Przeznaczenie Violet i Luke’a - Jessica Sorensen - ebook

Przeznaczenie Violet i Luke’a ebook

Jessica Sorensen

4,3

Opis

Fascynująca opowieść o dwojgu młodych ludziach, którzy za wszelką cenę starają się uciec od przeszłości i wspólnie odnaleźć ścieżkę nowego życia

Życie Luke'a Price’a od zawsze zależało od porządku, kontroli i twardego stawiania czoła światu. Nic nieznaczące związki z kobietami były dla niego rozrywką - sposobem na wyciszenie chorych wspomnień z dzieciństwa. Luke rozpaczliwe pragnie zapomnieć o przeszłości, ale – nieważne, co zrobi - ona i tak będzie go prześladować.

Los nie sprzyjał Violet Hayes. Już jako dziecko została sama na świecie, bez żadnej rodziny. Towarzyszyły jej jedynie wspomnienia o niewyjaśnionym morderstwie rodziców. Dorastała w domach zastępczych, żyjąc pod opieką nieodpowiedzialnych przybranych rodziców, w otoczeniu narkotyków. Nikt o nią nie dbał, gdy próbowała zwalczyć bolesne wspomnienia o nocy, w której odebrano jej rodziców. Ale niepamięć przychodzi z trudem, kiedy nie można zamknąć za sobą niektórych drzwi, a ona nie mogła przestać śnić o tym, co przydarzyło się tamtego tragicznego dnia. Aby poradzić sobie z życiem, dystansuje się do wszystkich wokół i nigdy nie pozwala sobie na uczucia.

I nagle Violet spotyka Luke'a. Obydwoje natychmiast ścierają się, ale równocześnie coś ich ku sobie pcha. Chociaż z tym walczą, powoli otwierają się przed sobą i czują coś, czego jeszcze nigdy nie poznali. Odkrywają, jak bardzo są do siebie podobni. Czeka ich jednak zderzenie z jeszcze jedną trudną prawdą: nie da się uciec od przeszłości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (78 ocen)
43
21
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chwilami

Nie polecam

Okropnie przegadana i nudna. I to dziwne wciskanie retoryki, że ofiara jest odrażająca i dosłownie wszyscy się od takiej osoby odsuwają, a jedna jedyna osoba na świecie tego nie robi.
00

Popularność




Jessica Sorensen Przeznaczenie Violet i Luke'a Tytuł oryginału The Destiny of Violet and Luke ISBN Copyright © 2014 by Jessica SorensenAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016 Redakcja Paulina Tomczyk Fotografia na okładce iStock/Lisa5201 Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla każdego, kto kroczy w rytm bicia swojego serca

Podziękowania

Ogromnie dziękuję mojej agentce Erice Silverman i redaktorce Amy Pierpont. Zawsze będę wdzięczna za waszą pomoc i wskazówki.

Dziękuję rodzinie za wspieranie mnie i podsycanie moich marzeń. Jesteście wspaniali.

Wszystkim, którzy czytają tę książkę, składam stokrotne podziękowania.

Prolog

Luke

Osiem lat

Nienawidzę biegania, ale mam wrażenie, że zawsze to robię. Ciągle gdzieś biegnę. Nieustannie próbuję się schować. Ukrywanie trwa mniej więcej tyle samo czasu co bieganie. Jeśli mi się nie uda, stanie się coś strasznego. Na przykład mnie znajdzie. Albo zmusi do czegoś, od czego robi mi się niedobrze. Do pomagania jej.

— Wychodź. Wychodź, gdziekolwiek jesteś — woła mama śpiewnym głosem, kiedy wybiegam za drzwi. Zaraz zacznie bełkotać, a to znaczy, że znów wzięła lekarstwa. Często je bierze. Zupełnie bez sensu. Też czasem muszę brać lekarstwa, ale robię to tylko wtedy, gdy jestem chory. Kiedy ona je bierze, sprawia wrażenie, że jest z nią gorzej.

Kiedyś taka nie była. Przynajmniej nie do tego stopnia. Mniej więcej rok temu, kiedy jeszcze mieszkał z nami tata, zachowywała się normalnie i nie brała lekarstw. Ale teraz często to robi. Moim zdaniem dostaje świra. A w każdym razie tak mi się wydaje, kiedy porównuję ją z innymi mamami. Obserwuję je, kiedy odbierają ze szkoły moich kolegów. Zawsze wyglądają na szczęśliwe i pewne siebie. Przyjaciele cieszą się na ich widok. Nie uciekają i nie chowają się przed nimi tak jak ja.

Pędzę, by schować się za domem. Uciekam przed dźwiękiem jej głosu. Mama goni mnie i szuka. Zawsze mnie szuka. Nie cierpię tego. Czasem jej nienawidzę — za to, że zmusza mnie, bym biegł i się chował. I za to, że mnie znajduje. Zwykle kryję się pod łóżkiem albo w szafie, czy w innych miejscach w domu, ale ona ostatnio coraz częściej mnie znajduje, więc postanawiam schować się na zewnątrz.

Docieram do schodków wiodących na tylną werandę. Hamuję gwałtownie, dysząc, by wyrównać oddech. Ledwo wystarcza miejsca, bym skulił się pod butwiejącymi deskami. Podciągam kolana pod brodę i opieram na nich głowę. Promienie słońca przesączają się przez szpary między deskami i padają na mnie. Martwię się, bo jeśli słońce mnie widzi, może i ona mnie dojrzy.

Cofam się w głąb, przywierając do najniższego schodka. Usuwam się w cień i wstrzymuję oddech, słysząc, jak skrzypią zawiasy drzwi z moskitierą.

— Luke — odzywa się mama ze szczytu schodów. Szura po deskach stopami w kapciach. Słyszę trzask drzwi z moskitierą. — Luke, jesteś tam?

Chowam twarz w ramionach, powstrzymując łzy, chociaż bardzo chce mi się płakać. Ale jeśli sobie na to pozwolę, ona mnie usłyszy. Pewnie zechce mnie przytulić na pocieszenie, a ja tego nie lubię. Nie znoszę wielu rzeczy, które ona robi. Przez nie czuję się okropnie.

— Luke’u Price — mówi ostrzegawczo, schodząc po stopniach. Zerkam przez szczeliny i dostrzegam różowe puchate kapcie. Od dymu jej papierosa pali mnie w żołądku. — Jeśli tam jesteś i mnie ignorujesz, będziesz miał kłopoty. — Prawie wyśpiewuje te słowa, jakby to była piosenka w grze, w którą się bawimy. Czasem myślę, że z jej perspektywy tak to wygląda. To gra, w którą zawsze przegrywam.

Stopnie skrzypią, gdy schodzi po nich powoli, aż staje na samym dole. Popiół z jej papierosa rozsypuje się na schodku i spada mi na głowę. Parę paprochów ląduje w ustach, ale ich nie wypluwam. Siedzę w bezruchu i staram się, by serce nie biło mi tak głośno. Pocą mi się dłonie.

W końcu, kiedy wydaje się, że minęła wieczność, obraca się i wchodzi na górę, do domu.

— Dobrze, niech będzie po twojemu — mówi.

Nigdy nie jest po mojemu, to wiem na pewno. Dlatego nie ruszam się z miejsca nawet wtedy, gdy zamykają się drzwi moskitiery. Ledwo oddycham. Wiatr wieje, a słońce zmierza ku zachodowi. Czekam, aż niebo zszarzeje. Dopiero wtedy wyglądam przez szpary między deskami. Gdybym miał wybór, zostałbym tutaj na zawsze, w kryjówce pod schodami, ale zgłodniałem i czuję zmęczenie.

Nie widzę jej już ani nie słyszę, więc wychylam głowę spod schodków. Wydaje się, że zapanował spokój, dlatego opieram ręce na ziemi i wyczołguję się na trawnik. Staję prosto i otrzepuję piach i kamyki z porwanych dżinsów. Potem robię głęboki wdech i przemykam obok domu. Szybko wspinam się na płot i staję na trawniku przed domem.

Nigdy nie podobała mi się okolica, w której mieszkamy. Trawniki są żółte i wszystkie budynki wyglądają, jakby wymagały remontu. Mama mówi, że jesteśmy biedni i tylko na tyle nas stać. A to wszystko przez tatę, który nas zostawił i już o nas nie dba. Dlatego nigdy nas nie odwiedza. Niezbyt jej wierzę, bo zawsze kłamie. Na przykład cały czas obiecuje mi, że po raz ostatni zmusza mnie, bym robił coś, czego nie chcę.

Przez chwilę stoję na trawniku i myślę, dokąd pójść. Mógłbym wspiąć się przez okno do pokoju mojej siostry i przeczekać tam, dopóki nie wróci do domu. Może będzie mogła mi pomóc. Chociaż ostatnio dziwnie się zachowuje i złości za każdym razem, gdy coś do niej mówię. Ma szczęście, bo wydaje się, że mama nigdy nie zwraca na nią takiej uwagi, jak na mnie. Nie wiem dlaczego. Staram się ze wszystkich sił stopić z otoczeniem. Nie bałaganię. Tak jak lubi, dbam o porządek w domu. Siedzę cicho. Dużo czasu spędzam w swoim pokoju i układam zabawki według kategorii, jak sobie tego życzy, ale zawsze mnie woła. Amy jednak jest dla niej jakby niewidzialna.

Co za szczęście. Chciałbym się stać niewidzialny.

Postanawiam przejść się do stacji benzynowej na rogu. Tam mogę kupić sobie batonik lub coś w tym rodzaju, bo z głodu boli mnie brzuch. Ale gdy dotykam stopami chodnika, słyszę, że otwierają się frontowe drzwi.

— Luke, wracaj natychmiast — mówi rozgorączkowana, strzelając palcami. Wskazuje podłogę u swoich stóp. — Jesteś mi potrzebny.

Zamieram. Chciałbym być dość odważny, by pobiec chodnikiem. Po prostu odejść i nigdy nie wrócić. Spać w pudle, bo jest przyjemniejsze od mojego sterylnego domu. Ale nie jestem odważny, więc obracam się i staję z nią twarzą w twarz, tak jak sobie tego życzy. Przytrzymuje otwarte drzwi. Spięła niedbale włosy na czubku głowy. Jak zwykle, ma na sobie fioletowy top i szorty w paski. Zupełnie jakby to był jej mundurek, tylko że ona nie ma pracy. Przynajmniej nie takiej porządnej, do której trzeba wkładać mundurek. Zamiast tego sprzedaje swoje lekarstwa dziwakom, którzy stale gapią się na nią albo na Amy, kiedy siostra wychodzi ze swojego pokoju.

Przyzywa mnie zgiętym palcem.

— Wchodź do środka.

Z moich ust wyrywa się drżące westchnienie. Wlokę się ku frontowym drzwiom, a w żołądku wzbierają mdlące wymioty. Zawsze tak jest, kiedy ona mnie potrzebuje. Niedobrze się czuję na myśl o tym, co każe mi robić.

Kiedy docieram do schodów, ona wycofuje się za próg. Nie wygląda na szczęśliwą, ale też nie sprawia wrażenia smutnej. Przytrzymuje drzwi otwarte na oścież, obserwując mnie brązowymi oczami. Przypominają worek ze szklanymi kulkami, które kiedyś kazała mi wyrzucić, bo nie wyglądały dla niej dobrze. Gdy już jestem w środku, zamyka drzwi na skobel znajdujący się na górze. Zasuwa łańcuch i przekręca zamek w klamce, a potem obraca się do mnie.

Zasunęła zasłony. Na stojącej na stoliku do kawy popielniczce w morskim kolorze leży zapalony papieros, wypełniając pokój dymem. Przy stoliku stoi kanapa, cała zakryta folią, która ma zapobiec „zniszczeniu tapicerki przez brudne powietrze”, jak to kiedyś ujęła. Zawsze uważa, że brudne powietrze zaszkodzi jej albo domowi. Dlatego już rzadko wychodzi na zewnątrz.

— Dlaczego uciekałeś? — Podchodzi do kanapy i siada na niej. Unosi papierosa i strzepuje popiół, zanim włoży go do ust. Zaciąga się głęboko. Parę sekund później chmura dymu otacza jej twarz, pokrytą zadrapaniami. — Bawiłeś się?

Kiwam głową, bo tak będzie dla mnie lepiej, niż gdybym przyznał, że się przed nią chowałem.

— Tak.

Znów się zaciąga, a potem wpatruje w figurki kotów ustawione w rządku na jednej z półek, które wiszą na ścianach salonu. Każda półka zastawiona jest figurkami zwierząt, ułożonymi według gatunków. Uporządkowała je podczas jednego ze swoich epizodów, gdy wzięła za dużo lekarstw. Nie tych, po których traci świadomość, ale tych, przez które nie śpi przez długi, długi czas. Obudził mnie brzęk szkła i niezborne mamrotanie, towarzyszące przestawianiu figurek. Gdy wyszedłem z pokoju, rzucała się jak szalona, próbując ustawić wszystko w porządku, „bo inaczej będzie źle”. Wiedziała, że tak się może stać — czuła to w kościach. Ale ja myślę, że zło już nadeszło. Wiele, wiele zła.

— Luke, skup się — mówi mama.

Odrywam wzrok od figurek. Żałuję, że nie jestem jedną z nich. Stałbym sobie na półce i patrzył, co będzie dalej, zamiast brać w tym udział. Mama przekłada papierosa do drugiej ręki i pochyla się na bok, chwytając drewniane „pudełeczko na lekarstwa”. Kładzie je na udach, po raz ostatni wsuwa papierosa do ust i odkłada go, włączając światło.

— Przestań się ociągać i podejdź bliżej.

Cały sztywnieję. Zerkam przez ramię na drzwi wejściowe. Mam nadzieję, że Amy wróci do domu i przeszkodzi nam, tak bym mógł znaleźć inną kryjówkę. Ale siostra się nie pojawia, a ja zostałem tutaj sam. Z nią.

— Muszę? — bąkam cicho.

Kiwa głową z szaleństwem w oczach.

— Musisz.

Trzęsę się, obracam i podchodzę do kanapy. Siadam obok niej. Klepie mnie kilka razy po głowie, jakbym był jej zwierzątkiem. Często tak robi. Zastanawiam się, jak mnie widzi. Czy jestem dla niej zwierzątkiem, a nie dzieckiem?

— Dzisiaj byłeś niegrzecznym chłopcem. — Jej palce wciąż dotykają moich włosów. Nienawidzę, gdy tak robi. Mam ochotę ogolić głowę na łyso, żeby nie mogła mnie dotknąć. — Powinieneś był przyjść, kiedy cię wołałam.

— Przepraszam — kłamię, bo jest mi smutno tylko dlatego, że mnie znalazła. Muszę wymyślić lepsze kryjówki i siedzieć w nich tak długo, aż przestanie mnie szukać. Może wtedy stanę się niewidzialny jak Amy.

— Nie szkodzi. — Gładzi mnie po twarzy i karku, a potem odsuwa dłoń. Całuje mnie w policzek. Zamykam oczy, wstrzymując oddech. Duszę w sobie okrzyk: „Nie dotykaj mnie!”. — Wiem w głębi serca, że jesteś dobrym chłopcem.

Nie, nie jestem. Jestem okropny, bo cię nienawidzę. Naprawdę. Nienawidzę cię tak bardzo, że chciałbym, żebyś zniknęła.

Zaczyna mruczeć wymyśloną przez siebie piosenkę. Zdejmuje pokrywkę z pudełka i ostrożnie odkłada ją na bok. Nie muszę nawet zaglądać do środka, żeby wiedzieć, co tam jest. Łyżka, zapalniczka, mała plastikowa torebka z czymś, co przypomina brązowy cukier, cienka bawełniana ściereczka, pół butelki wody, duża gumowa opaska oraz igła i strzykawka, które pewnie ukradła z moich zapasów do zastrzyków z insuliny.

— Pamiętasz, co robić? — pyta i znów zaczyna podśpiewywać.

Kiwam głową, czując palące łzy w kącikach oczu. Nie chcę tego robić. Nie chcę robić nic, co mi każe.

— Tak.

— Dobrze. — Znów poklepuje mnie po głowie, tym razem bardziej szorstko.

Nie patrzę na nią, gdy otwiera woreczek i wsypuje nieco brązowej substancji na metalową łyżkę, dolewając trochę wody. Mogę sobie wyobrazić jej ruchy, bo widziałem wiele razy, jak to robi. Czasem dwa razy dziennie. Wszystko zależy od tego, ile do siebie mówi. Jeśli często, to tak samo często wyjmuje igłę. Ale czasami, kiedy się uspokaja, nie jest tak źle. Lubię spokojniejsze dni, kiedy skupia się na sprzątaniu albo zamyka się w sobie. Wystarczy mi nawet, kiedy leży nieprzytomna.

Podgrzewa łyżkę zapalniczką, mamrocząc pod nosem słowa piosenki. Ma piękny głos, ale śpiewa przerażające rzeczy. Kiedy już łyżka odpowiednio się rozgrzeje, zawiązuje opaskę wokół ramienia, a ja siadam obok niej. Postukuję palcami w nogę i udaję, że jestem gdzie indziej. Gdziekolwiek, byle nie tutaj.

Nienawidzę jej.

— A teraz, Luke, pomożesz mi, tak? — mówi, kiedy w koń­cu lekarstwo stapia się w kałużę płynu i zostaje wessane do strzykawki.

Obracam się do niej i trzęsę z nerwów. Zawsze się trzęsę. Zawsze jestem zdenerwowany. Cały czas. Zawsze martwię się, że zrobię coś źle. Coś zepsuję. Natychmiast podaje mi strzykawkę i kładzie na moich udach wyprostowaną rękę. Jej ramię nad łokciem pokrywają fioletowe ślady i czerwone kropki w miejscach, gdzie wcześniej igła zanurzała się w ciele. Żyły rysują się ciemnym śladem na skórze. Nie znoszę widoku, kiedy igła zanurza się głęboko, dokładnie tak jak ona lubi. Jak zwykle zbliżam igłę do jej ramienia tam, gdzie widać inne ślady. Ręka mi drży.

— Proszę, nie zmuszaj mnie do tego — szepczę. — Proszę, mamo. — Nie wiem jednak, po co próbuję. Zrobi wszystko, żeby dostać swoje lekarstwo. Naprawdę wszystko. Straszne rzeczy, których normalni ludzie by nie zrobili.

— Oddychaj głęboko, pamiętasz? — Ignoruje mnie, otulając drugą dłonią mój kark. — Pamiętaj, nie omiń żyły. Możesz zranić mnie w ramię, a nawet mnie zabić, jeśli nie będziesz ostrożny, wiesz? — mówi to słodkim głosem, jakby to były miłe słowa, które sprawią, że nie będę się denerwować.

Ale to tylko pogarsza sprawę, zwłaszcza że część mnie chce, bym ominął żyłę. Muszę wziąć kilka głębokich oddechów, zanim uspokoję się w środku i wyrwę myśli z tego mrocznego miejsca, gdzie zawsze wędrują. Przypominam sobie, że nie chcę jej zrobić krzywdy. Nie chcę.

Kiedy opanowuję nerwy, zanurzam igłę w jej żyle, tak jak to robiłem setki razy. Za każdym razem czuję, jakbym robił to sobie sam. Czuję ukłucie. Wzdrygam się, gdy jej mięśnie tężeją pod wpływem wbijającej się igły. Naciskam tłok i lekarstwo wpływa w jej żyły. Parę sekund później wydaje z siebie ten dziwny dźwięk, a potem opada na kanapę, ciągnąc mnie ze sobą. Pospiesznie wyjmuję igłę, zanim całkowicie opadniemy na poduszki.

— Dziękuję, Luke — mówi sennie, klepiąc mnie po głowie i przytulając do siebie. W jej gardle wibruje dźwięk, jakby próbowała znów podśpiewywać, ale głos nie może wyrwać się z uwięzi, tak jak ja.

Zaciskam wargi i gapię się w ścianę, prawie nie oddychając. Po chwili jej ramię opada bez życia na bok, a dłoń uderza o podłogę. Powieki drżą, a ja na jakiś czas uwalniam się z jej objęć.

Siadam prosto, powstrzymując łzy. Nienawidzę jej, że mnie do tego zmusza. Nienawidzę siebie, bo w głębi duszy cieszę się, że straciła przytomność. Rzucam strzykawkę na stolik i wstaję. Zbierając wszystkie siły, przekręcam ją na bok, bo czasem wymiotuje. Teraz w całym domu panuje cisza, tak jak lubię. A jednocześnie nie podoba mi się to, bo pustka mnie pochłania. Chcę tylko tego, co mają inne dzieci, te, które bawią się w parku na huśtawkach, a rodzice bujają je coraz wyżej. Zawsze są radosne, zawsze się śmieją. Wydaje się, że wszyscy są tacy, tylko nie ja. Nawet gdy mam lepszy nastrój, ciągle przypominam sobie to uczucie, które ogarnia mnie teraz: ohydne i lepkie, zmieszane z nienawiścią i smutkiem. Przez nie czuję cały czas mdłości. Zawsze ściera uśmiech z mojej twarzy, a mnie nawet nie chce się przywołać go ponownie. Szczęście nie jest prawdziwe. To tylko życzenie.

Wrzucam strzykawkę i łyżkę do pudełka. Zastanawiam się, czy moje życie zawsze będzie tak wyglądać. Czy zawsze będę nosić w sobie tyle smutku i nienawiści. Zaczynam się trząść, zanim wszystkie rzeczy lądują w pudełku. Chcę gdzieś uciec — znów dokądś pobiec. Nie zniosę tego dłużej. Nie zniosę mieszkania tutaj. Z nią.

— Nie mogę tego znieść! — wrzeszczę z całej siły i walę pięścią w stolik do kawy. Dłoń odskakuje z głuchym odgłosem. Boli tak bardzo, że łzy szczypią mnie w oczy. Płaczę z bólu i osuwam się na podłogę, ale oczywiście nikt mnie nie słyszy.

Nigdy mnie nikt nie słyszy.

Violet

Trzynaście lat

Nie cierpię się przenosić. Nie tylko z domu do domu, ale i od rodziny do rodziny. Nie znoszę tego, że muszę ruszać rękami i nogami, posuwać się do przodu, bo to oznacza kolejne nowe miejsce, do którego właśnie zmierzam. Gdyby to zależało ode mnie, siedziałabym w bezruchu. Nigdy nie poszłabym do przodu. Nigdzie bym się nie ruszyła. Sęk w tym, że muszę. To nie wybór. Nigdy nie wiem dokładnie, dokąd trafię ani kto mi przypadnie. Czasem rodziny są w porządku, ale czasem nie. Pijacy. Religijne świry. Opętani nienawiścią. Wędrujące rączki.

Moi obecni opiekunowie ciągle mi mówią, że wszystko robię źle i powinnam być jak ich córka Jennifer. Zacznijmy od tego, że nie wiem, po co mnie przyjęli. Zdaje się, że są zadowoleni z dziecka, które już mają, a ja jestem tylko dekoracją, błyskotką do pokazania przyjaciołom, by ci wiedzieli, jacy moi gospodarze są wspaniałomyślni, biorąc pod opiekę dziecko z takimi problemami. Jestem niechcianą sierotą, którą wzięli w nadziei, że mnie naprawią, a ich rodzina będzie wydawać się jeszcze wspanialsza.

— To takie miłe z waszej strony, że daliście jej dom — mówi Amelii, mojej obecnej matce, kobieta z ogniście czerwonymi włosami. W domu odbywa się właśnie sąsiedzkie przyjęcie. Amelia często je wydaje, a potem uskarża się na nie mężowi. — Te biedne dzieci naprawdę potrzebują dachu nad głową.

Amelia zerka na mnie. Siedzę na krześle przy stole, gdzie kazano mi zostać przez całe przyjęcie.

— Tak, ale to trudne, wiesz? — Ma na sobie żółty sweter, który przypomina mi kanarka w domu innych przybranych rodziców. Nigdy nie przestawał ćwierkać. Amelia układa krakersy i plastry sera na dużym półmisku w kwiaty i podchodzi do lodówki. — Jest problematycznym dzieckiem. — Otwiera drzwi i wyjmuje wielki dzban lemoniady. Znów na mnie zerka, a potem pochyla się do rudej, zniżając głos: — Cały czas jest wściekła. Pewnego dnia zbiła wazon, bo nie mogła znaleźć butów… ale pracujemy nad nią.

Cały czas wściekła. Chyba wszyscy to powtarzają. Jestem taka zła na świat. To zrozumiałe, zważywszy przez co przeszłam, ale mimo to nikt nie chce mieć z tym do czynienia. Pewnie przechowuję w sobie za dużo gniewu. Jestem zepsuta. Niestabilna. Może nawet niebezpieczna. Mam w sobie wszystko, czego dorośli nie chcą widzieć w dziecku. Oni pragną uśmiechów i dzieci, dzięki którym sami się uśmiechają. Ja jestem mroczną, przerażającą stroną dzieciństwa. Daję słowo, czekają tylko, aż zrobię coś, co da im pretekst, by się mnie pozbyć. Wtedy będą mogli wszystkim powiedzieć, że się starali, ale mam za dużo problemów, żeby mi można było pomóc.

— I te jej koszmary — ciągnie Amelia. — Co noc budzi się z krzykiem. Kiedyś zmoczyła się w łóżko. Przybiegła nawet do naszej sypialni, mówiąc, że boi się spać sama. — Kieruje wzrok na wytartego fioletowego misia, którego przytulam. — Jest bardzo niedojrzała i wszędzie nosi ze sobą tego pluszaka… To dziwne.

Nienawidzę jej. Nie rozumie, jak to jest zobaczyć rzeczy, które zdaniem większości ludzi nie powinny istnieć. W mojej głowie tkwi brzydka prawda, namalowana czerwienią. Nie mogę się otrząsnąć z tych obrazów. Śmierć. Okrucieństwo. Przerażenie. Ludzie odbierający życie innym, jakby to nic nie znaczyło. Zostawiający mnie w tyle, bym niosła w sobie ohydną, zgniłą prawdę. Samotna. Czemu mnie zostawili? Pluszowy miś jest wszystkim, co pozostało z czasów, zanim moje życie zatonęło w brzydocie.

Odwracam głowę od dźwięku jej głosu i gapię się przez okno na promienie słońca odbijające się w przypominającej tulipana ozdobie na trawniku. Przytulam do piersi misia. Tata dał mi go jako przedwczesny prezent urodzinowy na dzień przed swoją śmiercią. Na tulipanie przyklejono małe paciorki w kształcie serduszek. Kiedy pada na nie słońce, błyszczą się, a na betonowej posadzce tylnej werandy tańczą iskierki. To piękny widok. Skupiam się na nim, tłumiąc gniew gdzieś w głębi siebie. Staram się kontrolować emocje. Inaczej wszystkie pogrzebane uczucia wydostaną się ze środka i nie będę miała wyboru, jak tylko znaleźć sposób, by się od nich odciąć — znów poczuć przypływ adrenaliny.

Poza tym Amelia nie musi przypominać mi o tym, co już wiem. Wiem, co robię każdej nocy, tak samo jak wiem, kim dla nich jestem i że za mniej więcej parę miesięcy zmęczą się mną i odeślą gdzie indziej, do innego domu. Wszystko, co robię, znów będzie denerwować innych ludzi, więc przekażą mnie dalej. To działa jak mechanizm w zegarku. Nie spodziewam się niczego więcej. Oczekiwania prowadzą do rozczarowań. Kiedy byłam mała, miałam oczekiwania — że będę szczęśliwa, będę uśmiechać się i dorastać z mamą i tatą — ale to marzenie skończyło się w dniu, w którym umarli.

— Violet — warczy Amelia.

Szybko obracam głowę. Ona i jej ruda przyjaciółka gapią się na mnie ze zmartwieniem i cieniem przestrachu w oczach. Zastanawiam się, ile jej towarzyszka o mnie wie. Czy dowiedziała się o tamtej nocy? O tym, co widziałam? Przed czym uciekłam? Przed czym nie udało mi się uciec? Czy przez to się mnie boi?

— Słuchasz mnie?

Potrząsam głową.

— Nie.

Unosi brew i otwiera szafkę nad głową.

— Nie, a co dalej?

Sadzam misia na kolanach i mówię sobie, że muszę odciąć się od gniewu, bo ostatnim razem, kiedy dałam mu upust, zniszczyłam wiele rzeczy i wtedy wysłano mnie tutaj.

— Nie, proszę pani.

Opuszcza brew i wyciąga z górnej szafki kilka puszek fasoli.

— Dobrze, a jeśli po raz pierwszy mnie posłuchasz, to znajdziemy się na dobrej ścieżce.

— Słucham teraz. — Widzę, że się marszczy. — Przepraszam. Słucham teraz, proszę pani.

Patrzy na mnie twardo zimnym wzrokiem, ustawiając puszki na blacie. Wyciąga otwieracz do konserw z szuflady.

— Powiedziałam, żebyś poszła do garażu i przyniosła mi trochę mięsa na hamburgery z zapasowej zamrażarki.

Kiwam głową i zeskakuję z krzesła. Zabieram ze sobą misia. Czuję ulgę, że mogę wydostać się z dusznej kuchni, z dala od jej przyjaciółki, która patrzy na mnie tak, jakbym miała ją zaraz dźgnąć nożem. Wychodząc za drzwi, słyszę, jak Amelia mówi:

— Chyba skontaktuję się z opieką społeczną, żeby ją zabrali… Nie okazała się taka, jak się spodziewałam.

„Nigdy niczego się nie spodziewaj”. Chcę się obrócić i powiedzieć jej te słowa, ale zamiast tego idę do garażu. Światła się palą. Zbiegam po schodkach i omijam niewielki samochód, kierując się ku zamrażarce w kącie. Ale zastygam, widząc tam Jennifer. Towarzyszy jej chłopak i dwie dziewczyny. Grzebią coś przy rowerach.

— Patrzcie, kogo przyniosło — szydzi ze mnie Jennifer, zdejmując rower ze ściany. Jest różowy jak jej sukienka. Kiedyś też miałam rower, tylko fioletowy, bo nie znoszę różu. Ale nigdy nie nauczyłam się na nim jeździć. Teraz to część mojego dawnego życia, spakowana w karton i sprzedana razem z resztą mojego dzieciństwa. — To Violet i głupi miś. — Zerka na przyjaciół. — Zawsze go ze sobą nosi, jak niemowlaka.

Trzymam misia przy sobie i ignoruję ją najlepiej, jak umiem, bo tylko tyle mogę zrobić. To nie mój dom ani nie moja rodzina. Nikt nie stanie po mojej stronie. Jestem sama na świecie i wcześnie to zrozumiałam. Dzięki temu, że przyzwyczaiłam się do wiecznej samotności, moje życie od paru lat stało się łatwiejsze.

Przemykam obok niej i jej przyjaciół, którzy śmieją się, kiedy mówi ściszonym głosem, że zalatuje ode mnie jak od bezdomnego. Otwieram zamrażarkę i wyciągam porcję mrożonego mięsa na hamburgery. Zamykam pokrywę i obracam się ku tylnym drzwiom. Jennifer porzuca swój rower i staje strategicznie na mojej ścieżce.

— Przesuniesz się, proszę? — pytam grzecznie, wtykając mięso pod jedno ramię, a misia pod drugie. Robię unik, ale Jennifer zastawia mi drogę, wyciągając ręce w bok.

— Troll — śmieje się chłopak. Dziewczyny mu wtórują.

— To mój dom — Jennifer uśmiecha się złośliwie — nie twój, więc nie mów mi, co mam robić.

Unoszę mięso, z całych sił starając się powściągnąć gniew.

— Tak, ale twoja mama kazała mi to przynieść.

Kładzie ręce na biodrach i mówi do mnie wyniośle:

— To dlatego, że uważa cię za naszą służącą. Podsłuchałam, jak mówiła kiedyś tacie, że po to cię przyjęli. Potrzebowali kogoś do sprzątania domu.

Nie pozwól, by cię sprowokowała. To się nie liczy. Nic nie ma znaczenia.

— Zejdź mi z drogi — mówię przez zaciśnięte zęby.

Potrząsa głową.

— Nie ma mowy. Nie muszę cię słuchać, fujaro. Śmierdząca wariatka.

Pozostali wybuchają śmiechem. Wiele mnie kosztuje, żeby nie walnąć jej w twarz. Nauczono cię być lepszą od takich ludzi. Mama i tata chcieliby, byś była lepsza. Przesuwam się w drugą stronę, ale ona naśladuje mój krok i kopie mnie w goleń. Ból promieniuje w mojej nodze, ale nie daję jej satysfakcji i nie reaguję. Zachowuję spokój.

— Nic dziwnego, że nie masz rodziców. Pewnie cię nie chcieli — szydzi ze mnie. — O, czekaj, właśnie. Umarli… pewnie sama ich zabiłaś.

— Zamknij się — ostrzegam ją. Trzęsę się, kiedy do niej podchodzę. Czuję płonący we mnie gniew. Jestem na skraju wybuchu.

— Bo co? — Nie cofa się. Chłopak wstaje z podłogi i zmierza w naszym kierunku. Jego twarz ma taki wyraz, że chcę uciekać. Ale nie zrobię tego. Jestem pewna, że goniliby mnie. Na koniec i tak mnie o wszystko obwinią.

— Co masz na myśli, mówiąc, że ona ich zabiła? — pyta, ścierając kciukiem jakąś smugę z czoła.

Jennifer uśmiecha się złośliwie i obraca do niego.

— Nie słyszałeś jej historii?

— Zamknij się — przerywam, przysuwając się tak blisko, że niemal zbijam ją z nóg. Unoszę przed sobą dłoń, jakbym miała ją popchnąć. — Ostrzegam cię.

Ale ona kontynuuje, jakbym nie istniała.

— Jej rodzice zostali zamordowani. — Zerka na mnie z nienawiścią i okrucieństwem w oczach. — Słyszałam, jak moja mama mówiła, że to ona ich znalazła. Ale pewnie stało się tak dlatego, że sama to zrobiła. Jest obłąkana.

Widzę mamę i tatę w sypialni. Otacza ich krew. Wszystko znika. Szybko wyrzucam obraz z głowy, aż widzę tylko czerwień. Wszędzie. Krew. Czerwień. Krew. Śmierć. I głupią dziewczynkę, która stamtąd nie odchodzi.

Rzucam mięso na hamburgery na podłogę. Nie obchodzi mnie to, co się ze mną stanie. Łapię w garść jej blond włosy i szarpię za nie.

— Cofnij te słowa! — krzyczę, ciągnąc mocniej. Okrążam przód samochodu, oddalając się od chłopaka. Wlokę za sobą Jennifer.

Zaczyna płakać z odchyloną do tyłu głową. Łzy ciekną jej z oczu.

— Ty zła suko!

— Puść ją! — wrzeszczy chłopak, biegnąc wokół samochodu. — Ty obłąkana psychopatko! — Obraca się do pozostałych dziewczyn i mówi im, by poszły po kogoś, a one wybiegają. Też patrzą na mnie jak na wariatkę.

Wiem, że za chwilę pojawi się Amelia i niedługo potem zadzwoni po kogoś z opieki, żeby mnie zabrał. Trzęsę się z gniewu i nienawiści. Kieruję wszystko ku Jennifer, bo to ona przede mną stoi. Nikt inny. Obrazy i uczucia mieszają się ze sobą. Znów jestem w domu rodzinnym i wchodzę do pokoju, widząc krew… słysząc głosy…

Trzęsę się tak bardzo, że palce nie mają siły przytrzymać Jennifer. Wypuszczam ją. Natychmiast zatacza się w przód, na maskę samochodu. Odzyskuje równowagę, obraca się i uderza mnie tak mocno, że padam na ziemię, waląc głową w ścianę.

— Ty psychopatko! — wrzeszczy, cała czerwona na twarzy. Łzy ciekną jej z oczu. — Mama i tata cię odeślą.

Wpatruję się w podłogę przed jej stopami. W bezruchu przytulam misia.

Chrząka z frustracją i tupie nogą, a potem wybiega z garażu.

Parę chwil później wpada Amelia. Krzyczy, jeszcze zanim się do mnie zbliży.

— Już cię tu nie ma! Rozumiesz?

— Tak. — Nie ma we mnie nawet kropli emocji, a mój głos brzmi głucho.

— Tak, i co dalej? — Czeka z założonymi rękami, aż jej odpowiem.

Nic nie mówię, bo już nie muszę. Skończyłam z tym domem. To, co się zdarzyło, nie zostanie wymazane. Nie mogę zmienić przeszłości tak samo, jak nie mogę kontrolować przyszłości.

Wścieka się, a jej twarz różowieje, gdy próbuje powstrzymać gniew. Mówi mi, że jestem nic niewarta. Mówi, że nikt mnie nie zechce. Mówi, że stąd odchodzę. Mówi wszystko to, co już wiem.

— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — wrzeszczy, a ja potrząsam głową. W napadzie gniewu wyrywa mi misia.

Otrząsam się z transu.

— Hej, to moje! — krzyczę, podnosząc się gwałtownie. Rzucam się po misia. Uderzam ramieniem w jej rękę, gdy usuwa go spoza mojego zasięgu.

Cofa się i chowa rękę za plecami.

— To kara za to, że skrzywdziłaś moją córkę.

— Twoja córka na to zasłużyła. — Wpadam w panikę. Jeśli zrobi coś mojemu misiowi, nie zniosę tego. Potrzebuję go, inaczej nie przetrwam. Nie chcę przetrwać. Czemu ja przeżyłam?

— Cóż, kiedy będziesz gotowa, żeby przeprosić Jennifer, odzyskasz go. — Kieruje się w stronę drzwi, gdzie stoi Jennifer z uśmiechem na ustach.

— Przepraszam — warczę. Tak bardzo pragnę odzyskać misia, że w tej chwili zrobię wszystko, co każe. — Proszę, nie zabieraj go. — Desperacja płonie w moim głosie. — Tylko to mi zostało po mamie i tacie. Tylko tyle mam — błagam, słaba i żałosna. Nienawidzę tego. Nienawidzę siebie. Ale potrzebuję tego misia.

Jennifer uśmiecha się do mnie szeroko. Zakłada ramiona na piersiach i opiera się o framugę drzwi. Na jej policzkach widnieją plamy od schnących łez.

— Mamo, jej chyba nie jest naprawdę przykro.

Amelia przygląda mi się przez chwilę.

— Mnie też się tak wydaje. — Marszczy brwi z rozczarowaniem, jakby w końcu dostrzegła, że nie może mnie naprawić, a potem obraca się ku drzwiom z moim misiem w ręku. — Dostaniesz go z powrotem, kiedy usłyszę z twoich ust prawdziwe przeprosiny. I lepiej, żeby to było szybko, bo nie zostaniesz tu długo.

— Powiedziałam, że przepraszam — wrzeszczę, zaciskając w pięści ręce zwisające po bokach. — Co chcesz jeszcze, do cholery, usłyszeć?

Nie odpowiada mi i wchodzi do domu z moim misiem. Jennifer uśmiecha się do mnie złośliwie i odwraca. Gasi świat­ła i zamyka drzwi, znikając w środku.

W garażu zalega ciemność, która mnie pochłania. Ale to nic takiego, czego nie mogłabym znieść. Zobaczenie czegoś może być znacznie gorsze od samej ciemności. Lubię ciemność.

Ześlizguję się na podłogę i opieram o ścianę, przysuwając kolana pod brodę. Ogarnia mnie mrok. Kilka łez wymyka się spod powiek i płynie po policzkach. Pozwalam, by popłynęło ich więcej. Mówię sobie, że to nic nie szkodzi, bo jest ciemno, a w ciemnościach nic nie widać.

Ale po chwili nie mogę powstrzymać łez. W głowie wciąż od nowa rozbrzmiewa mi to, co powiedziała Jennifer i pozostałe dzieciaki. Myślę o tym, kiedy po raz ostatni widziałam rodziców w trumnach, i o tym, jak się tam znaleźli. Krew. Nigdy nie zapomnę krwi. Na podłodze. Na mnie.

Płynie jeszcze więcej łez, które moczą całą moją twarz. Serce wali w piersiach. Ciągnę się za włosy i krzyczę przez zaciśnięte zęby, kopiąc w podłogę. Pod skórą czuję ukłucia niewidzialnych żyletek i igieł. Nie umiem wyłączyć emocji. Nie potrafię jasno myśleć. Płuca wołają o powietrze. Wszystko boli. Nie zniosę tego dłużej. Muszę to z siebie wypuścić. Muszę oddychać.

Gramolę się na nogi i brnę w ciemnościach, aż odnajduję drzwi na podjazd. Otwieram je szeroko i wybiegam na świat­ło słoneczne. Biegnę obok samochodów na podjeździe ku krawężnikowi. Nie zwalniam, docierając do autostrady przed domem, którą pędzą samochody. Bez wahania wchodzę na środek ulicy i staję na żółtej przerywanej linii, wyciągając ręce na boki. W oczach wzbierają łzy. Mrugam, oślepiona blaskiem słońca. Im dłużej tam stoję, tym bardziej przyspiesza mi puls. Władzę nade mną obejmuje ten przypływ energii, który stał się jedyną znajomą rzeczą w moim życiu.

Czuję, jakbym unosiła się w powietrzu. Kieruję się ku czemuś odmiennemu od bycia przesuwaną, przekazywaną, oddawaną, odrzucaną i zapominaną. Przede mną nieznane i nie wiem, co się stanie. To takie wyzwalające. Tkwię w miejscu; nawet kiedy słyszę ryk silnika, czekam, aż dobiega mnie szum opon. Aż widzę samochód. Jest tak blisko, że kierowca trąbi. Czuję przypływ adrenaliny, która osusza ciało i umysł ze smutku i paniki. Emocje opadają, a ja czuję tylko euforię. Wtedy uskakuję na prawo, gdzie droga styka się z trawą, a samochód zbacza w lewo, by mnie ominąć. Hamulce piszczą. Słychać trąbienie. Ktoś krzyczy.

Leżę w milczeniu na trawie i czuję się dwadzieścia razy lepiej niż w garażu. W ciemnej dziurze odrętwienia pojawia się zadowolenie. Teraz czuję się dobrze, będąc niechcianym dzieckiem. Pewnie lepiej by było, gdyby umarło ono razem z rodzicami, zamiast żyć w samotności.

Rozdział pierwszy

Violet

Pierwszy rok studiów

Przylepiłam do twarzy fałszywy uśmiech. Nikt w otaczającym tłumie ludzi nie rozpozna, czy jest prawdziwy, czy nie. Nikogo to zresztą nie obchodzi, tak samo jak mnie. Jestem tutaj, udając promyczek słońca, tylko z trzech powodów: po pierwsze, wiele zawdzięczam Prestonowi, ostatniemu z moich przybranych rodziców, który zaopiekował się mną, zanim skończyłam osiemnaście lat, bo podarował mi dom, gdy nikt już nie miał na to ochoty; po drugie, potrzebuję pieniędzy; i po trzecie, uwielbiam ten przypływ świadomości, że mogą mnie w każdym momencie złapać — i to tak bardzo, że się od tego uzależniam, tak jak alkoholik od flaszki.

— Chcesz kolejkę? — Facet — ma na imię Jason, Jessie albo jakoś inaczej na „J” — przekrzykuje żwawą piosenkę, dudniącą w głośnikach. Unosi przed moją twarzą pustą szklankę. Jego oczy zaćmiewa alkohol i głupota, czyli w zasadzie jedno i to samo.

Potrząsam głową, olśniewając fałszywym uśmiechem. Noszę go prawie jak naszyjnik. Błyszczy, a ja dzięki niemu wyglądam ładnie, kiedy pokazuję się wśród ludzi. Wracając do domu, zdejmuję go i odrzucam na bok.

— Nie, dzięki.

— Na pewno? — pyta, a potem przechyla w tył głowę i wyżłopuje resztę piwa. Na granatową koszulkę polo cieknie strużka z ust.

Już mam powiedzieć „Tak, na pewno”, ale się powstrzymuję i kiwam głową, bo wiem, że zawsze dobrze wtapiać się w tłum. Wyglądam wtedy mniej podejrzanie, a ludzie nie czują się przy mnie nieswojo i zaczynają mi ufać.

— A czemu nie? — Zamierzam powiedzieć to od niechcenia, nawet jeśli nie znoszę ognistego smaku mocnego alkoholu. Rzadko go piję, ale nie tylko ze względu na jego smak. Chodzi o to, co się dzieje, kiedy znajdzie się we krwi. Pojawia się moje wściekłe, niestabilne, dążące do samodestrukcji alter ego. Muszę zachować trzeźwość. Przynajmniej wtedy mogę zapanować nad swoim ryzykanctwem. Ale kiedy się upijam, wszystko wygląda zupełnie inaczej, a ja nie chcę się dziś w to bawić. Ledwo tknęłam piwo, które trzymam w ręku, i nie mam zamiaru go kończyć.

Jessie czy Jason uśmiecha się tym szerokim, głupawym, pozbawionym uroku uśmiechem.

— Kurde, jasne! — prawie krzyczy, jakbyśmy mieli coś do uczczenia.

Mam ochotę przewrócić oczami. Unosi rękę, bym przybiła z nim piątkę, więc walę dłonią o jego dłoń, wzdychając w duchu z irytacją, chociaż to znak, że jest na dobrej drodze do przemiany w niezbornego, pijanego idiotę.

Zawsze jest tak samo. Upić ich, bo wtedy dostaje się więcej pieniędzy. Tego nauczył mnie Preston i tym się właśnie teraz zajmuję prawie każdego wieczoru, uczęszczając na imprezy w sąsiednich miasteczkach. Ale nigdy w mieście, gdzie chodzę do college’u. To by było zbyt ryzykowne. Mogliby mnie zauważyć, jak twierdzi Preston.

Mam na sobie obcisłą czarną sukienkę, która podkreśla, jak mało jestem zaokrąglona. Strój uzupełnia skórzana kurtka i sznurowane kozaki do ud. W czarnych kręconych włosach opadających na plecy widać czerwone kosmyki. Na karku pod nimi chowa się tatuaż ze smokiem i dwiema małymi gwiazdami, wyobrażającymi jedynych ludzi w moim życiu, którzy mnie kochali. Zwykle noszę rozpuszczone włosy, bo faceci chyba lubią przebierać w nich palcami, pewnie ze względu na ich miękkość. Osobiście nie mam zdania na ten temat, chociaż wiele dziewcząt rozpływa się nad tym, jak chłopcy bawią się ich włosami. Niech ich dotykają, jeśli im się to podoba, o ile na koniec tej maskarady dostanę swoją kasę.

J., bo tak go będę nazywać, skoro — szczerze mówiąc — nie pamiętam jego imienia, napełnia dwa kieliszki tequi­lą, wylewając nieco płynu na blat. Podaje mi jeden, a ja łykam zawartość, wzdrygając się lekko, gdy usta wypełnia mi wstrętny napój. Szybko przysuwam do ust piwo, udając, że zapijam nim tequilę, gdy tymczasem wypluwam ją do butelki. Uśmiecham się, odsuwając piwo od ust, i stawiam pusty kieliszek na blacie. Preston byłby ze mnie teraz taki dumny — to w końcu on nauczył mnie sztuczki, jak zostać trzeźwą, gdy wszyscy wokół się upijają. Dzięki temu uniknę pomyłki w interesach. A ja się cieszę, bo przy Prestonie pomyłki nigdy nie wychodziły mi na dobre.

— Jeszcze jeden? — pyta J., wskazując palcem kieliszek.

Postanawiam, że już czas porzucić picie i zająć się interesami. Oślepiam go swoim najlepszym plastikowym uśmiechem i stawiam piwo na blacie. Przed wyjściem pomalowałam usta na jaskrawą czerwień, a sukienka ma dość głęboki dekolt, by ukazać rowek między piersiami, co zawdzięczam stanikowi push-up. To wszystko ma rozpraszać uwagę: kostium, który sprawia, że skupiają się na czymś innym, a nie na transakcji. Brak uwagi równa się błędy.

Łapię go za guzik koszulki i trzepoczę rzęsami, przysuwając się bliżej. Próbuję nie marszczyć nosa, gdy czuję ohydną woń alkoholu w jego oddechu.

— A może zabierzesz mnie do swojego pokoju? — dyszę w jego policzek. — Mamy tam coś do załatwienia.

Mruga niebieskimi oczami, zmagając się ze stanem upojenia. Zaniepokoiła go moja bezpośredniość. Większość z nich czuje się zaskoczona. Uwielbiam to. Odepchnij ich. Nigdy nie daj poznać, co się naprawdę kryje w środku. Nie dopuszczaj nikogo do środka, bo nikt nie chce się tam dostać. A przynajmniej nie z właściwego powodu.

— Dobrze — bełkocze, upuszczając butelkę tequili na blat, a potem przeciąga palcami po równo obciętych blond włosach.

Uśmiecham się wciąż, chwytając plasterek limonki z blatu. Wsuwam go do ust. Wysysam sok, usuwając ten cholerny smak tequili. Czuję gorycz i słodycz, ale to lepsze od alkoholu. Gdy już kończę przeżuwać, wyjmuję go na blat i zgarniam butelkę tequili.

— Prowadź — mówię do J., a on obdarza mnie kolejnym głupawym uśmiechem. Pewnie ma nadzieję, że mu się poszczęści, gdy już dobijemy targu. Większość facetów tak myśli, dlatego Preston uwielbia, gdy to dla niego robię. „Odwracasz uwagę” — zawsze mi powtarza. „Jesteś bardzo pięknym, zwodniczym rozproszeniem uwagi”.

W głębi serca wiem, że mogłabym to zrobić. Zabawić się z J. i pewnie całkiem nieźle potem się czuć. Mogę wyłączyć wszystkie uczucia jednym pstryknięciem palców, odkładając je na bok i przywołując, gdy są potrzebne. Nie poczułabym nic, a to sprawia, że rzeczy, które niekoniecznie chcę robić, przychodzą mi łatwiej. Poza tym J. prezentuje się nie najgorzej, choć jak dla mnie ma zbyt atletyczną budowę i wygląda jak goguś. Jest wysoki, jego ramiona są szerokie, a mięśnie smukłe. Całe ciało aż krzyczy, że spędza zbyt wiele czasu na siłowni. Zastanawiam się, czy jest bufonem, ale go o to nie zapytam. Tak jak nie będę się z nim zabawiać.

Bierze mnie za rękę. Ma śliskie dłonie. Prowadzi mnie przez tłum ludzi w wieku studenckim. Tłoczą się w pokoju dziennym szeregowca, gdzie toczy się gra w piwnego ping-ponga. Kilka dziewczyn rzuca mi krzywe spojrzenia, jakbym nie pasowała do takiego grzecznego gościa jak J., ubranego w koszulkę z kołnierzykiem, z zegarkiem na ręku, który wygląda, jakby kosztował więcej niż wszystkie pieniądze, jakie udało mi się wydać w życiu. To mi nie przeszkadza. Zbytnio upajam się tym, co robię — co zaraz zrobię. Niebezpieczeństwo. Niepewność. Adrenalina.

Docieramy do korytarza i znikamy spod ostrzału krytycznych spojrzeń. Mam szczęście, bo J. niezbyt sobie radzi. Ledwo trzyma się na nogach. Ciągnie mnie za sobą, zataczając się w kierunku ostatnich drzwi w korytarzu.

— Ojejku — chichocze jak dziewczyna, naciskając klamkę. — Przepraszam.

Nie mam pojęcia, za co przeprasza, ale się uśmiecham.

— Nie szkodzi.

Znów uśmiecha się szeroko, wyciągając butelkę tequili z mojej ręki. Odchyla głowę do tyłu i bierze spory łyk, krztusząc się, kiedy odsuwa butelkę od ust, a potem mi ją oddaje.

Nie mam ze sobą swojego piwa, żeby wypluć płyn, więc chwytam butelkę i odstawiam ją na regał wciśnięty w kąt.

— Zróbmy sobie małą przerwę w piciu, dobrze?

— Pewnie — zgadza się, próbując mnie olśnić swoim gwia­zdorskim uśmiechem. — Może cię tam zabierzemy i zdej­miemy ciuszki? — Wodzi wzrokiem po moim ciele. Przez chwilę zastanawiam się nad walnięciem go w twarz. Zbyt dobrze znam to spojrzenie, tak jak za dobrze wiem, czego chce.

Szturcham go lekko, aż zataczając się, wpada do ciemnej, pustej sypialni. Podążam za nim, a on wciąż cofa się, aż w końcu ląduje na łóżku. Zamykam drzwi i przekręcam zamek, nie odrywając od niego oczu. Leży na materacu. Przez okno wpada łagodny blask księżyca i podświetla oszołomioną twarz.

— Chodź… tutaj. — Podpiera się na łokciu, z trudem podnosząc głowę.

Powoli podchodzę do niego, rozglądając się wokół. Zauważam porozrzucane po dużym pokoju ubrania. W pomieszczeniu znajduje się komplet mebli, dopasowany do podwójnego łóżka.

— Może porozmawiamy o interesach. — Siadam przy jego nodze, zwieszonej z materaca.

Potrząsa zdecydowanie głową, a potem przesuwa dłoń ku paskowi przewleczonemu przez szlufki obcisłych spodni. Patrzę, jak szamocze się przez chwilę ze sprzączką, a potem niecierpliwię się i sama ją rozpinam, wyciągając pasek ze spodni.

— Wiedziałem, że lubisz ostre zabawy. — Śmieje się i zaczyna podnosić, szukając ręką mojej talii. Ale ja delikatnym pchnięciem w pierś kładę go płasko na łóżku.

Rzucam pasek na komodę.

— Nie przyszłam się tutaj zabawiać.

— Preston obiecał, że zajmiesz… zajmiesz… — Mruga i rozgląda się po pokoju. Sprawia wrażenie zagubionego. — Że najpierw się mną zajmiesz.

Przewracam oczami. Niech cię cholera, Preston. Nienawidzę, kiedy coś obiecuje. Gdyby tylko mówił mętnie, co ma nastąpić, nie pakowałabym się w kłopoty, odbiegając od planu. Ale przecież większość z nich i tak nie pamięta zbyt wiele z tego, co się dzieje.

— Zajmę się, skarbie — kłamię. Aż skręcam się w środku, słysząc swój przymilny ton, ale robię, co muszę, by wszystko gładko szło. Sięgam do kieszeni kurtki i wyciągam torebkę z pigułkami. Jeśli będę mieć szczęście, spróbuje jednej i szybko straci przytomność. — Ale najpierw musisz zapłacić.

Przerzuca ciężar ciała na bok i wyrywa mi torebkę z ręki. Potem odsuwa się w tył, by móc usiąść. Chwieje się, siadając prosto. Kiedy już przybiera odpowiednią pozycję, otwiera torebkę. Zerka do środka, udając, że sprawdza, czy go nie oskubuję, choć jest za ciemno, żeby policzyć pigułki.

— Masz kasę? — Przeszukuję wzrokiem pokój, zauważając wieżę na stoliku nocnym, otwartą szafę, z której wysypują się ubrania, i zamkniętą garderobę w kącie. Nigdzie nie widzę portfela, więc pewnie wetknął go do kieszeni. Sprawy mogą się nieco skomplikować, jeśli postanowi robić kłopoty przy płaceniu.

— Kasa zjawi się po zabawie — mówi, ale ja potrząsam głową, gotowa do zakończenia transakcji. Już mam mu powiedzieć, by płacił, kiedy on nagle czuje przypływ energii. Odrzuca torebkę z pigułkami na bok i szybko wbija palce w moją talię. Szarpnięciem ciągnie mnie ku sobie, aż tracę równowagę i upadam na niego, a on na posłanie.

Przysysa się do mojej szyi. Czuję wilgotne pocałunki na skórze, a jego ręce zaczynają wędrować po mojej nodze w kierunku rąbka sukienki. Jego oddech cuchnie tequilą i papierosami.

— Boże, jak pięknie pachniesz. — Szczypie mnie, aż czuję ukłucie. — Założę się, że lubisz tak dziko… bo na taką wyglądasz.

Przewracam oczami. Gdybym dostawała jeden cent za każdym razem, kiedy to słyszę, już by mnie tu nie było, kotku.

Obracam głowę, przechylam się na bok i próbuję wymk­nąć z jego uścisku. J. zaczyna słabnąć, ale wciąż całuje mnie po szyi. Jego ręce przenoszą się na mój tyłek i zaczynają wślizgiwać się między nogi. Już się nudzę, a myśli wędrują ku pracy domowej, egzaminom końcowym i ponownej przeprowadzce do Prestona za parę tygodni.

J. jęczy mi w usta:

— Jestem taki twardy dla ciebie, skarbie. — Na potwierdzenie swoich słów ociera się o moją nogę i zanurza palce w moich włosach.

Zaczyna mnie lekko drażnić pieszczotliwe określenie i to, że stałam się gumową lalką z sex shopu. Już mam go delikatnie walnąć kolanem w jaja i pozbyć się za niego tej twardości, kończąc nużącą sytuację, kiedy przestaje mnie całować i pada na plecy. Mamrocze coś o tym, że lubię się drażnić z facetami, a potem jego głowa ląduje na materacu. Zamyka powieki i parę sekund później zasypia. Klatka piersiowa unosi się i opada w rytm głośnego oddechu.

— Dzięki Bogu. — Uwalniam się z jego objęć i schodzę z niego.

Chociaż sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, cieszę się, że zasnął. Po dłuższym namyśle, co powinnam robić, postanawiam zostawić decyzję Prestonowi, więc wyjmuję telefon i wybieram jego numer.

— Co się dzieje, piękna? — pyta po trzech sygnałach.

Schodzę z łóżka i staję przed nim.

— Mam dylemat.

— Co tam broisz? — Przybiera flirciarski ton, którego używa w stosunku do wszystkich ludzi. Nawet facetów. Taki już jest. Wiem, że tak naprawdę nic się za tym nie kryje. Poza tym jest ode mnie starszy o osiem lat.

— Nic nie zrobiłam. — Zerkam na J. — Hm, niezupełnie… J… ten chłopak, któremu miałam to dostarczyć, stracił przytomność.

— I? — Słyszę śmiech w jego głosie.

— I chcę wiedzieć, co chcesz, żebym zrobiła. — Przestaję przechadzać się po pokoju i patrzę na leżącego J. z rękami i nogami rozłożonymi na bok. — Chcesz, żebym mu zabrała pieniądze czy go obrobiła i zabrała też pigułki?

Mija chwila, zanim Preston odpowiada. Słyszę głosy w tle, a to oznacza, że pewnie jest na imprezie.

— Jak sądzisz, co powinnaś zrobić? — pyta w końcu.

— Wiem, czego chcę — odpowiadam, obgryzając paznokieć. To zły nawyk, którego nie mogę się pozbyć. — Ale chodzi o to, że decyzja należy do ciebie. Robię ci przysługę. Kończę z tym, kiedy spłacę czesne. Wiesz o tym.

— Przysługa, co? — zastanawia się. — Co za rozczarowanie. Minęło tyle czasu, a ja sądziłem, że robisz to dlatego, bo w tajemnicy się we mnie podkochujesz.

Przewracam oczami. Co za pokręcone poczucie humoru.

— Wcale tak nie myślałeś.

— O tak.

— O nie.

— O…

— Przestań — przerywam mu, bo możemy spierać się tak bez końca, a J. zaczyna się wiercić. — Słuchaj, naprawdę chcę się stąd urwać. Muszę się uczyć do egzaminu końcowego. I wracać do mojego życia. — Ostatnie słowa to kłamstwo, ale teoretycznie są dobrym argumentem. — Powinnam więc zabrać kasę czy pigułki i kasę?

Milczy przez chwilę.

— Ile ma przy sobie?

Wzdycham i poklepuję przednie kieszenie spodni J., ale są puste. Przyciskam telefon policzkiem do ramienia i oburącz przewracam go na bok, by sprawdzić tylne kieszenie. Znajduję portfel w jednej z nich. Wyjmuję go i odsuwam się od łóżka. Otwieram i przeliczam pieniądze.

— W portfelu jest sto zielonych. — Marszczę brwi, bo wiem, co to oznacza.

— Cóż, to interesujące, zwłaszcza że policzyłem mu dwieście za torebkę — spokojnie oświadcza Preston.

— Czyli chcesz, żebym zabrała też pigułki — odpowiadam bez emocji. Czasem kiedy robię coś, z czym nie czuję się zbyt komfortowo, na przykład okradam nieprzytomnego kolesia, prawie budzi się we mnie sumienie.

— Chyba tak będzie sprawiedliwie — odpowiada po prostu. — Skoro najwyraźniej próbował cię oszwabić.

— Może ma kasę gdzie indziej. — Nawet ja słyszę zwątpienie w swoim głosie.

— A może właśnie miał zamiar spróbować cię przewalić. Dosłownie.

Wypuszczam powietrze i wyjmuję gotówkę z portfela, czując lekkie ukłucie winy. Potem rzucam portfel na łóżko, sięgam ponad J. i zabieram torebkę z pigułkami. Wkładam pigułki i pieniądze do kieszeni i kieruję się do drzwi.

— Daj mi pół godziny, a będę u ciebie w domu — mówię Prestonowi, otwierając je.

— Brzmi świetnie — odpowiada. W tej samej chwili ogarnia mnie muzyka rozlegająca się w korytarzu. — I pamiętaj, Violet, jestem miłym gościem i w ogóle, ale nie próbuj mnie przekręcić. — Zawsze to mówi, ostrzegając mnie, że najpierw interesy, potem przyjaźń… więź między przybranym dzieckiem a rodzicem… czy cokolwiek nas łączy. Kiedy byłam młodsza, nie mówił tego tak poważnie, ale teraz powtarza to przy byle okazji. Czuję się przez to nieswojo, ale nic nie odpowiadam, bojąc się utraty jedynej rodziny, którą mam.

— Pamiętam. — Wychodzę na korytarz, ale zatrzymuję się, widząc na końcu grupę chłopaków, których chyba już kiedyś obrobiłam. — Słuchaj, muszę znikać. — Rozłączam się i wrzucam telefon do kieszeni kurtki.

Jeden z kolesi, z naprawdę grubym karkiem, wskazuje na mnie i coś mówi. Pozostali kierują na mnie wzrok.

— Hej, ja cię znam, prawda? — odzywa się najwyższy i powoli idzie korytarzem w moim kierunku. — To ty jesteś tą dziewczyną, prawda? To ty sprzedałaś mi co nieco na imprezie miesiąc temu. I mnie obrobiłaś. — Widzę gniew w jego oczach. Jednocześnie dostrzegam, jak potężne są jego ramiona, które z łatwością mogą zrobić mi krzywdę. Przez chwilę stoję w miejscu i pozwalam, by się do mnie zbliżali. Czuję, jak serce przyspiesza mi w piersiach. Czuję się żywa i silna. W końcu się budzę.

Ale kiedy już znajdują się na wyciągniecie ręki, obracam się w tył i wpadam do sypialni, gdzie śpi J. Przekręcam zamek i w ciemnościach szukam rozwiązania.

— Otwieraj natychmiast, cholerna cipo! — Jeden z nich wali w drzwi, a reszta przekrzykuje muzykę. J. chrapie głośno.

Nie po raz pierwszy znajduję się w takiej sytuacji. I wątpię, czy po raz ostatni. Zastanawiam się, co pomyśleliby mama i tata, gdyby się tutaj znaleźli. Czy wstydziliby się? Ale ich tu nie ma i nikogo na świecie tak naprawdę nie obchodzi, co robię ze swoim życiem. Nie mogę siedzieć tak i czekać na coś — albo na kogoś — kto się pojawi i cudem mi pomoże. Jestem zdana na siebie, jak zawsze.

Podchodzę do okna, otwieram je i zdejmuję moskitierę. Rzucam ją na podłogę i przechylam się nad parapetem. Patrzę w dół, gdzie dwa piętra niżej widać drewniany płot. Nie jest tak wysoko, ale jeśli wyląduję na płocie, może się to źle skończyć. Kawałek drewna może utkwić w moim ciele albo mogę źle upaść i uderzyć w niego szyją lub głową. To makabryczne myśli, lecz mój umysł zawsze wędruje w takie mroczne miejsca. Rozważania, co sprowadzi śmierć. Przypadkowe zdarzenia, których nikt nie jest w stanie kontrolować. Cóż, większość mojego życia opiera się na jednej przypadkowej śmierci.

Wiem, że jeśli skoczę, to albo wyląduję bezpiecznie na trawie tuż za płotem, albo coś spieprzę i się pokaleczę. Może nawet zginę, jeśli przypadek naprawdę mnie nienawidzi. Tak czy inaczej, nie dbam o to, co się ze mną stanie, wspinam się na parapet i pozwalam, by władzę przejął los. Zwieszam nogi na zewnątrz. Słyszę, jak zamek w drzwiach otwiera się z kliknięciem. Mój czas w tym miejscu dobiega końca.

Serce przyspiesza. Rozkoszuję się nagłą świadomością, że mogło mi się przydarzyć coś tragicznego. Czuję dzięki temu przypływ życia i skaczę bez wahania.

Luke

Pierwszy rok studiów

Noc wypełnia kolejka za kolejką. Kieliszek za kieliszkiem. Wypijam jeden za drugim, a w piersiach wibruje muzyka. Z każdym palącym łykiem bacardi, tequili, jägera czuję coraz większe rozluźnienie. Opuszczają mnie zmartwienia i dręcząca świadomość, że nie sprawdziłem poziomu glukozy we krwi. Język drętwieje. Wargi. Ciało. Serce. Umysł. Co za cholernie piękny stan. Chciałbym zawsze się tak czuć — i przez większość dni tak jest.

Kiedy tracę rachubę, ile wypiłem kolejek i ile otarło się o mnie tyłków, opuszczam klub z kobietą, z którą tańczyłem ostatnie dwa kawałki. Zastanawiam się, co robić — zaliczyć ją, poszwendać się po okolicy czy znaleźć miejsce z hazardem. Po wypiciu morza alkoholu czuję znajomy płomień w piersiach. Wtedy nic mnie nie martwi. Odprężam się i wdycham chłodne nocne powietrze, wolny od całego tego ciężaru przeszłości w środku. Zacząłem częściej pić, zwłaszcza odkąd przeszłość znów zaczęła wpychać się do mojego życia. Coś się wydarzyło w związku z moją siostrą Amy. Pojawiły się pytania o jej samobójstwo sprzed ośmiu lat. Sądziłem, że dano już temu spokój, ale sprawa znów wypłynęła miesiąc temu. Policja zaczęła się zastanawiać, co ją pchnęło do skoczenia z dachu tamtej nocy. W dodatku mój tata postanowił, że chce znów stanowić znaczną część mojego życia, chociaż zniknął, gdy skończyłem pięć lat. Co za bzdura. Nie chcę o tym myśleć ani się tym zajmować. Mam ochotę się nawalić, pieprzyć tyle kobiet, ile zdołam, i żyć tak, jak chcę.

Tracę poczucie czasu. Gdzieś po drodze zatrzymuję się i opieram plecami o drzewo. Nie za bardzo wiem, co się dzieje, ale jestem pewien przynajmniej trzech rzeczy: a) jest noc, bo widzę gwiazdy, b) czuję się bardzo odprężony i w tym momencie wszystko kontroluję i c) przede mną klęczy blondynka i trzyma mojego fiuta w ustach.

Złapałem ją za włosy, a ona ssie mnie, mamrocząc coś niewyraźnie od czasu do czasu. Kiedy przesuwa usta w przód i w tył, zbliżam się do wybuchu, aż w końcu się poddaję. Mam tylko tych kilka chwil spokoju, kiedy nie muszę myśleć o mojej przeszłości i przyszłości. Tylko tę jedną, przeklętą przez Boga chwilę. Ale kiedy kończę, za gardło chwyta mnie noc, bo nie ma już nic do zrobienia. Pozostaje tylko myśleć. Wracam tam, gdzie nawiedza mnie moja przeszłość i to, kim jestem. Przetrwanie zależy tylko od znieczulenia sporą dawką alkoholu krążącego we krwi.

Zapinam spodnie, a blondynka podnosi się z kolan. Mruczy coś o tym, że jestem wspaniały. Zagryza usta, przeciągając palcem po mojej klatce piersiowej. Wygląda, jakby czekała, aż odpowiem jej tym samym. Ale ja ani myślę. Robię to tylko dla siebie i dla nikogo innego. Gdy byłem młodszy, ograniczano mnie na każdym kroku. Nie żyłem dla siebie, nie cieszyłem się z niczego. Odmawiam powrotu do tamtych czasów.

Strącam jej dłoń i ruszam chodnikiem. Mam nadzieję, że zostanie z tyłu, ale idzie za mną. Słyszę stukot jej obcasów, kiedy stara się mnie dogonić.

— Boże, jaka piękna noc — mówi, wzdychając z zadowoleniem.

— Skoro tak twierdzisz — odpowiadam. — Nie musisz wrócić do klubu i znaleźć podwózki do domu?

— Powiedziałeś, że mnie zabierzesz — przypomina, próbując dotrzymać mi kroku.

— Naprawdę? — Zataczam się, wymijając coś, co wygląda jak krzak pośrodku chodnika… nie, to nie może być prawda. Obijam się biodrem o płot i chwiejnie brnę po trawie ku chodnikowi.

— Tak, powiedziałeś, że już się cieszysz na jazdę ze mną. — Widać, że spodziewa się coś ode mnie usłyszeć. Chwyta mnie za ramię, a potem chichocze. Boże, nienawidzę, kiedy chichoczą. Naprawdę muszę zacząć uważać na to, kogo podrywam, by nie wpaść w łapy Panny Pieprzonej Chichotki.

— Jestem pewien, że źle mnie zrozumiałaś. — Wykręcam ramię, uwalniając się z jej uścisku, i cofam na trawnik.

Dziewczyna traci rezon, ale wciąż uśmiecha się szeroko, poprawiając piersi pod sukienką, tak że prawie wyskakują z dekoltu. Na pewno robi to celowo: próbuje mi przypomnieć, co mnie czeka, jeśli zabiorę ją do siebie. Ale nie zdaje sobie sprawy, że już dostałem, co chciałem. I to całkiem sporo. Nie obchodzi mnie, co jeszcze może mi zaoferować, tak samo jak nie dbam o to, co od niej dostałem tam, pod drzewem.

W jednym z budynków stojących w pobliżu odbywa się impreza. Słychać dudniącą muzykę, od której drży ziemia. Idziemy przez bogatszą część miasta, zabudowaną dwupiętrowymi szeregowcami, przed którymi rozpościerają się podobne do siebie trawniki. Wzdłuż chodnika ciągnie się płot i rosną drzewa. Nie wiem do końca, jak się tu znalazłem, ani nie mam pojęcia, jak wrócić do akademika. Czasem się zastanawiam, jak, do cholery, wplątuję się w coś takiego.

Naprawdę muszę przestać pić.

Śmieję się ze swojej absurdalnej myśli. Przystaję i wyciągam papierosy z kieszeni koszuli. Jedynymi momentami, w których naprawdę radzę sobie z chaosem w swoim życiu, są chwile, gdy jestem pijany, inaczej zaczynam panikować, szukając jakiegoś porządku. Kiedy byłem mały, nie istniał żaden stały punkt, na którym mógłbym się oprzeć. Miałem sfiksowaną matkę, która robiła sfiksowane rzeczy i wciągała mnie do swojego sfiksowanego świata, przez co czułem się takim samym wariatem jak ona. Wciąż miewam koszmary związane z tym, co robiła. Potrzebuję porządku, inaczej ogarnia mnie wstrętne, chore uczucie, którego doświadczałem, gdy byłem dzieckiem.

Wkładam papierosa do ust i zapalam zapalniczkę, wygrzebaną z tylnej kieszeni dżinsów. Zaciągam się głęboko i wydmuchuję chmurę dymu. Znów zaczynam iść zygzakiem od chodnika do trawnika i z powrotem. Parę razy wpadam na płot.

— Dokąd idziemy? — pyta blondynka, obciągając dół sukienki i biegnąc za mną.

Przeciągam kciukiem po koniuszku papierosa i strzepuję popiół na ziemię.

— Ja idę tam, gdzie mieszkam.

— Świetnie. — Dziewczyna bełkocze lekko, najwidoczniej nie pojmując mojej niezbyt subtelnej aluzji. — Możemy iść gdziekolwiek.

Nie wygląda na tak pijaną. W klubie piła tylko dziewczyńskie owocowe drinki, ale z jej głosu wynika coś innego. W tej chwili wierzy, że zabiorę ją tam, dokąd pragnie, i dam jej to, czego szuka. Może seks. Najlepszy orgazm w życiu. Ulotną ucieczkę od rzeczywistości. A może szuka miłości lub kogoś do pary. Z wygłodniałego spojrzenia jej oczu, obiecującego wszystko, cokolwiek zechcę, wnioskuję, że chodzi o to drugie. A jeśli tak, ode mnie tego nie dostanie.

Rozważam dwie możliwości. Mogę zaciągnąć ją znów za drzewo i sprawić, że zacznie krzyczeć moje imię. To mi pozwoli uwolnić się od tego uczucia, jakbym tonął, pozbawiony nadziei. Odzyskam tak potrzebną mi kontrolę. Albo zadzwonię po przyjaciela, z którym dzielę pokój, Kaydena, by przyjechał i zgarnął moje pijane dupsko, bo zaczynam się męczyć.

Walczę z niezdecydowaniem, gdy znienacka słyszę dziwny, świszczący odgłos dobiegający z góry. Podnoszę wzrok i widzę, jak coś wytacza się z okna szeregowca, który właśnie mijamy.

Zataczam się na trawnik, gdy to coś na mnie spada. Wyciągam ramiona na bok, by odepchnąć blondynę w tył. Czubki topornych butów walą mnie w czoło. Potykam się o własne nogi, gdy coś ląduje na trawniku przede mną i turla się po niewielkiej pochyłości w kierunku chodnika.

— Co, do cholery… — mówi blondyna, przekręcając nogę w kostce, aż jej stopa wyskakuje z buta. Szybko poprawia włosy, przeciągając po nich rękami.

Łapię oddech i potrząsam głową, która rano będzie boleć jak diabli. Zwykle kiedy tak się spiję, serce uspokaja się, ale teraz puls przyspieszył mimo wielu wypitych kolejek. Nagle czuję się trzeźwy.

Nerwowo wydycham powietrze i skupiam się na tym, co spadło z okna. W duchu nakazuję sercu zwolnić rytm. Początkowo wydaje mi się, że mam zwidy, więc mrugam parę razy na widok… tej osoby… dziewczyny, która leży na plecach i jęczy, ściskając kostkę.

— Niech to szlag… to bolało — mruczy, przewracając się na bok.

Moje serce dalej wali jak oszalałe. Podnoszę dłoń do ust, by się zaciągnąć. Mam nadzieję, że nikotyna pozwoli mi się uspokoić, ale zdaję sobie sprawę, że gdzieś zgubiłem papierosa.

— Rany, nic ci nie jest? — Przeciągam palcami po swoich krótkich brązowych włosach i zerkam w górę na okno, z którego wypadła, by znów przenieść na nią spojrzenie. Zastanawiam się, czy mam jej pomóc.

Wypuszcza z jękiem powietrze, podnosząc się na rękach i kolanach, by w końcu wstać. Nogi się pod nią trzęsą. Zaczyna kuśtykać, starając się nie obciążać prawej kostki.

— Tak, wszystko w porządku — mówi spiętym głosem.

Normalnie wycofałbym się, rozpoznając przesłanie „zostaw mnie, do cholery, w spokoju”, ale właśnie wypadła z tego pieprzonego okna, a ja mam bolesne wrażenie déjà vu i zastanawiam się, czy Amy też tak spadała.

— Zraniłaś się w stopę? — Ruszam za kulejącą dziewczyną.

Blondyna woła, że nie może znaleźć buta, ale ignoruję ją, podążając za nieznajomą. Nawet nie jestem stuprocentowo pewien, dlaczego to robię, poza tym, że mogła się skaleczyć albo próbowała celowo się zranić, jak moja siostra Amy. Tylko że ona już potem nie wstała.

— Nic mi nie jest. — Przyspiesza kroku, kiedy jakiś chłopak krzyczy coś z okna, przez które wypadła. — A teraz znikaj.

Patrzę na jej kostkę, schowaną w wysokim bucie. Wyraźnie ją boli, bo stara się na nią nie naciskać.

— Nie powinnaś jej obciążać. Możesz zrobić sobie jeszcze większą krzywdę.

Docierając do rogu chodnika, zbacza w lewo i wchodzi w krąg światła latarni otaczających parking. W końcu mogę się jej dobrze przyjrzeć. Nagle ją rozpoznaję. Ma długie czarne włosy z pasmami czerwieni, które pasują do jej pełnych warg. Nosi skórzaną kurtkę i obcisłą czarną sukienkę, a buty — które nabiły mi guza na głowie — zakrywają jej długie nogi aż po uda.

— Hej, ja cię znam — stwierdzam, kiedy schodzimy z krawężnika. — Prawda?

— Skąd mam wiedzieć? — Zerka na mnie przez ramię, jeszcze raz obejmując mnie wzrokiem. Na jej twarzy dostrzegam cień rozpoznania i jestem prawie pewien, że się nie myliłem.

Dalej idzie chwiejnie w kierunku rządku zaparkowanych samochodów, a ja podążam za nią.

— Czekaj, widziałem cię na uniwersytecie… Razem chodzimy na chemię. — W końcu wiążę ze sobą fakty. Dziewczyna zanurza rękę w kieszeni kurtki. — To ty jesteś współlokatorką Callie Lawrence? — Celuję w nią palcem. — Violet… coś tam?

Potrząsa głową, wyciągając z kieszeni kluczyki.

— A ty jesteś Luke Price. Stoicko wyniosła i na swój sposób ostra męska dziwka i jednocześnie zawodnik futbolowy, który dzieli pokój z Kaydenem Owensem. — Zatrzymuje się przed obitym cadillakiem. — Tak, znamy się. I co z tego? — Wyciąga rękę z kluczykiem w kierunku zamka u drzwi, ale łapię ją za ramię i powstrzymuję.

— Czekaj, „stoicko wyniosły”? — pytam lekko urażony. — Co to, do diabła, ma znaczyć? — Nasze ścieżki skrzyżowały się parę razy, ale nigdy tak naprawdę z nią nie rozmawiałem. Callie określiła ją jako „ostrą”, a teraz zaczynam to rozumieć. Ale ludzie mówią tak również o mnie, i nie bez przyczyny. Jestem taki ze swoich mrocznych powodów, o których nie chcę rozmawiać. Zastanawiam się, czy Violet też ma swój powód, czy zwyczajnie jest suką. Tak po prostu.

— Co sobie chcesz. — Wkłada kluczyk do zamka i otwiera drzwi, rzucając spojrzenie ponad dachem samochodu. — A teraz możesz łaskawie puścić moje ramię?

Całkowicie zapomniałem o tym, że jej dotykam. Natychmiast zwalniam uścisk, podążając za jej wzrokiem ku idącemu w naszą stronę chłopakowi. Kiedy przenoszę na nią spojrzenie, w oczach dziewczyny widać panikę. Jednak gdy dostrzega, że się jej przyglądam, wyraz jej oczu zmienia się w obojętność.

— Czy ten chłopak sprawia ci kłopoty? — pytam. — Bo jeśli tak, mogę mu skopać tyłek. — Kulę się, wypowiadając te słowa, bo w przypadku większości bójek mam problem, by przestać, kiedy już zaczynam wymachiwać pięściami.

Przez ułamek sekundy wydaje się wstrząśnięta, ale potem znów emocje znikają z jej twarzy.

— Sama o siebie zadbam. — Pochyla się i siada w fotelu kierowcy. Kładzie rękę na kierownicy i bierze oddech, a potem na mnie spogląda. — Słuchaj, przykro mi, że kopnęłam cię w twarz, gdy spadałam. — Ostrożnie wsuwa nogę do środka, krzywiąc się z bólu. — Nie chciałam.

Dotykam palcem czoła, wyczuwając rosnący guz.

— To nic takiego. Ale naprawdę chciałbym się dowiedzieć, dlaczego… wypadłaś przez okno. — Nie jestem pewien, czy słowo „wypadać” jest odpowiednie. Mogła skoczyć. Celowo. Z wielu powodów.

— Nie wypadłam… Skoczyłam. — Podnosi na mnie wzrok i widzę coś w jej oczach. Muszę przeszukać swój zaćmiony mózg, by w końcu zrozumieć, co to jest. Obojętność. Jakby nic nie czuła i nic jej nie obchodziło. Przez krótką chwilę jej zazdroszczę.

Zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, zerka przez szybę na chłopaka, który dotarł już do skraju parkingu, i zatrzaskuje drzwi. Dodaje gazu, a ja muszę odskoczyć w tył, gdy z impetem rusza z parkingu. Prowadzi tak, jakby od tego zależało jej życie, a ja mogę się tylko zastanawiać, przed czym tak ucieka.

Rozdział drugi

Violet

Powinnam spać, ale jestem zbyt podekscytowana. Jutro są moje szóste urodziny. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę wszystkie prezenty. Tata już dał mi jeden z nich — ślicznego, fioletowego misia z piękną kokardą. Powiedział, że jestem zbyt wyjątkowa, żeby nie dostać wcześniej jednego prezentu, ale na resztę muszę poczekać do jutra.

Zrobiło się naprawdę późno. Za oknem mojego pokoju widzę księżyc, który wygląda jak nadgryzione do połowy ciastko. Gwiazdy błyszczą jak brokat na mojej piżamie, a w kącie pokoju mruga lampka nocna. Dzisiaj obchodziliśmy Czwartego Lipca i wciąż słyszę fajerwerki odpalane przez sąsiadów.

Leżę w łóżku i wpatruję się w fosforyzujące naklejki na suficie. Niektóre mają kształt serduszek, inne gwiazdek. Próbuję zamknąć oczy, ale to nie działa. W końcu postanawiam wstać z łóżka i pójść do pokoju z zabawkami w piwnicy. Może jeśli pobawię się przez chwilę, przestanę tyle myśleć o zabawkach, które dostanę jutro.

Zabieram nowego misia i latarkę z szuflady w stoliku nocnym i schodzę na palcach po stopniach. Zatrzymuję się u stóp schodów i wyglądam przez okno w pokoju dziennym. Widzę deszcz czerwonych i srebrnych iskier rozjaśniających niebo. To takie piękne, że przystaję, by się im przyjrzeć. Kiedy kolory bledną, kieruję się ku drzwiom piwnicy i otwieram je. Wiele dzieci, które znam, boi się piwnicy, ale moja nie jest taka zła. Tata pozwolił mi nawet namalować na ścianach moje ulubione kwiaty. Tutaj też trzymam wszystkie swoje zabawki.

Nie zapalam światła. Zamiast tego używam latarki, bo nie powinnam wstawać tak późno z łóżka, ale księżyc i fajerwerki oświetlają pomieszczenie przez okno. Gdy udaje mi się włączyć latarkę, zbiegam po schodach tam, gdzie w pudełkach porozstawianych po pokoju tkwią zabawki. W kącie przy regale z tonami książek stoi krzesło. Kocham czytać o wszystkim. O księżniczkach. Potworach. Czarodziejskich królestwach. Kiedyś zapytałam tatę, czy one istnieją naprawdę — odpowiedział, że oczywiście, i zapytał, jak życie mogłoby być zabawne, gdyby bajki tak potajemnie nie były prawdziwe.

Podchodzę do regału, postanawiając, że przez chwilę poczytam. Może to pomoże mi zasnąć. Ale na półce brakuje mojej ulubionej książki, więc idę do schowka, gdzie na podłodze leży ich więcej. Tata też kocha czytać. Mamy tyle książek, że nie ma gdzie ich stawiać. Przynajmniej tak mówi mama.

Sadzam misia na podłodze i kieruję światło latarki na pierwszy napotkany stos książek. Wszystkie należą do taty, więc klękam przy następnym, czytając tytuły. W końcu znajduję swoją książkę, ale kiedy wyciągam ją ze stosu, słyszę hałas dobiegający z pokoju z zabawkami. Brzmi jak drapanie i w mojej głowie natychmiast pojawia się myśl, że to potwór albo smok, albo jeszcze coś innego ze szponami. Ręka trzęsie mi się trochę, kiedy wstaję i obracam się w stronę pokoju. Kiedy wchodzę do niego, czuję podmuch wiatru na policzkach. Oświetlam pomieszczenie i zauważam, że jedno z okien jest otwarte. Nie rozumiem dlaczego. Nie otwierałam go i raczej nie było otwarte, kiedy tu schodziłam. A jeśli to był potwór?

Przesuwam snop światła po wszystkich zabawkach w pokoju, cofając się w kąt. Wtem światło ląduje na czymś wysokim… Słyszę głosy. Takie, które nie należą do potworów, lecz do ludzi. Ale tym się w końcu okazują.

Okropnymi, strasznymi potworami.

*

Budzę się, gwałtownie łapiąc powietrze. Ściskam kołdrę, a serce wali mi w piersiach. Płuca rozpaczliwie wołają o tlen, a ja mocno tulę do siebie misia. Zupełnie jakbym tonęła. Przez chwilę naprawdę myślę, że zostałam pogrzebana pod wodą. Tak się budzę od ostatnich trzynastu lat. Kiedyś oddychałam najgłośniej, jak umiem, ale odkąd mam współlokatorkę, nauczyłam się zachowywać ciszej. Kiedy otwieram oczy w blasku słońca, oddycham nierówno i szybko przetaczam się na brzuch, zanurzając twarz w poduszce. Zduszam strach i panikę. Zaciskam w garściach kołdrę, przypominając sobie, że nie tonę, to tylko takie uczucie. Potwory w rzeczywistości nie istnieją. To byli tylko ludzie. Naprawdę straszni ludzie, którzy zrobili coś popieprzonego i nikt ich nigdy nie złapał. Nigdy nie musieli za to zapłacić. Żyli sobie dalej, chowając swoje niegodziwe kły i pazury, podczas gdy ja musiałam samotnie przemierzać świat.

Wdycham i wypuszczam powietrze, aż twarz płonie z gorąca, a zapach zmiękczacza do tkanin wwierca się w nozdrza. Obracam się twarzą do ściany i odpycham misia. Wyczuwam, że moja współlokatorka, Callie, już się obudziła. Nie chcę, żeby na mnie patrzyła. Włączyła muzykę. Jakaś dziewczyna zawodzi, wyśpiewując słowa poetyckiej piosenki. To nie mój styl. Wolę ostrzejszą muzykę, która topi myśli w mojej głowie i zagłusza pustkę w sercu. Ale miękkie dźwięki pewnie mają koić.