nie przyjmowano[37].

Po energicznej pracy Tatuś kochany znowu się podźwignął finansowo, trochę przynajmniej zelżał ciężar utrzymania młodzieży domu. Sklep zaczął rozwijać się na nowo. Rodzice przeprowadzili się na ul. Garncarską do obszernego parterowego mieszkania z ogrodem[38], który Tato z lubością w wolnych chwilach pielęgnował. Po półtora roku studiów wróciłam z Monachium. Przyjechała po mnie tam Mama i przebrała mnie znowu w damskie suknie, bo już zaczęli się coś koledzy domyślać, zwłaszcza Francuzi, którzy nosa mają do kobiet, także Amerykanie zaczepiający mnie, żebym na pauzach się z nimi boksował. Akty męskie – modele pozwalali sobie na świniowate gesty, biorąc mnie za hermafrodytę, i nieraz krew mnie zalewała za olbrzymim blejtramem w klasie malarskiej, gdzie smarowało się akademickie akty naturalnej wielkości. Jednak wściekłość na nich dodawała mi tupetu. Przestraszyłam się dopiero, gdy zasłyszałam pokątnie, że koleżki zamierzają rozebrać mnie do naga – bo Akademia była uczelnią niezwykle surową i uroczystą jako ciało profesorskie i nie tyle z mojej nagości, ile z moich fałszowanych papierów mogła być chryja. Napisałam więc do domu o przysłanie mi kiecek, peruki z lokami i mych papierów, bo chcę wracać, z czym Tato Mamusię zaraz wyprawił, bo ogromnie się gorszył tą moją eskapadą, zwłaszcza gdy dowiedział się, żem Tadzia papiery zgrandziła i Tadek też odpowiednią za to dostał pucówkę[39]. Przedtem Ojciec płacił mi krakowskie szkoły malarskie[40] i cieszył się zadawaniem mi tematów, które rysowałam na zawołanie, psy, króliki, osły, koty, chłopów czy grubego kwestarza, gęś, jak łapie pastucha za koszulę, Żydka z pejsami i cycełesem, pijanicę z nosem czerwonym czulącego się do latarni, reklamy dla sklepu, karykatury klientów Taty – i co kto chciał, toteż zabolało Ojca to moje wydarcie się z gleby rodzinnej i później, później zrozumiał, że okres amatorskiego poziomu stał się już dla mnie nieaktualny.

Przebywszy kurs rysunku prof. Hackla[41], malarski prof. Habermanna[42], historii sztuki Fritza Burgera[43] i anatomii malarskiej, wróciłam do Krakowa w najmilszym towarzystwie Mamusi, która ułatwiła mi odzyskanie sympatii Ojca i wasymilowanie się ponowne w rzeczpospolitą rodzinną. Tatę zastałam za tym powrotem już dobrze szpakowatego, ale pełnego jeszcze energii w nowej domenie przy ulicy Garncarskiej 7.

W tym mieszkaniu upłynął nam wszystkim nowy duży okres życia i z tym mieszkaniem związane są równie drogie dla nas, jak i tragiczne chwile.

[Wklejone trzy zdjęcia. Na dwóch ojciec. Opis Stryjeńskiej]

Tatuś w starszym wieku, gdyśmy już dorośli.

[Przy trzecim]

Tatuś, Maryla i Stefan.

Poznałam w tym czasie znanego w Krakowie redaktora i krytyka sztuki p. Jerzego Warchałowskiego[44] i miałam pierwszą wystawę w Krakowskim Towarzystwie Sztuk Pięknych[45].

Znajomość z Warchałowskim, który napisał o mnie dodatnie krytyki, wciągnęła mnie w pewnym stopniu w artystyczne i towarzyskie życie Krakowa. Hr. Tyszkiewicz kupił serię ilustracji do bajek za 3000 koron[46], znaczną wtedy sumkę, zaczęto mnie zapraszać, do nas zaczęli przychodzić Żeleńscy[47], Puszetowie[48], Jachimeccy[49], Starzewscy[50], oprócz tych domów znani artyści, literaci i prasa oglądali me malatury ze świata Słowian starożytnych, które smarowałam w domu. Następnie dostałam pracę malarsko-dekoracyjną w Muzeum Przemysłowym[51], nowo wybudowanym przez architekta Stryjeńskiego[52] pięknym gmachu, gdzie powstały pod przewodnictwem Warchałowskiego Warsztaty Krakowskie[53].

Wszystkie te osobiste przeżycia zbiegły się dziwnie z wielką godziną dziejową. Gazety obwieściły wojnę światową, Tadka i Stefka zabrano do wojska austriackiego. Niespodzianie natomiast zaczęły się w całej Polsce tworzyć Legiony i powiała nadzieja odzyskania niepodległości. Pufcia, zawsze bardzo patriotyczna, porzuciła posadę u swego adwokata i wstąpiła do biura legionowego, gdzie z dużym entuzjazmem zaczęła być czynną i pożyteczną. Tadek i Stefek wykręcili się cudem z armii austriackiej i Tadek zgłosił się do Legionów. Stefek jednak przyjechał tak zrujnowany na zdrowiu, że rozchorował się na serce i leżąc, zapisywał nuty. Nadzieje zmartwychwstania Polski Wolnej!! Po stuletniej niewoli Polski jako niepodległego państwa drżały w powietrzu i o niczym innym się nie mówiło i nie myślało. Niestety – jakżeśmy wszyscy wtedy się łudzili…

Na tle tak różnych nastrojów zaczyna się entrée do Jądra ciemności w mym życiu, zaczyna się coś nieprawdopodobnego, przeszkadzającego w pracy artystycznej, coś niewygodnego, niepotrzebnego, idiotycznego, mianowicie romans, romans miłosny.

Będąc raz w Warsztatach Krakowskich, poznaję młodego architekta Karola Stryjeńskiego[54].

I znowu jak niegdyś Franciszka-Adalberta, mego Ojca, Amor ustrzela mnie do tego pana na całe życie.

A więc wspólne spacery, pierwszy pocałunek, jakieś białe róże od Karola, po czym noce westchnień przy księżycu, wreszcie data ślubu w sekrecie przed światem. Oznaczonego dnia[55] odbył się ślub, ale niecodziennie wyglądał.

W zwykłym ubraniu wyszłam niby na spacer z domu i czekałam chwilę przed karmelitami, aż narzeczony nadjedzie tramwajem, jak to było umówione. W bocznej, pustej o tej porze kaplicy obecny był już Warchałowski i Pufcia, zakonspirowani i uproszeni jako świadkowie[56], poza tym w kącie żebraczka jakaś modliła się. Gdy uklękliśmy z Karolem, ksiądz nad nami zaczął modły odprawiać, nagle Karola i mnie z nerwowości opanował szał śmiechu, istny atak, że zaczęliśmy się trząść, skuczeć, jęczeć, skręcać, wreszcie turlać ze śmiechu. Świadkowie, widząc, co się dzieje, najpierw zdziwieni, potem też jak nie zaczną prychać, a dusić się, a śmiać! – do żywego się spłakali. Ksiądz ślub przestał dawać, zgniewał się i czeka, co z tego będzie. W końcu jakoś przemogliśmy się, obrzęd się dokonał. Osłabli czworo jak łachmany od nieoczekiwanej gimnastyki przepony, każdy, jak mógł, wybalansował się z kościoła na słońce ulicy. Tu poobcieraliśmy nosy i spłakane ze śmiechu oczy i na razie poszłam ze Stefą kupić farby do Reima[57], a Warchałowski z Karolem umówili się na popołudnie na Garncarską i odeszli do Muzeum do Warsztatów Krakowskich.

Ze wzruszeniem dzisiaj sobie przypominam postępowość wyjątkową na owe czasy Mamy i Taty, zżytych z innymi zgoła obyczajami przy takich zdarzeniach familijnych, zwłaszcza Ojciec czuł się dotkniętym[58], uważając taki ślub za ignorancję powagi rodzicielskiej, a dla młodej panny za ubliżający (nie bez słuszności). Ale pod wpływem Mamy machnął ręką i przystąpił do bliższego zaznajomienia się ze swym zięciem. Podano podwieczorek, nadszedł sprawca ślubu ks. kanonik Masny z Karolem, Warchałowski i Jastrzębowski[59]. Zaczęliśmy grać na fortepianie, rodzeństwo zaczęło wypijać z Karolem bruderszafty i błaznować, a ja później wymknęłam się na chwilę cichaczem do Kossaków[60] po pożyczone Madzi przedwczoraj książki i przebyłam tam do kolacji, która odbyła się uroczyście w domu, a w nocy wsiedliśmy z Karolem do pociągu zakopiańskiego. Kraków–Zakopane – ileż tę trasę przebieżałam w życiu!

Skrót

Przyjeżdżamy do Zakopanego, cudna zima, słońce, śniegi po pas – stajemy w pensjonacie Szałas. Gospodarze, sympatyczni państwo Brzozowscy[61], urządzają wieczory muzyczne, na których Egon Petri[62] gra klasyków. Pewnego wieczoru p. Urcia Brzozowska przegrywa kujawiaki ze swoich okolic, z Kujaw, teksty i melodie wywierają na mnie silne wrażenie. Szkicuję pomysły ilustracji do tych melodii, ukrywając się w odległej chacie góralskiej, aby mi nie przeszkadzano. Za powrotem udaję, że byłam na nartach, i przedzierzgam się na nowo w kokieteryjną młodą małżonkę. Niedługo Karol wraca do Krakowa przygotować mieszkanie i rozmówić się ze swym patrem. Pierwsza noc u siebie (mogłabym kiedy o tym napisać), która jest równocześnie pierwszą nocą poślubną, gdyż dotychczas nie mieliśmy odwagi, ani Karol, ani ja, zniżać lotów naszej podniebnej pieśni cherubniczej do spraw zmysłowych, do tego stopnia, że choć przy ludziach byliśmy po ślubie na „ty”, gdy zostawaliśmy sam na sam, przemawialiśmy do siebie per „pan” i „pani”, unikając z nadmiaru wzajemnego uwielbienia wszelkich przyziemnych tematów. Myśl o kujawiakach nie

[Zdjęcie Karola Stryjeńskiego z ojcem. Opis Stryjeńskiej]

Karol z ojcem.

daje mi spokoju, mam już koncepcję gotową, grają mi w uszach te prymitywne, ach jak piękne, budzące nowe obrazy melodie. Odwiedzają nas przyjaciele Karola: Jastrzębowscy[63], Warchałowski, Czajkowski[64], rodzina Karola[65] i moja, Hubert Rostworowski[66], Puszet, Idalcia Pawlikowska[67], dr Rosner[68], Warsztaty Krakowskie, Zygmunt Dygat[69], Adaś[70], prasa, muzyka, literatura, kawiarnia. Czuję, że nie będę mogła się tu skupić.

Nie mam śmiałości zwierzyć się Karolowi, że potrzebuję samotności, więc ułatwiam rzecz w ten sposób, że znikam. Cichaczem jadę do Zakopanego, najmuję pokój w pensjonacie i dwa tygodnie zamknięta bez przerwy siedzę dnie i noce, i odwalam dwie barwne teki Kujawiaków[71].

Przed trzecią teką[72] Karol mnie odnajduje, lecz nastrój mam już przerwany i nie kończę.

Następny skrót

Przeprowadzka na Salwator[73]. Mamy wspaniały taras z widokiem na Wawel i Wisłę. Jastrzębowski mieszka u nas w gościnie. Ja maluję Paschę słowiańską[74] i przygotowuję projekty polichromii sali w Baszcie Senatorskiej na zamku. Maluję nowe bogi słowiańskie[75].

Jastrzębowski jest pod wpływem mego stylu. Tymczasem coś źle się czułam, prof. Rosner bada mnie i oznajmia, że jestem w ciąży. Szaleję z radości! Zawsze pragnęłam mieć syna, który by wyśpiewywał poezję Słowiańszczyzny. I będzie torował drogę idei słowiańskiej – Odbudujemy gontyny[76] – będziemy wielbić Chrystusa po słowiańsku! Maluję zawzięcie salę na zamku.

Szyszko-Bohusz[77] prowadzący jakieś wojny ze starym Stryjeńskim i niecierpiący Karola ironicznie dla niego usposobionego, żeby im zrobić na złość, zamyka wykończoną salę na kłódkę, nikomu nie pokazując, niszczy kartony i dąży do tego, żeby malowidło zjadła pleśń[78].

Moje fizyczne siły załamują się, poród niedaleki, ale będę mieć syna! Ten zastuka tomahawkiem w zakute łby „konserwatorów”! Ponieważ Karolowi było za daleko chodzić do Muzeum Art et Métier[79], gdzie pracował, przeprowadziliśmy się na Smoleńską. Karol pracuje w Warsztatach z Warchałowskim i pod ich dyrekcją rozwija się szybko to siedlisko sztuki ludowej i w ogóle miejsce zarodowe nowej sztuki w Polsce. Pojawiają się pierwsze wieści o nastaniu pokoju! Zakończenie wojny!! Radość powszechna. Na ulicach ludzie padają sobie w ramiona. Karol projektuje wyjazd do Paryża.

Następny skrót

Lecznica. – Poród. – Rodzi się córka[80] – jestem wściekła. Drwię z powinszowań, kwiatów i odwiedzin. Rysuję doktorów, karmię z niechęcią dziecko. Po powrocie do domu śpi ta ślicznotka różana w koszyczku umieszczonym na mym łóżku. Zabieram się od razu do roboty[81].

Maluję cykl kolęd franciszkańskich i drugi cykl kolęd ludowych[82]. Wreszcie, żeby się czymś zagłuszyć po przeżytym zawodzie, zakładam z gromadą kochanych bohemów Klub Gałki Muszkatołowej[83] w Esplanadzie. Przyjaciel Russella[84], popularny donżuan i filozof Leon Chwistek[85], bawiący się wówczas malarstwem, znakomity wynalazca formizmu[86], zostaje obrany gwiazdorem klubu. Istnienie klubu było krótkie, ale bujne[87]. Składało się z niesłychanej popijawy przy hucznym otwarciu i niesłychanej popijawy przy zamknięciu klubu z trzaskiem. Przy zamknięciu śród szalonej wrzawy, zabawy i ścisku dorwał się do głosu Litwin Albin Herbaczewski[88], satanista z Zielonego Balonika, znana dobrze figura gaudeana[89]. I zaczął bajdury takie prawić zalanym dyszkantem, że Karol na głos krzyknął: „Uwaga! Baczewski przemawia przez Herbaczewskiego”. Baczewski jest to znana fabryka wódek, więc taki śmiech zahuczał na ten świetny dowcip, że klub o mało się nie zawalił. Herbaczewskiego ściągnięto ze stołu, a on sam tak się rozwścieklił, że potem długie czasy jak nas na ulicy zobaczył, otwierał parasol i z tą tarczą wzgardy czekał, aż przejdziemy. Niedługo artystów w tej kawiarni Esplanadzie wstrzymano. Odebrano lokal, a gromadne malatury na ścianach: Pronaszki[90], Chwistka, moje, Jaremy[91], Jacka Puszeta[92] i Tytusa Czyżewskiego[93] – zeskrobano i zamalowano wapnem.

Następny skrót

Dziecko zostawiam w rękach Mamy i w drodze do Francji[94] zatrzymujemy się z Karolem w Warszawie, aby przygotować paszporty i być na otwarciu mej wystawy w Zachęcie[95]. Tutaj poznaję trochę świat warszawski. Przegląd elegancji u Lourse’a[96], literaci, krytycy sztuki i różne znane fisze, sławne piękności, aktorzy. Ośrodkiem życia artystycznego są Kresy[97], gdzie często w niezmiernie miłym, wesołym gronie różnorodnych artystów i sympatyków sztuki czas uciekał rozkosznie. Obdarzeni iście diabelskim dowcipem i inteligencją utalentowani ci ludzie młodzi, pełni żywiołu, o których kiedyś opowie historia kultury polskiej, stanowili istotną treść Warszawy, o zupełnie innym zabarwieniu niż Kraków. Poza spokrewnioną sobie rodziną Karszo-Siedlewskich[98] miał Karol w Warszawie ulubionych znajomych państwa Jentysów[99] w Bristolu. Właśnie przebywał u nich pianista Zygmunt Dygat jako narzeczony Dzidzi Jentys i wybierał się też do Paryża, gdyż chciał przeprowadzić wyższe studia pod opieką Paderewskiego. Zygmunt umówił się z nami, że pojedziemy we trójkę razem. Powodzenie mej wystawy w Zachęcie było fenomenalne. Wszystko sprzedałam[100], dostałam Złoty Medal, najwyższą nagrodę Zachęty[101].

Dalszy skrót

Paryż! Zamieszkaliśmy w hoteliku koło Panteonu, a potem przenieśliśmy się bliżej Montparnasse’u, na rue de Rennes. Zygmuś zabrał się do ćwiczeń, a że Paderewski nie wrócił jeszcze z Ameryki, więc na razie miał zamiar dać koncert u Érarda[102] i pozyskać trochę lekcji. Poznaliśmy bardzo grzecznego p. Frenkla[103], u którego zbierało się trochę Francuzów, Olgę Boznańską[104], hr. Łubieńskich, hr. Rzewuskich, trochę malarzy na Montparnassie, państwa Mickiewiczów[105], syna wielkiego Adama, bibliofila starego hr. Zamoyskiego[106], p. Drzewieckiego[107], w którego willi będąc na „fajfie”, widzieliśmy niezłą studnię rzeźbiarza Wittiga[108] i słuchaliśmy gry mistrza Busoniego[109]. Dalej poznaliśmy dyrektora Vieux-Colombier, p. Copeau[110], i między jeszcze wieloma nowymi znajomościami jednego bogatego Żyda Löwenfelda[111]. Od ruchu i przepychu życia paryskiego zamąciło mi się w głowie. Któregoś dnia obudziłam się wcześnie, obok mnie na szerokim francuskim łożu chrapał w głębokim śnie Karol – piękny i najdroższy. Patrzyłam na niego z miłością, ale i przerażeniem, że świat może mi go odebrać, a ja będę bezbronna razem ze swą sztuką.

Fragment

Przypomina mi się jedna postać paryska, jakby z nieprawdziwego zdarzenia: Olga Boznańska, ale widziana już w okresie swej starości. Milczące, tajemnicze chucherko bardzo interesujące na tle ogromnego a ponurego atelier[112], zawalonego gratami i płótnami, między którymi przemykały się oswojone białe myszki.

Niedaleko okna stały sztalugi, na których od wielu tygodni Boznańska wykończała jakąś nature morte. W kitlu zapiętym pod szyję, o woskowej cerze, uduchowionych rysach wyglądała niby posąg wyjęty na chwilę z ciemności piramidy. Głęboko zapadłe, silnie zapigmentowane czarne oczy jarzyły się ukrytą satyrą. Wieczny papieros w pasemkach ust, na głowie olbrzymi, sinoczarny wał włosów wysoko w kok zaczesanych. Malowała powoli, z przejęciem, a portrety robiła wprost latami. Model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, okocił, schudł, ona jeszcze odnajdywała nowe finezje kolorystyczne, musiał pozować, chciał czy nie chciał, chyba że umarł. Boznańska miała swoją klientelę francuską i wielkie uznanie w Paryżu, gdzie siedziała już ze trzydzieści lat.

Lata całe stała tak całe dnie przy sztaludze z nieodstępnym papierosem w ustach i w nieodmiennej swej postaci. Po południu, gdy już zmierzch zapadał, odkładała wreszcie paletę, ubierała jakąś wypłowiałą mantylę i z dużą banią blaszaną szła na bulwar po naftę, gdzie znano już dobrze jej charakterystyczną postać. Gdy z naftą wróciła, rozbierała lampkę, czyściła, napełniała naftą i zapalała. Potem żywiła myszki i usiadłszy na kanapie, kręciła papierosy. Wtedy dawał się słyszeć w podwójnych drzwiach atelier jakiś szurgot, poszczekiwanie, otrzepywanie się – drzwi się otwierały, a przez nie wstępowała okazała tęga dama o blond loczkach, w kapeluszu utkanym ze sztucznych fiołków. W mufce niosła mopsika, a za nią wślizgiwało się jakieś nerwowe szczypiórko rodzaju żeńskiego, wycierające pilnie przy drzwiach nogi. Uróżowana piękność była to młodsza siostra Olgi Boznańskiej panna Iza[113], a za nią wyłysiała rzeźbiarka p. Konceska[114], uczennica p. Bourdelle’a[115]. Panna Iza uchodziła w rodzinie i w opinii Olgi za heterę. „Izia się źle prowadzi, Izia jest taka lekkomyślna, fe! Vraiment comme une cocotte[116]”, wzdychała Boznańska, zapominając, że siostrunia ma już dobre sześćdziesiąt latek. Codziennie nieomylnie około siódmej przynosiła panna Iza pieczołowicie skarb i klejnot rodzinny: mopsa Bibi. Astmatyczny i stary ten złośliwiec poddawany był tam co dzień operacji zapuszczania kropel leczniczych do nosa. Obraz był dosyć makabryczny: w otchłannej grocie atelier przy płomyku trzy kobiece cienie jakby makbetowskich zjaw „pastwiły” się nad warczącym groźnie i szarpiącym się tabu. Po skończeniu hecownego rytuału Olga stawiała na piecyku wodę na herbatę w przedhistorycznym saganie. Schodzili się pomału inni znajomi. Rubinstein, zatrzymując się w Paryżu, też często bywał u Boznańskiej, za nim snuły się zawsze jakieś Amerykanki i biutifule angielskie. Bywało wielu także z Polski artystów, będących na studiach w ville lumière[117]. Wychodzić natomiast samej na wizyty zdarzało się p. Oldze bardzo rzadko, może raz na dwa lata. Właśnie jednego wieczora grono jej wielbicieli francuskich wyprawiło dîner solennel[118], na którym obecności swej już nie mogła odmówić, i byłam świadkiem takiej ekspedycji, jak wydobywszy z licznych koszy jakieś odświętne ornaty i riusze[119], zaczęła się wielka artystka przystrajać. W suknię gipiurową z trenem pełnym falban i plis, na co szedł rodzaj alby atłasowej spiętej pod szyją agrafą. Na głowie osiadło jakieś czarne gniazdo z dżetów i flaneli podpięte wysoko z tyłu kwiatami, spod którego spływały czarne strusie pióra. Wykańczała ten pikantny strój pompe funèbre[120] narzucona mantyla, pompadurka w ręku i parasolka z czasów Dreyfusa[121].

W czarnym stroju, z żółtobladą twarzą i sinymi baczkami koło uszu nie mogę powiedzieć, żeby p. Olga nie była wściekle stylowa – tylko że, psiakość, opóźniła swą aktualność o pół wieku.

Zeszłyśmy na dół. „Może zawołam taksówkę i odwiozę panią?” – zaproponowałam. Ale Olga Boznańska miała swoje obyczaje, a do aut niewielkie zaufanie. Tolerowała tylko autobusy, więc doszłyśmy pod Gare Montparnasse, gdzie właśnie jej autobus ruszał z miejsca. Na rozpaczliwe znaki parasolką konduktor zatrzymał wóz i p. Olga, ująwszy w garść swoje treny, wtarabaniła się przy pomocy licznych widzów.

Nowy fragment

Szczęśliwie się zdarzyło, że jeden znajomy Zygmunta wyjechał na jakiś czas i dał nam do dyspozycji swe skromne mieszkanko na Bd de Versailles. Zygmunt ma tam pianino, daje lekcje, prowadzimy sami menaż[122] domowy, Karol smaży kotlety, Zygmunt zmywa talerze. Karol rozmiłował się w rzeźbieniu drzeworytów. Wynalazł jakiegoś Japończyka, u którego kupuje płytki gruszowe i bukszpanowe i dłutka. Na stole u nas pełno porozkładanych smarów, tamponów, papierów do drzeworytu. Ołóweczki wyostrzone, twarde i miększe, puder, scyzoryk, pędzelki, tektury. Zygmunt z Karolem ogromnie się pokumali. Nie mogą bez siebie chwili wytrzymać. Trawią godziny wieczorem na rozmowie i zwykle zasypiam, nie doczekawszy się Karola.

W ogóle doszłam do podejrzenia, że Karola interesuje u mnie głównie talent[123] i że lepiej dla naszego szczęścia będzie, jak skończę z malarstwem, tą obcą siłą między nami. Malarstwo zresztą bardzo mnie męczy i nie leży w moim temperamencie ten ciągły przymus skupienia, cisza, nieruchome pochylenie nad rajzbretem[124]. Malarstwo nie daje mi satysfakcji i nie daje mi możności wyżycia się, jak by dał śpiew, taniec, scena. Mnie już niedobrze się robi na widok farb, co kradną mi chwile młodości, nie dając w zamian nic prócz trochę pieniędzy i kilku świstków z recenzjami. Hm… A więc finisz z malarstwem!!! Pod wpływem tych gorzkich refleksji lecę do stołu, gdzie leżały między książkami i zaczętymi drzeworytami przywiezione do Paryża oryginały mych prac i szast! szast! szast! – Strzępy rozsypały się po całym pokoju. Było już późno, cisza, więc słysząc odgłosy niesamowite, przybiegł Karol. Przeraził się.

– Przynajmniej teraz będę kochaną dla siebie samej, nie dla pacykarstwa! – zawołałam i podbiegłam do niego radośnie.

– Nie będziesz wcale kochana! – ryknął Karol i odepchnął mnie z wściekłością. Z rozpaczą rzucił się na podłogę i zaczął składać większe strzępki. – Łotrzyce, bestie z Nowej Gwinei – wrzasnął.

Rzuciłam się Karolowi na szyję, ściskałam, całowałam, płakałam, przepraszałam, ale on odepchnął mnie raz jeszcze, porwał poduszkę z naszego łóżka i poleciał do pokoju Zygmunta.

Jeszcze fragment

Trudno jest pominąć nieznaczne nawet epizody wynikające jedne z drugich niby listki z artichaux[125], a potrzebne do notowania powstałego rozdźwięku. Po pożegnaniu się w ten sposób z malarstwem pojechałam do Coty’ego kupić kosmetyków i akcesorii toaletowych, aby podbić Karola jako kobieta.

Ale Karol chodził ciągle zadąsany do tego stopnia, że Zygmunt musiał między nami robić za speakera.

Z podartymi pracami złączone były projekty na Paryż[126] – ponieważ jednak w tym stanie nie można ich było nikomu pokazać, strata dałaby się wynagrodzić zabraniem się do nowej pracy i zgromadzeniem choćby skromnego materiału wystawowego. Mnie jednak ani się śniło wziąć pędzel do ręki. Na tym naelektryzowanym tle zarysowała się na horyzoncie pewna postać. Znany bogacz paryski i mecenas Monsieur Löwenfeld złożył nam wizytę i zaczął interesować się naszymi w Paryżu zamierzeniami. Pewnego dnia Löwenfeld zaprosił mnie samą na śniadanie na Champs Élysées i opowiada o swym doświadczeniu życiowym. Mówi, jakimi drogami trzeba stąpać, aby w Paryżu zdobyć powodzenie i prasę. Gdy zechcę pracować i wystawiać swe obrazy, może mi wszystko ułatwić, mając stosunki i potencję, jaką daje złoto. Tylko trzeba iść za jego radą. Nie zaprzeczam, że miał doświadczenie i że nie byłoby złem skorzystać z takiej ofiarności. Następnie Löwenfeld zaprosił mnie do swego biura w okolicy Madeleine[127]. Pokazał zgromadzone w biurku fotografie nagich dzieł sztuki, które mi się wydały przy naszej rozmowie co najmniej niepotrzebne. Mówił, że pracuje tutaj czasem, z dala od domu i gości. Ma własny teatr w Londynie, który musi mi kiedyś pokazać, przy tym zaangażowany jest bardzo korzystnie w wielu różnych przedsiębiorstwach. Pragnąłby, abym przede wszystkim miała swe atelier, i przyjdzie mi z pomocą finansową. W tym celu ma zamiar zrobić ze mną kontrakt na dwa lata. Za warunek jednak stawia kompletne wykonanie jego programu i rozłączenie się z Karolem. „Jest to – mówi – niepotrzebna dla pani dystrakcja i żadnej przyszłości ten stosunek nie ma. Niech pani mi wierzy, ja znam życie”.

Być może ze względu na jego łysą czaszkę, na starą, opasłą postać nie mogłam skorzystać z tej oferty demona złota.

Skrót

Karol nabrał nowych nadziei, że może coś namaluję. Uczynny znajomy Zygmunta p. Frenkel zapoznaje mnie z firmą Hachette[128] i chcąc nie chcąc, wyrzucając najgorsze przekleństwa piekła, robię ilustracje do Anatole’a France’a La Reine Pédauque[129], które p. Hachette kupuje za parę groszy. Pieniążki mi jednak stopniały da capo[130], a Karolowi też już się kończą, więc pisze list do swojego ojca. Kolega Zygmunta wraca, ale jakby na zawołanie malarz Zawadowski[131] jedzie nad morze i odstępuje nam swoje atelier. Słońce praży przez szklany dach, że nie wiadomo, gdzie się schować. Nic nie robię, włóczę się po Paryżu lub siedzimy z bohemą paryską: Louis Gross[132], Terlikowski[133], Basler[134] i Kubin[135]. Angielka w meksykańskim kapeluszu, Foujita[136], Mme Foujita z poduszeczką pod biustem udającą ciążę, Rubczak[137], Xawcio Dunikowski[138], Leopold Zborowski[139], przyjaciel Modiglianiego, Kisling[140], Aisza[141], Markusowie[142], sławna Kiki de Montparnasse[143], p. Potocki[144], cowboy z Biblią i inne charakterystyczne postacie ówczesnego olimpu z Café de la Rotonde[145] czy du Dôme[146] codziennym przez te dni są spotkaniem.

Stosunki między Karolem a mną zupełnie się nie poprawiają. Karol nie może już żyć ze mną. Doznał urazu psychicznego. Powoli spostrzega, że z tej całej eskapady paryskiej nic nie wyjdzie, i zaczyna mnie nienawidzić. Gdy w parę dni potem nadeszły mu pieniądze od ojca, zupełnie rozbity uciekł do Polski.

Było to zerwanie. Tego wieczoru siedziałam w Café de la Rotonde, nie wiedząc, co teraz z życiem zrobić. Chwila ta była jedną z potworniej uwiecznionych w mej pamięci. W dodatku miałam ostatnie pięć franków i nienawiść do świata. Nagle uczułam ze strachem, że mnie ogarnia paraliż z rozdrażnienia. Wysiłkiem woli dowlokłam się do domu. Rzeczywiście przyszedł ostry atak lumbago, przeleżałam dziesięć dni bezwładnie, bo przy najmniejszym ruchu wściekły ból. Miałam czas na kontemplacje. Wreszcie przeszło. Zwlokłam się z łóżka jak z katafalku, wybrałam co lepsze ubrania, aby sprzedać brocanterowi[147] na rue Gaité i zapłacić długi stróżce i w hotelu, po czym napisałam list[148] o pomoc do Rodziców.

Gdybym była wtedy w innym nastroju i nie czuła się tak strasznie beznadziejnie źle, być może, że zebrawszy trochę zdrowego rozsądku i chęci do pracy, nie tylko stworzyłabym sobie egzystencję, lecz również nabrałabym – żeglując po falach tego oceanu – innych nieco poglądów na życie. Lecz trudno – depresja psychiczna połączona z tęsknotą do Karola wyciskała mi dniami i nocami łzy z oczu, że mało nie oślepłam i byłam do niczego. Absolutnie do niczego.

Skrót dalszy

Wróciłam na Garncarską do Rodziców[149]. Oczywiście w społeczeństwie rodzinnym zaszły już dawniej ważne zmiany. Pufcia, która niedługo po moim ślubie również wyszła za mąż za dyrektora banku Adama Dygata, brata Zygmunta, zamieszkała z mężem. Tadek ożenił się i też wypadł z gniazda, pomimo że objął sklep po Ojcu[150]. Marylka zdała maturę, a Janka chodziła do szkoły handlowej, flirtowała i cały dzień jej nie było w domu. Brała udział w pływackich zawodach sportowych, zdobywając nagrody.

Ale ostatnio tragicznym wydarzeniem w rodzinie była śmierć najmilszego, kochanego naszego Stefka[151], muzyka-kompozytora. Po moim powrocie opowiadano mi żałosny przebieg jego strasznej choroby serca, jak wyrywał się do życia, jak strasznie cierpiał. Pozostawił on wiele rozmaitych kompozycji muzycznych, które trzeba będzie kiedyś przeglądnąć. Był to okropny cios dla całej rodziny, zwłaszcza dla Ojca, który najwięcej Stefka właśnie kochał i rozumiał. Tak niedawno jeszcze przed wyjazdem malowałam Stefka grającego na flecie, gdy był na urlopie z wojska. Niebieskie oczy, jasna grzywa, którą ze śmiechem odrzucał poruszeniem głowy. Ojciec też ogromnie po tej śmierci osowiał, zestarzał się i zamknął w sobie. Z powodu choroby Stefka Mama nie bardzo miała głowę zajmować się Magdzią, z czego w zamieszaniu raz skorzystał ojciec Karola, porwał Magdzię i umieścił ją w swoim domu pod posępną opieką swej córki Janetty[152], starej panny. Tak więc Garncarska nie była już tą radosną centralą nadziei i młodości, a nawet wcale nie było tam już i ostoi, bo oprócz wszystkiego Ojcu zdewaluowały się marki, które naskładał, i można powiedzieć, zbankrutował po raz drugi.

Porwanie Magdzi przeprowadzone zostało w sposób despotyczny przez ojca Karola, starego wariata istnego Filipa Hiszpańskiego[153], że między „rodami” zaistniały sympatie Montekich i Kapuletich[154]. Biorąc pod uwagę moje rozstanie z Karolem, utrudniało to bardzo zobaczenie Magdzi[155]. Telefonicznie dowiedziałam się, że jest zdrowa, i oznajmiłam o swym przyjeździe. Fatalna rzecz, że przed wyprawą paryską, myśląc, że zostaniemy już długo za granicą, zlikwidowaliśmy nasze mieszkanie na Smoleńskiej. Meble rozdaliśmy po rodzinie, kilimy do Muzeum Przemysłowego, co było tym przykrzejsze, że w owej porze zaczął się powojenny ruch i pasek[156] mieszkaniowy. Kosztownym absurdem było zdobycie mieszkania tym więcej, że Karol, uznając stosunek nasz za skończony, żadnych zabiegów w tym celu nie czynił, powróciwszy do swego kawalerskiego pokoju u ojca. Nurtowana na nowo najdokuczliwiej smutnymi perspektywami, ukrywałam swe humory przed Rodzicami, żeby im nie przysparzać smutku, udając, że bywam u Karola i Magdzi. Żeby nie być ciężarem w domu, rozglądnęłam się za zarobkiem i przyjęłam od Fukiera[157] z Warszawy zamówienie na 4 obrazy temperą przedstawiające sceny z życia starej Warszawy[158]. Na oknie w pokoju od ogrodu porozkładałam farby, przesunęłam stół i otworzyłam warsztat.

Fragment

Gorycz na milczenie Karola, powrót do przeżytych form sytuacyjnych, a zwłaszcza przymusowy powrót do znienawidzonej teraz pracy malarskiej wzmagały zdenerwowanie moje z dnia na dzień. Zdecydowałam się odszukać Karola i umożliwić sobie odwiedzanie dziecka. Po upokarzających staraniach Karol przyszedł parę razy na Garncarską. Oglądał zaczęte obrazy i zainteresował się trochę. Jednak Rodzice zaczęli wyczuwać jakiś konflikt między nami, widząc mnie coraz bardziej nieopanowaną.

Pewnej niedzieli Karol przyszedł z Magdzią na wizytę. Widok rozkosznego dziecka taki wzbudził we mnie żal za zanikającą nadzieją pogodzenia się i ukazał mi przyszłość z powodu malarstwa w tak ponurym świetle, że zaczęłam błagać w płaczu Karola, żeby mnie nie porzucał, że nie mogę żyć bez niego, i w ten sposób zdemaskowałam sytuację. Zrobił się scandalo grando, dziecko się rozkrzyczało, Rodzice i rodzeństwo zaczęli mnie uspokajać, wreszcie Ojciec odsunął się, aby porozmawiać na uboczu z Karolem, i starał się mu wytłumaczyć, żeby dbał trochę o mnie. W końcu Karol po namyśle podszedł do mnie, przyrzekł znaleźć w najbliższych dniach jakieś wyjście z sytuacji. „A jutro – mówił – kupię bilety, pójdziemy razem do teatru, trzeba się trochę rozerwać, nie żyć tylko tak własnym nieporozumieniem, no… no… wszystko jeszcze będzie dobrze”.

Nazajutrz pożyczyłam od Pufci taftową suknię wieczorową z olbrzymią różową zgufrowaną w pasie kokardą, od Maryli bransoletkę i torebkę i o zmierzchu dnia pojechaliśmy z Karolem do teatru, ale naprzód gdzieś daleko na ulicę Kopernika. Karol miał tam w lecznicy Piltza[159] parominutowy interes do dr. [Artwi]ńskiego[160]. Pobiegł gdzieś na piętro, a ja czekałam w hallu. Tymczasem podchodzi do mnie trzech tęgich drabów w białych fartuchach i zabierają mnie w głąb korytarza. Proszę ich o wyjaśnienie, wreszcie wołam Karola – nikt nie nadchodzi. Trzy kamienne oblicza jakieś drzwi otwierają, pakują mnie tam – do piekła!

Drzwi zatrzaśnięto.

Fragment

Milczenie. Serce umarło, otchłań – wstrząs moralny – dojrzałość. Siedzę na pryczy szpitalnej w wieczorowej toalecie, przy mnie pożyczona od Maryli torebka… dziwny koszmar. Dwie służące rozbierają mnie, zamieniając ten strój na szarą koszulę i kaftanik szpitalny. Kładą przymusowo do łóżka. „Kiedy będzie doktor?” – zapytuję. „Jutro rano o siódmej – proszę nie rozmawiać, proszę leżeć spokojnie”.

Spokojnie leżę z zaciśniętymi zębami, aby opanować się, ale drżę cała z trwogi wobec piekła dantejskiego, które wokół zieje otwartą paszczą. Rzędy łóżek tłoczą się, na każdym jakaś ludzka nędza. Chore siedzą, leżą, chodzą z rozczochranymi włosami, z gęby niejednej ślina ciecze, płaczą, śmieją się, modlą, jęczą. Oto sala kobiet. Oddział F – furiaci. O niecałe pół metra od mego łóżka za siatkami obiegającymi dookoła siedliska groźnego obłędu wyją w przegrodach. Jedna szarpie siatkę z pasją, grożąc ohydnie światu. Z daleka wybucha co chwila potworny śmiech jakiejś obłąkanej, inna drze wszystko na sobie w strzępy, inna wyje głosem wielkim i woła Boga! Obok mnie za siatką siwa jakaś starowinka przenikliwym do kości głosem skomli. To dzieci chciały się matki pozbyć z domu i pogrzebały za życia. Staruszeczka śpiewa bez przerwy za nich litanie. Jakaś młoda kobieta dzikim wzrokiem rzuca się po klatce w ostatecznej niedoli, lamentuje i płacze, że serce rozrywa… W przeciwnym końcu sali wrzask, zamieszanie. Młoda dziewczyna wpadła w szał, bije służbę, kopie, gryzie, pluje, nakładają jej kaftan bezpieczeństwa, pójdzie za siatkę, to hrabianka Sokołowska od roku wścieka się bezsilnie – pod kuratelą – sprawy majątkowe. Ciężka rzecz, swoją drogą, taka służba sanitarna u obłąkanych. Trzeba siły. Zamykam oczy – staram się zrobić coś z myślami, aby nie krzyczeć. Nie jestem przyzwyczajona jeszcze, dygocę ze strachu. Przechodzi noc przywodząca na myśl inkwizycję hiszpańską pomieszaną z obrazami Goi.

Koło jedenastej rano wizyta doktorów. Lekarz naczelny dr Borain[161] wysłuchał mego sprawozdania i przeniósł mnie do osobnego pokoiku na piętrze. Po dwóch dniach obserwacji pozwolono mi posłać do domu po zaczęte obrazy i farby. Śpieszyło mi się z robotą, która mogła mi dać środki do dalszych poruszeń. Często lekarze przychodzili na pogawędkę. Dr Artwiński przynosił mi pisma do przeglądania. Zwiedziliśmy inne działy kliniki. Szczególnie bolesny był dział żołnierzy z frontów. Przypominam sobie jednego Żyda chorego, któremu ciągle się zdawało, że już idą go wieszać, błagał, piszczał przeraźliwie, nie dał sobie wytłumaczyć. I ilu jeszcze różnych nieszczęśliwych biedaków!

Rodzice, myśląc, że może zostałam u Stryjeńskich, nie przejmowali się parodniową mą nieobecnością. Dopiero gdy doktorzy pozwolili mi napisać o przysłanie zaczętej roboty, zrobił się popłoch w domu i zakład mnie wypuścił. W przeciągu dziesięciu dni wykończyłam obrazy Fukiera i wyjechałam do Warszawy.

Skrót

W pierwszych zaraz dniach pobytu w Warszawie spotkałam przypadkowo poznanego kiedyś architekta Kalinowskiego[162], który przebudowując Kanonię[163], chciał stworzyć sobie siedzibę łączącą zabytki z komfortem nowoczesnym. Zamówił u mnie fryz w sali jadalnej i oddał mi do dyspozycji pokoik na trzecim piętrze w swym domu. Zabrałam się zaraz do pracy i przygotowałam kartony przedstawiające zwyczaje staropolskie w czterech porach roku[164]. Duża praca, ale bardzo dobra, bo i fizyczna.

W Ziemiańskiej[165] odnalazłam moc znajomych. Modą było jadać w Astorii[166] na Nowym Świecie. Królował tam Kornel Makuszyński, bywał tłum ludzi, wszyscy znali się, wprost jedna wielka rodzina. Był Karol Szymanowski, muzycy, aktorzy, literaci, Lechoń, Słonimski, Żyznowscy[167], Adzio Szembek[168], Ostrowscy[169], Gruss[170], Maja[171], Kamil Witkowski[172], Świdwińscy[173], Moryś Potocki[174], Borowscy[175], Junosza Stępowski[176], Węgrzyn[177], Marysia Brydzińska[178], Jaraczowie[179], Nowaczyńscy[180], Kaden-Bandrowski[181], Piotr Choynowski[182], Gebethnery[183], Mortkowicz[184], Szyfman[185], artyści z Qui Pro Quo[186], Zula[187], Ordonka[188], markiz Fabry[189], Mentezufis[190], tout Varsovie[191]. Szczepkowscy[192] urządzali bajeczne przyjęcia w Milanówku. Bywało się u Żeromskich[193], Skoczylasów[194], Reymontów[195], Treterów[196], Szererów[197]. Dobrze dosyć by się żyło i dobrą minę robiłam do ludzi. Wewnątrz jednak – diabli grają swoją sarabandę na temat: requiescat non in pace[198]. Smutek mnie nie opuszczał. Ileż dni, ileż nocy, ileż pełnej goryczy w istotnej samotności!!!

Nowy skrót

Niespodziewanie Karol przyjeżdża do Warszawy[199]. Ludzie w naszą sprawę wmieszali się – godzą nas. Karol wyjaśnia mi, że wszystko było zrobione dla mego dobra, nie chciał mnie pozostawić na Garncarskiej w takim stanie rozdrażnienia, gdzie w dodatku było tak smutno po śmierci Stefka. Liczył na to, że otoczenie światłych lekarzy i jasna lecznica, gdzie będę mogła spokojnie popracować, wpłyną kojąco i korzystnie na mnie. Noc na oddziale F była pomyłką nie z jego winy. Nigdy nie myślał mnie więzić. Ale co wspominać już przeszłość minioną! Najważniejsze, że przyjechał tu z wiadomością, która mnie na pewno ucieszy. Trafia się mianowicie w Krakowie pomieszczenie, w którym możemy rozwinąć życie rodzinne i zapomnieć o wszystkim złym, co było. Jest to wolna pracownia w ogrodzie Puszetów na Wolskiej[200]. Pracownia po panu Ludwiku, który wyjechał[201]. Nie miałam siły odmówić. Rozgrzeszyłam Karola za ten kawał z wariatami. Wróciliśmy razem do Krakowa.

Maluję Koncert Bériota[202], Treny Kochanowskiego[203], Łowy bogów[204], luźne obrazy, cykle ilustracji[205], Siedem Św. Sakramentów[206], i nie pamiętam już co[207]. Robię dużą wystawę w Krakowie[208].

Skrót

Puszety – okres high-life’u, Didur[209], p. Balowa[210], stary Raczyński[211], Mycielscy[212], Zyberk[213], Kossaki. – Karol otrzymuje posadę w szkole drzewnej w Zakopanem[214]. Na razie dojeżdża tam, lecz posada wymaga jego obecności. Przenosi się więc do Zakopanego tymczasem sam. W mieszkaniu na Wolskiej ja zostaję, bo mam pozaczynane duże roboty[215], z których urządzam drugą wystawę i jadę do Warszawy[216].

Zdobywam nazwisko. Z poczuciem powodzenia i pogody jadę odwiedzić Karola i wytchnąć trochę w Zakopanem. Pośród cudownej natury, słońca, okiści śnieżnych mkniemy na nartach. Zapomina człek o jakichkolwiek dysonansach. Amor vincit[217].

Skrót

Sezon zakopiański, ruch sportowy, kwiczoły u Karpia[218], bale w Warszawiance[219], sanna po śnieżnych puchach. Boże kochany! Jakież cuda w tej naszej Polsce. Ilustruję dwie powiastki Tetmajera ze Skalnego Podhala[220].

Wreszcie na nowo trochę wesołości, trochę słońca w życiu! To słońce zakończyło się nową ciążą. Wróciłam do Warszawy już dosyć zaawansowana. Najpierw odjechałam dlatego, żeby nie obrzydzać się Karolowi i znajomym złym wyglądem, potem, że miałam do wykończenia dawno zapłacone roboty. Osiedliłam się tym razem bardzo z daleka od ludzi, z dala od szumnych hoteli, w skromnym pokoiku na Żurawiej, gdyż wstydziłam się mej figury grubiejącej, tego krzywdzącego kobietę dowodu „grzechu”, a przy tym miałam bardzo mało pieniędzy. Umyślnie nie pisałam ani nie dawałam adresu, żeby przeczekać sama ze sobą ten okres brzydoty. Żeby trochę zarobić, wykonuję drobne zamówienia na ilustracje do Sieroszewskiego[221], potem na okładki, wreszcie na papiery do opakowań dla Fruzińskiego[222].

Jednak frekwentowanie z deformacją brzucha nawet wobec zupełnie obcych jest krępujące. Staram się unikać świata artystycznego, chodzę kątami nocą. Osamotnienie i zmęczenie. Smutek i brak gniazda.