Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny - Joanna Sokołowska-Gwizdka - ebook

Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny ebook

Joanna Sokołowska-Gwizdka

0,0

Opis

Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny” jest opowieścią o teatrze założonym w Toronto na początku lat 90. przez aktorkę Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie Marię Nowotarską i o ludziach, którzy ten teatr tworzyli. Maria Nowotarska, mająca w swojej karierze zawodowej kontakt z najwybitniejszymi reżyserami i scenografami w historii teatru polskiego, przeszczepiła na grunt emigracyjny koncepcje wpisujące się w polską tradycję teatralną, wykorzystując przy tym możliwości, jakie dała nowa ojczyzna. Dzięki jej determinacji aktorzy, śpiewacy czy muzycy, którzy w Toronto podejmowali inne zawody, w torontońskim teatrze znaleźli swoje spełnienie i swoją ojczyznę. Teatr był też darem dla wielotysięcznej emigracji kanadyjskiej, głównie posolidarnościowej, która tęskniła za krajem i jego kulturą.

Książka ta obejmuje lata 1991-2013 i jest podróżą w czasie przez torontońską scenę, utrwalającą unikalną, niepowtarzalną i ulotną materię teatru. Wielu osób związanych z torontońską sceną już nie ma, wiele poszło swoją życiową drogą. Jest to więc zapis historyczny, rejestrujący emocje i potrzeby właściwe dla pewnego czasu.

Książka Joanny Sokołowskiej‑Gwizdka łącząc elementy żywej narracji z naukowym warsztatem stanowi niezwykłe świadectwo polonijnej działalności artystycznej, a jednocześnie jest wyrazem głębokiego uznania dla inicjatorki Salonu Poezji, Muzyki i Teatru w Toronto – Marii Nowotarskiej.

prof. dr hab. Anna Kuligowska-Korzeniewska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Gdy wylądowałam w Toronto na lotnisku Pearson po wielogodzinnej podróży, w moje imieniny, 24 maja 2001 roku, z niepewnością myślałam, co mnie tu czeka. Zaczynał się nowy rozdział w moim życiu. Jaki, to się dopiero miało okazać. Na razie były tylko labirynty korytarzy, ruchome schody, windy i wielkie szyby, w których widziałam swoje odbicie.

***

Skończyłam polonistykę. Za ciekawą pracę magisterską i detektywistyczną żyłkę odkrywcy skarbów polskiej kultury dostałam pracę na uczelni. Miałam szczęście i nieszczęście mieć trzech szefów, wybitne, choć bardzo różne osobowości świata nauki: profesorowie Jerzy Starnawski, Jan Ślaski, Jan Okoń. Praca na uniwersytecie była niezmiernie ciekawa, ale ograniczała moje kontakty z ludźmi. Dlatego równolegle zajmował mnie drugi zawód – dziennikarstwo. Wyjeżdżałam na festiwale muzyczne, pisałam recenzje, przeprowadzałam wywiady. Raz do roku przez dziesięć dni mieszkałam w Łańcucie, gdzie eleganckie grono pań i panów zasiadało co wieczór w Sali Balowej, by rozkoszować się pięknem muzyki. W ciepłym majowym powietrzu unosiła się niezapomniana atmosfera oczekiwania, podczas przerwy można było wymienić poglądy z najwybitniejszymi polskimi muzykologami i krytykami. Gdy schodziłam do Gabinetu Ordynata na konferencję prasową z Juliette Gréco czy Gilbertem Bécaud, czułam atmosferę wielkiego świata muzyki. Potem zaczęłam wyjeżdżać do Francji, zostałam przedstawicielem Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego w Nohant, pisałam korespondencje do „Rzeczpospolitej”, zajmowałam się promocją Festiwalu w Polsce. Zarówno świat nauki, jak i świat dziennikarski były sobie nawzajem niezbędne, uzupełniały się. Gdy byłam zmęczona siedzeniem w bibliotekach i archiwach, jechałam spotkać się z ludźmi. Jednak tam nie byłabym sobą, gdybym nie miała zaplecza, swojej uczelni i swojej pasji, do której za chwilę mogłam wrócić.

***

Jacek robił doktorat na Uniwersytecie w Toronto. Mieszkał w Kanadzie już kilkanaście lat. Znaliśmy się od dziecka. Spotkaliśmy się na nowo jako dorośli i podjęliśmy decyzję o wspólnej podróży przez życie.

***

Lądując na lotnisku Pearson, wiedziałam, że mój świat, jedyny w swoim rodzaju, który sobie urządzałam wiele lat, zostawiam za sobą bezpowrotnie. Nie, nie żałowałam, ale liczyłam się z tym, że w Kanadzie, w mało uniwersalnym zawodzie nie znajdę pracy. Dokonałam jednak wyboru między moim polskim życiem, z kochającą rodziną, na którą zawsze mogłam liczyć, przyjaciółmi, znajomymi miejscami, a emigracyjnym, nieznanym, zaoceanicznym światem Jacka. Zdawałam sobie sprawę, że kończy się jakiś etap, a ja zamykam za sobą drzwi na zawsze.

*

0.1. Spotkanie z teatrem

Pamiętam ten wieczór bardzo dobrze. Małgorzata Bonikowska, wówczas redaktor do spraw kultury w torontońskiej „Gazecie”, wysłała mnie na spektakl Marii Nowotarskiej o Hemarze, z prośbą, żebym napisała recenzję. Szłam z mieszanymi uczuciami, wydawało mi się, że na emigracji nie ma warunków, aby mógł powstać zawodowy teatr, i że zapewne wysłucham paru piosenek, wierszy i na tym się skończy. Do tego Paweł Deląg zaproszony na spektakl, jako gwiazda wieczoru, w ostatniej chwili odwołał przyjazd do Toronto.

Przedstawienie jednak bardzo mnie zaskoczyło. To był w pełni udramatyzowany spektakl teatralny, z akcją, kostiumami, dekoracją, w przeznaczonej do tego sali teatralnej Burnhamthorpe Library Theatre w Mississaudze. Występujący artyści byli profesjonalistami, do tego dobrze przygotowanymi i wyreżyserowanymi. Dowiedziałam się też dużo o Hemarze, o różnych etapach jego życia, marzeniach i rozczarowaniach. Mimo że znałam jego teksty, podczas tego spektaklu po raz pierwszy zobaczyłam Hemara jako żywego człowieka, a nie odeszłą w przeszłość legendę. Postać została uplastyczniona poprzez odpowiednio zbudowany scenariusz i czar sceny, któremu poddali się wszyscy uczestnicy. Zauważyłam wśród publiczności śmiech, radość i łzy wzruszenia. Zapewne razem z Hemarem zostały wyciągnięte z zakamarków emigracyjnej duszy własne wspomnienia o białych bzach pachnących w maju, kiedy szło się za rękę z ukochanym, czy inne momenty sentymentów młodości. Poczułam wtedy, że twórcy tego teatru podchodzą do pracy z wielkim szacunkiem dla widza i swoją bezinteresowną, ciężką pracę dają nam, dorosłym Polakom na emigracji i młodemu pokoleniu, które urodziło się w Kanadzie. Budują pomost dla naszej tożsamości, pomiędzy ojczyzną a krajem, który adoptowaliśmy.

Po spektaklu za kulisami pojawił się profesor Florian Śmieja, iberysta i poeta mieszkający kiedyś w Londynie, który chodził na „hemarowe” spektakle. Ten wieczór przywołał też i jego wspomnienia.

Byłam pod wrażeniem połączenia historii, legendy i rzeczywistości. Otwierał się przede mną sezam ze skarbami kultury, pasją tworzenia i misją do spełnienia. Zapragnęłam o tym wszystkim pisać. To był nowy obszar, w który wchodziłam. Uwierzyłam, że i tu, w Kanadzie, mogę znaleźć swoją wyspę i nie muszę żegnać się z zawodem.

*

0.2. Propozycja

Dom Marii Nowotarskiej i Jerzego Pilitowskiego okazał się bardzo przyjazny. Wielki, miękki fotel, w którym można było się zapaść bez reszty i zapomnieć o całym nieartystycznym świecie, zapach pysznego placka ze śliwkami – specjalność Jerzego Pilitowskiego – żarty, śmiechy, rozmowy przez telefon, drobne chwile, których się nie zapomina, pozornie ulotne zdania, będące życiową nauką. W tej rodzinnej atmosferze powstawały pomysły sceniczne, starałam się je uchwycić w momencie tworzenia i obserwować ich rozwój. Lubiłam wielogodzinne rozmowy i ten specyficzny nowotarsko-pilitowski klimat. A potem, jadąc metrem ze stacji High Park do stacji Lawrence, z przesiadką na Yonge i Bloor, obmyślałam zapowiedzi teatralne do „Gazety”. Żyłam każdym kolejnym spektaklem, uczestniczyłam w jego powstawaniu. I tak minęły trzy lata, od kiedy znalazłam się w Toronto. W okresie świąt Bożego Narodzenia 2004 roku zostaliśmy z Jackiem zaproszeni przez Marię i Jerzego na kolację. Biesiadowaliśmy przy dużym stole nakrytym ciężką, bordowo-złotą, ozdobną tkaniną z frędzlami, Jerzy Pilitowski otworzył icewine. W tej „christmasowej” i domowej atmosferze z radością przyjęłam propozycję napisania książki o Salonie Poezji, Muzyki i Teatru – tym kulturalnym emigracyjnym fenomenie.

*

0.3. Jak powstawała książka

Głowę miałam pełną pomysłów. Książka o scenie, spektaklach, twórcach, ciężkiej pracy w trudnych warunkach i wielkiej pasji… Materiał ogromny, wiele osób przewinęło się przez scenę. Zaczęłam się umawiać na rozmowy. Najczęściej w apartamencie Marii i Jerzego z balkonem pełnym kwiatów i ziół, a po ich przeprowadzce na jedenaste piętro dodatkowo z widokiem na jezioro Ontario i torontońskie Downtown. Siadałam na kanapie pod portretem Marii w wielkim kapeluszu autorstwa Ilony Biernot i popijając kawę z porcelanowej filiżanki, pytałam, słuchałam, nagrywałam. Gdy było ciepło, Maria Nowotarska wyciągała mnie na spacery do High Parku nad jeziorem Ontario. Tam na ławeczce w cieniu drzew, przy fontannie, zawsze elegancka artystka w powiewnej letniej sukience opowiadała mi o sobie i swoich pomysłach. Mówiła pięknie, literackim językiem i z dużym zapałem. Malowała wizje sceny stworzonej z teatralnej wyobraźni przywiezionej z krakowskiego teatru, z tradycji literackiej i dawnej dobrej aktorskiej szkoły. Podczas rozmów otwierała się przeszłość w masce scenicznych wspomnień. Nagrywałam też Jerzego Pilitowskiego, oglądałam fotografie, a raz nawet udało mi się namówić go na zaśpiewanie słowackiej piosenki góralskiej, po słowacku, oczywiście. Mówił, że nosi się z zamiarem spisania piosenek z czasów górskich wędrówek, póki je pamięta.

*

Obserwowałam, jak powstaje teatr od kuchni. Próby do Powstania Warszawskiego odbywały się w siedzibie Stowarzyszenia Polskich Kombatantów przy Dundas Street. Partie za brakujące osoby czytała Maria Nowotarska. Podobno to normalne, nigdy nie ma kompletu artystów, pojawiają się dopiero na premierze. Trudno jest pracować, markując luki w obsadzie. Zapamiętałam ogólne zdyscyplinowanie i panujący na próbie rygor, któremu wszyscy bez wahania się poddawali.

Byłam też na próbie w domu skrzypaczki Joanny Zeman, w Niagara-on-the-Lake, wiktoriańskim miasteczku z kolorowymi kamienicami, kawiarniami, galeriami, ogrodami, z letnim stukotem końskich kopyt, jeżdżącymi po ulicach białymi powozami i słynnym festiwalem Bernarda Shaw. Dom był duży, stylowo urządzony, w zacisznej alei z widokiem na strumień. Mieścił się w nim Bed and Breakfast Chateau Gate. Joanna Zeman z dumą pokazywała smyczek należący do Henryka Wieniawskiego, a w jednym z pokoi na dole – podpisy znanych osób na ścianie. Na próbę przyjechał Kazimierz Braun z Buffalo. Ja przyjechałam samochodem z Marią i Agatą z Toronto. Po drodze zatrzymałyśmy się w niemieckiej piekarni piekącej pachnący chleb z chrupiącą skórką, który budził wspomnienia z dzieciństwa. Podobno to rytuał – Maria z Agatą zawsze tu wchodzą, jeśli jadą w kierunku Buffalo. Po wypiciu kawy ruszyłyśmy dalej. W samochodzie cały czas rozmawiałyśmy o sztuce Promieniowanie, o Marii Skłodowskiej-Curie. Próba z reżyserem to intensywna praca. Agata nie lubi prób i się z tym nie kryje. Potrzebuje widowni, wtedy potrafi dać z siebie wszystko. Próba dla niej to imitacja, spektakl przecież nie dzieje się naprawdę. Ale na próbie sztuki o Marii Skłodowskiej-Curie zdawała się utożsamiać z córką słynnej matki. Słychać było w jej głosie autentyczną walkę o własne ja. Podczas spektaklu Agata złagodniała, była bardziej oszczędna w emocjach, a przez to bardziej wyrazista. Maria uważa próby za bardzo ważny element w procesie przygotowań. Jest uporządkowana, dla niej wielokrotne powtarzanie i praca nad tekstem są kuźnią dobrego rzemiosła teatralnego. Bo teatr to też technika, a nie tylko emocje.

Byłam nie tylko blisko sceny, ale przede wszystkim blisko jej twórców. Umawiałam się też z innymi artystami, prowadziłam długie rozmowy, pytałam o różne szczegóły. Spostrzegłam, jak bardzo ten emigracyjny teatr jest potrzebny. Przyjechało tu przecież wielu wspaniałych śpiewaków, aktorów, artystów plastyków. Zostali bez swoich teatrów, bez swojego miejsca. Często wykonują inne zawody, żeby żyć, musieli się przekwalifikować. Dzięki Salonowi realizują się, nie odchodzą od tego, co ich tworzy i wypełnia – od sztuki. A Maria Nowotarska potrafi zarazić energią i pokazać, że musi się udać, nie ma innej możliwości.

*

Wiosną 2005 roku podjęliśmy z Jackiem decyzję wyjazdu z Toronto. Jacek dostał propozycję pracy na Rutgers University w stanie New Jersey w USA. Otwierały się przed nim nowe możliwości zawodowe, miał pracować ze znanymi osobami w jego dziedzinie – Human Computer Interaction. W wakacje zapakowaliśmy cały swój dobytek do samochodu ciężarowego i ruszyliśmy przez Buffalo i stan Nowy Jork, a potem góry Pensylwanii do New Jersey. Nowe życie, a w praktyce nowa emigracja, pochłonęło bardzo dużo naszej energii. Zamieszkaliśmy na pięknym osiedlu z basenem, na skraju lasu, z podchodzącymi pod okna sarnami, zającami, które godzinami mogłam obserwować, szarymi wiewiórkami i mnóstwem ptaków. Z jednej strony kontakt z naturą wzbudzał mój zachwyt, ale z drugiej, po tempie dużych miast, w których zawsze mieszkaliśmy, trudno mi było się przestawić na inne życie. Wprawdzie centrum Manhattanu oddalone było od nas tylko o jakąś godzinę drogi, ale dojazd do stacji kolejki bez możliwości zrobienia prawa jazdy okazał się przeszkodą nie do pokonania. Wypadłam przy tym z rytmu pisania książki. Brakowało mi ludzi, inspiracji, czułam się odizolowana. Pomagała mi świadomość bliskości życzliwej mi pisarki Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm (Oleńki od Wańkowicza), mieszkającej razem z mężem Normanem w Wilmington w stanie Delaware. Zawsze mogłam się do niej zwrócić z prośbą o radę czy przyjrzeć się warsztatowi pisarskiemu.

W stałą pomoc włączyła się moja nieoceniona mama. Spisywała wywiady, co jest zwykle bardzo czasochłonne. Była moim barometrem emocji. Gdy czytałam jej jakiś fragment, a ten ją wzruszał czy zaciekawiał, zostawiałam. Gdy natomiast słuchała z grzeczności, mówiąc potem „no ładnie” czy „interesujące”, wiedziałam, że muszę jeszcze popracować, wzbogacić o pewne szczegóły czy rozpisać na głosy. Mama wstawała o szóstej rano, wtedy było cicho i mogła się skupić. Mój srebrnobiały, skośnooki kot Maciek, którego zostawiłam rodzicom, tak się przyzwyczaił do mojego głosu dochodzącego z głośnika, że gdy minęła szósta, a moja mama nie wstawała, przychodził pod sypialnię rodziców i ją budził. A potem układał się na biurku, wsłuchując się w opowieści oraz stukot klawiszy.

Cały czas wspierał mnie Jacek. Jest osobą piszącą, więc doskonale rozumie proces tworzenia książki i opanowywania ogromnego obszaru informacji. Często z nim na ten temat dyskutowałam. Stwarzał mi warunki do pisania, rozumiejąc potrzebę powstania takiego projektu i wkładany w niego ogromny wysiłek, a także błądzenie i niepewność, która towarzyszy takiemu procesowi.

Kilka razy przyjechała do nas do Stanów Maria Nowotarska, „na wczasy”, jak to żartobliwie określała. Za pierwszym razem spadł śnieg. Robiłyśmy długie spacery po przylegającym do naszego osiedla polu golfowym z kilkoma stawami, uginającymi się od białego puchu choinkami, pagórkami i długimi odcinkami wydeptanych ścieżek. Na śniegu widać było ślady saren, a my, podziwiając otoczenie, zagłębiałyśmy się w rozmowę. Maria, piękna i elegancka, w długim, ciemnym, futrzanym, rozkloszowanym płaszczu, wzbudzała zachwyty ubijających ścieżki pracowników pola golfowego, którzy na jej widok zatrzymywali swoje pojazdy i nisko się kłaniali. To samo było w Princeton, mieście Alberta Einsteina oraz uniwersytetu dla dzieci bogatych i ustosunkowanych rodziców, gdzie jaguar zaparkowany na ulicy nie jest rzadkością. Ludzie wyraźnie zwracali uwagę na naszą Marię Nowotarską, na jej ubiór, chód i gesty. Po wycieczkach i spacerach siadałyśmy przy kawie i cieście, nie przestając rozmawiać i nagrywać. Wieczorem zaś otaczał nas inny klimat. Kolacja w jadalni z widokiem na posadzoną przez nas na zewnątrz choinkę ubraną w bożonarodzeniowe lampki, a potem herbata przy kominku i wsłuchiwanie się w opowieści z życia sceny, aktorów, teatru, na przykład o tym, jak Maria grała w filmie Nikodem Dyzma z Adolfem Dymszą, jak się przeziębiła w pociągu na trasie Kraków–Łódź i nie mogła zagrać wszystkich wyznaczonych na planie scen. I wiele, wiele ciekawostek o znanych nam i lubianych ludziach teatru oraz aktorskim życiu. Tyle przy tym było żartów, dowcipu i humoru, tyle w nasz dom wniosła energii i życia, że Jacek, zwany przez Marię Jacentym, zaraz po odwiezieniu jej na lotnisko zapytał, kiedy znów do nas przyjedzie. Przyjechała jesienią. Wtedy miałyśmy do dyspozycji inną gamę kolorów. Robiłyśmy sobie wyprawy na osiemnastowieczną holenderską farmę Van Wickle House nad kanałem przy rzece Raritan, około dwudziestu minut drogi od nas. To bardzo malownicze miejsce. Przy farmie jest piękny ogród z altaną obrośniętą pnącymi różami. Z tyłu weranda z ławeczkami, z widokiem na starą studnię i drewniany pomost prowadzący nad kanał, wśród tataraku, suchych traw, brązowych pałek i dzikiego ptactwa. Siedziałyśmy z Marią Nowotarską na ławce i rozkoszowałyśmy się ciepłem jesiennego słońca. Mówiłyśmy wtedy o Halce, Moniuszce, tradycji i artystach. Potem przechadzałyśmy się kolorową aleją wśród drzew i przydrożnych jesiennych kwiatów, prowadzącą przez groblę, pomiędzy rzeką a kanałem wykopanym przez irlandzkich emigrantów w dziewiętnastym wieku, spotykając po drodze rodziny gęsi, kaczek i żółwi wyciągających głowy ze swoich ciemnych pancerzy, pousadzanych rzędem na zwalonych pniach. Maria przyjechała do nas jeszcze kilka razy z Toronto autobusem, żeby w spokoju przygotować materiał o podróżach Salonu i autoryzować całość.

*

Oprócz wizyt Marii Nowotarskiej w naszym domu w New Jersey bardzo ważne były moje podróże. Wiele razy jeździłam do Toronto, spotykałam się tam nie tylko z Marią, ale i z Agatą w Mississaudze w jej pięknym domu o artystycznym charakterze oraz z innymi artystami. Byłam też w Polsce. W Krakowie zatrzymałam się w mieszkaniu Marii Nowotarskiej i Jerzego Pilitowskiego przy ulicy Senatorskiej. Zaprosili mnie do siebie na wino i ciasto niezwykle życzliwi sąsiedzi, państwo Daniszewscy, opiekujący się mieszkaniem. Dużo się wtedy dowiedziałam o krakowskim barwnym życiu bohaterów pisanej przeze mnie książki. Wzruszyła mnie koleżanka Marii Nowotarskiej ze szkoły, nieżyjąca już pani Jadwiga Skiba. Z jaką miłością mówiła o domu „Marysi i Jurka”, o niezapomnianej pani Helenie, mamie Marysi, i o wiecznym artystycznym gwarze, który było słychać w tym mieszkaniu. Dużo czasu poświęciła mi pani Wanda Zając, sekretarka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, która oprowadziła mnie po teatralnych zakamarkach.

*

Scenariusz książki wielokrotnie ulegał przebudowie. Nawet gdy miałam dokładny plan, który starałam się realizować, w trakcie pisania okazywało się, że jednak ostateczna wersja będzie inna. Przeprowadziłam 270 godzin wywiadów, spisanie ich było zaledwie pierwszym etapem pracy. Aby uzyskać jednolity charakter stylistyczny, wypowiedzi osób występujących w książce zostały zmodyfikowane przez moje pióro, przy zachowaniu ich intencji i indywidualności. Na podstawie wielu rozmów stworzyłam własny obraz, przesuwając „kamerę” z planu na plan i oddając głos kolejnym postaciom. Bohaterowie mojej opowieści zgodzili się z taką formą przekazu. Potwierdzeniem, że to dobry kierunek, była aprobata pisarzy, którzy czytali fragmenty tekstu – Kazimierza Brauna, Kiry Gałczyńskiej i Jarosława Abramowa-Newerlego. Dodało mi to skrzydeł.

Ostatni etap pisania książki to telespotkania z Marią Nowotarską. Umawiałyśmy się na określoną godzinę i szykowałyśmy się jak na wielkie wyjście. Do tego lampka wina lub koniaku, kawa, ciasteczko i… już możemy rozmawiać. Początek rozmowy to szczegółowy opis, jak wyglądamy i co pijemy. Jacek się uśmiechał, gdy wracał z uczelni i mówił: „byłaś” dzisiaj na spotkaniu z panią Marią?

*

W 2013 roku nastąpiła kolejna zmiana w naszym życiu. Jacek otrzymał pracę na University of Texas at Austin. Z New Jersey przeprowadziliśmy się, jadąc przez dziewięć stanów na koniec świata – do Teksasu. Mieszkamy na przepięknym osiedlu, wśród pagórków, palm kokosowych i kwitnących kaktusów, w Austin – mieście prężnie się rozwijającym, z nowoczesną architekturą, pełnym młodych ludzi i wszechobecnej muzyki. Tylko znów trzeba było od początku budować swój świat i oswajać nową rzeczywistość.

*

Książka powstawała dużo dłużej, niż to przewidziałam, w latach 2005–2013, ale wiele się przez ten czas nauczyłam. Pisałam ją głównie w New Jersey, blisko wielkich, tętniących życiem metropolii – Nowego Jorku, Filadelfii, Bostonu i Waszyngtonu, w naszym domu pomiędzy Atlantykiem a Appalachami. Była moją przygodą z teatrem i z cudownymi ludźmi. Przywiązałam się do niej i żal mi się z nią rozstawać. Ale od teraz musi już radzić sobie sama.

 

Joanna Sokołowska-Gwizdka

 

Joanna Sokołowska-Gwizdka,pisarka, dziennikarka, członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Po ukończeniu filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim pracowała w Katedrze Literatury Staropolskiej UŁ. Równolegle zajmowała się dziennikarstwem. Wielokrotnie uczestniczyła w Festiwalu Muzycznym w Łańcucie jako korespondent łódzkich „Odgłosów”. W połowie lat 90. została przedstawicielem medialnym oraz organizatorem promocji w Polsce Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego odbywającego się w La Châtre-Nohant we Francji. Współpracowała także z Telewizją Łódź (program „Rozmaitości Literackie”) oraz z „Głosem Polonii” – polskim radiem w Perth (Zachodnia Australia).

W 2001 roku wyjechała na stałe do Kanady. Podjęła pracę w „Gazecie” – największym dzienniku Polonii w Kanadzie. Przeprowadzała też wywiady z przedstawicielami świata kultury na antenie stacji telewizyjnej w Toronto „Polish Studio”. Od stycznia 2003 do czerwca 2008 roku była redaktorem prowadzącym „Listu Oceanicznego” – dodatku kulturalnego „Gazety”.

Jej artykuły, recenzje i wywiady publikowane były w pismach w Polsce: „Rzeczpospolita”, „Pani”, „Dziennik Łódzki”, „Odgłosy”, „Jazz Forum” i za granicą: „Polonia Kalifornijska” (San Diego, Kalifornia), „Teraz” (Filadelfia, Pensylwania), „Polonez” (Kair, Egipt), „Kurier Zachodni” (Perth, Zachodnia Australia), „Tygodnik Polski” (Sydney, Australia), „Pro Polonicum” (Fryburg, Szwajcaria). Ukazały się także rozdziały w książkach („Horyzonty Teatru II. Droga Kazimierza Brauna”, Toruń 2006, „Słowa, obrazy i dźwięki w wychowaniu”, Warszawa 2011, „Aksjologia podróży”, Warszawa 2012).

W 2005 roku przeniosła się wraz z mężem (profesorem Rutgers University) do USA i zamieszkała w New Jersey, niedaleko Nowego Jorku. Związała się wtedy z „Przeglądem Polskim” – dodatkiem społeczno-kulturalnym „Nowego Dziennika”. Pracowała też w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku przy dygitalizacji unikatowych zbiorów archiwalnych.

Jest autorką polsko-angielskiej książki „Co otrzymałam od Boga i ludzi. Opowieść o Helenie Modrzejewskiej”, wydanej w 2009 roku. Od tej pory przybliża postać wielkiej aktorki, podczas prelekcji połączonych z pokazem slajdów i wystawą pamiątek po artystce, w wielu miejscach USA i Kanady. Jest także współautorką sztuki teatralnej o Fryderyku Chopinie „Dobry wieczór, Monsieur Chopin”, wystawionej przez Salon Poezji, Muzyki i Teatru z Toronto, przetłumaczonej na trzy języki (angielski, francuski, portugalski).

W 2012 roku, otrzymała dyplom „w uznaniu wieloletniego wkładu wniesionego w działalność kulturalną na rzecz Polonii w USA” przyznany przez Uniwersytet Ludowy w Filadelfii.

W 2013 roku, wraz z mężem, który otrzymał pozycję profesora na University of Texas at Austin, kolejny raz się przeprowadziła, tym razem do Teksasu, gdzie mieszka do dziś. Współpracuje z Austin Polish Society przy organizowaniu imprez kulturalnych i promocji polskiej kultury w Ameryce.

Obecnie współpracuje z „Gazetą” w Toronto, nowojorskim „Nowym Dziennikiem” i z londyńskim kwartalnikiem „Pamiętnik Literacki”. Redaguje też stronę internetową poświęconą kulturze polskiej poza krajem – Culture Avenue (www.cultureave.com).

Rozdział IKILKA KRAKOWSKICH SZKICÓW

*

Mieszkanie rodziny Pilitowskich w Krakowie przy ulicy Senatorskiej 25 ma niepowtarzalny nastrój rodzinnego ciepła i wszechobecnej sztuki. Stojąca w przedpokoju wielka, ciemna skrzynia z żelaznymi okuciami, pełna artystycznych tajemnic, kawałek białej ściany oddzielającej przedpokój od salonu, z małymi otworami, przez które wpada światło, i plakat teatralny przy drzwiach już od wejścia wprowadzają gościa do niezwykłego domu. Za ścianą salon ze skośnym sufitem, ze starymi, krakowskimi, stylowymi meblami. Obrazy, figurki, plakaty teatralne, miękkie fotele i duży drewniany stół, który raz służył za stół jadalny, a raz za miejsce pracy architekta. Nad nim okno z kwiatami w doniczkach na parapecie i miodowymi zasłonami. Piękny niegdyś widok na Kopiec Kościuszki i kościół Norbertanek, teraz trochę zasłonięty przez dach prywatnego domu, wciąż jednak daje poczucie bliskości z symbolem narodowej jedności i krakowską perspektywę. Od strony dolnego pokoju po kawałku białej ściany oddzielającej przedpokój idą schody na górę, gdzie znajdują się dwa małe pokoiki, kuchnia i łazienka.

Krakowskie mieszkanie, z którego łatwo można się dostać i na Wawel, i na Stare Miasto, nie jest duże, ale dużo w nim śladów bogatego życia – wielkie lustra, apaszki, korale i kapelusze, książki, rulony z projektami, porcelanowe filiżanki do popołudniowej kawy, stare sepiowe fotografie z roześmianymi twarzami mamy, babci, brata, dzieci, duży, oprawiony, stary sztych Krakowa, gdzieś zasuszony liść zabrany podczas niedzielnego spaceru na Plantach. W ścianach ukryły się gwar i śmiech, w komodach pochowały smutki. Z oddali słychać tętniące życie artystycznego miasta z turkotem tramwaju na ulicy Kościuszki.

*

1.1. Dziecko teatru

Dziewczynka z jasnymi warkoczami, w marynarskim kołnierzu patrzy z portretu Zbigniewa Pronaszki, który wisi nad niebieską kanapą w mieszkaniu przy Senatorskiej. Skupiony wzrok, poważny wyraz twarzy.

Marysia Nowotarska od najmłodszych lat lubiła tańczyć, więc ojciec, Julian, zaprowadził ją do szkoły baletowej. Po jakimś czasie przeniesiono ją do słynnej szkoły prowadzonej przez Janinę Jarzynównę. Tam właśnie na lekcję przyszła pani z Teatru Starego w poszukiwaniu dziewczynki do sztuki Stefana Flukowskiego Jajko Kolumba[1].

Tuż po wojnie budzące się do życia teatry chętnie wystawiały komedie. Chciano zrzucić wreszcie te wojenne, żałobne szaty. A Jajko Kolumba to sztuka groteskowa, oparta na purnonsensie i pełna zabawnych sytuacji. Jak to w komedii absurdu, w sztuce pojawiali się różni bohaterowie: Sherlock Holmes, doktor Watson itd. Marysię, mającą wówczas dziesięć lat, wybrano do roli hiszpańskiej królowej Izabelli. Była przeszczęśliwa. Zaczęła próby.

 

Moja rola to swego rodzaju żart. Wszyscy aktorzy byli dorośli, na scenie różne rzeczy się wydarzały. W pewnym momencie marszałek dworu zapowiedział, że teraz wejdzie królowa Hiszpanii, Kastylii, Aragonii itd… i wchodzę ja. Idę po schodach i siadam z berłem na tronie. Mój paź, Stanisław Zaczyk, odpiął mi tren, a ja zeszłam i zaczęłam tańczyć rumbę Kolumba – wspominała po latach.

Teatry po wojnie były biedne, nie miały pieniędzy na kostiumy. Jak tu więc ubrać cały dwór hiszpański? Wymyślono sposób na wizualne wzbogacenie przedstawienia. Pracownie krawieckie uszyły kostiumy z materiału wojłokowego, workowego, fachowo je usztywniając i modelując, a Andrzej Stopka, autor scenografii i kostiumów, odręcznie malował na nich wzory tworzące kolorowe, bajkowe obrazy. Stroje wyglądały imponująco. Marysi wykrojono dekolt mniejszy niż dla innych aktorek, ale ona go sobie wciąż poprawiała, powiększała, żeby poczuć się bardziej dorosłą.

W czerwonym pamiętniku Marysi znalazła się przyklejona, wyblakła, ale czytelna, recenzja z przedstawienia, napisana przez Stefana Otwinowskiego:

*

Poza Ciecierskim i uroczą królową Izabellą zawodowa tancerka Krystyna Terra pokazała dwa tańce. (…) Najlepsi byli Fulde i Sheybal. (…) Świetnie rozwijająca się Szaflarska powinna uważać na głos. Jeśli pośpiewa tak przez 60 wieczorów – co jest zupełnie możliwe – w końcu drugiego miesiąca i szept będzie ją drogo kosztował. (…) Dopiero premiera Kolumba udowodniła, że Śmiałowski mógł być doskonałym aktorem operetkowym, że Dwornicki ma zadatki na komika z prawdziwego zdarzenia.

*

Marysia debiutowała więc na scenie w doborowym towarzystwie. Partnerowała artystom, którzy byli już znani albo dopiero mieli stać się znani. Zostawili oni swoje wpisy w pamiętniku[2].

Za jednym z wpisów – Drogiemu modelowi wdzięczny malarz, Zbigniew Pronaszko, 23.III.46. –kryje się historia pewnego obrazu. Słynny krakowski artysta, rzeźbiarz i scenograf Zbigniew Pronaszko, brat Andrzeja, wówczas dyrektora artystycznego Teatru Starego, po przedstawieniu zaproponował Marysi, że namaluje jej portret jako infantki. Bardzo się ucieszyła z takiego wyróżnienia, choć nie przewidywała, ile to będzie wymagać od niej cierpliwości i siedzenia bez ruchu. Ojciec ją zawoził do Akademii Sztuk Pięknych, gdzie odbywały się sesje, a ona, stojąc przy fotelu w hiszpańskim kostiumie, pozowała do portretu. I tak powstał piękny obraz naturalnej wielkości. W podzięce za wymagające wysiłku długie pozowanie artysta namalował Marysi w prezencie nieduży portrecik z warkoczami i ten wisi do dziś w krakowskim mieszkaniu.

Po roli królowej Izabelli Marysia stała się dzieckiem teatru. Kolejny raz ją poproszono, gdy potrzebowano Lilusi do sztuki Gabrieli Zapolskiej Ich czworo[3]. Podczas pierwszej próby reżyser pokazał jej dwójkę aktorów i powiedział: „To jest twoja mamusia, to jest twój tatuś, i ty musisz w to wierzyć”. A potem na scenie, gdy teatralni rodzice zaczęli krzyczeć i się kłócić, i „mamusia” uciekła od „tatusia”, Marysia zaczęła tak płakać, że nie można jej było uspokoić. Trzeba było przerwać próbę[4].

Ich czworo, Gabriela Zapolska, reżyseria: Roman Zawistowski, scenografia: Karol Gajewski, premiera: 19.03.1947, Teatr Stary w Krakowie, fot.: Feliks Nowicki, arch. Teatru Starego, na zdjęciu: Wdowa – Janina Zielińska, Dorożkarz – Jan Zieliński, Dziecko – Maria Nowotarska.

Ich czworo, Gabriela Zapolska, reżyseria: Roman Zawistowski, scenografia: Karol Gajewski, premiera: 19.03.1947, Teatr Stary w Krakowie, fot.: Feliks Nowicki, arch. Teatru Starego, na zdjęciu: Mąż – Włodzimierz Macherski, Dziecko – Maria Nowotarska.

 

Trzecią sztuką dzieciństwa Marysi Nowotarskiej był Powrót syna marnotrawnego Romana Brandstaettera[5]. Dramat został napisany w latach wojny, w Jerozolimie. Jego bohaterem jest Rembrandt, mistrz pędzla, przedstawiony jako syn marnotrawny. Autor starał się pokazać życiową drogę geniusza wiodącą poprzez upokorzenie, zlekceważenie, całkowitą klęskę, aż do odnalezienia wszelkich wartości. Spektakl reżyserował Janusz Warnecki. On sam wcielił się w rolę Rembrandta. Marysia grała jego córkę. Pięknie tę rolę zilustrował w swojej recenzji Stanisław Witold Balicki:

Powrót syna marnotrawnego, Roman Brandstaetter, reżyseria: Janusz Warnecki, scenografia: Karol Frycz, muzyka: K. Meyerhold, premiera: 20.11.1947, Teatr Stary w Krakowie, fot.: Feliks Nowicki, na zdjęciu: Janusz Warnecki jako Rembrandt i 11-letnia Maria Nowotarska jako Cornelia, córka Rembrandta.

 

W ostatnim obraziePowrotu syna marnotrawnego, w pięknej scenie rozmowy Rembrandta z maleńką córeczką Cornelią, padają z jej usteczek słowa (wiadomo, że przez usta „maluczkich” najsilniej ma prawda przemawiać) wierzące, że ludzie, którzy mówią o Chrystusie Ukrzyżowanym, tęsknią za czymś. A Rembrandt dopowiada, że wszystko, za czym się tęskni, jest daleko[6].

Przedstawienie zostało malarsko zainscenizowane. Scenografia autorstwa Karola Frycza przedstawiała świat otaczający Rembrandta, pochodzący z jego obrazów. Dla Marysi udział w tak pięknym przedstawieniu stał się wielkim przeżyciem. Uczyła się tajemnicy teatru od samych mistrzów. Poznawała zapach kurtyny i skrzypienia sceny, gry świateł i magii, która buduje iluzję rzeczywistości.

Powrót syna marnotrawnego to debiut dramaturgiczny Brandstaettera. Autor był obecny na spektaklu. Wpisał się do pamiętnika młodziutkiej aktorki: Uroczej Cornelii, Roman Brandstaetter, Kraków, 6.12.47. Swój wpis zostawił też reżyser i odtwórca głównej roli: Im prościej będziesz mówiła na scenie, tym ładniej to będzie, Janusz Warnecki, Kraków, 6.12.47.

W latach 1946–1954 sceny Starego Teatru i Teatru im. Słowackiego były połączone. Sztukę wystawiano w budynku Teatru Starego. Na jednym z przedstawień na widowni siedział dwudziestoletni Jurek Pilitowski, uczestnik Powstania Warszawskiego i żołnierz AK, który odnalazł rodzinę w Krakowie i właśnie powrócił z Londynu do Polski. Nie znał Krakowa i chciał go poznać. Sam czuł się jak „syn marnotrawny”, dlatego wybrał tę sztukę. Nie przyszło mu wtedy do głowy, że jedenastoletnia Marysia-Cornelia zostanie kiedyś jego żoną, a ten teatr stanie się mu bardzo bliski.

*

1.2. W Teatrze imienia Juliusza Słowackiego

Zaczynając po studiach aktorskich pracę w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie w 1957 roku, Maria Nowotarska trafiła na czas odwilży. Wcześniej rzadko wystawiano sztuki, które dotykały sprawy wolności narodu. A ona już w drugim sezonie zagrała harfiarkę w Wyzwoleniu Wyspiańskiego – pierwszej powojennej realizacji tej narodowej sztuki. Spektakl reżyserowany przez Bronisława Dąbrowskiego, dotykający ważnych polskich spraw, odzwierciedlał uczucia tego czasu i stał się wielkim teatralnym wydarzeniem. Teatr im. Słowackiego często potem wystawiał arcydzieła literatury klasycznej. Stał się w pewnym sensie teatrem politycznym. Poprzez literaturę sprzed wielu lat mówił o zakamuflowanych uczuciach Polaków.

Żałoba przystoi Elektrze, E. O’Nell, reżyseria: Bronisław Dąbrowski, scenografia: Andrzej Cybulski, muzyka: Franciszek Barfuss, premiera: 30.06.1962, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, na zdjęciu: Piotr Niles – Janusz Zakrzeński, Hazel Niles – Maria Nowotarska, fot.: Wacław Nowak.

 

Czuło się wtedy jedność aktorów, którzy emocjonalnie związani byli ze sprawą wolności. Czuło się też jedność z większością publiczności. Ten teatr stanowił siłę. Jestem wychowana w komunizmie, a jednocześnie w teatrze walczącym z komuną – wspomina Maria Nowotarska.

Przyszły też nowinki teatralne. Pierwszym powiewem awangardy stała się Wizyta starszej pani Friedricha Dürrenmatta, w reżyserii Lidii Zamkow (1958). Z czasem pojawiały się kolejne sztuki nowoczesne, często trudne w odbiorze, które zainteresowały pewną grupę intelektualistów. Ponieważ lansowali je krytycy, stały się modne. A reżyserzy prześcigali się w sztuczkach czy manipulacji efektami.

*

Maria Nowotarska:

Przeszłam przez wiele okresów w historii teatru. Bronisław Dąbrowski specjalizował się w wielkim repertuarze narodowym. Był wizjonerem teatru i wspaniałym inscenizatorem. Opierał się też na dobrych scenografach. Roman Niewiarowicz, u którego grałam i w komediach, i w farsach, był z kolei nauczycielem doskonałego rzemiosła aktorskiego i wspaniałego dialogu. Bogdan Korzeniewski natomiast był matematyczny w swoich inscenizacjach. Maria Malicka to mistrzyni dialogu. Nie była inscenizatorem, lecz reżyserem prawdy postaci. Zachwycona byłam Erwinem Axerem, gdy do nas przyjechał reżyserować Pierwszy dzień wolności Leona Kruczkowskiego i w pierwszej fazie prób analizował z nami sztukę. Lidia Zamkow była rewolucyjna w swoich inscenizacjach, rewelacyjnie przygotowana i odkrywająca sztuki swoją inteligencją i przenikliwością, z wielką wyobraźnią plastyczną. Charakteryzowała się żywiołowym, twórczym temperamentem. To było teatralne zjawisko.

***

Maria Nowotarska w inscenizacji Makbeta[7] w reżyserii Lidii Zamkow grała jedną z wiedźm. Makbeta zagrał Leszek Herdegen, a Lady Makbet – sama pani reżyser.

Sztuka efektownie się zaczynała. Wielkie, puste pole po bitwie, daleko horyzont, a pośrodku drzewo o grubej korze. Na scenę wychodzi król Duncan z synami i z orszakiem. Wszyscy ubrani w kostiumy ze skóry, piękni, dorodni, męscy. Podczas rozmowy zjawiają się wiedźmy grane przez trzy młode dziewczyny, które… stają się korą drzewa.

W innej scenie Makbet siedzi zadumany w drewnianym fotelu, a tu nagle pod jego stopami dywan zaczyna się ruszać i przybierać ludzką postać. To wiedźmy pełzają, coraz bardziej osaczając Makbeta, który nie umie uciec od własnych myśli.

Makbet, William Shakespeare, reżyseria: Lidia Zamkow, scenografia: Urszula Gogulska, muzyka: Lucjan Kaszycki, premiera: 28.09.1966, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, fot.: Wojciech Plewiński. Na zdjęciu: Leszek Herdegen jako Makbet, Lidia Zamkow jako Lady Makbet, Maria Nowotarska jako jedna z Wiedźm.

 

*

Maria Nowotarska:

Pamiętam scenę, gdy Lady Makbet namawia męża do morderstwa. Peruka z przedziałkiem, gładka, długi warkocz, czarna suknia z narzuconym płaszczem. Zrobione są odlewy jej twarzy i wszystkie dostajemy jej maski, a także takie same peruki i takie same kostiumy. Makbet siedzi w fotelu, a Lady Makbet i my stoimy wkoło niego. W pelerynach mamy ukryte sztylety. Napięcie rośnie, my wyciągamy po jednym sztylecie, rzucamy. Sztylety wbiją się w podłogę i drżą. Po chwili na scenie jest już las sztyletów.

***

Na przyjęciu wiedźmy są damami dworu. Inne stroje, inne peruki. Kładą się na stole, zaglądają do kielichów, wino się leje, a myśli Makbeta coraz bardziej go osaczają. Potem znalazły się w zapadni, wystawały tylko ich ręce i słychać było głosy. Makbet był obłapiany lasem rąk. W tym czasie zmieniała się dekoracja[8], mury wykonane ze skóry i z metalu raz się zbliżały, raz oddalały. – To była wielka teatralna dramaturgia – wspomina Maria.

*

Maria Nowotarska:

Jakie lubiłam role? Wydaje mi się, że w różnych okresach różne. Bardzo lubiłam Pannę Maliczewską. To była pierwsza rola normalnego człowieka, a nie tylko postaci symbolicznej z wielkiego teatru. Dobrze pamiętam też rolę Maryny w Weselu w reżyserii Lidii Zamkow. To nie była wielka rola, ale ogromne znaczenie miał na scenie klimat. Literatura stawała się życiem na scenie, do tego dochodziło mistrzostwo reżysera, który wydobywał z ludzi różne warstwy. Aktorzy szli w tym przedstawieniu jak zaczarowani. Każdy spektakl stawał się potem magią spełnienia, jakiegoś głębokiego przeżycia artystycznego i patriotycznego. A gdy zza sceny odzywała się melodia Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór… – wtedy szliśmy jak zahipnotyzowani, krokiem poloneza, publiczność zamierała…

Lubiłam też sztuki Aleksandra Fredry. Grałam Anielę w Ślubach panieńskich. Dobrze zapamiętałam dialog z Gustawem – Markiem Walczewskim. Damy i huzary[9] w reżyserii Romana Niewiarowicza też były piękną inscenizacją. Występowała tu plejada wspaniałych aktorów – Eugeniusz Fulde, Roman Stankiewicz, Anna Polony, Janusz Zakrzeński[10]. W kostiumowych sztukach byłam więc dziewczyną z polskiego dworku. Spełniały się w nich moje marzenia o teatrze, jako młodej aktorki.

Król IV, Stanisław Grochowiak, reżyseria: Zbigniew Wilkoński, scenografia: Grażyna Żubrowska, muzyka: Adam Walaciński, premiera 27.03. 1979, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, od lewej: Stefan Mienicki – Zausznik, Maria Nowotarska – Atilatika, fot.: Wojciech Plewiński.

Fiorenza, Tomasz Mann, reżyseria: Krystyna Skuszanka, scenografia: Władysław Wigura, muzyka: Augustyn Bloch, premiera: 27.03.1976, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, od lewej: Maria Nowotarska – Fiora, Wojciech Ziętarski – Medyceusz, Jerzy Kryszak – Savonarola, fot.: Wojciech Plewiński.

 

Grałam Annę w Wesołych kumoszkach z Windsoru – dużej inscenizacji Janusza Warneckiego, który mimo że był już wtedy chory, zrobił piękne, malarskie przedstawienie. Scenografię i kostiumy projektowali Lidia Minticz-Skarżyńska i Jerzy Skarżyński[11].

Występowałam w wielu przedstawieniach, które mniej lub bardziej lubiłam. Raz były to główne role, raz role mniej znaczące, jak to w teatrze. Teraz aktorzy serialowi szybko stają się popularni. Kiedy ja byłam aktorką teatralną, nasza popularność była popularnością miasta, łączyła się z uznaniem widzów, którzy chodzili do teatru.

Niewolnice z Pipidówki, Michał Bałucki, reżyseria: Zbigniew Bogdański, scenografia: Aleksandra Sell-Walter, muzyka: Bolesław Rawski, premiera: 23.11. 1986, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Maria Nowotarska jako Aurelia, fot.: Zbigniew Łagocki.

 

*

1.3. Pracownia architekta

Góry i Piwnica pod Baranami to dla Jerzego Pilitowskiego ciekawe rozdziały życia, jednak nigdy nie były głównym zajęciem. Jego pasją i zawodem zawsze były architektura i urbanistyka. Rozpoczął studia w 1947 roku i już na początku jesieni 1949 pracował w swoim zawodzie. Miał trochę szczęścia. Na jego wydział zgłosił się architekt Tadeusz Ptaszycki, któremu powierzono pracę nad Nową Hutą, w poszukiwaniu młodych i zdolnych architektów. Wskazano mu między innymi Jurka i tak został zaangażowany. Początkowo zajmował się inwentaryzacją urbanistyczną, potem projektował całe obiekty. Był to dobry czas dla architektów, gdyż socrealizm dopiero formułowano teoretycznie, jeszcze w pracy nie był stosowany.

*

Jerzy Pilitowski:

Powstawały wtedy domy z prawdziwego zdarzenia, ceglane, tynkowane, kryte dachówką, jak Pan Bóg przykazał, proste budownictwo zgodne z możliwościami technologicznymi ówczesnych lat, bez narzuconego stylu.

***

Po krótkiej przerwie na zrobienie dyplomu Jerzy Pilitowski znów podjął pracę w pracowni projektowej Nowej Huty. Lecz niestety już wówczas obowiązywał socrealizm, a on tego nie znosił, więc spróbował swych sił w urbanistyce.

Później trafił do pracowni, w której robiło się plany ogólne. Stworzył między innymi plan Krynicy, Chrzanowa, Oświęcimia, Olkusza i innych miasteczek pod Krakowem. A gdy socrealizm się skończył, znowu zaczął pracować jako architekt. Przez cały ten czas brał udział w konkursach architektonicznych, bo dla kogoś takiego jak on była to jedyna droga do wybicia się w zawodzie. Niestety ciągle wisiało nad nim piętno Andersa i AK.

*

Jerzy Pilitowski:

W konkursach, w których startowała polska czołówka, wraz z paroma kolegami odnieśliśmy dość dużo widocznych sukcesów. Gdy się okazywało, że zwycięzcami są tacy młodzi architekci jak my, to zdarzało się, że powtarzano konkurs. A my wygrywaliśmy go po raz drugi. Dzięki temu wyrobiłem sobie pozycję w zawodzie. Nie wypuszczano mnie tylko za granicę, nie mogłem nawet marzyć o paszporcie. Trwało to do połowy lat sześćdziesiątych, kiedy pilnie poszukiwano architektów ze znajomością języka angielskiego do robót eksportowych. Moje przedsiębiorstwo, czyli krakowski Miastoprojekt wygrał konkurs na plan ogólny przebudowy Bagdadu. Napisałem, że znam angielski, i przyjęto mnie na wyjazd. Tak wszedłem do kategorii specjalistów, którzy byli wysyłani za granicę.

***

W ciągu lat pracy jako architekt Jerzy Pilitowski zaprojektował wiele obiektów w Polsce i na świecie. Wyjazdy zagraniczne wspominał potem jako wielką życiową przygodę.

*

1.4. Decyzja Agaty

Córka Marii Nowotarskiej i Jerzego Pilitowskiego, Agata, mimo obaw i lęków poszła w ślady mamy. Została aktorką. Krakowską szkołę teatralną skończyła w 1981 roku. Był to okres intensywnej działalności „Solidarności”. Coś wisiało w powietrzu, nie wiadomo było, w którą stronę szala się przeważy. Agata tymczasem została obsadzona w głównej roli w filmie o czasach stalinowskich Kto jest przeciw Lecha Poniżnika. Wystąpiła z kolegą z roku Wieśkiem Dziubą[12]. Zagrała wyjątkową rolę w wyjątkowym czasie. Niestety film nie wszedł na ekrany, a reżyser wyjechał za granicę.

W tej trudnej atmosferze politycznej oraz atmosferze czasów stalinowskich, w które musiała się wczuć, zdarzyło się w jej życiu coś bardzo ważnego – została mamą. Związek z ojcem Maćka, realizatorem i reżyserem Tadeuszem Lisem, od początku nie był udany. Może dlatego, że Agata widziała w nim ucieczkę i sposób na odreagowanie rozstania z narzeczonym – aktorem Krzysztofem Pieczyńskim. Mieszkali razem już jakiś czas, mieli obrączki, planowali ślub. Ale wszystko się zmieniło.

*

Agata Pilitowska:

Krzysiek był moją pierwszą wielką miłością. To szalenie zdolny aktor. Myślał bardziej o filmie niż o teatrze. Wyciągał mnie na wszystkie możliwe znane filmy i podpatrywał Paula Newmana, Roberta Redforda, Dustina Hoffmana, patrzył na każdy gest i kazał mi ze sto razy oglądać jeden ruch. Dzięki tej pasji wyraźnie zmierzał w kierunku filmu. Pod koniec studiów został zaangażowany do jednej z głównych ról w serialu Dom. Ja jeszcze kończyłam studia, musiałam zostać w Krakowie, a on jeździł na plan filmowy do Warszawy. Nasze życie stało się wówczas burzliwe, a rozstania nie wyszły nam na dobre.

***

Podczas studiów Agata razem ze swoją przyjaciółką Dorotą Zięciowską przez kilka lat z rzędu jeździła do Londynu na tak zwane roboty letnie. Dziewczyny pracowały tam jako kelnerki. Także i w 1981 roku znajomi z roku szykowali się do Anglii. Agata postanowiła do nich dojechać po urodzeniu dziecka.

*

Agata Pilitowska:

Jednak 13 grudnia wszystko się zmieniło, wszystko runęło. Wiedziałam, że do Londynu nie pojadę, ani w ogóle nie wyjadę z kraju. Wiedziałam, że ani nie będę grać w telewizji, ani występować w radiu, bo wszędzie był bojkot. Starać się o angaż do teatru też nie było sensu. Pomyślałam więc: w takim razie, skoro los tak za mnie zadecydował, muszę się teraz skupić na moim małym synku i nim się cieszyć. Po urodzeniu Maćka wyszłam za mąż za jego ojca.

***

Trzynastego maja 1982 roku, w półrocze wprowadzenia stanu wojennego, Agata weszła do kościoła Mariackiego. Zapomniała, że to trzynasty… Skupiona stanęła przy ołtarzu. Nagle spostrzegła, że kościół zaczyna się zapełniać, a po chwili zrobiło się w nim tłoczno. Zaczęła się wzniosła msza z pięknym kazaniem. Ludzie płakali. Na koniec, odbijając się od starych murów, zwielokrotniony, powtarzany jak echo przez tłum zgromadzonych ludzi, zabrzmiał hymn Boże, coś Polskę.

*

Agata Pilitowska:

Nigdy tego nie zapomnę. W tej wzniosłej, patriotycznej atmosferze czułam, że w powietrzu unosi się coś, co zaraz nastąpi. Wszyscy wyszli z kościoła ze śpiewem na ustach. Rynek Główny był pełen ludzi, miała tu widać miejsce jakaś manifestacja. Nie wiedziałam, jak wrócę do domu. Do tego byłam na wysokich obcasach. W pewnym momencie usłyszałam krzyki – uciekajcie, jadą… Małymi uliczkami wokół rynku jechały samochody zomowskie z armatami wodnymi i gazami łzawiącymi. Na niektórych uliczkach zomowcy ustawiali samochody, blokowali przejście, otwierali klapy i kto uciekał, pałowali i zabierali do aresztu. Zdjęłam buty i na bosaka pędem zaczęłam uciekać. Wokół mnie ludzie w panice chowali się po bramach. Tej atmosfery nigdy nie zapomnę. Wpadłam do Restauracji Staropolskiej na ulicy Siennej, zaraz przy rynku, i schowałam się pod ladą szatniarza. Patrzę, a obok mnie pod tą samą ladą schroniła się moja pani profesor ze szkoły teatralnej, Danuta Michałowska. Byłam brudna, w ręku trzymałam buty. Ludzie zaczęli barykadować okna restauracji. Od strony kuchni, od placu Mariackiego, co chwila ktoś wpadał zlany wodą, widać armatki wodne już dojechały. Jakiś zomowiec rozbił szybę i wrzucił gaz łzawiący. Zaczęliśmy się dusić, kaszleć, nic już nie było widać. Nagle jakby się uciszyło, ktoś otworzył drzwi i oznajmił, że droga wolna. Wszyscy zaczęli uciekać. Gdy dobiegłam na Mały Rynek, ktoś z góry zawołał: jadą… Wpadłam więc w pierwsze napotkane drzwi, okazało się, że to zakład fryzjerski. Było tam pełno ludzi zlanych wodą i płaczących dzieci. Mnie też trafili w bok, byłam już bez butów, rzuciłam je gdzieś po drodze. I znowu ucichło, bo samochody pojechały na Rynek Główny. Tymczasem zrobiło się ciemno, a ja doszłam jakoś do Plant. Od krzaka do krzaka dostałam się do budki telefonicznej i zadzwoniłam do domu.

***

Gdy Maciek miał parę miesięcy, na prośbę reżyser Haliny Gryglaszewskiej Agata zagrała gościnnie w Teatrze Słowackiego w sztuce Maurice’a Maeterlincka Niebieski ptak[13]. Był to bajkowy spektakl z piękną dekoracją i muzyką Gershwina. Razem z Jackiem Wójcickim zagrali główne role – dziewczynkę i chłopczyka. Agata była już wprawdzie młodą mamą, ale jej figura szybko wróciła do normy. W przedstawieniu nosiła dwa warkoczyki i wyglądała jak mała dziewczynka. Potem zagrała jeszcze w paru spektaklach Teatru Telewizji (Zapomniany diabeł, Fizycy, Jaśnie pan nikt). Wystąpiła też w Teatrze Starym, zaproszona przez Martę Stebnicką (również gościnnie).

Tomek urodził się w rok i parę miesięcy po Maćku. Nie sprzyjało to kontynuacji zawodu, trudno jej było związać się na stałe z teatrem. Zagrała wtedy w sztuce Szalona noc, czyli transmogryfikacja opartej na tekstach Gałczyńskiego (z Jackiem Wójcickim, Haliną Gryglaszewską itd.). Potem przyszła na świat córeczka Matylda.

*

Agata Pilitowska:

Pieluchy były wówczas na kartki, zdobywanie podstawowego jedzenia wymagało nie lada sztuki. Po chleb chodziłam o piątej rano, żeby kupić jeden bochenek, a w czasie stanu wojennego moja babcia nieraz piekła chleb sama. Do dzisiejszego dnia w książeczce zdrowia moich dzieci mam zapisane, że kupiłam dwadzieścia pięć deko żółtego sera, bo mam małe dziecko, ale więcej już w tym miesiącu kupić nie mogę. Czułam się tym potwornie upokorzona.

***

Trudności dnia codziennego spowodowały, że Agata próbowała zabić w sobie swój zawód. Coraz częściej chodziło jej po głowie, że mimo całej miłości do Krakowa, jego tradycji i kultury musi stworzyć swoim dzieciom inny klimat rozwoju. Do tego parę miesięcy po urodzeniu Matyldy, w 1986 roku, nastąpiła awaria w Czarnobylu.

*

Agata Pilitowska:

Mówiono, żeby nie pić wody z kranu. Pamiętam, że znajoma mojej mamy sprzedawała spod lady wodę mineralną Kryniczankę. Wypuszczałam z niej bąbelki, a po tygodniu, gdy widziałam, że minerały opadły na dno, powoli wlewałam ją do garnka i dopiero wtedy gotowałam na niej zupę dla dzieci. Nie było nadziei, że to się zmieni. I wtedy wraz z buntem przeciwko otaczającej mnie rzeczywistości zaczęła po mojej głowie krążyć myśl o wyjeździe z kraju. A Czarnobyl przeważył szalę, już nic mnie nie mogło powstrzymać od rezygnacji z zawodu i ucieczki z kraju.

***

Wtedy w parku na spacerze z dziećmi przypadkowo poznała Czesława Włodarza. Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że Czesiek mieszka w Montrealu. Widząc, jak jest zdesperowana, obiecał przysłać zaproszenie do Kanady. I przysłał. A jej było wszystko jedno, gdzie jechać, czy to będzie Hiszpania, czy Australia, może więc być i Kanada.

*

Agata Pilitowska:

Niewiele myśląc, sprzedałam, co się dało, zapakowałam dzieci (Matysia miała osiem miesięcy) i w listopadzie 1986 roku poleciałam w ciemno, bez pieniędzy do Kanady. Mój mąż w tym czasie wyjechał do Londynu i też miał potem przyjechać do Kanady. Nasze małżeństwo nie było dobrane, więc mimo że na początku emigracji byliśmy razem, wiedziałam, że muszę w dużej mierze liczyć tylko na siebie. Będę sprzątać – myślałam – mogę robić obojętnie co, byle tylko dzieci miały dobre jedzenie, zdrowe powietrze i mogły się normalnie rozwijać.

[1] Teatr Stary, Kraków, S. Flukowski (przy współudziale A. Nowickiego, W. Natansona, H. Rostworowskiego), Jajko Kolumba, reżyseria: J. Koecher, scenografia: A. Stopka, muzyka: S. Gajdeczka, choreografia: K. Terra, prapremiera: 1.02.1946.

[2]Drogiej Marysi, przemiłej monarchini obu hemisfer i drogi mlecznej, wiele słówek wdzięcznej pamięci, autor Jajka Kolumba, Stefan Flukowski, 14.III.46.

Drogiej Marysieńce życzę najbardziej królewskich zaszczytów, które zawsze zdobyć potrafi wielki artysta, Krystyna Terra.

Stwierdzam (…), że mała Marysia, będąc w wieku lat 12 (Marysia miała wtedy lat dziesięć i bardzo się złościła za tę pomyłkę), przeniosła się w wieku XX w wiek XV, na którym jako autentyczna Królowa Izabella ślicznie zatańczyła rumbę, mimo panującej wówczas hinfemni, zwanej obecnie grypą, Dyrekcja Starego Teatru w Krakowie (stempel), Andrzej Pronaszko, 27.II.46.

Kochanej „Koleżance”, przemiłej Królowej Izabelli, na pamiątkę wspólnych występów w Jajku Kolumba – Marian Demar (Kolumb), 10.III.46.

Kochanej mistrzyni tańca, władczyni Królestwa, w którym słońce nie może, choćby chciało zajść, wierny Sherlock Holmes, Igor Śmiałowski, Kraków, Stary Teatr, marzec 1946.

Najmniejszej Koleżance, największej Artystce, Kazimierz Rudzki, „Sherlock Holmes Nr 2”, albo po prostu najmilszej ze wszystkich Marysi z okazji wystawianego przedstawienia Jajko Kolumba… R., Kraków dnia 14 marca 1946.

Złotowłosej Izabelli, Królowej Hiszpanii, Kastylii, Aragonii, dwóch Oceanów, Tysiąca Wysp i obu Hemisfer, władczyni Drogi Mlecznej i Zodiaku, jej rycerz, „Don Juan” – St. Zaczyk, Kraków, 25.II.46.

Marysieńko, masz ochotę dziś zatańczyć? – Mam.

A będziemy dziś bisować? – Tak.

Izabelci – John (Jan Ciecierski), 26.II.46.

Najmłodszej Koleżance, uroczej i utalentowanej Marysieńce, Danuta Szaflarska, 31.III.46. Kraków.

Milutkiej „Królowej Izabelli” na pamiątkę wspólnej gry w Jajku Kolumba w Starym Teatrze w Krakowie, „Gonzalez” (korsarz) – Sheybal Władysław, Kraków, 27.II.46.

Przemiłej Marysieńce „Królowej Hiszpanii” na pamiątkę chwil wspólnej pracy w Starym Teatrze w Krakowie, „Lopez” (korsarz) – Fulde Eugeniusz, Kraków 27.II.46.

[3] G. Zapolska, Ich czworo, reżyseria: R. Zawistowski, scenografia: K. Gajewski, 19.03.1947.

[4] W pamiętniku znalazły się wpisy:

Kochanej Marysi słów dużo najlepszych i najżyczliwszych za pięknie zagraną rolę Dziecka w Ich czworo, Roman Zawistowski, 21.IV.47.

Mojej kochanej córeczce z Ich czworo, Mamusia, Barbara Ludwiżanka.

Kochanej córeczce Marysi z Ich czworo kochający tatuś, Włodzimierz Macherski, Kraków, dn. 20.IV.47.

Lilusi z Ich czworo na pamiątkę ten trzeci, Mieczysław Jabłoński, Stary Teatr, 21.IV.47.

Lilusi, naszej pupilce, Maria Bednarska, Kraków, 20.IV.47.

[5] R. Brandstaetter, Powrót syna marnotrawnego, reżyseria: J. Warnecki, 20.11.1947.

[6] S.W. Balicki, Czy tęsknota musi być Golgotą?, „Dziennik Literacki” 1947, nr 5, s. 6.

[7] Premiera: 28.09.1966, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie.

[8] Scenografia: Urszula Gogulska.

[9] Aleksander Fredro, Damy i huzary, reżyseria: Roman Niewiarowicz, scenografia: Andrzej Stopka, opracowanie muzyczne: Franciszek Barfuss, obsada: Eugeniusz Fulde (Major), Rafał Kajetanowicz (Rotmistrz), Janusz Zakrzeński (Edmund), Roman Stankiewicz (Kapelan), Antonina Barczewska (Pani Orgonowa), Maria Gella (Pani Dyndalska), Jadwiga Baronówna (Panna Aniela), Maria Nowotarska (Zofia), Anna Polony (Józia), Krystyna Hanzel (Zuzia), Małgorzata Darecka (Fruzia), Ambroży Klimczak (Grzegorz), Wiesław Grabek (Rembo), premiera: 1.12.1961, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie.

[10] Zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10.04.2010 r.

[11] Wybitni scenografowie teatralni i filmowi, malarze, profesorowie Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.

[12] Wiesław Dziuba wyemigrował do Kanady, zamieszkał w Toronto i używa nazwiska Wiesław Krystian.

[13] Maurice Maeterlinck, Niebieski ptak, reżyseria: H. Gryglaszewska, Teatr im. J. Słowackiego, 1982 r.

Rozdział IITORONTOŃSKIE POCZĄTKI

Toronto jest miastem niezwykłym, kolorowym, bogatym w różne wydarzenia kulturalne, miastem kontrastów oraz mnogości mozaikowo współbrzmiących kultur. Malowniczo położone nad brzegiem rozległego jeziora Ontario, sprawia wrażenie, że nigdy się nie kończy. Gdy się patrzy w dal, aż po horyzont rozciągają się wielkie plany i marzenia przywiezione przez emigrantów, którzy zdecydowali się tu osiąść. Ze spektakularnego Downtown wyrasta smukła i strzelista CN Tower (Canada’s National Tower), do niedawna najwyższa wolnostojąca budowla na świecie, o wysokości 553,33 m, otwarta w 1976 roku. Gdy wjedzie się szybką windą na sam szczyt, przespaceruje po szklanej podłodze i usiądzie w obrotowej restauracji, wtedy z góry można dokładnie przyjrzeć się miastu. Nieregularny brzeg z portem, do którego czasami przypływa replika pirackiego statku pod żaglami, z zacumowanym szeregiem jachtów, z długą nadbrzeżną promenadą, oświetlonymi kawiarniami, klubami, hotelami, muszlą koncertową i mnóstwem mew. Najdłuższa ulica świata, Yonge Street, ciągnąca się przez środek miasta od jeziora Ontario aż hen daleko, przez różne miasteczka i wioski na północ Kanady, wielka kopuła Sky Dome (obecnie Rogers Centre), wieżowiec słynnej gazety „The Toronto Star” czy Canadian Broadcasting Corporation i wiele innych szklanych, a tak ogromnych, sięgających chmur wysokościowców, w których odbija się, załamuje, migocze i tętni życie mieszkańców miasta. W letnie wieczory można tańczyć na ulicy Queen Street w dzielnicy Beaches, słuchać jazzu praktycznie w każdym zakątku miasta, uczestniczyć w licznych festiwalach kultur, imprezach artystycznych w historycznym kompleksie pofabrycznym The Distillery District czy na Exhibition Place. Jesienią miasto ożywia Festiwal Filmowy. W ekskluzywnej dzielnicy Yorkville przechadzają się słynne gwiazdy wielkiego ekranu. Miasto tonie w zieleni, a wielki, pełen zadbanych alejek i klombów High Park to jeden z piękniejszych kompleksów parkowych. Malownicze jest też Scarborough, dzielnica położona na klifach, ze wspaniałym widokiem. To tam przy odrobinie szczęścia można zawitać do „Raju dla Głupca” – domu malarki Doris McCarthy[1], uczennicy malarzy ze słynnej kanadyjskiej Grupy Siedmiu, która w latach trzydziestych kupiła tu posiadłość.

Panorama Toronto od strony jeziora Ontario, fot.: Jacek Gwizdka.

 

Mimo że zima w Toronto jest długa i mroźna, to sezon w operze, filharmonii i w teatrach w tak zwanym The Theatre District jest wtedy w pełni i wrażeń nigdy nie brakuje.

Prom na wyspę na jeziorze Ontario, z której dokładnie widać całe Downtown, pływa przez cały rok. Do niedawna Toronto Island była oazą spokoju i mekką artystów. Zamieszkało tu wielu malarzy i pisarzy. Można się było o tym przekonać, spotykając ciekawych ludzi i przysłuchując się interesującym dyskusjom w kameralnej i bardzo miłej w wystroju kawiarni na brzegu jeziora, po drugiej stronie wyspy.

Nazwa miasta pochodzi z języka Indian z plemienia Huron i najprawdopodobniej oznaczała miejsce spotkań. Prowadził tu indiański szlak pomiędzy jeziorem Ontario a jeziorem Huron. Dziś po tamtych Indianach nie ma śladu, pozostały natomiast fortyfikacje i miejsca upamiętniające dawne walki brytyjsko-amerykańskie po napływie lojalistów oraz historyczne budynki świadczące o gwałtownym rozwoju miasta w XIX wieku. Podczas majowej imprezy Doors Open w zwykle zamkniętych obiektach można się natknąć na postaci, które w kostiumach z epoki opowiadają historie sprzed lat.

Miasto, poprzez swoją różnorodność, jest miejscem zrealizowanych ambicji i marzeń, a także miejscem nieoczekiwanych spotkań. Widać Indianie zaklęli w nazwie jego znaczenie.

***

Rok 1987. Agata Pilitowska wraz z rodziną znalazła się w Montrealu. Czuła się wolna i ciekawa zmian. Pobyt w tym pięknym frankofońskim mieście zbudowanym wokół Mount Royal okazał się jednak przejściowy. Agata znała język angielski, w Montrealu trudniej byłoby jej znaleźć pracę. Cóż więc z tego, że Rzeka Świętego Wawrzyńca rozlewa się malowniczo wokół dwóch wysp, na których zbudowano miasto. Cóż z tego, że stare domy w europejskim stylu kuszą swoją urodą, uliczne kawiarenki przyciągają ukwieconymi ogródkami, a fontanny na Place des Arts w letni dzień pachną orzeźwiającą bryzą. Rzeczywistość skierowała ich do Ontario. Toronto wówczas szybciej się rozwijało i mieszkała tam duża grupa Polonii, chętna do pomocy. Legendarną postacią był przyjaciel artystów i animator życia kulturalnego, z wykształcenia inżynier – Bogdan Łabęcki. Do niego to pan Czesio z Montrealu skierował nowo przybyłych. „U pana Bodzia[2] (jak się o nim popularnie mówiło) na pewno znajdzie się dla was łóżko i materac” – powiedział. I tak się stało. To właśnie u życzliwego pana Bogdana Agata z rodziną spędziła pierwszy, najtrudniejszy czas emigracji.

Agata i Tadeusz Lis otrzymali pozwolenie na pobyt stały w Kanadzie ze statusem uchodźców. Motywem tej decyzji były trudności w wykonywaniu zawodów w Polsce, cenzura i ograniczanie swobody twórczej przez reżim komunistyczny. Tylko że w mieszkaniu przy ulicy Senatorskiej zrobiło się nagle pusto i cicho. Zabrakło normalnego harmidru, dziecięcych głosów i codziennych czynności. Zostały przydeptane buciki-biedronki i porozrzucane zabawki. Każdy drobiazg pozostawiony w Krakowie przypominał Marii Nowotarskiej, że maluchów już tu nie ma, że są bardzo daleko, w nieznanym kraju, w którym mają wyrastać bez polskiego języka, wśród obcej kultury. Tęsknota za nimi była nie do wytrzymania. Nie dawało też spokoju wciąż powracające pytanie: Jak Agatka radzi sobie z taką gromadką w obcym kraju.

Już pół roku od wyjazdu Agaty, w najbliższe lato, Maria i Jerzy polecieli za Atlantyk w odwiedziny. A w listopadzie 1989 roku Jerzy Pilitowski przyleciał sam. Wtedy zorientował się, że w małżeństwie Agaty sytuacja jest bardzo trudna, postanowił więc zostać dłużej, niż planował. Wiosną 1990 roku doleciała Maria Nowotarska, między innymi po to, żeby być na Pierwszej Komunii Świętej wnuka Maćka. Została dłużej, niż planowała, gdyż Teatr im. J. Słowackiego miał być zamknięty z powodu remontu. Maria i Jerzy zaczęli wtedy myśleć o pozostaniu nad Ontario. Byli potrzebni Agacie i wnukom. Zostawiali wprawdzie w Krakowie syna Piotra z żoną Kasią i córeczką Zosią, ale o nich byli spokojni. Te dzieci miały wsparcie w rodzicach Kasi – Barbarze i Edwardzie Olasińskich.

Dość szybko zalegalizowali pobyt w Kanadzie, otrzymując status „Landed Immigrant”. Któregoś dnia Jerzy Pilitowski spotkał na torontońskiej ulicy kolegę z Powstania Warszawskiego, Wojciecha Wrońskiego, który po drugiej wojnie światowej został w Anglii i tam skończył London University. Jak się okazało, w 1955 roku wyemigrował do Kanady. Był wówczas głównym urbanistą Toronto, odpowiedzialnym za wiele decyzji ważnych dla kształtu i charakteru miasta. To dzięki jego zaleceniom w mieście pozostawiono pasy zieleni, a parków nie zamieniono na osiedla mieszkaniowe. Kolega przekonał Jurka, aby starali się o obywatelstwo. Posłuchali. Za jakiś czas obydwoje z Marią stali się obywatelami Kanady. Poczuli, że mają nową ojczyznę, muszą więc i dla niej coś zrobić.

*

Maria Nowotarska:

Pierwszy rok naszego pobytu na stałe w Toronto był rokiem uganiania się za dziećmi, prania i gotowania. Już nie byłam aktorką krakowskiej sceny, tylko babcią małych, ciągle bijących się, krzyczących, rozbrykanych dzieci, które trzeba było upilnować na spacerze. Jurek pracował wtedy w pracowni Zbyszka Gawora, Agata też była zapracowana. Tylko ja na gospodarstwie, z pełnymi rękami roboty w domu.

*

Jerzy Pilitowski:

Agatka ukończyła kurs i zaczęła pracować jako agent nieruchomości. Ale szybko miała dość tej pracy, bo jednak to jest taki zawód, że trzeba być twardym, nie zrażać się odmowami i umęczyć klienta. A ona się do tego po prostu nie nadaje.

*

Agata Pilitowska:

Zostałam nawet „top agentem”, bo sprzedałam dwa bardzo drogie domy. Tylko ja nienawidziłam być sprzedawcą domów i wytrzymałam w tym zawodzie zaledwie pół roku. Nie mogłam patrzeć na kartkę i pisać, że ten dom ma trzy pokoje, a kuchnia ma wymiary takie i takie… I nie mogłam wciskać ludziom, że dom jest śliczny, jeśli mnie się wcale nie podobał. Ale dzięki wysokiej prowizji za sprzedane domy miałam dowód dla rządu, że zarabiam, i mogłam sponsorować rodziców.

***

Maria Nowotarska i Jerzy Pilitowski zaczęli poznawać polskie środowisko. Mieszkało tu przecież całe pokolenie byłych żołnierzy i emigracji powojennej, która przeszła przez obozy, łagry, syberyjską wędrówkę, armię generała Andersa. Przyjechała też duża grupa osób z Londynu, niosąc ze sobą starą kulturę i stare przedwojenne wychowanie oraz miłość do polskiej literatury. Nieraz poezja podtrzymała ich na duchu, przypominała Polskę i wszystkie uczucia, które wywoływała w ciężkich chwilach.

*

Maria Nowotarska:

Pamiętam, że zaraz po przyjeździe na jednym z przyjęć u państwa Mokrzyckich, u których było zawsze dużo powojennej Polonii, przedstawiłam tekst Kazimierza Przerwy-Tetmajera Jak Janosik tańczył z cesarzową. Zaskoczyło mnie, że słuchacze tak żarliwie zareagowali. Tego nam brakuje, za tym tęsknimy – powiedzieli.

***

Wtedy zaczął kiełkować pomysł stworzenia czegoś w rodzaju teatru poetycko-muzycznego. Maria, zajęta dotąd głównie domem, pilnie zaczęła obserwować życie artystyczne Toronto.

*

Maria Nowotarska:

Dowiedziałam się, że jest tu orkiestra, którą prowadzi Maciej Jaśkiewicz. Nie mając pieniędzy, idąc piechotą, żeby nie wydać na metro, pobiegłam na jeden koncert, na drugi, na trzeci, i byłam nimi zachwycona. Inicjatywę stworzenia orkiestry przez polskiego dyrygenta uznałam za fantastyczną sprawę. Koncerty te, odbywające się głównie w kościołach, nie miały nic wspólnego z moim widzeniem kultury polskiej emigracji – pikników i popularnej rozrywki. Zainteresowały zresztą nie tylko polską publiczność, ale i ciekawych dobrej muzyki Kanadyjczyków.

***

Maciej Jaśkiewicz, absolwent warszawskiej Akademii Muzycznej, karierę artystyczną rozpoczął w Polsce. Pracował jako dyrektor muzyczny Akademickiego Chóru Uniwersytetu Warszawskiego, był dyrygentem Warszawskiej Opery Kameralnej, w której założył chór Ars Antiqua – a także dyrektorem koncertów Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. Miał również swoje sukcesy we Francji, gdzie utworzył i prowadził chór chłopięcy Les Rossignolets de Roubaix. Z zespołami tymi koncertował w wielu krajach Europy, zdobywając nagrody i wyróżnienia. Do Kanady wyemigrował z rodziną w 1984 roku. Tu w 1986 roku założył ważną dla Polonii organizację – Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Muzyczne, w którym przez wiele lat był dyrektorem artystycznym – a także orkiestrę The Toronto Sinfonietta, zespoły Musica Antiqua i Vocal Ensemble. Był także dyrygentem chóru Symfonia w Hamilton. Do tej pory jest niezwykle ważną postacią kanadyjskiego życia muzycznego.

Powstanie Polsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Muzycznego trafiło na dobry moment. Był to czas emigracji solidarnościowej, przyjechało wówczas do Kanady bardzo wiele nowych osób, wykształconych, potrzebujących codziennego obcowania ze sztuką, które jeszcze nie zapuściły korzeni w nowym środowisku. W repertuarze orkiestry Macieja Jaśkiewicza były nie tylko polskie utwory, ale i muzyka Bacha, Haendla, Vivaldiego, Mozarta, Haydna, Beethovena, Mendelssohna, Kurpińskiego i innych kompozytorów o światowej randze. Ale była to polska orkiestra, grali w niej głównie polscy muzycy i to dawało słuchaczom poczucie międzykulturowej łączności z kanadyjskim światem. Na koncerty przychodziła też starsza emigracja, która utożsamiała się z polską kulturą, a także rodziny mieszane i znajomi Polaków, przekazujące dalej informacje o ciekawych koncertach. Jaśkiewicz proponował różne formy, ale były to tylko formy muzyczne. Maria Nowotarska wpadła na pomysł, żeby dołączyć słowo poetyckie, delikatnie zainscenizowane, z kameralną muzyką w tle, tworzące niezapomniany klimat. Przedstawiła swoją propozycję Jaśkiewiczowi. Pomysł mu się spodobał. Po kilku sezonach działalności Towarzystwa publiczność oczekiwała czegoś nowego, a nurt poetycki mógł być właśnie takim nowym elementem. Jesienią 1990 roku Maria Nowotarska została zaproszona na zebranie, które odbywało się w domu oddanego organizatora od czasu powstania Towarzystwa, wówczas sekretarza, później prezesa, profesora Stanisława Dubiskiego.

*

Maria Nowotarska:

Uderzyło mnie, że w zarządzie byli bardzo zacni ludzie, na przykład Krzysztof Liebert, jego żona Alicja, Halina Kwiatkowska, Agnieszka Gesing czy Krzysztof Rumian, który mnie pamiętał ze sceny w Krakowie. Ale byli ostrożni. Zapytali, jak ja sobie wyobrażam tę działalność. Przedstawiłam więc swoją, na początku bardzo skromną, ideę. Wydawało mi się niemożliwe stworzenie w warunkach emigracyjnych teatru, dlatego nazwałam ten projekt Salonem Poezji i Muzyki, z wartościowym polskim słowem jako głównym elementem. Byłam wychowana w krakowskiej szkole, w tradycji obcowania z poezją, dlatego wiedziałam, że mam ją w sobie. Ponieważ był już opracowany plan repertuarowy na cały sezon, powiedziano mi, że nie mogę liczyć na dotacje finansowe, gdyż wszystko idzie na orkiestrę i muszę środki zdobyć sama. Oczywiście zgodziłam się, byłam pełna pasji i nadziei.

Maria Nowotarska, fot.: Tomasz Nasterski, arch. M. Nowotarskiej.

 

***

Pomysł stworzenia Salonu Poezji i Muzyki padł na bardzo podatny grunt i dobry czas. Również ze względu na sytuację polityczną w Polsce po okrągłym stole. Przedstawicielstwa polskiego rządu – ambasada i konsulaty – stały się placówkami przyjaznymi Polonii i jej działalności, otwierającymi swoje sale dla różnych inicjatyw kulturalnych, popierającymi twórczość uprawianą na emigracji.

*

Maria Nowotarska:

Jurek uznał, że jeżeli ja tak bardzo chciałabym tu działać, to należy to robić, bo na pewno mam rację. Jako architekt i człowiek wychowany na teatrze, widzący plastykę teatru, zaczął mi bardzo pomagać technicznie i organizacyjnie. Na początku światłami zajmował się Bogdan Paszkiewicz, potem Jurek wypożyczył reflektory i sam je obsługiwał. Programy w Towarzystwie Muzycznym opracowywał do tej pory Stanisław Dubiski. Jurek też się włączył, bo chciał, żeby programy Salonu miały nieco inną oprawę plastyczną. Nie mieliśmy pieniędzy, więc Jurek z konieczności zaczął szukać funduszy, gdyż trzeba było opłacić ogłoszenia, druk plakatów itd. Czuliśmy się odpowiedzialni także za stronę finansową, żeby nie zadłużyć organizacji.

*

Jerzy Pilitowski:

Szybko postanowiliśmy, że trzeba tutaj zacząć żyć normalnie. A dla nas to oznacza tworzyć, organizować, działać. Po przyjęciu przez Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Muzyczne propozycji stworzenia nurtu poetyckiego siłą rzeczy podjąłem się pracy menedżera, a „Maryśka” została dyrektorem artystycznym Salonu.

*

Maria Nowotarska:

Od kiedy pamiętam, ciągle byłam w biegu. Wynajmowaliśmy wtedy z Jurkiem garsonierę w High Parku, a Agata miała trzypokojowe mieszkanie piętro wyżej. Biegaliśmy więc po schodach, a to z dziećmi na basen, a to po zakupy, ciągle w ruchu. Uczyłam się w łazience, potem na korytarzu, a jak tylko była okazja – w High Parku. Nie umiem się uczyć w domu, ciągle dzwonią telefony. Strategia produkcji, scenariusz, próby, przy tym jeden aktor może przyjść wieczorem, drugi nie może itd. Skoordynować to jest bardzo trudno, to jak wspinanie się na wieżę Eiffla. Do tego Agata wtedy nie wierzyła, że się uda.

– A kto ci przyjdzie? – mówiła. – Tu przyjeżdżają bardzo znani aktorzy, Englert, Holoubek, tu jest dobry impresario.

– Ale ja też coś mogę zrobić – odpowiadałam – i zrobię.

Zacisnęłam pięści i do dzisiejszego dnia zaciskam. I idę naprzód.

*

Agata Pilitowska:

Patrzyłam na mamę. Znów była aktywną aktorką. Na spotkania muzyczno-poetyckie, a potem wieczory teatralne zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi i rodzice mieli z tego ogromną satysfakcję.

***

Od zebrania Polsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Muzycznego do pierwszego spektaklu Salonu Poezji i Muzyki minął rok. Trzeba było zdobyć fundusze, znaleźć salę, umówić się z artystami. A to trwa. W tym czasie w Toronto pojawił się Jerzy Kopczewski-Bułeczka, kolega aktor z Krakowa, z którym Maria współpracowała zarówno na deskach Teatru im. J. Słowackiego, jak i na założonej przez niego Scenie Format. Spotkanie to zaowocowało współpracą na polu działalności teatralnej, która jakiś czas trwała równolegle z Salonem Poezji i Muzyki.

*

2.1. Teatr Polonia – Scena Format

Współpraca z Jerzym Kopczewskim-Bułeczką

*

Teatr Polonia – Scena Format:

04./05.1991 – Ostatecznie polski król (M. Brandys)

15.11.1991 – Nasza jest noc

02.10.1992 – Dożywocie (A. Fredro)

29.11.1992 – Helena. Rzecz o Modrzejewskiej (K. Braun)

14.10.1994 – American Dreams (K. Braun)

01./02.1995 – Betlejem polskie (L. Rydel)[3]

*

Jerzy Kopczewski-Bułeczka, krakowski aktor teatralny i kabaretowy, studiował na wydziale malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Od początku studiów związał się z kabaretem Piwnica pod Baranami. Przez trzy lata terminował w Teatrze Laboratorium 13 Rzędów Jerzego Grotowskiego, po czym złożył egzamin na aktora dramatycznego. Oprócz pracy w teatrach Słowackiego, Bagatela, Ludowym założył w Krakowie Teatr Małych Form – Format i tworzył w nim przez piętnaście lat jako scenograf, reżyser i wykonawca. Zrealizował między innymi takie spektakle jak: Konopielka Edwarda Redlińskiego, Oskarżony Wilem Rusin Wiesława Dymnego, Łotrzyce Agnieszki Osieckiej, Remont Andrzeja Kondratiuka (tu występował między innymi z Marią Nowotarską i Andrzejem Grabowskim), Rycerze Arystofanesa i Cesarz Ryszarda Kapuścińskiego[4].

*

Maria Nowotarska:

Zainicjowana przez Jurka Kopczewskiego w Krakowie Scena Format była miniteatrem dojeżdżającym do niewielkich miejscowości głównie w Polsce południowej. Występy odbywały się w różnych, często prowizorycznych, salach, w domach kultury itd., ale cieszyły się dużą popularnością. Występowali tu znani krakowscy aktorzy, a sztuki były ciekawe i dobrze dobrane.

***

W 1979 roku Jerzy Kopczewski został zaproszony do Chicago. Był pierwszym aktorem, który zaprezentował widowni polonijnej za oceanem monodram jako odrębny gatunek teatralny. Bardzo się spodobał. Wyjazd ten dał początek stałym jego kontaktom z Polonią na kontynencie amerykańskim (USA, Kanada, Meksyk). Na przestrzeni kolejnych dziesięciu lat kilkakrotnie przyjeżdżał z występami do USA i Kanady. W roku 1990 znów pojawił się nad Ontario, tym razem z zamiarem, by osiąść tu na stałe. W Toronto mieszkała grupa aktorów z Polski. Jerzy Kopczewski postanowił to wykorzystać i zainicjował kontynuację krakowskiej Sceny Format. W tym czasie krótko istniał w Toronto Teatr Polonia, założony przez Stefana Hołdę, choreografa, byłego tancerza zespołu Śląsk (założyciela zespołu tanecznego Polanie). Stefan Hołda i Jerzy Kopczewski zdecydowali te dwie inicjatywy artystyczne połączyć[5]