Jan Matejko wszystkim znany - Maria Szypowska - ebook + książka

Jan Matejko wszystkim znany ebook

Maria Szypowska

4,5

Opis

Biografia Jana Matejki to barwna opowieść o wielkim malarzu, patriocie, wybitnym pedagogu i niestrudzonym obrońcy zabytków Krakowa.

Jan Alojzy przyszedł na świat jako dziewiąte z jedenaściorga dzieci państwa Matejków, był chorowity i cierpiał na krótkowzroczność. „Ludzie twierdzili kiedyś tutaj w Krakowie, że on żadnego nie ma talentu, że jako uczeń ze słabym wzrokiem nie będzie miał żadnej przyszłości”, a „owoczesna władza szkolna nawet radziła już wtedy ojcu Matejki, by swego syna nie kształcił w artystycznym zawodzie, gdyż z braku zdolności nic z niego nigdy nie będzie...” – wspominał sekretarz artysty, Marian Gorzkowski.

A jednak jeszcze przed ukończeniem trzydziestu lat Jan Matejko zyskał międzynarodową sławę i uznanie, a krytyka francuska włączyła go do grona najwybitniejszych twórców malarstwa historycznego w Europie. Jego wielką miłością była zawsze ojczyzna. Ukazując w swych pracach dawną wielkość Rzeczypospolitej i chwałę jej oręża, pragnął wskrzesić wiarę w jej odrodzenie, kształtować serca i umysły Polaków. Uznawany jest za jednego z najwyżej cenionych malarzy w historii sztuki polskiej, twórcę narodowej szkoły malarstwa historycznego. Pozostawił ogromną spuściznę artystyczną, obejmującą ponad trzysta dzieł olejnych: portretów, obrazów o treści historycznej, religijnej, alegorycznej, oraz kilkaset rysunków i szkiców.

Maria Szypowska, sięgając do licznych dokumentów i wspomnień, z czułością odmalowuje portret artysty i człowieka. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
7BibliotekA54

Nie oderwiesz się od lektury

Po przeczytaniu zrozumiałam wielkość Jana Matejki.
10

Popularność




Maria Szypowska Jan Matejko wszystkim znany ISBN  Copyright © Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016All rights reserved Układ graficzny części albumowej Andrzej Szypowski Zdjęcia Andrzej Szypowski/East News; fotografie: 9., 17., 29., 39., 40. i 81. — East News Na okładce Autoportret Jana Matejki z 1892 r. Opracowanie graficzne i techniczne wnętrza książki i okładki Barbara i Przemysław Kida Wydanie VII Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Autorka gorąco dziękuje Wydawnictwu Zysk i S-ka za wznowienie książki w 40-lecie pierwszego jej wydania z 1976 roku. Do roku 1993 biografia Jana Matejki była pięciokrotnie wznawiana. Autorka ufa, że czytelnicy w XXI wieku znajdą w tej książce różne materiały: i uroczyste, oficjalne, i prywatne, rodzinne — interesujące dla nich, tak jak dla ich rodziców i dziadków.

Rozdział I

Jaki to ładny król na ziemi!

Był mały, jako ludzie ciałem drobni,

i przygarbiony nie wiekiem, lecz pracą;

był z tych, którzy są Aniołom podobni,

których żywoty wiele wykołacą,

gdy się w nich święta duma odosobni,

gotowi się poświęcać, mając za co; — —

do pocałunku głowę chylił w długich lokach,

z oczu mu gorzał żar — taki w prorokach.

Stanisław Wyspiański, Kazimierz Wielki [strofa o Matejce]

„Bóg wie, co mi się wałęsa po głowie... co gdyby nie pewna wrodzona trudność wyłuszczenia, zapewne list dzisiejszy byłby lepiej papierem wypchany i kosztowałby podwójną markę.

Ale co by to była kiedyś za rozkosz dla szanownego mojego biografa, czego by nie dojrzał w swoim kochanku, ile dowcipu a serdecznej wesołości!!

Ale nic z tego! Dzięki owej trudności wysławiania, a nadto nienagannemu zwyczajowi dzisiejszemu aplikującemu do każdego listu paragraf «o karze śmierci», niewiele się ten nieborak dowie o mnie, będzie może za to szczęśliwszym poniekąd, mogąc w braku wszelkiego śladu piśmiennego napisać: «Był bezmiernym 0!!!» i cieszyć się tak piękną konkluzją z zadowoleniem moim całkowitym”.

Jan Matejko do Leonarda Serafińskiego, 8 listopada 1869

Jan Matejko.

Zdawałoby się, że dokładnie jest zbadana każda chwila jego życia, że nic nie pozostało niejasne, wątpliwe — wystarczy znane materiały po kolei odczytać, by zobaczyć wychodzącego naprzeciw nam żywego człowieka.

A jednak...

Zacznijmy od daty urodzenia, którą dziś znajdujemy we wszystkich opracowaniach: 24 czerwca 1838 roku.

Taką datę ustalił w roku 1938 sędzia apelacyjny, doktor Gustaw Groeger, w oparciu o księgę chrztów parafii św. Krzyża w Krakowie. Weźmy tę księgę do ręki. Chropawy, grubo szeleszczący papier w palcach. Zbrązowiały atrament. Kaligraficzne, pajęcze litery, pięknie wypisane przez księdza wikarego Żurkowskiego w odpowiednich rubrykach. Rzeczywiście „natus” — „Junius 24”. Wykreślona jest natomiast informacja o chrzcie, zamieszczona pod datą 30 czerwca (chrzest odbył się dopiero 1 stycznia 1842 roku, przy czym adnotacja o urodzeniu informuje lakonicznie: „iam dudum” — już niegdyś).

Marian Gorzkowski — sekretarz i powiernik Matejki — w swych o nim wspomnieniach podaje lipcową datę urodzin.

„Dnia 30 lipca, to jest w dzień urodzin artysty, byłem u niego na obiedzie, podano wino; wznosiłem toast na jego zdrowie...”, „...a chociaż dzień jego imienin powszechnie obchodzi się w czerwcu, to jednak ja zwykle osobno o dniu urodzin jego pamiętam” — kilkakroć napomyka pan Marian. Cytuje on również metrykę chrztu (acz w odpisie z 1863 roku), podającą tenże dzień urodzenia Matejki: 30 lipca.

Lipcową datę urodzin Matejki uściślił dyrektor archiwum krakowskiego, doktor Adam Chmiel, oparłszy się na aktach cywilnych parafii św. Krzyża.

„...metryka chrztu mylnie wymienia dzień urodzin naszego Mistrza na 30 lipca 1838 roku zamiast 28 lipca. W dniu bowiem 30 lipca 1838 roku ojciec Jana Matejki wraz z dwoma świadkami oświadczyli w urzędzie parafialnym św. Krzyża, że syn Franciszka Matejki, któremu nadano imiona Jan Alojzy, urodził się na dniu onegdajszym o godzinie jedenastej w nocy, a więc dnia 28 lipca 1838 roku”.

Trzy daty. Różne.

Trzy dokumenty. Sprzeczne.

Trzej autorytatywni świadkowie: sędzia apelacyjny, przyjaciel Matejki, archiwariusz krakowski. W sporze. Komu wierzyć?

W archiwum miasta Krakowa do dziś istnieją owe akta cywilne parafii św. Krzyża w Krakowie; wśród nich — księga urodzin z roku 1838, numer aktu 29, strona 10.

W księdze jest przez Chmiela przytoczony akt urodzenia, pod którym własnoręczny podpis złożył JWPan ojciec Franciszek Matejko, „obywatel tutejszo-krajowy”, oraz JWPanowie świadkowie: Zenon Heller, „profesor języka niemieckiego”, i Stanisław Gutwiński, „audytor wydziału teologicznego w Uniwersytecie Jagiellońskim”.

Można wzorem szopenistów wezwać do pomocy grafologów z Zakładu Kryminalistyki dla sprawdzenia prawdziwości podpisów ojca i świadków oraz księdza wikarego Żurkowskiego, tegoż samego, który cały akt wykaligrafował i w księdze urodzin, i w księdze chrztów — w każdej pod inną datą.

Cały zaś zespół detektywów przydałby się do rozwiązania zagadek związanych z przybyciem Janowego ojca z Czech do Polski oraz z sytuacją rodu Matejków w Czechach.

Marian Gorzkowski twierdzi, że w 1883 roku otrzymał wspomnienia rodzinne Jana Matejki własnoręcznie przezeń zanotowane, które nam przekazuje w swych zapiskach:

„Józef (Franciszek?) Matieyka lub Mateyka i Marianna z Dolańskich Mateykowa byli rodzicami ojca mego, Franciszka Ksawerego, urodzonego w roku 1789 w Rudnikach, jak widać z jego świadectw szkolnych, czy [w roku 1796] w Dobrzenicy w Czechach, jak widać z aktu ślubnego kościoła ewangelickiego w Krakowie. Podług aktu ślubnego ojciec, Franciszek Józef, był dyrektorem chóru (regens chori) w Königgrätz, zaś według wspomnień ojca naszego miał być właścicielem ziemskim, może owe Rudniki i Dobrzenica to jego majątek; majątek ten przegrał w karty bratu swemu, czy przypadkiem nie Józefowi? [...] Po przegraniu majątku wymógł ojciec na synie Franciszku słowo, że nigdy w karty grać nie będzie, co też śp. ojciec nasz dotrzymał...”.

Siostra ojca wyszła za mąż „wedle przypomnień jednych za wojskowego lekarza, nam zaś ojciec wspominając o tym później nazywał go baronem Rittersteinem”. „...jakiś krawiec, przybyły z Czech do Krakowa, po śmierci ojca naszego, znając uprzednio rodzinę Matejków w Czechach, przychodził do domu naszego i był uderzony podobieństwem Maryni [siostry Jana] z tamtymi w Czechach; rozpowiadał więc różne rzeczy i nie nazywając inaczej siostrę naszą, jak tylko panna riterzówna, gdyż tamci są riterze, to jest szlachta”.

Bez trudu domyślamy się, że „riterze, to jest szlachta”, otrzymali nobilitację od liczącego na poczęstunki krawca. Trudniej natomiast ustalić: czy w swych zapiskach imć Gorzkowski coś podkoloryzowywał dla uhonorowania Mistrza, czy też Matejko sam wymarzył sobie ową ciotkę-baronową?

Adam Chmiel, archiwariusz krakowski, rozwiewa „riterzowe” iluzje, acz barona w tle pozostawia: „Nie może też być mowy, jakoby dziadek naszego Mistrza był właścicielem ziemskim, a Dobrzenica jego posiadłością. Właścicielem Dobrzenicy był baron Wacław Jan Dobrzeński, który był ojcem chrzestnym Franciszka Ksawerego Matejki”.

Kolejny kłopot sprawiają badania, jakie archiwariusz Królestwa Czeskiego FrantiŠek Dvorský podjął na prośbę samego Mistrza Jana w tymże 1883 roku, kiedy Matejko spisał swe wspomnienia. Magister musicae pośmiertnie otrzymał dokładne miejsce urodzenia: Roudnice (Rudniki) numer 18, w obwodzie politycznym Hradec Králové (Königgrätz), oraz nową (trzecią z kolei!) datę urodzenia: 13 stycznia 1793 roku. Zebrane przez Dworský’ego relacje członków licznego w Czechach rodu Matejków stwierdziły, że Franciszek Matejko, ojciec Jana, był „ślubnym synem Józefa Matejki, rolnika (sedlaka) z Roudnic, i Magdaleny Knava, chłopki (selky)”. Tak więc nasz malarz nagle stracił dziadka Franciszka, organistę, i babkę Mariannę, córkę mandatariusza Dolańskiego — na rzecz dziadka Józefa, chłopa, oraz babki Magdaleny Knava, też chłopki.

Jaka była prawda?

Można próbować wyjścia z owych niejasności, snując jeszcze jedną opowieść Jana: „U Wodzickich w Kościelnikach czy w Prokocimie niejaki Szalewski z towarzyszami zniszczył tarciem na kompasie kamiennym pod pałacem pieczęć ojcowską sygnaturową, na której był herb «bocian», mówiąc do ojca naszego: «My nie szlachta, więc i tobie herb niepotrzebny»”.

Można wierzyć, nie wierzyć — i nawet duchy w sukurs przywoływać: „Jakimś krewnym ojca miał być opat na Stra-chowie, Prosper Mateyka; w czasach stolikowych cudów ten Prosper rozmawiał z ojcem nieboszczykiem, ojciec dawał za jego duszę na mszę świętą, a my byliśmy obecni tejże...”.

Zostawmy przeszłości rzeczy nie do stwierdzenia: czy rzeczywiście po śmierci matki wychowywał się Franciszek w Ołomuńcu „u kanonika Urbanka, krewnego matki, bawił na wakacjach w Pardubicach, muzyki uczył się u Folgerta, organisty przy katedrze w Königgrätzu (Králowé Hradec) i tamże kończył gimnazjum”, i dlaczego „wyjeżdżając do Polski [...] jako guwerner zamówiony przez Wodzickich [...] był przewieziony przez granicę bez paszportu, w towarzystwie jakiegoś generała, krewnego czy znajomego Wodzickich”.

Pewność mamy dopiero co do tego, że skończywszy z guwernerką, „opuścił wieś, osiedlił się w Krakowie i tu pozostał. Zamiłowany w swoim zawodzie, daje znowu lekcje muzyki bądź w pensjonatach, bądź w domach prywatnych, urządza czasem chóry muzyczne, kwartety, kwintety albo muzykę kościelną podczas nabożeństwa w kościele Najświętszej Panny Maryi w Krakowie [...] upodobaną jego muzyką była przede wszystkim muzyka liryczna”.

Liryczny i zapobiegliwy muzyk utrzymywał też „pensję uczniów” w mieszkaniu, które wynajął w kamienicy na Floriańskiej. Kamienicę tę od 1794 roku miał na własność „mieszczanin krakowski i majster siodlarski Jan Piotr Rossberg (później podpisywał się Rozberg) wraz z swą małżonką Anną Marianną”. „Wyznania ewangelickiego, Rozberg był pochodzenia niemieckiego, z Saksonii, a w poczet obywateli krakowskich wpisany został dnia 5 października 1785 roku”. Jego żona „była Polką [...] córką Adama i Marianny Tuszów, a urodziła się w Suchedniowie w województwie krakowskim” (Chmiel).

Z pięciorga dzieci Rozbergów-Rossbergów-Rozbergerów (czy „de Rossbergów”, jak podaje zawsze Gorzkowski) obchodzi nas tylko najmłodsza: Joanna Karolina, urodzona w 1802 roku. Joanna Karolina miała piętnaście lat, kiedy odumarła ją matka i kiedy z domu ojca przeniosła się na Grodzką do swej starszej siostry, zamężnej z bogatym zegarmistrzem Gropplerem.

Niby z Grodzkiej blisko na Floriańską, a jednak dopiero w 1826 roku trzydziestoletni „magister musicae et artium singul” oraz dwudziestoczteroletnia Joanna Karolina, „osoba niskiego wzrostu, z czarnymi oczami i bardzo przystojna”, zdecydowali się pobrać. Było to w siedem miesięcy po zgonie starego Jana Piotra Rozberga. 22 listopada 1826 roku na Podgórzu w kościele połączonych wyznań ewangelickich Franciszek Matejko wziął ślub z Joanną Karoliną, a następnego dnia odbył się drugi ich ślub, tym razem w katolickim kościele św. Krzyża.

Zamieszkali na Floriańskiej, w kamienicy stanowiącej wspólną własność dzieci starego siodlarza. „...w trzy lata po ślubie, dnia 10 września 1829 roku, Franciszkowie Matejkowie nabyli prawem własności od pozostałych spadkobierców Rozbergów kamienicę tę...” (Chmiel).

Wszystkie dzieci Jana Piotra Rozberga, mimo katolicyzmu jego żony, wychowane zostały w obrządku protestanckim.

Joanna Karolina aż do śmierci była „luterskiego wyznania”. Wszystkie zaś jej dzieci — za ojcem — zostały katolikami. „Bez religii, i to katolickiej, nic nie można zrobić, co by się nawet miernym zwać mogło’” — napisze potem Jan do przyjaciela.

Podwójnym ślubnym węzłem związane stadło miało jedenaścioro potomstwa: Franciszek Edward, Edmund Marcin, Zygmunt Hilary, Emilia Łucja, Alojzy (Adolf) Franciszek, Józef Eustachy, Karol Franciszek, Marianna Waleria, Jan Alojzy, Kazimierz Wilhelm, Bolesław Wilhelm.

Jan Alojzy był dziewiątym z kolei dzieckiem.

„Utrzymanie tak licznej rodziny nie było łatwe, stąd też ojciec Jana Matejki — jak opowiada Chmiel — zajęty był prawie wyłącznie udzielaniem lekcji muzyki, nie mógł też wiele czasu poświęcać na pielęgnowanie dzieci. Wychowanie ich spoczywało na żonie [...] dopóki śmierć jej po dziewiętnastoletnim pożyciu małżeńskim, dnia 17 lipca 1845 roku, na suchoty, nie przelała tej troski i pieczy na jej rodzoną siostrę”. Anna Katarzyna z Rozbergów Zamojska — bezdzietna a nieszczęśliwa w pożyciu ze swoim mężem złotnikiem — zamieszkawszy u Matejków, zajęła się osieroconą gromadką.

Czy przyszły Mistrz w dzieciństwie czymś się wyróżniał? „...mały Jaś przed rozpoczęciem nauki czytania już się oddawał rysunkom i w nich się odznaczył” — zapewnia Gorzkowski na podstawie zebranych relacji, „...po całych dniach, a nawet i wieczorami rysował w domu, najprzód różne sprzęty domowe, na które patrzał, różne mniejsze zwierzęta, które widział, a gdy to mu się udawało, to potem rwał się do rysowania koni lub nawet ludzi, a wszystko to wzbudzało niezwykły podziw tych, którzy się na to wówczas patrzyli”.

Tradycja rodzinna Matejków z osobą matki związała najwcześniejszy triumf artystyczny Jana: „...nie sam tylko mały Jaś miał do rysunków upodobanie [...] każdy z dzieciaków chciał się w rysunkach odznaczyć, a zdarzały się wśród nich różne spory, kto lepiej rysuje [...]. Słysząc to matka i pragnąc tym sporom zapobiec, dała im temat według własnego wyboru, zastrzegając sobie, że sama ogłosi im wyrok, które z tych dzieci narysuje najlepiej. Po ukończeniu i przejrzeniu tego zadania okazało się, że rysunek małego Jasia, przedstawiający żołnierza przy szturmie, był wtedy najlepszym, dlatego matka jemu pierwszeństwo przyznała...” (Gorzkowski). Zrobiło to pewnie ogromne wrażenie na chłopcu. „W domowym kółku, zwłaszcza w stosunkach ze starszymi, mały Jaś był [...] w owym czasie ambitny, a mały drobiazg lub upominek od starszych już mu sprawiały pociechę; gdy więc bywający w ich domu Zieliński, korepetytor nauki rachunków do dzieci, dawał mu jabłka, to mu to radość sprawiało, bo mniemał, że to odznaka” (Gorzkowski).

Jeśli zwykłe jabłko w jego dłoniach dostojniało, zmieniało się niemal w jabłko królewskie — jakież znaczenie musiał mieć ów laur matczyny...

A potem matki zabrakło, rysy jej zatarły się w pamięci, grób zagubił się na cmentarzu wśród innych mogił, tak jak rozpłynęło się wspomnienie o pochowanej razem z matką siostrze, Łucji, i o zmarłym najmłodszym z braci, Bolesławie.

Został ślepy strach. „Mały Jaś w dziecinnych swych latach miał już bardzo silnie rozwiniętą fantazję, a po nocach pokazywało mu się mnóstwo jakichś potworów, szatanów, duchów z drabinami, z hakami, które w nocy do łóżeczka, gdzie się układał do spania, dobywały się do niego” (Gorzkowski). Noc była groźna, dzień należał do śmiałych. „Matejko opowiadał, jak będąc małym chłopaczkiem łaził po schodach domowych, jak na poręczach spadzistych, które przy tychże były schodach, idąc z drugiego piętra ku dołowi, w dziedzińcu, zsuwał się z góry na dół, jak ta zabawa niebezpieczeństwem groziła [...]. Starszy brat jego Zygmunt [...] wtórował małemu wówczas Jasiowi w upodobanych na schodach zabawach; stanąwszy bowiem w górze, na drugim piętrze wysoko, i wziąwszy w obie swe ręce [...] trzymał go nad przepaścią czas jakiś, by go z bojaźnią oswoić; gdyby na dole ktoś głośno krzyknął albo nastraszył, mały Jaś wtedy musiałby wstrząść się i spaść z rąk brata na bruk dziedzińca...” (Gorzkowski).

Z braterskich eksperymentów wyszedł cało. Mniej fortunnie, acz niegroźnie, skończyły się biegi ruchliwego pięciolatka, który przewrócił się i uderzył o niesiony podnóżek; „...dopiero potem spostrzeżono, że mały Jaś miał nosek w górnej swej części rozbity i całkiem krzywy, a to zostawiło ślady na zawsze, bo do końca życia był nieforemny” (Gorzkowski).

We wspomnieniach o pierwszych latach Matejki przeplatają się dwa nurty: jedna wersja pokazuje Jasia zabiedzonego, nieśmiałego, żałosnego, druga — żywe, swobodne, dowcipne dziecko.

Teściowa Matejki Paulina Giebułtowska — nie bez dozy litościwej pogardy — „lubiła mówić o «Jasiu», późniejszym swoim zięciu, gdy był małym chłopaczkiem, a sierotą po matce w siódmym roku życia: «Biedne to było, blade, zmizerowane chłopiątko; często zziębnięty, miał skłonność do odmrażania rąk i nóg, ojciec nazywał go zmarzłą koszulą»” (Serafińska).

U Gorzkowskiego wizerunek inny. Co prawda w tańcu Jaś wciąż myli kroki i rezygnuje z pląsów w gronie zaproszonych w gościnę dzieci, ale kontenansu nie traci, umie cichutko podejść do uśpionej nad cerowaniem służącej i wysmarować jej twarz okopconym korkiem, malując wąsy, brodę, plamy na policzkach — a nieświadoma sytuacji dziewczyna wybiega na ulicę i powoduje powszechną wesołość.

Przystrojony w szaty z kap i starych sukien, celebruje uroczyste nabożeństwa.

Ulubiona jednak jego zabawa, najulubieńsza, jest ta: „...gdy się schodziły do ich domu znajome dzieci i gdy bawiono się w gry różne, wówczas mały Jaś urządzał [...] takie zabawy, w których najczęściej jakiś król występował: robił dla niego tron niby, z dwóch odsuniętych krzeseł przykrytych dywanem lub kapą z łóżka — w środku puste zostawiał dla ozdoby miejsce — po bokach tronu dwóch stawiał dzieciaków asystujących królowi, a gdy ci siedli na krzesłach, wówczas mały Jaś w upojeniu radości, klaszcząc w dłonie, mówił donośnie: «Jaki to ładny król na ziemi!»”.

Ojcu mógł się wydawać „zmarzłą koszulą”. A on już wtedy tworzył królów. Reżyserował. Władał.

Późniejszy znakomity historyk, Tadeusz Wojciechowski, „od lat sześciu lub siedmiu swego życia chodził często do małych Matejków [...]. Bawili się żołnierzami, których ten rysował i malował, a bracia w licznych egzemplarzach kalkowali do okna i naklejali na kartony. Wojska te, najrozmaitszych mundurów i broni, ustawiały się na wielkim stole i dostarczały niewyczerpanego przedmiotu do zabaw. Przyszły Matejko śmiał się ze swoich braci, że nie umieli sami żołnierzy rysować, tylko musieli niewolniczo przerysowywać to, co on zrobił” (Tarnowski).

„Doszedłszy do lat, w których się zwykle zaczyna pierwsza nauka czytania i pisania, chłopczyk zaczął po trochu uczyć się w domu pod wskazówkami swych braci Franciszka i Edmunda”. „...bracia jego to byli zagorzali polscy patrioci. W domu było dużo ksiąg polskich, które albo głośno czytano, lub na osobności; mały Jaś zamiast iść do zabawy ciągle je czytał...” (Gorzkowski).

Mieszkali Matejkowie oczywiście na Floriańskiej. „W domu ojca Jana na trzecim piętrze o dwóch pokojach z przedpokojem mieściła się cała ówczesna rodzina; w pierwszym obszernym ojciec z synami, w drugim wąskim ciotka Zamojska z p. Marią, siostrą Jana; tu nad komodą wisiały [w późniejszych latach] oszklone prace brata, Zygmunta, kopie znanych reprodukcji: Kościuszko wsparty na pałaszu, książę Józef wskakujący na koniu do Elstery i Krakus w kierezyi, trzymający sztandar rozwinięty w jednej, a kosę w drugiej ręce. Robótki te były akwarelowe, z nalepianymi kawałkami materii jedwabnej w miejscach uniformu, sukmany i sztandaru, z użyciem muszelkowego złota i srebra...” (Jabłoński).

Przyszła chwila, kiedy historia Polski, poznawana z opowieści, z książek, z ilustracji, zadudniła po bruku ulic krakowskich, załomotała w okna. Żołnierzyki porzuciły stół na Floriańskiej, przywdziały uniform już nie naklejony jedwabiem na pamiątkowej akwarelce, wzięły w ręce karabiny...

Jan Matejko urodził się i pierwsze lata przeżył w Rzeczypospolitej Krakowskiej „wolnej, niepodległej i ściśle neutralnej”. Choć dozorowana przez rezydentów trzech „opiekuńczych dworów” i przez policję austriacką — była owa „wolnizna” ostatnim skrawkiem Rzeczypospolitej Polskiej, znakiem nadziei, arką przetrwania. No i miejscem, gdzie aż kłębiło się od spiskowców. Wielkie wpływy miało tu Towarzystwo Demokratyczne Polskie. Przygotowania powstańcze nabrały rozmachu od 1845 roku, kiedy ściągnął w te strony emisariusz nad emisariusze — Edward Dembowski, przemierzający w swych wędrówkach Galicję pod zaborem austriackim i ziemie należące do Wolnego Miasta Krakowa.

Czy starsi bracia Jana znaleźli się w kręgu oddziaływania Dembowskiego? Trudno powiedzieć. Najstarszy z braci, Franciszek, miał wówczas dopiero siedemnaście lat, dom Matejków zgnębiony był żałobą rodzinną po śmierci matki i Łucji. Ale wszyscy oni — tak patriotycznie nastawieni — posłyszeli głos ulicy w lutowych dniach 1846 roku, kiedy wybuchła rewolucja krakowska.

Choć w Galicji pod wpływem prowokacji austriackiej ruch ludowy obrócił się tragicznie przeciw powstańcom, choć od austriackich kul i bagnetów zginął Dembowski, choć powstanie po kilku dniach upadło, a Kraków jesienią 1846 został wcielony do Austrii wedle dawniejszego planu „opiekuńczych dworów” — posiew rewolucji krakowskiej nie poszedł na marne. W świadomości społecznej pozostał głos Manifestu Rządu do Narodu, głoszący: „...wywalczymy sobie skład społeczeństwa, w którym każdy podług zasług i zdolności z dóbr ziemskich będzie mógł użytkować, a przywilej żaden i pod żadnym kształtem mieć nie będzie miejsca...”. Sprawy polskie przez dwa lata wstrząsały sumieniem Europy i wywoływały oburzenie przeciw despotycznym rządom.

Wiosna Ludów, która targnęła całą Europą, porywając w swój wir wiele polskich istnień, wyprowadziła z Floriańskiej i dwóch braci Matejków: Edmunda oraz Zygmunta. Dwudziestoletni Edmund, zaplątany w sprawę odbicia rekrutów zabranych do austriackiego wojska, ruszył na Węgry i wziął udział w powstaniu. Młodziutki Zygmunt, poeta i malarz — ten właśnie, który małego Jasia trzymał nad przepaścią, „by go z bojaźnią oswoić” — poszedł razem z bratem.

Czesi po ojcu, Sasi po matce, Polacy po Krakowie — w walce o wolność Węgier. Wiosna Ludów.

Młodzi Matejkowie walczyli w pułku Wysockiego pod Bánffyhunyad, nad Wagiem i pod St. Morton. Pewnie ciesząc się ze zwycięstwa, wierzyli, że zwyciężą. Aż wojska carskie pod wodzą Paskiewicza przyszły w odsiecz Austriakom i stłumiły powstanie.

Na Floriańską dotarła wieść o Zygmuncie: „...gdy mu kazano broń złożyć lub zginąć na miejscu, to odpowiedział, że broni nie złoży. Był więc natychmiast przez Moskali na śmierć rozsiekany” (Gorzkowski).

Edmund szczęśliwie przekradł się przez Karpaty i wrócił do domu. Tu Austriacy wywęszyli jego pobyt, uwięzili go i skazali na ciężkie więzienie w twierdzy w Komorowie. Edmund przewożony pod konwojem zdołał jednak umknąć i po różnych perturbacjach dotarł aż do Paryża. Z Francji podjął korespondencję z rodziną. Po kilku latach znowu zjechał do Krakowa, ale wobec obciążających go oskarżeń austriackich przyjął dokumenty i imię po zabitym Zygmuncie. (Może zresztą owo podmienienie braterskich imion i tożsamości osób było jakąś analogią z młodzieńczymi doświadczeniami ich ojca? Taka supozycja tłumaczyłaby wiele niejasności z życiorysu pana Franciszka...)

Powrót Edmunda-Zygmunta przypadł jednak dopiero na schyłek lat pięćdziesiątych — a nasza opowieść jeszcze musi się cofnąć nieco.

Jesienią 1847 roku Jaś poszedł do szkoły.

Oddano go do wydziałowej szkoły św. Barbary, „ale ten wybór naukowego zakładu nie był szczęśliwym, bo w owych czasach szkoła św. Barbary pod względem nauki była w zupełnym upadku. [...] i młodzież ówczesna, tak zwani uczniowie szkoły św. Barbary [...], była to młodzież zbyt krewka, natury bardzo gorącej, skłonna może bardziej do bitki i hajdamackich porywów niż do nauki. Jan Matejko, wątły i blady chłopaczek, z ujmującą i miłą twarzyczką, wstąpiwszy do szkoły św. Barbary ocknął się od razu jakby w azjatyckim lesie; nie mając żadnego z natury usposobienia do suchych i pamięciowych nauk, które w szkole wykładały się, spotkał zaraz nieprzełamane w naukach trudności. [...] Doświadczał nieraz od swych współtowarzyszy pewnego znęcania się nawet, a w przystępie swawoli, spotkawszy na ulicy źle ubranego, spychali go do błota albo rynsztoku, co w owych czasach niskiego poziomu wychowania uchodziło za dowcipne żarty” (Gorzkowski).

„Bracia Jana Matejki, wiedząc o złym wpływie szkolnym, postanowili wyrwać co prędzej małego Jasia ze szkoły św. Barbary, a starszy brat jego, Edmund, będąc już w owym czasie na Uniwersytecie Jagiellońskim, tak przygotował podczas wakacji malca, że ten zdał dobrze egzamin i miał już prawo zaraz do Liceum św. Anny zapisać się” (Gorzkowski).

Edmund — jeszcze nieświadom, że rychło ruszy na wojaczkę i tułaczkę — latem 1848 roku przygotował Jasia do Liceum św. Anny; obaj musieli dobrze przyłożyć się do pracy, bo wiadomo, jak wysokie wymagania stawiało swym uczniom owo najstarsze krakowskie liceum (jeszcze i dzisiaj — pod zeświecczoną nazwą Liceum im. Nowodworskiego — jest magnesem i postrachem dla ambicji uczniowskich).

Jak stwierdził Konstanty Górski, zbadawszy księgi szkolne, w pierwszym roku Jaś miał same postępy „dobre”. Tylko w niemieckim było „miernie”. Dla nikogo jednak nie jest tajemnicą specjalny lingwistyczny antytalent Jana Matejki. „Pomimo prac, usiłowań żadnym nie władał on obcym językiem” (Gorzkowski).

Znakomite świadectwo otrzymane po pierwszej klasie wiosną 1849 roku już nie miało się powtórzyć. W drugiej klasie rozmnożyły się stopnie „mierne” (tylko z rysunków pojawił się „celujący”). W trzeciej klasie „mierne” upstrzyły już całe świadectwo, w pierwszym zaś półroczu owej trzeciej klasy pilność była wręcz „niedostateczna”. Po trzeciej klasie — klęska. Jan nie dostał promocji.

Od 1849 roku brakowało opiekuńczego i pomocnego Edmunda, reszta starszego rodzeństwa i ojciec nasłuchiwali, jakie echa dolatują z pobojowisk węgierskich, patrzyli na pogorzeliska Krakowa po straszliwym pożarze miasta w 1850 roku, nie zwracali uwagi na postępy w nauce Jasia. A Jaś?

„...chęć do papieru i ołówka ciągle wracała. Nieraz więc zamiast uważać w szkole to, co nauczyciel wykłada, on siedząc na ławce trzymał w ukryciu papier, ołówek oraz rysował te różne zdarzenia obecnej chwili, które działy się wówczas z uczniami albo z profesorami.

Z tego więc okresu pochodził najpierwszy jego kompozycyjny obrazek, wykonany akwarelą, rodzajowej treści; wyobrażał on owoczesnych profesorów: Tyrchowskiego, Pogonowskiego, Knapczyńskiego, z całą eskortą szkolną, to jest ze stróżami, w chwili gdy uczniów ćwiczyli rózgami, kładąc ich — jak dawniej zwano — na deresiu, to jest na używanych do tej kary ławkach; obrazek ten tak był łudzącej prawdy i takie miał podobieństwo twarzy przedstawionych osób, że wszystkich bardzo zajmował. [...] gdy uczniowie zbierali się czasem w dziedzińcu szkolnym dla zabawy, to Jaś przychodził tamże, by ich ukradkiem rysować; a chociaż z tego powodu następowały różne wśród uczniów zatargi lub szarpaniny, nic jednak to nie pomogło. Sama więc nauka szkolna szła tępo, mały Jaś nie robił postępów, a gdy ojciec jego dowiedział się o tym, to był bardzo wzburzony...” (Gorzkowski).

Ojciec.

W kąśliwych opowieściach Pauliny Giebułtowskiej, przyszłej teściowej Jana, „stary Matejko [...] był skąpy, wyrachowany niezmiernie. [...] wydzielał ściśle odliczone grosze na wydatki codzienne; chłopcom dawał jedną świecę łojową na wieczór do nauki; oni kładli się dokoła świecy (stojącej na stole) podparci łokciami, z rękami pod brodą, co któren mógł najbliżej tego ogniska oświaty” (Serafińska).

O ileż jaśniej owa świeca płonie we wspomnieniach Izydora Pawłowicza Jabłońskiego, który od lat chłopięcych odwiedzał dom Matejków jako kolega Jana: „Powaga ojca i szacunek dla niego były prawdziwie przykładnymi. Istotnie bardzo to był miły i obudzający zaufanie, a rześki staruszek; nie raziło go, że i do północy świece czy lampy się palą dla «umnictwa»”. Duża liczba książek w skromnym mieszkaniu na Floriańskiej też mówi o tym, że skrupulatna mieszczańska oszczędność Franciszka Matejki — która tak drażniła panią Paulinę mającą szeroki, szlachecki gest — nie była wroga sprawom oświaty ani nie wyrządzała krzywdy dzieciom...

„...ojciec mój umarł, gdym liczył dwadzieścia jeden lat — opowiadał potem Jan Marianowi Gorzkowskiemu — a jednak dziś jeszcze, ilekroć razy przypomnę sobie o nim, to mi się serce tak uroczystym przejmie wzruszeniem, czcią i miłością, że te chwile wystarczą mi za najlepsze i najpożądańsze. Było nas dzieci dość wiele; ojciec trzymał nas ostro; jeśli kto rozbił szklankę lub talerz, to go nieunikniona czekała rózga. A jednak jakże to bicie ojcowskie jest dla mnie dziś drogim! Uczuć, które się tworzą w domowym ognisku, nie mogą zastąpić największe potem na świecie powodzenia i szczęścia. Jeżeli ojciec wziął nas kiedy na przechadzkę za miasto, na kopiec Kościuszki lub na kopiec Wandy albo gdzie indziej, jeżeli w drodze dał nam po trzy centy na gruszki, jakaż to była uciecha, ileż to było szczęścia, ile zadowolenia w dziecinnym sercu. Dziś nikt z dzieci nie ma o tym pojęcia, bo cóż dziś dla nich znaczą trzy centy? A jednak dawniej była to dla nas hojna ofiara. Będąc chowany w skromności, długi czas niemal nie znałem smaku winogron, a smak brzoskwiń bardzo już późno poznałem”.

„...ojciec artysty naszego — ciągnie Gorzkowski — [...] był bardzo pracowitym, tak że nie miał ani chwili wolnego czasu, a ten ostatni rys charakteru jakże potężnie odziedziczył syn jego! [...] Sam ciągle pracując, wymagał również pracy od innych, dzieciom nie wolno było nawet chorować, bo gdy ojciec zawsze był czynnym i zdrowym, więc nie rozumiał, co znaczy choroba”.

„Długo był niechętnym zamiłowaniu syna do sztuki, utyskując: «To to zabawka, nie pewny chleb»” — opowiada nam Jabłoński, dobrze znający stosunki na Floriańskiej. „W pokojach tych panowała cisza, wszyscy zajęci pracą, każdy swoim zajęciem, przeważnie nauką. Jan był tu jakby kopciuszkiem, musiał co dzień odbyć z ojcem lekcję gry na fortepianie, której wejście gościa czy przyjaciela nie przerywało, a dopokąd ojciec był w domu, i po lekcji grać jeszcze dłużej musiał...”. „Kiedy Jan grał na fortepianie, często ojciec, sortując nuty na lekcje dawane paniom, robił swoje uwagi: «Jaszu! to było za prędko, to trio a g fałszywie» itp”. (Jakże charakterystyczne, iż Jabłoński — malarz — ani zauważa, że wypełniająca dom Matejków muzyka też jest sztuką...)

„Najzaufańszymi przyjaciółmi rodziny Matejków byli: Szymon Darowski, Maks Zatorski, dr Falęcki, Kazimierz Stankiewicz, Kasper Poller, Henryk Groppler, Sikorski, Giebułtowski ojciec [i jego] synowie Stanisław i Stefan, Podlodowski, z młodszych jeden kolega szkolny Jana [czyli sam Jabłoński]. W zimowych wieczorach nieraz kilku z wymienionych pozostawało do późnej godziny. Franciszek czasem tylko grał na fortepianie — znakomicie, częściej sadzał ojciec Jana do gry; on zwykle wykonywał melodie znanych narodowych pieśni, nadto Pieśń husycką, Marsz żałobny Beethovena i Chopina. Czasem i ojciec wpadał w zapał i zaczynano chórem śpiewać — a jakkolwiek w domu Matejki była oszczędność, to w razie obecności kilku gości do kolacji zasiadała liczba apostołów, przeplatając konsumowanie Bożego daru rozmową o muzyce, historii, literaturze w ogóle i o polityce na przemian, poważnymi zdaniami, a humorystycznymi konceptami na dobranoc”.

Dzieci owych solidnych mieszczan krakowskich, rzemieślników i kupców (wśród których z rzadka trafił się zubożały szlachcic, jak Giebułtowski) — bawiły się razem z Jasiem.

„W stosunkach z rówieśnikami malec był przyjacielskim; będąc w szkołach już zapoznał się z małym Stefanem Giebułtowskim, towarzyszem tegoż samego, zdaje się, naukowego zakładu, do którego chodzili. Znał on i wielu innych chłopczyków mieszkających wówczas na stancji w domu Giebułtowskich w Krakowie, których tamże często odwiedzał. Bywając więc w domu Giebułtowskich, poznał w tym domu i małą ich córeczkę, Teodorę, siostrę Stefana...” (Gorzkowski).

Teodora. Teraz śliczny bobas, tłusty amorek z szafirowym okiem i czarnymi lokami. Kiedy podrośnie, i Jan, i my poświęcimy jej wiele uwagi. Obecnie jednak pięcioletni brzdąc nie zasługuje na zainteresowanie ze strony poważnego trzynastolatka, pochłoniętego swymi pasjami.

„Matejko rysował w domu z wielkim zamiłowaniem, najprzód kopie z ilustracji znajdujących się w Śpiewach historycznych Niemcewicza [...]. Wykonał on wówczas z tej książki z osiemnaście rysunków, a ileż to jednocześnie wychodziło spod ręki tegoż chłopca ołówkowych szkiców Kościuszki albo Poniatowskiego, siedzących na koniu jako bohaterów! Z innej książki, Wieczory pod lipą z ilustracjami Oleszczyńskiego, która również w owych czasach miała wielką wziętość, rysował kopie ze wzorów znajdujących się tamże...” (Gorzkowski).

„Zapalczywie kalkował ryciny z «Przyjaciela Ludu», mianowicie portrety osób historycznych, kostiumy, zamki i inne przedmioty odnoszące się do Polski. Naklejał owe kalki rożkami w swoim albumie, tak zwanym «Skarbczyku». Dostarczony z Biblioteki Jagiellońskiej przez brata, Franciszka, komplet starych drzeworytów sprawił mu trudną do wyrażenia radość; zacny i światły ten brat ciągle znosił mu aż do przesytu różne dzieła ilustrowane, które w domu zawsze można było oglądać; nadto zalecał mu czytanie dzieł, kronik historycznych, słowem — w ogóle pracował swym wpływem na wykształcenie umysłowe Jana, perswadując ojcu wraz z ciotką zamiłowanie syna do malarstwa...” (Jabłoński).

Rok 1851 przyniósł — jak wiemy — fatalne dla Jasia werdykty szkolne.

„...Franciszek, działając łącznie ze znajomym domu swojego, panem Szymonem Darowskim, zdołali ukoić gniew ojca, a ten ostatni udał się zaraz do profesora sztuk pięknych Stattlera i pokazał mu ową znaną małego Jasia akwarelę, wykonaną jeszcze w Liceum św. Anny. Stattler obejrzawszy tę pracę, która tak dosadnie wyobrażała ówczesnych profesorów, w chwili gdy karali uczniów rózgami, dostrzegł od razu znajome twarze i podobieństwo tych osób, uznał zdolności...” (Gorzkowski).

Stanisław Tarnowski już jako siwobrody i dostojny rektor pisze z nieoczekiwanym humorem (zdradzając przy tym, że i własne licealne przeżycia odnalazł „w karykaturze, jaką niegodziwy żak śmiał zrobić ze swoich profesorów”): „Kto z nas jeszcze pamięta, jak się bał Knapczyńskiego i Bartłomieja, co by dał za to, żeby tę karykaturę zobaczyć i przypomnieć sobie te dziecinne strachy i lata! Dość, że bezbożna karykatura stanowiła nieurzędowy zapewne, ale skuteczny allegat do podania...”.

Wielką zasługą Franciszka — historyka z wykształcenia, pracownika Uniwersytetu Jagiellońskiego — było to, że dopomógł młodszemu o dziesięć lat bratu wcześnie podjąć naukę w umiłowanym kierunku. Zasługa tym większa, że uratował przez to Jana od stokroć gorszych kłopotów, jakie niechybnie by nań spadły, gdyby został w Liceum św. Anny. Otóż proklamacja cesarska z 31 grudnia 1851 „najmiłościwiej” pozbawiła mocy prawnej konstytucję z 1849 roku, nadaną przez cesarza pod wpływem wydarzeń Wiosny Ludów. Następstwem „najmiłościwszego” uchylenia konstytucji było wprowadzenie języka niemieckiego do urzędów, germanizacja szkolnictwa, rugi profesorów Polaków, kary za posługiwanie się językiem polskim. Strach pomyśleć, co działoby się wtedy z Janem, nieumiejącym i słowa po niemiecku.

Był już wówczas na szczęście w Szkole Sztuk Pięknych, gdzie obowiązywał „język sztuki”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki