Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka - Krzysztof Tomasik - ebook

Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka ebook

Krzysztof Tomasik

4,2

Opis

Pierwsza biografia legendarnej polskiej projektantki mody. Grażyna Hase jest obecna w biznesie modowym od ponad pięćdziesięciu lat.

Poprzez zdjęcia, anegdoty, wypowiedzi znajomych i samej bohaterki poznajemy niezwykłe życie kobiety twórczej, przedstawicielki elity artystycznej epoki PRL-u. Zaczynała jako modelka, współpracowała z legendarną Jadwigą Grabowską z Mody Polskiej i gościła na okładkach kolorowych magazynów. Wkrótce sama zaczęła projektować, a jej pierwsza kolekcja okazała się takim sukcesem, że autorka wraz z modelkami została zaproszona przez Irenę Dziedzic do słynnego telewizyjnego talk-show „Tele-echo”. Jej znakiem rozpoznawczym jest łączenie różnorodnych wzorów, faktur i materiałów, kontrastowość i luźne fasony. Wyróżniać się lubiła od zawsze i choć jej niekonwencjonalne stroje czy fryzury wywoływały różne reakcje, to nikomu nie udało się wyleczyć jej z miłości do mody. W czasach PRL-u środowisko mody i sztuki silnie się przenikało, była barwnym ptakiem warszawskiej bohemy. Jej stroje podziwiano w Paryżu, Hamburgu, Moskwie, Berlinie i Toronto. To Grażyna Hase odkryła dla polskiej mody Małgorzatę Niemen z którą potem przez kilkadziesiąt lat pracowała. Projektowane przez nią stroje pokazywały Halina Golanko, Marta Przybora, Katarzyna Butowtt, ale też Małgorzata Niezabitowska, Agata Młynarska i Małgorzata Socha. Jednocześnie Hase projektowała do filmu (Motylem jestem czyli romans 40-latka, Zygfryd), teatru (głośne rewie Teatru Syrena, w tym Trzeci program z udziałem Violetty Villas) i na estradę (stroje dla Anny Jantar, Ireny Jarockiej, 2+1, Haliny Frąckowiak). W 1980 roku na Marszałkowskiej zaczęła funkcjonować Galeria Grażyny Hase prezentująca sztukę współczesną, która stała się ważnym miejscem na artystycznej mapie Warszawy.

W książce Krzysztofa Tomasika projektantka nie tylko wspomina życie zawodowe, ale po raz pierwszy uchyla rąbka prywatności, opowiadając o swoich związkach i małżeństwach, w tym z wybitnym scenografem Wowo Bielickim oraz węgierskim piosenkarzem Pálem Szécsim.

Krzysztof Tomasik – publicysta i biografista. Autor książek Homobiografie (2008) i Gejerel (2012). Redaktor zbioru PRL-owskich reportaży Mulat w pegeerze (2011). Prowadził seminaria biograficzne na Uniwersytecie Krytycznym Krytyki Politycznej. W Marginesach opublikował Seksbomby PRL-u (2014) oraz Demony seksu (2015).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (31 ocen)
13
12
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA TYTUŁA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na I stronie okładki © Krzysztof Gierałtowski
Copyright © by Krzysztof Tomasik Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65586-48-3
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Grażyna Hase – modelka i projektantka – w Paryżu w stroju z kultowej dziś kolekcji..., 1972.

Długo się zastanawiałam, gdy zadano mi pytanie o credo życiowe. Gdy pewnego dnia sięgnęłam po książkę z półki, wypadł skrawek papieru zapisany charakterem mojego Taty: „Są tylko dwie rzeczy na świecie, dla których żyć warto: miłość i sztuka”.

Grażyna Hase

Wstęp

Moda i życie

Gdybym chciał efektownie zacząć, powinienem napisać, że połączyła nas Pola Negri. Nie byłoby w tym wielkiego nadużycia, bo poznałem Grażynę Hase w 2010 roku w Lipnie na Festiwalu imienia Poli Negri. Do wzięcia udziału w tym wydarzeniu zaprosiła nas jego pomysłodawczyni Wiesława Czapińska, a uczestnictwo w imprezie wiązało się z kilkudniowym pobytem w uroczym miejscu nazywanym modrzewiowym dworkiem. Wspólne posiłki i spędzany razem czas sprzyjały rozmowom, więc do Warszawy wróciliśmy niemal jako dobrzy znajomi. W stolicy nadal się spotykaliśmy i to wtedy po raz pierwszy usłyszałem o złotych latach polskiej mody, nieistniejących już zakładach przemysłowych, pokazach mody prezentowanych w teatrach niczym spektakle. Dowiedziałem się też o zachwycie, jaki wyraziła w toalecie Shirley MacLaine, kiedy zobaczyła ażurową sukienkę Hase na festiwalu filmowym w Berlinie, o szalonym małżeństwie projektantki z węgierskim gwiazdorem, o Adamie Hanuszkiewiczu, którego harleye zobaczone na pokazie mody w Teatrze Małym zainspirowały do wprowadzenia motorów w słynnej Balladynie, czy wreszcie o niezwykłej przyjaźni z Lodą Halamą, wielkich balach mody kilkakrotnie urządzanych przez Hase w latach osiemdziesiątych w karnawale. Usłyszane historie i anegdoty domagały się uwiecznienia, szybko pojawił się pomysł stworzenia książki. Kolejnym impulsem była chęć pokazania materiałów, w tym dokumentów i zdjęć, z ogromnego archiwum Grażyny Hase. Znaczenie miało jednak także pokutujące przekonanie o tym, że moda w Polsce zaczęła się wraz z końcem PRL-u. Nic bardziej błędnego, a dorobek tamtych lat to część naszego dziedzictwa kulturalnego, które czeka na poznanie i szacunek, jakim darzy się „prawdziwą” sztukę.

Biografia Grażyny Hase nadaje się do wykazania nieprawdziwości takiego sądu jak mało która. Jej dorastanie to jednocześnie tworzenie się zrębów profesjonalnej polskiej mody. Po zgliszczach wojennych wszystko trzeba było zbudować właściwie od nowa. Tego zadania podjęła się Jadwiga Grabowska, postać niezwykle zasłużona dla polskiej kultury, a jednocześnie dziś w dużej mierze zapomniana. Nazwisko „polskiej Coco Chanel” dopiero od niedawna znów się pojawia, ale daleko jej jeszcze do sławy francuskiej odpowiedniczki. To znaczące, że gdy w 1958 roku Grabowska została dyrektorką nowo powstałego przedsiębiorstwa Moda Polska, jako modelka zadebiutowała Grażyna Hase. Zaczynała w Centralnym Laboratorium Spółdzielczości Pracy, ale przez następnych kilka lat nawiązała współpracę ze wszystkimi najważniejszymi przedsiębiorstwami produkującymi stroje, w tym także z Modą Polską. Niemal w tym samym czasie zaczęła się pojawiać na okładkach „Przekroju”, innego ważnego ośrodka kształtującego gusty i kreującego modę ulicy.

Kolejna symboliczna data to rok 1967. Wówczas Jadwiga Grabowska zaprezentowała ostatnią zaprojektowaną przez siebie kolekcję w Modzie Polskiej, a Grażyna Hase debiutowała w Corze jako projektantka. Pokaz zatytułowany Kozak Look zrobił furorę i z miejsca dał Hase pozycję jednej z najważniejszych postaci polskiej mody. Przez następne lata będzie tę pozycję umacniać, także dzięki sukcesom zagranicznym i wycieczkom w inne rejony sztuki, czyli współpracy z telewizją, filmem i teatrem. Nie bez znaczenia była też szczęśliwa ręka projektantki do wyszukiwania nowych twarzy – to wszak Grażyna Hase odkryła Małgorzatę Niemen, która stała się królową wybiegów przez następne lata. Jednocześnie to właśnie Hase wykazywała zawsze otwartość na angażowanie osób, które na co dzień zajmują się czymś zupełnie innym niż prezentowanie strojów. W ten sposób na jej pokazach przy różnych okazjach wystąpiły między innymi: Agata Młynarska, Karolina Wajda, Małgorzata Socha, a nawet Kora.

Krótko po tym, jak się poznaliśmy, Grażyna Hase powiedziała mi, że jest zmęczona dziennikarzami, którzy zawsze zadają te same pytania, a pierwsze z nich brzmi: „Jak to się stało, że została pani projektantką mody?”. Nie miała ochoty się powtarzać ani zmyślać, że od dziecka szyła stroje dla lalek i tak się zaczęło. Jednocześnie narastało w niej poczucie, że nie musi się zamykać jedynie w temacie „moda”. Moda to pasja, a projektantka to zawód wykonywany, ale oprócz tego Hase ma jeszcze inne aktywności, na przykład prowadzenie galerii. A poza tym życie: przyjaźnie, ważne miejsca, wydarzenia zabawne i tragiczne. Miłości, w tym ta najważniejsza – do Wowa Bielickiego, reżysera i scenografa. Bycie świadkiem epoki, której już nie ma. Znajomości z nieżyjącymi od wielu lat ludźmi. Przy okazji wspominania rodziców pojawiła się prośba, aby w wypowiedziach bohaterki słowa „mama” oraz „tata” pisać zawsze wielką literą. Tak się stało.

W czasie jednego z licznych spotkań przy pracy nad książką Grażyna Hase powiedziała: „Żałuję, że to wszystko już minęło”. Mam nadzieję, że efekt końcowy w jakiejś mierze przywołuje i oddaje ducha tamtego czasu.

Karol Hase, 1945.

1

Darowane życie

Żałuję kilku rzeczy, chyba jak każdy z nas, ale najbardziej, że nie ma najbliższych memu sercu osób, moich rodziców. Nie doczekali pociechy ze mnie, na jaką zasłużyli. Sądzę, iż dziś mogłabym dać im znacznie więcej z siebie. Wtedy, gdy oni żyli, byłam zbyt młoda, niedoświadczona życiowo.

Grażyna Hase

(Grzegorz Niegodzisz, Galeria na głównej ulicy, „Walka Młodych” 1989)

Znana jest jako Grażyna Hase, ale niewiele osób wie, że naprawdę nazywa się inaczej. O ile jej nazwisko często zapisywano błędnie przez dwa „s” (Hasse) albo wręcz przez „z” (Haze), o tyle z imieniem sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana.

Grażyna Hase: Zawsze byłam Grażyną, ale to moje drugie imię, na pierwsze mam Maria. Taka była prośba matki chrzestnej, której zresztą nie znam. Ochrzczono mnie we wrześniu 1939 roku, więc w dość dramatycznych okolicznościach. Kiedy wybuchła wojna, Mama przerażona chwyciła mnie i pobiegła do kościoła. Nie wiem nawet, czy towarzyszyła temu jakaś uroczystość, rodzicami chrzestnymi mogli być przypadkowi ludzie.

Grażynka, 1939.

Tata nie uznawał imienia Maria. Nazywał mnie Grażynką. Mama i siostra – Grażką, koledzy – Gogą, a nawet Haską. Dziś zazwyczaj ludzie zwracają się do mnie „pani Grażynko”, rzadko jestem tytułowana poważnie – Grażyna.

Na pierwsze imię nigdy nie reagowałam. Pamiętam, że w szkole podstawowej tylko jedno świadectwo było wystawione dla Marii Hase. Za to istnieje jeszcze dzienniczek szkolny, w którym widnieje uwaga: „Marysia ponownie nie nauczyła się tabliczki mnożenia”. Do dzisiaj zdarzają się problemy w sytuacjach oficjalnych. Choćby u lekarza: czekam na swoją kolej, zamyślam się, słyszę „Pani Mario, prosimy do gabinetu” i dopiero po jakimś czasie oraz po kilku upomnieniach uświadamiam sobie, że chodzi o mnie. Bardzo często meldując się w hotelu, prawie błagam, żeby uwzględnić i przynajmniej grubszą czcionką wyróżnić imię Grażyna, bo już parę razy zdarzało się, że bliskie osoby poszukiwały mnie, ale ja widniałam jako Maria, więc odpowiedź brzmiała: „Niestety, takiej osoby u nas nie ma”.

Zdjęcie ślubne rodziców – Zofii i Karola Hase.

To całe zamieszanie z imionami ma też jednak swoje dobre strony. Listy i zaproszenia przychodzą na Grażynę Hase, więc jeśli w skrzynce pocztowej awizo jest zaadresowane „Maria Hase-Bielicka”, to wiem, że stoi za tym jakiś ważny urząd państwowy, i to dla mnie takie ostrzeżenie, że raczej nie będzie przyjemnie.

Problemy były zresztą nie tylko z moim imieniem, ale także z nazwiskiem. Hase to nazwisko pochodzenia niemieckiego, jednak większa część mojej rodziny pisze i wymawia je przez „z”. Jedynie mój Ojciec się na to nie zgodził i u nas został zapis przez „s”, co po niemiecku oznacza po prostu zająca. Gdyby nazwisko zostało przetłumaczone, to byłabym Marią Grażyną Zając. Fajnie!

Nazwisko zdradza niemieckie pochodzenie ojca, z kolei korzenie jej mamy są węgierskie. Właściwie tylko tyle wiadomo. Jako najmłodsza z rodziny Grażyna nie zdążyła się więcej dowiedzieć o genealogii, większość przedwojennych dokumentów przepadła, a dziś spytać o te kwestie nie ma już kogo. Od wielu lat nie żyją nie tylko rodzice, ale także siostra Barbara (1932–1992) i stryj Jan Haze (1910–1995).

Jedyne zachowane zdjęcie całej rodziny. Od lewej: Karol, Grażyna, Basia i Zofia Hase.

Nie wiadomo, kiedy dokładnie ani w jakich okolicznościach Karol i Zofia Hase się poznali, ale lata trzydzieste to był najlepszy czas ich małżeństwa. W 1932 roku urodziła im się starsza córka, siedem lat później na świat przyszła młodsza – Grażyna. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna, która wszystko zmieniła. Karol Hase odrzucił propozycję podpisania volkslisty, zawsze czuł się Polakiem. Do 1944 roku cała rodzina była razem.

Grażyna Hase: Moje pierwsze wspomnienia... Nawet nie wiem, czy są rzeczywiście moje, czy zostały mi potem opowiedziane. Dotyczą okresu wojennego, kiedy całą rodziną znaleźliśmy się po drugiej stronie Wisły, na Pradze. Jest takie zdjęcie: stoję przed furtką domu, w którym mieszkaliśmy. Opowiadano mi, że byłam wtedy czujką, miałam ostrzegać przed Niemcami, bo wewnątrz budynku trwały tajne komplety, na których uczyła się Basia. Miałam dawać znać płaczem, jak zobaczę niemiecki mundur. Dzisiaj takie rozwiązanie wydaje mi się niezmiernie ryzykowne, bo byłam naprawdę maleńka, nie wiem, czy mogłam kogokolwiek ostrzec.

Krótko przed powstaniem zaczęły się aresztowania i łapanki mężczyzn. W końcu ogłoszono, że wszyscy panowie mają się zgłosić konkretnego dnia w jednym miejscu, a wobec tych, którzy tego nie zrobią, zostaną wyciągnięte konsekwencje. W domu, gdzie mieszkaliśmy, były jeszcze dwie rodziny. Pod podłogą zrobiono skrytkę, w której mogły się ukryć trzy osoby. Postanowiono, że mężczyźni tam się schowają, ale jedna z kobiet dostała histerii, że Niemcy nas nakryją i wszyscy zostaniemy rozstrzelani. Nie było wyjścia, mężczyźni dzielnie wymaszerowali i zgłosili się na miejsce zbiórki. W efekcie trafili do obozów koncentracyjnych, w przypadku Taty były to Sachsenhausen i Buchenwald. Przeżył, ale pobyt tam przyczynił się do jego przedwczesnej śmierci. Kiedy obóz wyzwolili Amerykanie, ważył zaledwie trzydzieści pięć kilogramów, był szkieletem. Przetransportowano go do Malmö w Szwecji i tam trochę podleczono. Wrócił do Polski pierwszym statkiem, który płynął do Gdyni. Po wojnie nigdy nie mówił o tym, co przeszedł w obozie.

Numer obozowy Karola Hase

Mama, Basia i ja zostałyśmy w Warszawie, ale naszym losem zainteresował się stryj Jan Haze, który od lat pracował dla zakładów Philipsa. W czasie wojny należał do Armii Krajowej, działał też w grupie pracowników firmy, która przyjęła zasadę, żeby pracować tak, aby Niemcy mieli z tego jak najmniej pożytku: stosowano błędne montaże, dawano cieńsze izolacje, brakowano, ale też montowano dla konspiracji zasilacze do aparatury nadawczo-odbiorczej. Jeden z niemieckich komendantów zaoferował pracownikom Philipsa, żeby podali namiary na swoich bliskich, którym grozi wywózka do obozu koncentracyjnego. Wtedy Niemcy wysyłali samochód i zawozili rodziny pracowników do dużo bezpieczniejszego obozu pracy. Stryj podał nasze nazwisko i adres, ale kiedy pod nasz dom podjechała ciężarówka i wyskoczyli Niemcy z bronią, krzycząc „Haze, Haze”, to Mama niemal oszalała. Wyszłyśmy właściwie tak, jak stałyśmy, dostałam do trzymania budzik z dwoma dzwonkami oraz lalkę, która towarzyszyła mi przez cały pobyt w obozie. Potem ciężarówka podjeżdżała w kolejne miejsca i zabierała inne rodziny.

Na terenie zakładów Philipsa na Karolkowej spędziliśmy kilka dni i przeżyłam tam niesamowitą historię. Weszłam do jakiejś sali, chyba konferencyjnej, bo był w niej bardzo duży stół. Wiedziałam, że nie wolno mi tam być, bo gdy usłyszałam kroki, to się schowałam pod stół. Za chwilę zobaczyłam wchodzące do sali skórzane buty – oficerki, i nagle obok pojawiła się olbrzymia głowa wilczura, jego oczy wpatrywały się we mnie. Na szczęście nic mi nie zrobił, ale respekt do tej rasy został mi na całe życie. To musiał być koniec lipca 1944 roku, wtedy ruszyliśmy do Austrii. Zdążyliśmy wyjechać przed samym wybuchem powstania warszawskiego.

Stein an der Donau, gdzie mieścił się obóz pracy.

W sierpniu dojechaliśmy do obozu pracy, miejscowość nazywała się Stein an der Donau. Ponieważ byłam dzieckiem, nie pracowałam, ale Mama z Basią codziennie chodziły do fabryki. To trwało blisko rok, mieszkałyśmy w starych pruskich koszarach w kształcie czworoboku. Warunki panowały tam dość prymitywne, szybko się rozchorowałam. Najpierw miałam zapalenie płuc, a potem coś, co się nazywa „woda w boku”.

W tym obozie naszym kapo był Francuz, który też był więźniem. Jego żona i córka zginęły w czasie działań wojennych. Prawdopodobnie dziewczynka była w moim wieku, bo stałam się jego ulubienicą. Wyróżniał mnie, na przykład dokarmiał, czasem nawet wciskał mi coś dla siostry i Mamy. Potem inne dzieci to wytropiły i wyrywały mi jedzenie, zanim je doniosłam do naszego pomieszczenia. W każdym razie to dzięki temu Francuzowi, kiedy zachorowałam, dostałam się do szpitala dziecięcego. Jako Polkę położono mnie na gorszym miejscu, blisko wejścia, pod ścianą na drugim piętrze. To już był moment, kiedy zbliżały się wojska radzieckie, zaczynały się naloty. W czasie jednego z nich wszystkich z wyjątkiem mnie ewakuowano do schronu. Szpital zbombardowano, bomba uderzyła też w wejście do schronu. Mama z Basią zaraz przybiegły, zobaczyły ruiny, ale na jakimś ocalonym kawałeczku, blisko klatki schodowej, stało moje łóżko, w którym sobie spokojnie leżałam, a może nawet spałam. Jako jedyna ocalałam i tę historię traktuję jako darowane życie.

Następne wspomnienia mam już z powrotu do kraju po wyzwoleniu przez Rosjan. Wracaliśmy furmanką, na której część osób siedziała, część szła obok wozu. Z furmanki zwisały wielkie kubły z młodym winem, które napełniano przy kolejnych winnicach. Wszyscy to piliśmy, bo niczego więcej nie było, ja też. Pamiętam ten słodkawo-winny smak, podobny mają teraz wina reńskie.

Jakoś w końcu dotarliśmy do Polski, chociaż w Czechosłowacji odebrano nam konie, wina też już nie było, dalej wracałyśmy pociągiem w bydlęcych wagonach. Dom na Mokotowskiej, róg Polnej, w którym mieszkaliśmy przed przeprowadzką na Pragę, był częściowo zburzony. Zamieszkałyśmy na Grochowskiej u wujostwa Julianów Haze.

Gdy Karol Hase wrócił do Polski, cała rodzina znów była razem. Najpierw cieszono się z ocalenia, potem dowiadywano o członkach dalszej rodziny, wreszcie należało postanowić co dalej. Warszawa była kompletnie zrujnowana, nie było gdzie mieszkać, więc nie zastanawiano się długo, gdy ojciec otrzymał posadę dyrektora w Państwowej Wytwórni Optycznej w Jeleniej Górze. Miasto prawie wcale nie ucierpiało w czasie wojny, rodzina Hase zamieszkała w pięknym domu, który został po niemieckim przemysłowcu. Mieli dla siebie całe piętro, pięć wysokich pokoi z werandą. To właśnie wówczas z okazji świąt Bożego Narodzenia Grażynka dostała w prezencie od taty minimaszynę do szycia, co można potraktować jako znak na przyszłość. Po latach maszyna stała się eksponatem w czasie warszawskiej nocy muzeów w Polskiej Akademii Nauk.

W Jeleniej Górze zaczęło się chodzenie do szkoły, Hase była w jednej klasie z Beatą Tyszkiewicz.

Grażyna Hase: Zachował się pamiętnik z Jeleniej Góry z wpisami kolegów i koleżanek. Beata napisała: „Fiku-miku, fiku-miku, jestem w twoim pamiętniku”, do tego jest piękny rysunek. Jakoś tak się złożyło, że potem nigdy z nią nie rozmawiałam o Jeleniej Górze, za to wielokrotnie wspominaliśmy tamten okres z Krzysiem Tyszkiewiczem, młodszym bratem Beaty. Porównywaliśmy kiedyś, co zapamiętaliśmy jako piękne z tamtego krajobrazu i architektury, i oczywiście mieliśmy zupełnie przeciwstawne zdania.

Grażynka z tatą w Szklarskiej Porębie, 1949.

Razem z Beatą zagrałam też w Krysi Leśniczance. To było szkolne przedstawienie, ale wystawione w prawdziwym teatrze, na honorowych miejscach siedzieli nasi rodzice. Beata grała rolę tytułową, a ja w jednym akcie byłam dziadkiem, a w drugim ułanem. Nie pamiętam, w co mnie ubrano, ale mam ciągle przed oczami brodę przymocowaną dwoma drutami. Zaczęłam mówić swoją kwestię i każde następne słowo wypowiadałam coraz ciszej i ciszej. W ten sposób ratowałam brodę, bo czułam, że przy minimalnym ruchu coraz słabiej się trzyma i zaraz odpadnie.

Siostra Barbara Hase.

Grażyna z ojcem na ganku domu w Jeleniej Górze.

Do Jeleniej Góry pojechała z nami babcia Katarzyna, mama mojej Mamy. Tam zmarła, a w związku moich rodziców zaczęło się wyraźnie psuć. Okazało się, że przeżycia wojenne nie scementowały małżeństwa, raczej oddaliły ich od siebie. W pewnym momencie Mama wróciła do Warszawy, my początkowo zostaliśmy, ale po jakimś czasie nas z Basią też wysłano do stolicy i zamieszkałyśmy u babci Karoliny. W końcu wrócił także Tata, zaczął pracować w ministerstwie komunikacji, ale próby utrzymania małżeństwa nie powiodły się. Uważam, że rodzice rozwiedli się za późno, padło za dużo gorzkich słów, nie pozostali w przyjaźni. Basia była już dorosła, wyprowadziła się, ja zamieszkałam z Tatą na Kole, a Mama miała kawalerkę bardzo blisko, jeden przystanek tramwajowy od nas.

Kiedy dziś mówię, że miałam szczęście, to mam ich na myśli: ludzi, którzy mnie kształtowali. Miałam wspaniałego Tatę, bardzo tolerancyjnego, który zarazem był wymagający. Jak on to łączył, tego nie wiem, ale z perspektywy czasu widzę, że trzymał mnie dosyć krótko, a ja tego nie odczuwałam. W ogóle nie wiem, co to jest gniew ojca.

Jedna z pierwszych sesji Grażyny Hase. Wojciech Plewiński dla „Przekroju”, 1957.

2

Dziewczyna odwilży

Moda towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Jeszcze w szkole lubiłam się ubrać. Były nawet na tym tle konflikty, bo prezentowałam na sobie wszystkie nowinki mody. Sama szyłam ciuchy, które nosiłam, i zawsze byłam „przerysowana”, jak określiłabym dzisiaj. Gdy nosiło się mini – ja miałam najkrótsze, gdy maxi – najdłuższe.

Grażyna Hase

(Ilona Kondrat, Jednak złoty środek, „Pani” 1989)

Okres dojrzewania Grażyny Hase jest ściśle związany z czasem odwilży politycznej, kiedy wraz z końcem stalinizmu do władzy doszedł Władysław Gomułka. Zmiany objęły obyczaje i kulturę; zaczęto realizować nowy rodzaj filmów, słuchano innej muzyki, pojawił się typ nowoczesnej dziewczyny naśladującej Brigitte Bardot czy Marinę Vlady. Jednym z ważniejszych wydarzeń zwiastujących przemiany był Światowy Festiwal Młodzieży, który rozpoczął się 31 lipca 1955 roku. Uczestniczyła w nim także nastoletnia Grażyna.

Grażyna Hase: Momentem szczególnie ważnym w okresie mojego dorastania był Światowy Festiwal Młodzieży, który się odbył w Warszawie i trwał dwa tygodnie. Zjechali goście z całego świata – wtedy jeden czarny na ulicy to już była sensacja, a tu nagle pojawiła się cała masa ludzi różnych ras, mówiących wszelkimi językami, kolorowych, roześmianych. Mam wrażenie, że wcześniej nic nie było, wszystkie ważne miejsca spotkań dla młodzieży pojawiły się potem. Wtedy usłyszeliśmy świetną muzykę jazzową, taką, że nogi same chodziły i od razu młodzi zaczynali tańczyć boogie-woogie. Myśmy tego nie znali, były walce, tanga, sama tańczyłam w zespole ludowym, gdzie uczyłam się mazura, poloneza, oberka. Te nowe tańce od razu chwyciły, najpierw próbowało się z cudzoziemcami, a potem już tańczyliśmy sami. Jednocześnie potworzyły się pary polsko-cudzoziemskie, efektem było trochę kolorowych dzieci.

W obiektywie Wandy Gawrońskiej, 1957.

Wówczas pojawili się Melomani, w czasie festiwalu grali na placu Dzierżyńskiego. Najważniejsza była jednak niesłychana barwność, sama obecność tej zagranicznej młodzieży, zobaczenie, jak oni wyglądają. W efekcie po raz pierwszy sami przebraliśmy się na zachodnią modłę. Dziewczyny powycinały sobie dekolty w bluzkach, zawiązały włosy w końskie ogony, z tenisówek robiło się balerinki i obowiązkowy był szeroki pas z taśmy gumowej do rozkloszowanej spódnicy. Oczywiście od razu zostało to uznane za strój nieprzyzwoity. Kiedy wcześniej nosiło się nylonowe bluzki, a pod spodem było widać ohydną bieliznę, to wszystko było w porządku, a ten delikatny dekolt gorszył.

Po festiwalu dla warszawskiej młodzieży nic już nie było takie samo. Powstała grupa, która wyznaczała trendy w stolicy. Miała swój sposób spędzania czasu, styl ubierania, własne kluby. Piątego kwietnia 1956 roku w baraku przy Emilii Plater otwarto klub Stodoła. Wkrótce wyrosła jej konkurencja – Centralny Klub Studentów o nazwie Hybrydy, który się mieścił przy Mokotowskiej. Gienek Frajer, czyli Eugeniusz Halski, bramkarz Stodoły królujący na parkiecie, pisząc wspomnienia, wyliczał podobieństwa i różnice obu klubów: „Hybrydy tym się różnią od Stodoły, że tu serwuje się wino, a w Stodole piwo. Oba kluby łączy to, że przychodzą tu fajne, bardzo ładne dziewczyny: Maja Wachowiak, Grażyna Hase, Ewa Wende, Teresa Tuszyńska, Agnieszka, dziewczyna Rzeszotarskiego, Ewa Frykowska i wiele, wiele innych” [Gienka Frajera życie jak rock and roll, s. 47].

Na basenie warszawskiej Legii, połowa lat sześćdziesiątych.

Grażyna Hase: Wtedy w Warszawie było kilka miejsc, gdzie się wszyscy spotykali. Już jako nastolatka biegałam na basen Legii, na koncerty Melomanów albo na galaretkę do Baru Owocowego na Marszałkowskiej. W Hybrydach, Stodole bywałam od początku. Tańczyło się słynne boogie-woogie, najchętniej z Heniem Melomanem. Inni prowadzili w tym czasie intelektualne rozmowy albo zakładali kabarety. Młynarski, Pietrzak, Kofta – to są znajomości z tamtego okresu. Byliśmy w podobnym wieku, studiowaliśmy na podobnych uczelniach, przychodziła sobota i wiadomo było, że idzie się tańczyć, dyskutować, oglądać teatrzyki, które przyjeżdżały (Bim-Bom, To Tu). Jednocześnie poznawało się ludzi ze środowiska artystycznego, filmowego, teatralnego.

Hybrydy, koniec lat pięćdziesiątych. Pierwsza z prawej Grażyna Hase w towarzystwie muzyków: Janusza Sidorenki, Janusza Zabieglińskiego, Jerzego Dudusia Matuszkiewicza, Władysława Jagiełły, Zbyszka Żołędziowskiego.

Basen