Nadgryzione jabłko. Steve Jobs i ja - wspomnienia. - Chrisann Brennan - ebook

Nadgryzione jabłko. Steve Jobs i ja - wspomnienia. ebook

Chrisann Brennan

3,6

Opis

Steve Jobs jakiego nie znaliśmy. Osobiste i unikalne spojrzenie na twórcę Apple przez pierwszą żonę i matkę dziecka, do którego przez wiele lat się nie przyznawał. Steve Jobs to niezwykła postać, która zostawiła trwały ślad w rozwoju ludzkości. Człowiek realizujący się poprzez technologię i odważnie kroczący własną drogą. Chrisann Brennan poznała go jeszcze w szkole średniej, odnajdując pod jego szorstką powierzchownością wartości często niezauważane przez innych: otwarty umysł, błyskotliwość, wizjonerstwo. Brennan pociągały w Jobsie przede wszystkim jego uduchowienie, młodzieńczy zapał i idealizm. Te cechy obudziły w autorce zauroczenie, które z czasem przeszło w miłość. Ale geniusz miał też swoje ciemne strony, o których Brennan nie boi się wspominać. Chłód, nieobecność i zamykanie się w sobie to także część osobowości Jobsa.

"Nadgryzione jabłko" to przede wszystkim intymne i szczere wspomnienia kochanki, żony i przyjaciółki. Książka ukazuje czytelnikowi ludzki wymiar osoby Jobsa i odkrywa na nowo tajemniczą postać twórcy Apple.

“Po co i dla kogo Jobs przerabiał Dylana? Jak często lądował w czarnej dziurze i co go w nią wciągało? Jaki był prywatnie komputerowy mistrz Steve Jobs? Jego pierwsza miłość dała się namówić na książkę. Trzymacie w ręce połączenie małżeńskiej terapii z zapiskami kobiety zafascynowanej geniuszem ukochanego mężczyzny. „Był samotnikiem i niewiele mówił, posługiwał się piosenkami, by zrozumieć i opisać swój świat”.
Jarosław Kuźniar, dziennikarz onet.pl

“Ta książka to prywatna historia kobiety, która kochała człowieka pełnego sprzeczności. Była jego przyjaciółką, partnerką, matką jego pierwszego dziecka, którego się wyrzekł. W obliczu osobistego i zawodowego kryzysu, wraca do wspomnień i choć to nie bajka o królewiczu na białym koniu, to jednak pozwala jej się odrodzić. Dlaczego? Sprawdźcie jak smakuje jabłko zerwane przez Chrisann, które nadgryzła jako 17 latka.”
Olga Kozierowska, działaczka społeczna, Fundacja Sukcesu Pisanego Szminką

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (9 ocen)
2
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: ANNA WALENKO
Korekta: ANNA KĘDZIOREK
Projekt okładki: TYPO 2 JOLANTA UGOROWSKA
Zdjęcie na okładce: © NORMAN SEEFF
Produkcja: LESZEK MARCINKOWSKI
Projekt wnętrza, skład i łamanie: TYPO 2 JOLANTA UGOROWSKA
Książka przygotowana we współpracy z Firmą wydawniczą SEZAMM Małgorzata Maruszkin www.sezamm.pl
The Bite in the Apple Text Copyright © 2013 by Chrisann Brennan Published by arrangement with St. Martin’s Press All rights reserved.
Copyright © Kompania Mediowa, 2019 Wszystkie prawa zastrzeżone/All rights reserved
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-951569-4-6
Wydawca: Kompania Mediowa sp. z o.o. ul. Macedońska 74, 02–761 Warszawa, Polskawww.kompaniamediowa.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Lisy, która osiąga nieosiągalne

DO CZYTELNIKA

Zawsze myślałam, że trzech rzeczy w życiu nigdy nie zrobię: nie będę studiować historii (od historii boli mnie głowa), grać na perkusji (po prostu nie mam talentu) i pisać książek. Tymczasem właśnie piszę do czytelnika... mojej własnej książki.

W ciągu minionych lat wiele osób zachęcało mnie do opisania mojej historii. Jeszcze więcej ludzi mnie przed tym przestrzegało, a nawet twierdziło, że wręcz nie mam prawa tego robić. Chodziło im o prawo do przedstawienia mojego związku ze Steve’em Jobsem. Poznałam Steve’a jako siedemnastolatka. Byłam jego pierwszą miłością i matką jego pierwszego dziecka, mam więc wyjątkową wiedzę o człowieku, który później fascynował cały świat. Nigdy nie kusiło mnie, by podzielić się moją historią. Po pierwsze, większość czasu i uwagi poświęcałam córce Lisie oraz swojej pracy artystycznej. Po drugie, mój związek ze Steve’em był złożony i niełatwy; nigdy nie miałam ochoty roztrząsać tej historii, a tym bardziej publicznie o niej opowiadać.

Nigdy nie mów „nigdy”.

W lipcu 2006 roku zachorowałam. Lekarze nie potrafili postawić diagnozy. Nie mogłam malować – opary farb pogarszały mój stan – i w ciągu pięciu miesięcy znalazłam się nieomal na bruku. Choroba mnie osłabiła, znużyła i przestraszyła. Chciałam więc skupić się na czymś znaczącym. Oddałam swój dobytek do  przechowalni, spakowałam samochód i ruszyłam w podróż po regionie San Francisco – od hrabstwa Marin po Santa Cruz – pomieszkując u przyjaciół i próbując dojść do siebie. Pojechałam do Sacramento odwiedzić ojca i właśnie wtedy, w czasie tej samotnej jazdy samochodem, po raz pierwszy pomyślałam o napisaniu książki. Uznałam: już pora.

Źle mi się wiodło i teraz mogę stwierdzić, że tylko taka trudna sytuacja życiowa mogła mnie skłonić, żebym w ogóle wróciła myślami do związku ze Steve’em nie mówiąc już, by to opisywać. Nie miałam jednak nic do stracenia, więc zabrałam się do pracy.

Pisanie wspomnień bardzo przypomina speleologię. Czułam się, jakbym z lampką na czole zagłębiała się w coraz ciemniejsze pieczary i pokonywała to wąskie przejścia, to szerokie przestrzenie, odkrywając wspaniałe i okrutne piękno, które w mroku i chłodzie, panującymi pod powierzchnią, uchroniło się przed zniszczeniem. Kiedy już zaczęłam eksplorację, nie mogłam zawrócić.

Proces ten wiele mi dał i wiele mnie nauczył. Powrót do przeszłości i próba określenia mojego w niej miejsca przyniosły mi nowe zrozumienie świata i nową wolność. Nie wiedziałam jeszcze, że spisanie wspomnień zabierze mi niemal siedem lat i zaowocuje poczuciem odrodzenia. Takie właśnie miałam wrażenie, opowiadając swoją historię – najpierw samej sobie, a teraz, na kartach tej książki, także wam, czytelnikom.

Mam dużo szczęścia: mało kto może sobie pozwolić na ponowne przemyślenie całego życia i znalezienie sposobu, by je opowiedzieć. Od dawna żywiłam przekonanie – słuszne czy błędne – że powinnam podzielić się wspomnieniami o Stevie Jobsie sprzed Apple’a i uzupełnić jego sylwetkę o mój punkt widzenia. Niewiele wiadomo o nastoletnim czy młodym Stevie. Tymczasem ja znałam go za młodu, gdy był zabawny i życzliwy. Znałam uczciwego – w sensie intelektualnym – człowieka, szukającego sobie miejsca w świecie i wierzącego, że czeka go wyjątkowy los. Widziałam również na własne oczy, jak zachodzą w nim kolejne przemiany, jak uczy się używać i nadużywać władzy. Dlatego sądzę, że mam coś do powiedzenia o Stevie, i uważam, że moje refleksje młodej kobiety zmagającej się z losem również są cenne. Przypuszczam, że niektóre sytuacje wydadzą się wielu ludziom znajome. Właśnie to przeświadczenie dawało mi poczucie sensu, inspirację i chęć do dalszej pracy.

Spisałam tu swoją osobistą historię. Nie chodziło mi o ujawnianie sekretów i sensację, nie jest to też relacja dziennikarska. To moja prywatna perspektywa; którą oczywiście ukształtowały doświadczenia, wspomnienia i przemyślenia. Próbowałam nakreślić wnikliwy portret Steve’a, siebie samej, naszych czasów i naszego związku, ale też zrozumieć kwestie, których ani Steve, ani ja nie potrafiliśmy wówczas pojąć.

Z całą pewnością nie byłabym w stanie napisać tej książki bez komputera. Z drugiej strony, gdyby nie komputer, być może nie miałabym potrzeby jej pisać. Właśnie tego rodzaju paradoksy zajmowały mnie przez ostatnie siedem lat. (Owszem, książkę napisałam na Macu).

ROZDZIAŁ 1

KREATYWNI

Po raz pierwszy zauważyłam go w trzeciej klasie liceum, w początkach stycznia 1972 roku. Był ubrany w cienkie niebieskie dżinsy, pełne dużych dziur, a oddarty materiał zwisał wzdłuż nogawek. Miał też na sobie ładną wyprasowaną koszulę i tenisówki. Chodził w sposób, jaki pozostał mu i później – lekko pochylony, wymachując nieco usztywnionymi rękoma. Tego słonecznego kalifornijskiego popołudnia stał na dziedzińcu szkoły, ściskając w dłoni jakąś niewielką książkę. Nie wiem, dlaczego wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi, zwłaszcza że – jak dowiedziałam się później – wielu moich przyjaciół go znało. Natychmiast poczułam, że mnie do niego ciągnie, więc gdy skierował się do wyjścia, postanowiłam pójść za nim; chciałam go zagadnąć, ale nie miałam pojęcia, co i jak powiedzieć. Ku własnemu zaskoczeniu przez następny tydzień trzykrotnie szłam za nim aż do bramy szkoły. Koniec końców dałam sobie spokój, bo nigdy nie odważyłabym się ni stąd, ni zowąd zagadnąć chłopca, który mi się podobał. Nie dowiedziałam się nawet, jak ma na imię.

Miesiąc później mój klasowy kolega i przyjaciel, Mark Izu, zaczął pracować nad projektem filmowym i poprosił mnie, żebym zajęła się animacją. Mark chciał nakręcić film łączący animację rysunkową i plastelinową z żywymi aktorami, opowiadający, jak uczniowie naszego liceum walczą z siłami, które – jak uważaliśmy – starają się stłamsić naszą indywidualność. W czasie drugiej wojny światowej jego rodziców internowano w obozie koncentracyjnym dla Japończyków i choć Mark wtedy jeszcze tego nie wiedział, czuł potrzebę opowiedzenia o tym, jak to jest, gdy ktoś się czuje niewidoczny. Każde z nas nosiło w sobie jakąś historię. Do udziału w projekcie zaproszono wiele osób, ale początkowo pracowała nad nim tylko nasza trójka: Mark, ja i operator, Steve Eckstein.

Przed jakieś trzy miesiące pracowaliśmy nad filmem przynajmniej raz w tygodniu, w piątek lub sobotę, zaczynając o jedenastej wieczorem i kończąc o świcie. Mark zatytułował film Hampstead. Była to aluzja do nazwy naszej szkoły – Homestead High School – ale też imię przysadzistego ludzika z plasteliny, który miał w filmie reprezentować zwykłego człowieka. Za scenę służyła nam betonowa platforma pośrodku szkolnego dziedzińca, na której zazwyczaj siadałam, by zjeść drugie śniadanie. Teraz jednak chodziliśmy tam nocą i bez pozwolenia, ryzykując nie wiadomo co, gdyby nas przyłapano.

Noce były chłodne. Byłam oczarowana gwiazdami i zachwycona, że znajdujemy się na szkolnym dziedzińcu bez żadnego nadzoru. Nasze przyciszone głosy gubiły się w otchłani betonowego podwórza, a cisza i skupienie napawały mnie radością, bo miałam poczucie, że należę do garstki twórczych wybrańców. Pracowaliśmy bez chwili wytchnienia: Mark i Eckstein za kamerą, cicho wymieniając się uwagami, ja – prawie leżąc pod samotnym, nisko nachylonym reflektorem. Kolejno ustawiałam każdą klatkę, uważając, by nie zmienić za dużo ani za mało, po czym wstawałam, wycofywałam się, żeby mogli nakręcić ujęcie, i wracałam. Trwało to godzinami.

Pewnej nocy Mark poprosił, żebym kawałek po kawałku zbudowała Hampsteada tak, by wyglądało, że wyłania się z betonu. Wręczył mi drugiego plastelinowego ludzika, przeciętego w połowie, od którego miałam zacząć scenę. Kiedy już Hampstead całkowicie się wynurzył, kazałam mu wymachiwać rękami, jakby oszalał po zakopaniu go żywcem. Innej nocy miałam narysować ścieżkę, którą ludzik będzie wędrował. Kolorowymi tanimi kredami nakreśliłam miękkie linie, częściowo przypominające migający płomień. Wyglądało to psychodelicznie, ale tak naprawdę odtwarzałam zapamiętane z dzieciństwa w Ohio smugi dymu z papierosów moich rodziców, którym uwielbiałam się przyglądać, gdy spotykali się z dziadkami na comiesięczną partyjkę pokera.

Te cudowne noce na szkolnym dziedzińcu w Homestead dawały mi poczucie przestrzeni i niezależności. Film opowiadał o utracie autentyzmu, ale kręcenie go pozwalało mi jej uniknąć. Naszego przedsięwzięcia nie dało się utrzymać w tajemnicy, więc stopniowo zaczęli tu zaglądać ludzie – po dwoje, troje – ciekawi, nad czym pracujemy. Dołączyli do nas muzycy, rysownicy, palacze trawy i inni co bardziej „kreatywni” spośród utalentowanych i ciekawych świata uczniów naszego liceum. Czasem, podnosząc wzrok znad tego, co robiłam, nagle dostrzegałam niewielkie zamieszanie i coraz więcej znajomych twarzy wokół siebie. Było w tym wyjątkowe, upojne szczęście, dające poczucie spełnienia. Gdy świt barwił już niebo na fioletowo, wracałam do domu całkiem wyczerpana i przepełniona szczęściem, z ogromną ulgą, że znów nas nie przyłapano.

Pracowaliśmy nad projektem od ponad miesiąca, gdy pewnego wieczora z mroku wyłonił się Steve i podszedł prosto do mnie. Zbliżył się tak pewnym krokiem, że choć nigdy nikomu się nie zwierzyłam z mojego zauroczenia, to w tamtej chwili zastanawiałam się, czy on może wie, jak mi się podoba. Był wysoki, przystojny i skupiony, pełen sprzeczności – jak elegancki książę w podartych dżinsach – zarazem nieco niezręczny i bezradny, ale też odważny. Rozmawialiśmy o banałach, jednak znajomość została nawiązana. Nagle sięgnął do kieszeni i wręczył mi kartkę ze słowami piosenki Boba Dylana Sad Eyed Lady of the Lowlands. Rozkładając papier, czułam pod palcami nierówny druk i zadawałam sobie pytanie, czy przepisał słowa specjalnie dla mnie, czy też przypadkiem miał przy sobie tę kartkę i postanowił mi ją dać. Nigdy nie spytałam. Później odkryłam, że Steve’a otaczało swoiste pole morficzne. Rzeczy po prostu się zdarzały w sposób zaskakujący, niespecjalnie zaplanowany, ale doskonały.

Rozmawialiśmy przez jakieś dwadzieścia minut, co pozwoliło mi zaobserwować wszystkie szczegóły jego postaci: przenikliwe spojrzenie, młodzieńczą wrażliwość i poczucie, że jest tu tylko przelotem. Nagle zamknął się w sobie, omiótł mnie i dziedziniec dziwnie twardym wzrokiem – który pojawił się jakby znikąd – po czym cofnął się w mrok nocy.

Podczas wielomiesięcznej pracy nad filmem zdarzały się również długie przestoje. Nie lubiłam biernie czekać, gdy scena nie wymagała mojego udziału, więc wypełniałam sobie czas, malując obraz skopiowany z albumu fotografii The Family of Man, zebranych przez Edwarda Steichena. Wykradłam go z biblioteczki mojej matki, która – sądząc po dacie i dedykacji – najwyraźniej dostała go w prezencie od dawnego narzeczonego. Często przeglądałam ten album, a dedykacja rzucała odrobinę światła na życie matki przed moimi narodzinami. Bardzo mnie to frustrowało. Kim był ten człowiek? Czy się kochali? Mama wielokrotnie powtarzała mnie i siostrom, że ma nadzieję, iż raz w życiu rozbierze nas poeta. Czy to on był jej poetą? No i dlaczego tylko raz, na litość boską?

The Family of Man jest pięknym albumem, zawierającym zdjęcia setek fotografików z całego świata. To istny skarb, który ukazuje wspólnotę ludzkich doświadczeń nie tylko za pomocą obrazów, ale też poetyckich podpisów.

„Człowieczy świat tańczy w śmiechu i łzach” – Kabir.

„Złóż ręce i poznaj myśli ludzi z innych krain” – John Masefield.

„Jedz chleb z solą i mów prawdę” – stare przysłowie rosyjskie.

„Gdyby nie mój trud, te światy by zginęły” – Bhagawadgita.

„Wszystkie istoty i wszystkie rzeczy są jak nasza rodzina” – Indianin z plemienia Siuksów.

Tyle razy przeglądałam tę książkę, że nauczyła mnie kochać świat, kochać życie i poznawać samą siebie poprzez słowa i obrazy. Często ołówkiem lub farbami kopiowałam z niej zdjęcia, a tym razem chciałam odmalować zdjęcie autorstwa Homera Page’a – zbliżenie wyrazistej twarzy południowoafrykańskiego czarnoskórego mężczyzny. Podpis pod zdjęciem brzmi: „Kto jest po mojej stronie? Kto?”. Album zrobił na mnie takie wrażenie, że każdym nerwem wciąż pamiętam zamieszczone w nim fotografie.

Lubiłam to zdjęcie i zawsze mocno do mnie przemawiało. Moim stryjecznym dziadkiem był Branch Rickey, który miał serce i wyobraźnię oraz taką siłę i pozycję, aby wprowadzić Jackiego Robinsona do Major League[1]. Obaj byli moimi bohaterami i czułam dumę, że jestem z nimi związana. Uosabiali moje ambicje: wyróżnić się, zrobić coś dla innych, ulepszyć świat. Ten obraz był więc dla mnie formą guerilla art, sztuki partyzanckiej, i zależało mi, żeby dobrze wypadł. Chciałam, by spoza głównego nurtu słychać było przesłanie.

Malowałam farbami olejnymi, w dość mrocznym kącie betonowego dziedzińca, nieopodal planu filmowego. Steve pewnie wcześniej zauważył mnie przy pracy, bo którejś nocy przyniósł mi świeczkę i zapałki, żebym lepiej widziała. Tej wiosny prace nad filmem posuwały się szybko, a Steve przychodził posiedzieć koło mnie, gdy malowałam. Widząc go, zawsze się niesłychanie cieszyłam, ale nie znosiłam pracować w czyjejś obecności. Malarstwo traktowałam jak czynność bardzo intymną, nigdy nie robiłam tego przy kimś, ale nie miałam pojęcia, jak go poprosić, żeby sobie poszedł. Nic mu nie powiedziałam, bo siedział cicho, jakby pogrążony w transie, ledwie przycupnąwszy obok mnie. Nieuważnie i niedbale machałam pędzlem, a prawdziwe malowanie zostawiałam na te wieczory, kiedy się nie pojawiał.

W połowie kwietnia, ponad miesiąc od naszej pierwszej rozmowy, postanowiliśmy spotkać się u niego w domu, żeby spędzić więcej czasu we dwoje. Powiedział, że jego rodzice pracują i że będziemy mieli cały dom dla siebie. Przyznałam, że fajnie byłoby dla odmiany zobaczyć się w cztery oczy i za dnia. Ponieważ wychodził ze szkoły o pierwszej, a ja kończyłam o wpół do czwartej, narysował mi mapkę, jak dotrzeć do jego domu przy Crist Drive, dwa i pół kilometra od szkoły.

Kiedy stanęłam przed wejściem, Steve pomachał do mnie z okna sypialni, żebym weszła do środka. Pamiętam swoje rozczarowanie, że nie pofatygował się, by otworzyć mi drzwi. Tego dnia nie było żadnych wielkich dżentelmeńskich gestów. Przypuszczam, że był tak zdenerwowany, iż postanowił udawać nonszalancję. Może nawet zaaranżował całą scenę, chcąc wyglądać na zblazowanego. Weszłam i skierowałam się do jego sypialni.

Pokój Steve’a był mały i surowy, jak w koszarach, wszystko proste i schludne: wąskie łóżko, regał z ciemnego drewna, komoda, niewielkie biurko pod oknem wychodzącym na ogródek przed domem. Na biurku stała ogromna jaskrawoczerwona maszyna do pisania IBM Selectric. Byłam pod wrażeniem, że Steve posiada taką technologiczną nowinkę. Pamiętam wyraźnie jego dłonie na tej klawiaturze. Miał piękne, spokojne, mądre dłonie o smukłych palcach. Kiedy pisał, maszyna wystukiwała każdą literę z siłą i tempem, które zupełnie nie pasowały do jego lekkich ruchów. Dłonie Steve’a były stworzone do technologii. Od samego początku działały w naturalnej, bezpretensjonalnej i cudownej symbiozie z maszynami.

Jeśli nie liczyć maszyny do pisania, sypialnia Steve’a przypominała inne znane mi z dzieciństwa pokoje chłopców, zwłaszcza pod względem kolorystycznym: zgaszone beże, brązy, oliwkowa zieleń, ostre rudości i czerwienie. Nie lubiłam tych barw, ale czułam się dobrze w tym pokoju, bo był świetlisty, wydawał się jasny i uporządkowany. Takie samo wrażenie robił sam Steve i bardzo mi się to podobało.

Ponad rok później pokazał mi swoją szafę po całodniowych porządkach. Panował w niej zachwycający ład. Była mała, ale głęboka i wszystko zostało ułożone z myślą o jak najlepszym wykorzystaniu przestrzeni. Ubrania schludnie wisiały z przodu, plecak, namiot i reszta sprzętu turystycznego zwisały z haków w głębi. Buty stały na podłodze, kasety leżały równiutko w pudełkach, a książki i inne rzeczy na górnej półce. Gestykulując niby prezenter telewizyjny, Steve powiedział: „No popatrz sama!”. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak dumnego ze sprzątania. Mnie nie zaimponował, ale sam aż promieniał. Można bez przesady uznać, że był to dowód jego zmysłu estetycznego – a może nawet zapowiedź jego showmańskich upodobań.

Wyjaśnił mi z uśmiechem, że wyrzuca wszystko, co: a) nie jest mu potrzebne, b) kosztowało mniej niż dwadzieścia pięć dolarów. Najwyraźniej dwadzieścia pięć dolarów było wartością progową – nie miało sensu trzymanie czegoś zajmującego miejsce, jeśli w razie potrzeby mógł to dokupić za taką samą lub mniejszą kwotę. Dogłębnie to przemyślał, rozważając (bieżące i przyszłe) koszty, organizację i przydatność. Ta dziecinna zabawa wskazywała, jaką logiką będzie się później kierować, tworząc komputery.

Gdy tamtego dnia weszłam do sypialni, Steve siedział na podłodze, opierając się o ramę łóżka. Na uszach miał wielkie miękkie słuchawki podłączone do wysokiego na metr magnetofonu szpulowego. Oboje czuliśmy się niepewnie i niemrawo rozmawialiśmy o jego kolekcji pirackich nagrań z koncertów Boba Dylana. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jakie to ważne. Nigdy nie słyszałam o bootlegach, myślałam, że wiążą się z alkoholem w czasach prohibicji, choć kojarzyłam, że mają coś wspólnego ze szmuglem. Oto przed niewinną dziewczyną otwierało się okno na świat delikatnego chłopaka.

Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy tamtego wiosennego popołudnia. Przypominam sobie tylko, że usiłowaliśmy przezwyciężyć niezręczność sytuacji, aby lepiej się poznać, zrozumieć, kim jesteśmy razem, co może się zdarzyć. Ekscytacja wisiała w powietrzu. Skoro zaprosił mnie do siebie, skoro przyjęłam zaproszenie, wiedzieliśmy chyba oboje, że oto otwiera się przed nami coś nowego, że rodzi się miłość.

Kiedy w połowie maja Mark skończył pracę nad filmem, prawie wszyscy uczestnicy cotygodniowych sesji stawili się na pożegnalnej imprezie. Zorganizowaliśmy w środku nocy proszoną kolację na dziedzińcu, który stanowił centralny punkt naszego szkolnego życia. Niczym postacie od Felliniego banda błyskotliwych, radosnych istot, odzianych w długie suknie i smokingi (Steve znalazł nawet cylinder), przybyła po raz ostatni nacieszyć się nocną wolnością, jeść, bawić się i wznosić toasty przy długim, oświetlonym świecami stole. Akompaniament kwartetu i stroboskopowe światło tworzyły wrażenie, jakbyśmy grali w jakimś eleganckim niemym filmie.

Tej wiosny Steve i ja poznawaliśmy się coraz lepiej przy okazji kręcenia filmu i podczas sobotnich rozgrywek bejsbolowych. Nie był gadatliwy, ale miał błyskotliwe poczucie humoru i naprawdę umiał mnie rozbawić. Okazał się jednak nieśmiały – do tego stopnia, że nie mógł zdobyć się na odwagę, by mnie pocałować. Jego nieporadne przymiarki tak mnie żenowały, że w końcu to ja jego pocałowałam.

Byliśmy już dłuższy czas parą, gdy Steve oświadczył mi, że jestem jego „North Country Girl” z piosenki Dylana: prawdziwą miłością, szarganą wichurą, poznaną, zanim doszedł do sławy i pieniędzy. Już wówczas umieścił mnie w swoim planie życiowym, inspirowanym Bobem Dylanem. Nie rozumiałam wtedy, że z góry określił moją rolę w scenariuszu, który sam pisał.

Byłam drobnej budowy i niska – niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu. Miałam długie jasnobrązowe włosy, które słońce rozjaśniało na złoto, wysokie czoło i nieco pociągłą twarz o zielonych oczach oraz smukłe ekspresyjne dłonie. Jestem dyslektyczką, więc nieco odstawałam od normy; byłam kreatywna i namiętnie rozwiązywałam problemy, choć często w sposób mało konwencjonalny. Sądzę, że Steve wyczuł, że mam inteligentny umysł i zmysłową świadomość otaczającego mnie świata.

A co ja dostrzegłam w Stevie?

Kiedy tylko go zobaczyłam, od razu wiedziałam, że jest geniuszem, bo dostrzegłam w jego oczach niezwykły, świetlisty blask. Z czasem zrozumiałam też, że ma wyjątkową intuicję i jest ponad wiek dojrzały: stara dusza przepełniona wiedzą. Miał ciemnobrązowe włosy i alabastrową cerę, skórę zarazem nadwrażliwą i grubą – po latach zdałam sobie sprawę, że te cechy dobrze oddają też jego osobowość. Lekko seplenił, a nietypowy prosty zgryz nadawał jego bliskowschodnim wargom i nosowi szczególny wyraz. Miał szelmowski uśmiech, jak pirat ukrywający skarb. Pociągał mnie emanujący z niego smutek. Jednocześnie trzymał się prosto, sprawiając wrażenie, że wrodzona skromność i siła pozwalają mu iść przez świat, pozostając sobą. Od samego początku podziwiałam tę jego cechę. Wiem, że niektórym trudno będzie uwierzyć w tę skromność, ale było to jak sól w czekoladzie – kontrastowy dodatek pozwalający docenić prawdziwy smak. Wszystko to składało się na niepokorną, błyskotliwą, niekonwencjonalną, niezręczną, zabawną i tajemniczą osobowość. Byłam w nim zakochana po uszy.

Różniliśmy się pod wieloma względami. Ja byłam uduchowiona i zmysłowa, podczas gdy on kierował się logiką i intuicją. Wyznawaliśmy jednak te same twórcze wartości i oboje uwielbialiśmy eksperymentować. Chcieliśmy odkryć, jak pokonywać wszelkie przeszkody. Była to potrzeba silniejsza od obawy przed popełnieniem błędu. Żadnemu z nas nie zależało specjalnie, by mieć rację. Nadal myślę, że byliśmy prawdziwymi yin i yang, choć z czasem obróciło się to przeciwko nam, a nawet okazało się niszczycielskie.

Uważałam wówczas Steve’a za mojego przewodnika, bo dostrzegałam w nim intelektualną uczciwość. Był wysoki i miał niewyszukaną, ale pełną elegancji postawę, jaka prawdopodobnie cechowała też Abrahama Lincolna; był skromny, szczery i zabawny, nic nie ukrywał. Borykałam się z trudną sytuacją domową, co uniemożliwiało mi planowanie kolejnych etapów życia, podczas gdy Steve przymierzał się do dorosłości i obmyślał ścieżki, które mają do niej prowadzić. Patrzył na wszelkie zagadnienia z dystansu i katalogował informacje według zasięgu i celu. Posługiwał się skomplikowanymi metaforami i miał bogate życie wewnętrzne. Chciałam lepiej poznać to życie. Pragnąc je zrozumieć, uważnie słuchałam, co opowiadał, by pojąć jego wizję świata. Myślę, że on z dokładnie takim samym zainteresowaniem i radością odkrywał świat przez pryzmat moich impulsów, doznań i przeżyć artystycznych.

Steve posługiwał się słowami, które brzmiały dla mnie dziwnie i niezrozumiale. Często mówił, że jest „szalbierzem” albo tajemniczo powtarzał, że coś będzie trwać „przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy”, albo że jest „trzydzieści dziewięć minut po”. Poza tym wielokrotnie głosił, że „Głupiec jest najwyższą kartą”, nawiązując do archetypu, bo Głupiec – w tarocie oznaczony numerem zero – to zarazem wszystko i nic. Czysty potencjał. Steve stawiał się w tej pierwszoplanowej roli i łobuzersko puszczał do mnie oko; był Głupcem, wędrującym do granic znanego świata i, chcąc nie chcąc, ponoszącym tego konsekwencje. Rzeczywiście należał do tych odważnych szaleńców, którzy od wczesnych lat wiedzą, że mają coś do osiągnięcia w świecie. Ale jednocześnie ponuro ostrzegał, że jest „Chłoptasiem Nicdobrego” z Pod Mlecznym Lasem Dylana Thomasa – co za każdym razem mnie zastanawiało. Twierdził wreszcie, że żyje „na pożyczonym czasie”. Nigdy nie rozumiałam, co ma na myśli, ale nachylałam głowę, jakbym słuchała wewnętrznym uchem, i próbowałam sklecić z tego jakąś całość.

I mnie, i Steve’a dotknęły zawirowania lat sześćdziesiątych, które obudziły w nas głęboką nieufność wobec konwencji i nieograniczoną wiarę w cudowne możliwości, jakie się przed nami otwierały. Cokolwiek miało się dalej wydarzyć, razem przeżywaliśmy wspaniały nastoletni okres poszukiwań i zdobywania wiedzy. Atmosfera i wspólne wartości zachęcały nas, a nawet popychały do eksperymentowania. Można by nas nazwać wizjonerami, choć wtedy nigdy bym nie skojarzyła tego słowa z nieopanowaną potrzebą wykraczania poza to, co znane. To była po prostu oczywistość.

ROZDZIAŁ 2

ABSOLUTNY AUTORYTET

Przez pierwsze sześć tygodni nasza przyjaźń funkcjonowała prawie wyłącznie w nastoletnim wymiarze naszego świata: liceum, wieczorem kino, mecze bejsbolowe na murawie gimnazjum w Cupertino. Nie od razu jednak przedstawiliśmy się nawzajem swoim rodzicom.

Paula i Clarę Jobsów poznałam w pewne sobotnie przedpołudnie. Malowali właśnie sypialnię siostry Steve’a, Patty; w zamęcie towarzyszącym prezentacji zauważyłam najpiękniejszy odcień żółci, jaki kiedykolwiek widziałam. Kolor mnie zaskoczył i próbowałam zgadnąć, kim mogą być ludzie, który go wybrali. Gorączkowo myślałam: nikt z całej mojej bliższej i dalszej rodziny nigdy nie użył takiej czy choćby podobnej barwy. Jej ciepła miękkość mnie oszołomiła, ale też wywołała inne, trudniejsze do pojęcia wrażenia – poczucie braku czegoś i rozczarowania własną rodziną.

Szybko jednak zrozumiałam, że ta niezwykła barwa stanowiła wyjątek. Wszystko inne w domu Jobsów było przewidywalne i niewyszukane: beżowa kanapa, duży brązowy fotel z podnóżkiem, stół jadalny i niski stolik z jasnego drewna. W salonie królował duży telewizor, nad którym wisiała półka zawierająca cały księgozbiór rodziny – piętnaście książek (w tym Księgę Hioba) – oraz szkolne zdjęcia Steve’a i jego siostry Patty. Portret Steve’a ukazywał pulchnego piątoklasistę mrużącego jedno oko. Miał słodką, łobuzerską buzię, ale dość nieprzeniknioną minę.

Po salonie walały się torby cukierków, a w kuchni, rodem z lat czterdziestych, można było znaleźć tanie galaretki owocowe. Na podjeździe stała przyczepa z łodzią (Steve i Patty lubili narty wodne), a po domu i ogrodzie swobodnie kicał królik, co niepomiernie mnie zdziwiło. Zerkając do sypialni rodziców Steve’a, dostrzegłam dwa łóżka. Spali osobno, jak telewizyjne pary z lat pięćdziesiątych. Nie było tu miejsca na romantyczność. Dom wypełniały przedmioty wybrane z myślą o użyteczności, nie o walorach estetycznych. Tak wyobrażałabym sobie raczej dom czyichś dziadków.

Paul Jobs był szczupłym mężczyzną, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu. Strzygł się na jeża, co było w tamtych czasach dość rzadkie, nawet wśród ojców – nosiło się raczej bokobrody. Miał wodniste szare oczy, a pod wydatnymi kośćmi policzkowymi biegły podłużne bruzdy. Łatwo się denerwował i nierzadko to okazywał, a wtedy piskliwym głosem powtarzał, że komuś „da w zęby”. Przypominał porywczego marynarza Popeye’a z kreskówek, a kiedy po raz pierwszy usłyszałam wyrażenie „dać w zęby”, rozejrzałam się, czy powinnam zachichotać. Był jednak śmiertelnie poważny.

Paul był dla Steve’a bardzo surowym ojcem i często narzekał, że syn niczego nie umie zrobić jak należy. Pamiętam przede wszystkim, że Steve musiał znosić ciężar jego bezustannego niezadowolenia. Wiele lat później inna dziewczyna Steve’a, Tina Redse, powiedziała mi, że według niej Paula Jobsa w dzieciństwie bito; choć nie wiem, czy to prawda, jego zachowanie wydawało się to potwierdzać. Steve reagował na słowa ojca smutnym uśmiechem i nieskończoną cierpliwością. Jestem przekonana, że miał w sobie całe pokłady empatii, a według mnie bardzo empatyczni ludzie mogą któregoś dnia stać się okrutni, tak jak było w przypadku Steve’a. Zawsze odnosiłam wrażenie, że wyborami życiowymi Steve’a częściowo kierowała potrzeba naprawienia krzywd, jakie wyrządzono Paulowi. Niewykluczone, że głęboka empatia Steve’a zużyła się lub popsuła w reakcji na zachowania Paula.

Niełatwo było obcować z Paulem Jobsem. Pomijając jego „dawanie w zęby”, pierwszego dnia naszej znajomości wciąż powtarzał, że „pięknym jest czyniący piękno”. Nie rozumiałam, o co mu chodzi, ale ponieważ był ojcem mojego nowego chłopaka i chciałam być miła (i ponieważ Steve mi nie pomagał), bardzo uprzejmie odpowiadałam: „Aha”. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że Paul odnosi te słowa do mnie i że uważa mnie za problem. Pamiętam, że przy innej okazji żachnął się na lenistwo nauczycieli, którym nie powinno się płacić za wakacje. Uprzejmie wyraziłam odmienne zdanie, ale w ciągu następnego kwadransa czterokrotnie powtórzył swoją opinię. Tym razem również Steve mi nie pomógł. Zastanawiałam się wówczas, czy może Paul sądzi, że chcę zostać nauczycielką.

Paul był pomysłowym człowiekiem. Przerobił swój podwójny garaż na dobrze wyposażony warsztat, pełen narzędzi i maszyn. Znalazło się tam miejsce na stół roboczy oraz sprzęty domowe i wakacyjne. Na dużej tablicy zawiesił setki narzędzi – niektórych nigdy wcześniej nie widziałam – i każde z nich obrysował czarnym flamastrem, żeby wiedzieć, gdzie je odwiesić po użyciu. Aż miło było patrzyć na tak dobrze zorganizowany warsztat z mnóstwem interesujących przedmiotów.

Nie wiem, czym Paul zajmował się zawodowo, ale warsztat był miejscem jego drugiej pracy i źródłem dochodów. W weekendy remontował stare modele amerykańskich samochodów, które kupował przez ogłoszenia prasowe i odsprzedawał z pewnym zyskiem. Często widywałam go, jak pochylał się nad silnikiem albo leżał pod wozem czy też zamiatał i spłukiwał podjazd, w kombinezonie roboczym, z zatłuszczoną czerwoną szmatką w tylnej kieszeni. Był skupiony, nigdy nie przestawał pracować, często się denerwował i głośno wyrażał niezadowolenie – chyba że coś pochłaniało jego uwagę. Pewne czasopismo biznesowe kiedyś napisało, że Paul Jobs „sprzedawał używane samochody”, ale to zupełnie nie odpowiada prawdzie. Naprawianie samochodów było dla niego hobby i służbą publiczną. Naprawdę znał się na rzeczy i zależało mu, by dobrze wykonywać swoją pracę. Swój pierwszy samochód kupiłam od Paula, za dwieście pięćdziesiąt dolarów – był to czterodrzwiowy chevy. Drugi zresztą też nabyłam od niego i za każdym razem bardzo dokładnie wyjaśniał mi wszystkie tajniki nowego auta.

Wcześnie nauczyłam się nie brać go zbyt serio. Miałam wrażenie, że jego agresywne zachowanie wynika z głębokiego poczucia bezsilności. Zawsze go ceniłam. Zresztą nie mogłam sobie wyobrazić innego podejścia – koniec końców był ojcem Steve’a. 

Clara Jobs wydawała mi się zarazem młodzieńcza i dojrzała. Wyglądała na osobę rozsądną, miała nieśmiałe, urocze spojrzenie i ciepły głos. Paliła papierosy, podobnie jak wiele kobiet z jej pokolenia. Miała lekko oliwkową cerę, kasztanowe włosy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i szeroki uśmiech. Choć Steve nie był jej biologicznym dzieckiem, byli do siebie bardzo podobni. Gdy kiedyś napomknęłam o tym Clarze, oblała się rumieńcem. Wiele lat później poznałam biologiczną matkę Steve’a, Joanne Simpson, i zauważyłam, że miały z Clarą podobny typ urody: wydatne kości policzkowe, smagła cera, brązowe oczy.

Całymi latami Clara mówiła Steve’owi, że jego biologiczna matka była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie ona i Paul kiedykolwiek widzieli. Steve wielokrotnie i zdecydowanie powtarzał mi, że jego matka jest piękna. Jej nieobecność pozwoliła mu wycyzelować i udoskonalić ideał jej niedoścignionej urody. Gdy o niej opowiadał, serce nabrzmiewało mi litością. Nie dlatego, że trzeba się było nad Steve’em litować, ale dlatego, że z tak wielu nieujawnianych powodów głęboko przejmował się brakiem informacji o swoim pochodzeniu.

Trochę dziwiło mnie, że Steve przywiązuje tak dużą wagę do wyglądu. Pokazał mi kiedyś profesjonalne zdjęcie Clary z młodości. Tak się tym entuzjazmował, że zaczęłam się zastanawiać, czy może Clara opowiadała mu o urodzie jego matki nie tylko po to, by wyjaśnić mu, skąd pochodzi, ale też dlatego, że widziała, jak wiele znaczą dla niego uroda i szyk.

Niedługo po tym, jak poznałam państwa Jobsów, stałam w ich salonie, czekając na Steve’a, gdy wtem do pokoju weszła Clara. Bez specjalnego wprowadzenia oznajmiła mi, że wraz z Paulem adoptowali Steve’a, gdy był noworodkiem, ale zaraz potem jego biologiczna matka zwróciła się do sądu, by oddano go innej rodzinie. Uważała, że oni nie odpowiadają profilowi, jakiego życzyła sobie dla syna. Zresztą początkowo wybrała dla swojego dziecka inną parę – katolicką, wykształconą i zamożną. W ostatniej chwili jednak tamci się wycofali, bo chcieli dziewczynkę. W ten sposób Steve dostał się Jobsom, a Jobsowie dostali się Steve’owi. Nie było to wcale łatwe. Musieli sądownie bić się o swojego synka, bo jego biologiczna matka postanowiła, że chce go powierzyć innej rodzinie – niektórzy powiedzieliby: lepszej.

– Przez pierwszych sześć miesięcy za bardzo się bałam, by go pokochać – wyznała Clara. – Bałam się, że mi go odbiorą. Nawet jak już wygraliśmy w sądzie, Steve był tak trudnym dzieckiem, że kiedy miał dwa lata, czułam, iż popełniliśmy błąd. Chciałam go oddać.

Szeroko otwierała oczy, zwierzając mi się z ciężkich doświadczeń rodzinnych. Widziałam, że obarcza się odpowiedzialnością i czuje się winna, ale to nie wszystko. Wracając teraz do tego momentu, zastanawiam się, czy tylko wyjaśniała mi sytuację, czy może próbowała mnie ostrzec.

Poznałam Clarę, będąc bardzo młoda – ona chyba nie zdawała sobie sprawy, jak młoda. Ze zrozumieniem kiwałam głową, żeby ją pocieszyć i podkreślić, że doceniam jej zaufanie, a jednocześnie czułam się zakłopotana, bo wiedziałam, że nie umiem odpowiedzieć na dylematy dorosłych. Do tej pory spotkałam Clarę najwyżej trzy razy. Była matką mojego nowego chłopaka, a w czasach, gdy większość młodych ludzi nie ufała dorosłym, jej wyznanie wydawało mi się naprawdę dziwaczne. Ogarnął mnie smutek, czułam się niekompetentna. Pamiętam, że wlepiłam wzrok w podłogę, zastanawiając się, czy teraz go kochają.

Steve w zamyśleniu pokiwał głową, gdy powtórzyłam mu słowa jego matki. Powiedział, że sprawa się rozstrzygnęła, gdy jego rodzice prawnie zobowiązali się wysłać go na studia. Kiedy poznałam Steve’a, był już przyjęty do Reed College, więc tę klauzulę spełnili. Steve kilkakrotnie to powtarzał: „Zamknąłem oczy i wodziłem palcem po książce z nazwami wszystkich uczelni. Kiedy otworzyłem oczy, mój palec wskazywał na Reed College. W ten sposób dokonałem wyboru”.

Steve powiedział mi, że w podstawówce dzieciaki dokuczały mu, ponieważ był adoptowany. „Co się stało? Mama cię nie kochała?” – pytały. Opowiadał mi to jakieś dziesięć lat po fakcie, a jednak z goryczą krzywił usta. Prześladowanie w szkole było tak dotkliwe, że któregoś dnia po powrocie do domu oświadczył rodzicom, że więcej nie będzie tego znosić. Nie wróci do tej podstawówki.

Zawsze wiedział, co jest dla niego dobre. W tej kwestii był dla siebie absolutnym autorytetem.

Przypuszczam, że Paul i Clara zdawali sobie z tego sprawę i postanowili chronić syna: przenieśli się do Los Altos, czyli innego rejonu szkolnego. Zawsze byłam pod wrażeniem, że Jobsowie naprawdę się przeprowadzili, żeby ochronić Steve’a. W tych czasach większość znanych mi rodziców po prostu powiedziałaby dziecku, by walczyło i „odwinęło się”. Paradoksalnie jednak ta ich reakcja nie wystarczyła, bo dorosły Steve sam stosował wielce wyrafinowane sposoby emocjonalnego i psychologicznego prześladowania.

Imponowało mi, że rodzice Steve’a pozwalają mu być sobą i starają się go szanować. Miał zapędy poetyckie i sporą intuicję. Często mówił rzeczy, które wydawały się zupełnie oderwane od rzeczywistości. Zawsze uderzało mnie, jak ci pracowici ludzie z klasy robotniczej, którzy mieli może zdrowy rozsądek, ale też posiadali tak niewiele książek, pozwalali mu na całkowitą inność, a nawet niezwykłość.

To było tak jak z kremowożółtą farbą w pokoju Patty. Mimo że Paulowi i Clarze brakowało wykształcenia, cechowało ich pewne wyrafinowanie. A kiedy Steve’owi zbierało się na wywody, wszyscy brali głębszy oddech, spuszczali wzrok i dyskretnie się oddalali, niczym tancerze reagujący na nowy układ taneczny.

W tych wczesnych latach nie zdawałam sobie dobrze sprawy, do jakiego stopnia te podskórne lęki i niepokoje go kształtowały. Ale napięcie wciąż istniało, jak w naciągniętym łuku. Kiedy jednak Steve wypuszczał już strzałę... fiuuu! Odkrywał nowe, cudowne światy, a ja wraz z nim. Inspiracja zawsze stanowi reakcję na brak czegoś. Proces twórczy to wypełnianie luki. Właśnie dlatego na przykład Picasso przestał malować gitary, gdy już sobie jedną sprawił.

Steve nieustannie mnie zaskakiwał. Pewnego dnia wygłosił uwagę, która pozwoliła mi ujrzeć mężczyznę kryjącego się w dziecku – oraz dziecko ukryte w mężczyźnie. Powiedział coś o bombardowaniu komunistów i ukazało mi to swoistą zimnowojenną mentalność. Byłam wówczas idealistką, przekonaną, że wszyscy pragną pokoju i że love is all you need, jak śpiewali Beatlesi. Uważałam, że antagonizujące komentarze o relacjach amerykańsko-sowieckich są medialnym spiskiem, mającym na celu podtrzymanie bezmyślnie nacjonalistycznych poglądów obywateli. Odrzucałam nacjonalizm, bo sądziłam, że nasze młode pokolenie powinno szukać bardziej postępowych odpowiedzi na współczesne problemy. Słowa Steve’a zaskoczyły mnie nieprzyjemnie i uświadomiły mi, że ma on tradycyjne poglądy polityczne.

Tak naprawdę zimna wojna stanowiła część również mojego życia, choć może mniej zdawałam sobie z tego sprawę. Mój ojciec pracował w Sylvanii, firmie, która sporo produkowała na potrzeby Departamentu Obrony. Miał do czynienia z poufnymi informacjami (posiadał kilka certyfikatów bezpieczeństwa), więc po prostu nie mówiło się u nas w domu o polityce czy amerykańskich działaniach za granicą, nawet jeśli to właśnie one zapewniały nam dostatnie życie. Ilekroć przeprowadzaliśmy się do innego stanu, władze przepytywały wszystkich naszych sąsiadów, żeby ojciec mógł zachować swoje certyfikaty bezpieczeństwa lub uzyskać nowe. Byłam zupełnie nieświadoma wpływu tego wszystkiego na moje życie, niemniej uznałam, że uwaga Steve’a o zimnej wojnie jest naiwna.

Jednak to właśnie tę jego chłopięcość kochałam. Przepadałam za jego sposobem myślenia i jego wygłupami. Jako siedemnastolatek naśladował roboty z lat pięćdziesiątych, wybuchając śmiechem niczym niesforny dzieciak, a następnie przeobrażając się w sztywną, metalową istotę, reagującą na rozkazy wyimaginowanego ośrodka kontroli. Z wyciągniętym rękami, jak Frankenstein, szedł przed siebie, szurając raz jedną, raz drugą nogą i monotonnie powtarzając komendy. Któregoś dnia z kolei wbiegł do kuchni, zdjął słuchawkę telefoniczną z widełek, nacisnął klawisz z kratką i oznajmił, że właśnie wysadził świat w powietrze.

Steve bywał bardzo dziecinnie nastawiony do świata, ale potrafił też dać wyraz zupełnie dorosłej goryczy – na przykład opowiadając mi, jak odkrył, że Święty Mikołaj nie istnieje: „Byłem wściekły, że mnie okłamywali”. Mówił mi to kilkakrotnie i za każdym razem widziałam, że nadal jest zły z powodu tamtego poniżenia. Dziecięca wrażliwość dla Steve’a nie oznaczała wiary w zaczarowane opowieści, lecz dotyczyła chęci zrozumienia faktów i rzeczywistości. To również nas różniło, bo ja uwielbiałam bajki. Za to wszystko go kochałam.

ROZDZIAŁ 3

EKSPERYMENTALNE ROZKWITANIE W PEŁNYM TAŃCU

Liceum Homestead uważaliśmy zapewne za drugi dom – nie widzę innego wyjaśnienia, dlaczego właśnie na terenie szkoły postanowiliśmy ze Steve’em wziąć LSD. Chyba tylko niewinność i arogancja kazały nam stwierdzić, że to dobry pomysł, choć trzeba zaznaczyć, że teren szkoły był duży, niewidoczny z ulicy, a w soboty również opustoszały.

Nie pamiętam, skąd wytrzasnęliśmy LSD, ale to ja raczej je skombinowałam, bo Steve nigdy wcześniej nie miał z tym do czynienia. Mgliście pamiętam, że wyciągnęłam z kieszeni dwa zapieczętowane kartoniki i pokazałam je Steve’owi, sugerując, byśmy podzielili się jednym na pół. Koniec końców jednak takie rozwiązanie nas nie satysfakcjonowało, połknęliśmy więc po całym kartoniku i czekaliśmy.

Podekscytowani siedzieliśmy na klatce schodowej piętrowego budynku, gdzie wykładano nauki humanistyczne. Ja w każdym razie byłam podekscytowana. Steve próbował LSD po raz pierwszy i choć miał wiele odważnych teorii, to czekając na efekty, wydawał się zaniepokojony. Nagle zaczął mi tłumaczyć, że mam go „przywołać do porządku”, jeśli zacznie „się pysznić”. Słowa „pysznić się” wydawały mi się tak teatralne, że uznałam je równocześnie za przesadne i wspaniałe. Potem jednak oświadczył, że powinnam ćwiczyć zdanie: „Nie pysznij się”, żeby się na „to” przygotować. Na co się przygotować? Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Było to dziwne i krępujące, ale Steve tak nalegał, że przystałam.

– Nie pysznij się – powiedziałam.

– Nie! Musisz to powiedzieć z większym przekonaniem. – Wcale nie żartował.

– Dobra – zgodziłam się. – Hmm... Nie pysznij się!

Nadal nie był zadowolony.

– Nie! – Uniósł głos. Tracił do mnie cierpliwość, ale usiłował nadal być uprzejmy. – Spróbuj znowu. To ważne. Jeśli nie będziesz bardziej zdecydowana, to mnie nie powstrzymasz.

Nie powstrzymam przed czym? Zaśmiałam się nerwowo. Wszystko to zupełnie zbiło mnie z tropu.

Po moim trzecim podejściu podniósł się ze schodów i znowu dobitnie powtórzył, by mi wytłumaczyć:

– Nie! Musisz to powiedzieć z większą siłą. – Rozłożył ręce i wrzasnął: – W ten sposób: NIE PYSZNIJ SIĘ!

O Boże drogi! Naprawdę próbowałam, ale wszystko to wydawało mi się tak zabawne, że zaczęłam chichotać. Steve jednak wcale się nie śmiał.

– Powiedz to z przekonaniem! – powtarzał, marszcząc brwi. – No dalej, powiedz!

Mimo najlepszej woli dostałam takiego ataku śmiechu, że nie potrafiłam już sklecić z przekonaniem żadnych słów. Poza tym te przymiarki nie pomagały, było wręcz coraz gorzej.

Zupełnie rozbrajała mnie jego cierpliwość, a jeszcze bardziej – powaga, z jaką próbował rozwiązać problem, którego najwyraźniej nie mogłam pojąć. Zastanawiałam się, jak z tego wybrniemy, kiedy uświadomiłam sobie, że LSD już właśnie działa.

– Hej, zaczęło się! – krzyknęłam. – Nic ci nie jest!

Lata później odwiedziłam Steve’a, gdy był już żonaty. Nasza córka Lisa miała około trzynastu lat, a jego syn Reed był malutkim bobaskiem w wózku. Staliśmy przed jego domem w Palo Alto i właśnie wybieraliśmy się na spacer, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, Steve zaczął mnie zasypywać wstrętnymi, bolesnymi, nędznymi zarzutami, jakby strzelał z karabinu maszynowego. Słowa, że jestem żałosną istotą ludzką, były tak okropne, że aż mnie zatkało. Nigdy nie można się do takiego zachowania przyzwyczaić, choćby się miało z nim wielokrotnie do czynienia. Milczałam, ale Laurene, żona Steve’a, ostro kazała mu przestać. Nawet ona była oburzona. Wracając myślą do tej pierwszej próby Steve’a z LSD, zastanawiam się, czy właśnie takiej swojej reakcji się obawiał. Musiał wiedzieć, że ma odruchy przypominające chorobę Tourette’a. Ogromnie mi przykro, kiedy teraz pomyślę, jak wiele rzeczy już w młodości sobie uświadamiał i jak wiele próbował ukryć.

Jednak tamtego dnia, kiedy Steve zrozumiał, że nic strasznego się nie zdarzy, zupełnie się zrelaksował i porzucił wszelkie obawy. Przez następne dziewięć godzin bawiliśmy się, rozmawialiśmy na tematy poważne i wesołe, patrzyliśmy sobie w oczy. Kpił ze mnie i z siebie. Rozśmieszał mnie. Zmuszał do myślenia. To było wspaniałe. LSD i zakochanie sprawiały, że wszystko lśniło i migotało. Nasze pocałunki wydały nam się wilgotne i dziwne – i nagle przeniknęliśmy się nawzajem, wszystko zabarwiło się na różowo i dotykaliśmy nawzajem swoich rzęs, by doświadczyć tego nowego doznania. Niczego nie ukrywaliśmy. Zniknął strach, zniknęły zahamowania, straciliśmy nawet poczucie czasu – słońce powoli wędrowało po niebie, aż późnym popołudniem burczenie w brzuchu uświadomiło nam, że cały dzień nic nie jedliśmy i jesteśmy wygłodzeni. Z naszego budynku nauk humanistycznych zrobiliśmy więc wypad po kilka moreli do sadu (niestety już nieistniejącego) na rogu ulic Stelling i Homestead. Tylko to zjedliśmy w ciągu tego całego odjazdu. Zupełnie wystarczyło.

Dzień wypełniły nam słodkie głupstwa młodych zakochanych. Wieczorem, kiedy stężenie kwasu zaczęło spadać, rozeszliśmy się do domów. W poniedziałek Steve z dużym podnieceniem powiedział mi w szkole, że dzięki LSD poczuł błonę śluzową swojego żołądka. Bardzo go to podekscytowało. Widziałam, że dla niego znaczy to więcej, niż potrafię zrozumieć.

Po tym pierwszym doświadczeniu Steve następny raz wziął LSD z przyjaciółmi w wesołym miasteczku w Santa Cruz. Powiedział mi, że tak dobrze się bawił, że chciałby powtórzyć to ze mną. Myślę, że podobała mu się ta jazda na diabelskim młynie – przyglądanie się na haju ludziom poniżej i nieskończonej tafli oceanu, połyskującej w świetle księżyca. Mnie jednak ten pomysł wtedy nie pociągał, a teraz mogę stwierdzić z całą stanowczością, że nie ma nic gorszego niż branie LSD w lunaparku. Z przerażeniem wpatrywałam się w toporne twarze przechodniów. Harmider i błyskające światła wpędzały mnie w panikę. Pragnęłam jednego: wczołgać się w ciemną dziurę i przeczekać. Zafundowaliśmy sobie przejażdżkę na diabelskim młynie, ale czułam taki strach, że kurczowo ściskałam poręcz i wtulona w Steve’a modliłam się, żeby już się skończyło. To była najdłuższa w moim życiu jazda na diabelskim młynie.

Postanowiliśmy opuścić wesołe miasteczko, ale Steve nie zdawał sobie sprawy ze swojego stanu ani z faktu, że nie jest zdolny prowadzić samochodu, więc pochorowałam się tuż przy drzwiach auta, żeby nawet nie próbował. Przycupnęliśmy na skraju promenady w Santa Cruz i przez kilka godzin, siedząc na piasku, patrzyliśmy sobie w oczy, chichotaliśmy i czekaliśmy do późnego wieczora, aż działanie LSD minie, żebyśmy mogli bezpiecznie ruszyć w drogę.

Właśnie wtedy, gdy nic nie odwracało naszej uwagi, gdy kolejne warstwy osobowości się odkrywały, zrozumiałam, spoglądając na jego słodko uśmiechniętą twarz, jak głęboko i absolutnie jesteśmy w sobie zakochani. Ta miłość nie przypominała niczego, co wcześniej znałam. Godziny mijały niepostrzeżenie. Nie mogłam znaleźć słów i nurt życia przepływał przez nas tak wartko, że po prostu milczałam. Patrzyliśmy sobie w oczy, a Steve opowiadał dowcipy, aż powiedziałam, że już czuję się lepiej. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża na północ i znaleźliśmy szeroką plażę. Rozłożyliśmy śpiwory daleko od wody, żeby nie obudzić się wśród fal. Przytuliliśmy się i Steve zaraz zasnął. Ja nie mogłam spać – leżałam przez kilka godzin, kołysana szumem fal i jego oddechem.

Przeżyłam w tym momencie jedną z najgłębszych i najtrwalszych wizji swojego życia. Na zjeździe (to mój ulubiony moment po LSD, kiedy nerwowość mija i sam fakt oddychania staje się cudownym, radosnym doznaniem) doświadczyłam swoistego snu na jawie, kiedy to ujrzałam przezroczyste, świetliste kuranty, wysokie na miliardy kilometrów, jednocześnie rozbrzmiewające we wszechświecie. Przez kilka godzin patrzyłam i słuchałam tych wielkich dzwonów w niebie, których odgłos wypełniał moje ciało przy każdym uderzeniu fal. Zrozumiałam, że kolor i dźwięk tworzą jedną wspaniałą całość. Choć wcześniej rozróżniałam doznania według zmysłów, to od tamtej nocy zawsze widzę dźwięki, słyszę kolory, a także czuję kolory, kształty i dźwięki jako części jednej całości. Wydawało mi się wtedy, że ta wizja dzwonów narodziła się z naszej zespolonej świadomości. Nadal tak sądzę.

LSD jest jak wyprawa na górski szczyt i doznanie fantastycznej, zmieniającej życie wizji. Kto raz to przeżył, nigdy tego nie zapomni. (A jeśli zapomni, to tylko dlatego, że poszedł dalej albo że zostało to przyćmione przez coś jeszcze bardziej fantastycznego). Po wzięciu LSD człowiek nawet nie wie, że jego całe życie się przeorganizowało według tych chwil nagłej przenikliwości. Tak już jest z przenikliwością. Potrzeba wielu lat, by zdać sobie z tego sprawę. Jeśli bierze się LSD bez jakiejś wyższej intencji, może być to niebezpieczna jazda – lecz jeśli się je zażywa z szacunkiem, zdobywa się dostęp do potencjału nieobecnego jeszcze w świecie. Niczym ogień wykradziony bogom, LSD zmienia wszystko i otwiera drzwi do najgłębszego zrozumienia – drzwi, które już nigdy się nie zamkną. Mówiąc prosto, może zmienić ludzki los.

Co to dało Steve’owi? Nie wiem. Czy LSD potrafi zrobić rycerza Jedi z mugola? Też nie wiem. Myślę, że może stanowić wartościowe doznanie religijne, ale nie może zastąpić praktyki duchowej. W późniejszych czasach Steve publicznie wypowiadał się o dobrodziejstwach LSD, więc zapewne odegrało ono w jego życiu ważną rolę. Nie wydaje mi się jednak, aby któreś z nas brało je po skończeniu dziewiętnastu czy dwudziestu lat, kiedy weszliśmy w dorosłe życie.

Myślę, że powszechne zażywanie LSD było częściowo reakcją na bombę atomową. Podczas gdy Ram Dass twierdził później, że pozwalało mu dostąpić dużo bardziej zaawansowanych stanów medytacyjnych (i że było bardziej przewidywalne i dłużej działające niż narkotyki), dla mnie LSD było symbolem naszych czasów, częścią głębokiej potrzeby otwarcia świata na nową wizję, opartą na życiu, a nie na śmierci. Nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy nurty lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mogą wydać się naiwne, to ukształtowały nasz obecny złożony i wyrafinowany kraj.

Grupy wsparcia uczyły mężczyzn płaczu, zachęcały kobiety i mężczyzn do zamiany ról, umożliwiającej zyskanie większej autentyczności w życiu i w związkach. Powstające oddolnie ruchy działały na rzecz bardziej humanistycznego świata. Był to stopniowy proces, który podbijał coraz to nowe serca i zyskiwał na znaczeniu. Kształtował inne sposoby myślenia, wizję, sztukę i technologię, mające stworzyć lepszy świat: Feminizm, Czarne Pantery, Human Potential Movement[2], The Hunger Project[3] i musical Hair otwierały nowe horyzonty. Hunter Thompson ukuł słynne hasło: When the going getsweird, the weird turn pro![4] – co oznaczało, że każdy może zmienić świat, jeśli ma po temu serce, umysł i wolę. A wielu miało.

Steve przeczytał książkę Arthura Janova The Primal Scream i wyjaśnił mi, że zarówno LSD, jak krzyk w terapii regresywnej uruchamiają w nas wspomnienia i wyzwalają z traumatycznych przeżyć dzieciństwa. „Jeśli doświadczymy naszych najgłębszych, niezaspokojonych potrzeb – tłumaczył – to możemy uwolnić zablokowane emocje i pełniej żyć. Każdy może to osiągnąć”. Powiedział, że Janov wypracował technikę pierwotnego krzyku, bo jednego z jego pacjentów nękało wspomnienie o spektaklu teatralnym, podczas którego aktor krążył po scenie w pieluchach, krzycząc: „Tato, wróć! Mamo, nie opuszczaj mnie!”. Artysta powtarzał to w kółko, aż w końcu zwymiotował na scenie.

Powoli zaczęłam rozumieć sens wyzwalania dawnych traum i pojęłam, co urzekło Steve’a. Powtarzał za Janovem, że LSD wywołuje halucynacje, które wynikają z traumy, szybko opuszczającej ciało na skutek pewnych psychofizjologicznych mechanizmów, jakie zachodzą w szpiku kostnym z tyłu głowy. Wyobrażałam sobie, jak para z kipiącego czajnika uchodzi przez rdzeń kręgowy – najpierw malutką dziurką, a potem większą – przekształcając nerwice w obrazy, które następnie mogą rozwiać się w powietrzu. „Tylko że z LSD nerwice zawsze wracają – powiedział Steve – podczas gdy dzięki terapii regresywnej można je w pełni odczuć i wykorzenić”.

Steve wielokrotnie wracał do uwag Janova, że traumy tworzą i powielają rodzice, którzy nie są zdolni kochać swoich dzieci i w ten czy inny sposób je porzucają. Często prowadziłam z nim takie rozmowy. Wydawało się, że stanowią jakąś liturgię, a Steve jest szamanem, który bije w bębny, głosząc wyrazistą myśl i rozwijając ją dzięki powtórzeniom. Ostatecznie pogląd, że możliwy jest powrót do świętej niewinności, że wszystko można odtworzyć i stworzyć na nowo, wrył mi się w świadomość i na zawsze zmienił mój sposób myślenia. Steve chyba naprawdę miał nadzieję, że uda mu się odzyskać to, co stracił przez adopcję, ale był to również zaraźliwie optymistyczny pomysł, który także mnie pozwalał rozwijać własny potencjał. Właśnie „potencjał” wyrażał estetykę naszych czasów.

Steve wcześniej niż inni zrozumiał, że jedzenie może być sposobem na rozwój potencjału, leczenie nerwic i pogłębianie świadomości. Książka Arnolda Ehreta Mucusless Diet Healing System skłoniła go do odżywiania się w sposób, który latami zapewniał mu znakomitą kondycję. Dzieło Ehreta to jedna z takich perełek, napisanych przez jakiegoś starszego pana w początkach dwudziestego wieku, które nadal cieszą się dość dużym zainteresowaniem. Zresztą Ehreta można by uznać za jednego z inicjatorów współczesnych ruchów witarianizmu i superfoodu. Ehret twierdził, że dieta bezśluzowa pozwala usunąć emocjonalne blokady tkwiące w ciele oraz zwiększyć fizyczną, emocjonalną, umysłową oraz duchową klarowność i spójność. Steve wyjaśniał mi wskazania Ehreta, jak można się wyleczyć, wykluczając z diety mięso, ser i cukier. Tłumaczył, że ciało wyleczy się samo, w sposób naturalny, jeśli tylko przestanie mu się dostarczać „złe” pokarmy. „Otrzymując prawdziwe jedzenie – twierdził – na przykład jabłka czy sałatę, ciało wie, kiedy jest syte. Ale dostając produkty wysoko przetworzone, ciało nie umie rozpoznać substancji odżywczych, więc nie może dać sygnału, kiedy masz przestać jeść”. Szalenie podobała mi się ta koncepcja i uważałam ją za wiedzę dla wtajemniczonych.

Steve tłumaczył mi też inne procesy zachodzące w ciele. Na rok przed tym, jak go poznałam, zaczęłam pić kawę, co dosłownie zmieniło moje życie, bo kofeina pozwalała mi się skupić i przezwyciężyć dziecięce ADHD i dysleksję, które zawsze uniemożliwiały mi czytanie dłużej niż dwadzieścia minut bez przerwy. Choć nie zwierzyłam się z tego Steve’owi, wyjaśnił mi kiedyś, że lekarze podają amfetaminę nadpobudliwym dzieciom, żeby zmęczyć ich układ nerwowy i tym samym je uspokoić. Ach, to dlatego kawa pozwala mi lepiej czytać, pomyślałam wtedy. Krępowałam się przyznać, że przed odkryciem kawy nie umiałam dobrze czytać, ale znów byłam pod wrażeniem jego wyjaśnień. Później spytałam kiedyś lekarza, czy to prawda. Doktor, trochę z przymrużeniem oka – jak to lekarze potrafią – powiedział, że Steve miał rację, przynajmniej częściowo.

Steve miał talent do rozwiązywania problemów. Często wyjaśniał mi różne zagadnienia. Nie robił tego rozmyślnie – raczej wynikało to z nawyku. Podziwiałam go, jak szybko znajdował odpowiedzi i jak zręcznie dopasowywał je do mojego świata. Wydawało się wtedy, że ma gotową listę pomysłów dotyczących jedzenia, terapii medycznych, trudności w nauce i sposobów ich przezwyciężania – pomysłów, które pozwolą mu wyzwolić potencjał wszechświata. Teraz myślę, że ocierał się o nurt filozoficzny zwany prawem naturalnym. Wówczas jednak zastanawiałam się, czy nie jest przypadkiem porywczym głupcem, i sądziłam, że odpowiedzi są bardziej wielopłaszczyznowe i złożone niż uważał. Tymczasem Steve po prostu łaknął eleganckiej prostoty.

Pamiętam, jak któregoś razu tłumaczył, w jaki sposób piosenka Dylana mówi o nadużyciach władzy na całym świecie. Mówił, jak możni i silni tworzą świat, w którym ludzie pozostają otępiali, przepracowani, ubodzy i pogrążeni w niezrozumiałych wojnach – bo chcą odwrócić ich uwagę od prawdziwych przyczyn ich nieszczęść. Pamiętam, jak spokojnie Steve wyjaśniał mi, że elity budują bogactwo kosztem ludzi, których na nic nie stać. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, ponieważ zawsze chciałam zrozumieć, jak dochodzi do nadużycia władzy, ale też dlatego, że tak szczerze i klarownie to wykładał.

Steve miewał bardzo głębokie przemyślenia, ale bywały one niepokojąco ponure. Pewnego dnia spotkaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka miesięcy wcześniej spostrzegłam go po raz pierwszy. Właśnie skończył lekcję biologii i opisywał doświadczenia na szczurach, omawiane w ramach nauki o behawioryzmie. „Jeśli szczur dostaje tylko zachętę – tłumaczył – nauczy się wykonywać polecenie. Jeśli dostanie tylko karę, też nauczy się wykonywać polecenie. Ale jeśli mu dać zarazem i zachętę, i karę, to oszaleje!”. Mówił to z nieprzyjemnym uśmieszkiem na wargach. Zupełnie jakby te informacje zachowywał sobie na przyszły użytek.

Świat Steve’a różnił się od mojego. Stanowił mieszankę Boba Dylana, Johna Lennona i Szekspira; nauk ścisłych, matematyki i psychologii – innej niż ta, która była mi znana. Ja natomiast przepadałam za fantastyką naukową i realizmem magicznym. Zachwycałam się wesołymi scenami przedstawiającymi latających ludzi, śluby, miasteczka, rabinów i zwierzęta na obrazach Chagalla. Uwielbiałam głębokie złote światło i prosty realizm społeczny dzieł Rembrandta, kochałam duchową szczerość w dziewiętnastowiecznym malarstwie rosyjskim. Słuchałam Jefferson Starship, Jethro Tull, Leonarda Cohena, Joni Mitchell, elektrycznych skrzypiec w Mahavishnu Orchestra oraz – podobnie jak Steve – Johna Lennona.

Steve zapoznał mnie również z poezją bitników. Sam studiował ich twórczość i styl. Ten odprysk światła pozostał w nim i później – wdzięczna elegancja przystojnego nerda-poety-szamana. Była to cienka struna, wibrująca w samym jego środku, nadająca szczególny rytm jego słowom, żartom, pomysłom. Jestem przekonana, że za pośrednictwem Steve’a estetyka beatu ukształtowała przyszłą estetykę Apple’a. 

Wchodząc w związek ze Steve’em, nie byłam oczywiście białą kartą, ale on na wiele sposobów poszerzył moje horyzonty. Kiedyś podzielił się ze mną myślą, że Szekspir mógł być oświecony. Oświecony? Jak można było tego pojęcia rodem ze wschodniej filozofii użyć wobec zachodnioeuropejskiego geniusza literackiego? Parsknęłam śmiechem – wydawało mi się to absurdalnym pomysłem. Steve jednak w to wierzył. Niektóre z jego twierdzeń zapadały mi w pamięć i tkwiły tam wiele lat, aż wreszcie docierało do mnie, co miał na myśli. Teraz się z nim zgadzam.

Świadome czy nieświadome poszukiwanie oświecenia kierowało wieloma z nas. Całe nasze liceum było jak wylęgarnia kreatywnych uczniów i nauczycieli. Próbowaliśmy wprowadzać nowe, pozytywne myślenie, oparte na nowych, pozytywnych wartościach. Siedem lat po naszej maturze reporter „Time’a”, Michael Moritz, opowiedział mi, że rozmawiał z nauczycielami w Homestead o Stevie i Wozie. Wielu z nich twierdziło, że roczniki między 1967 a 1974 rokiem były w liceum twórczą anomalią, eksperymentalnym rozkwitem w pełnym tańcu. Aż nagle, bez uprzedzenia, z dnia na dzień, wszystko minęło. Koniec. Kaput. Po ptakach. Według Moritza nauczyciele zupełnie nie mogli tego zrozumieć, pytali: „Co się stało?”. „Gdzie to zniknęło?”.

Z obecnej perspektywy myślę sobie oczywiście, że cała ta nieokiełznana magma kultury wsączyła się w chłodne układy scalone niepomiernie małego chipa komputerowego, w racjonalnej reakcji na kształtowanie się społecznej różnorodności, struktury i sprzężeń. Świat żądał zmian i bardziej złożonych działań. Wymagał nie tylko nowej nauki i technologii, ale też nowych, regulujących je praw oraz nowych, wyrażających je rodzajów muzyki i sztuki. Właściwie wszystko musiało być nowe, by uwzględnić nowe szczeble odpowiedzialności i miłości. A my byliśmy elementem tej nowej sceny.

Kiedy kończyliśmy trzecią klasę, w liceum Homestead zaczęto wprowadzać zmiany zmierzające do zdławienia naszej kreatywności. Trawniki stopniowo pokrywano betonem. Jak pamiętam, beton następnie pomalowano na bladozielono. Wokół dziedzińca rozmieszczono reflektory, a cały teren szkoły otoczono dwuipółmetrowym ogrodzeniem. Rok po mojej maturze pustaki pociągnięto mdłą, kremową farbą. Może chodziło o remont, bezpieczeństwo i cięcie kosztów, ale wyglądało to, jakby szkołę przekształcono w łatwiejszą do ontrolowania instytucję. Nasze czasy minęły, a wraz z nimi przeminęła nasza wyjątkowa kreatywność. Natomiast teraz, trzydzieści lat później, muszę przyznać, że szkoła jest niezwykle piękna. Wszystko się zmienia. Teraz nowe pokolenie dzieciaków uczących się w Homestead ma nowe zadania. Widzę to i czuję. Te dzieci są też delikatniejsze i łagodniejsze, niż byliśmy my w ich wieku.

Patrząc wstecz, widzę, jak blisko byłam ze Steve’em, jak wiele czasu spędzaliśmy ze sobą. Chodziliśmy do kina, jak młode pary na całym świecie. Oglądaliśmy filmy François Truffauta, Felliniego, Charliego Chaplina, Woody’ego Allena i innych – a na życzenie Steve’a także filmy o Bobie Dylanie, Johnie Lennonie, Lennym Brusie i Woodym Guthriem. Steve romantyk szczególnie lubił film Truffauta Jules i Jim oraz Komediantów Marcela Carné. Chociaż fascynowały mnie struktury tych filmów, chyba nie potrafiłam w pełni pojąć ich głębi. Oba opowiadały o wyniszczającej utracie miłości, czego po prostu nie rozumiałam. Dopiero dużo później, kiedy w 1988 roku obejrzałam Zagadkę Kaspera Hausera, po raz pierwszy dotarł do mnie dramat emocjonalnego wypalenia. Tego dnia, opuszczając kino, czułam się, jakbym brnęła po dnie oceanu. A więc tak to wtedy odbierał – pomyślałam. Niestety wielokrotnie zdarzało się, że w pełni pojmowałam przeżycia i emocje Steve’a dopiero po dłuższym czasie.

Pewnego wieczoru dane mi było zaobserwować, do jakiego stopnia kino może wpłynąć na nastrój Steve’a. Poszliśmy w San Jose do kina Camera One na film dokumentalny o Dylanie, Don’t Look Back, z 1967 roku. Pamiętam, że w pewnym momencie przeniosłam wzrok z ekranu na Steve’a, bo emanowała z niego tak silna energia, jakby całe jego ciało było naelektryzowane. Film porównywał Dylana z innym współczesnym piosenkarzem folkowym, Donovanem. Steve całkowicie identyfikował się z wyższością artystyczną i sukcesem Dylana i widziałam, jak mu zależy, żeby znaleźć się po zwycięskiej stronie tej rywalizacji. Aż dech mi zaparło, gdy zobaczyłam jego wściekłą, mroczną minę, wyrażającą bezlitosną pogardę dla „gorszego talentu” Donovana.

ROZDZIAŁ 4

SZALBIERZ

Liceum Homestead w latach siedemdziesiątych kształciło barwną mieszankę uczniów. Byli wśród nas muzycy i aktorzy, myśliciele i ćpuny. Byli fotograficy, literaci i różni twórcy – artyści tacy jak ja, ale też karykaturzyści czy plastycy. Oczywiście w Homestead znalazłoby się też naukowców i nerdów oraz grupę chłopaków na motocyklach, noszących kurtki z napisem „Harley-Davidson”, którzy byli tak uroczymi facetami, że przezywaliśmy ich „Ledwie Hardzi”. No i jeszcze dzieciaki, które po prostu były sobą, nie przynależąc do żadnej grupy czy kategorii.

Uczniowie w Homestead przyjaźnili się ponad podziałami. Tak jak Steve i ja, wywodzący się z różnych światów. Jego przyjaciele byli inteligentnymi dziwakami, lubiącymi żarty i indywidualizm. Zawsze znajdowali sposoby obejścia zasad, których inni przestrzegali. Byli też lojalni, niczym elitarna szajka złodziejska. Moi przyjaciele nie byli tacy. Nie potrzebowaliśmy rozdwojenia, jakiego wymaga mądra dwulicowość.

Steve miał uczciwość intelektualną właściwą bardzo błyskotliwym ludziom, przyzwyczajonym do tolerowania mało przyjemnego świata. Znowu: szczery jak Lincoln. Choć pod wieloma względami trzymał się wiernie swoich poglądów, bywał też wyłączony i niezręczny. Stanowił mieszankę geniuszu, autentyzmu i drewnianych emocji. Drewnianych jak Pinokio – nie z disnejowskiej wersji, tylko ze starej opowieści o zaczarowanym chłopcu bez matki. Prawdziwi chłopcy znali rzeczy, o których Steve nie miał pojęcia, na przykład miłość rodzonej matki czy dumę rodzonego ojca. Albo chociażby wiedzieli, jaki ten ojciec wykonuje zawód. Coś, co większości ludzi wydaje się oczywiste.

Niektóre jego cechy zbijały mnie z tropu lub niepokoiły. Jako siedemnastolatka nie wiedziałam jeszcze, że udawana uczuciowość może kryć beznamiętność i brutalność, równoważące odrętwienie – lecz to przeczuwałam. Często powtarzał, że jest szalbierzem, więc chyba sam zdawał sobie sprawę z problemu. Reagowałam różnie, od wzruszenia po wycofywanie się. Byłam naiwna – jak to nastolatki – i sądziłam, że to ja mam problem, i analizowałam nasz związek, by wykryć, czego obojgu nam brakuje.

Dorastaliśmy w epoce rozbijania atomów – to naukowe osiągnięcie przyczyniło się do rozwoju komputerów. Steve był dzieckiem swoich czasów, niezwykłym chłopakiem, zdolnym tworzyć mimo – a może nawet z powodu – wielkiej luki w jego życiu wewnętrznym. Oczywiście wtedy nie myślałam o tym w taki sposób.

Steve wymyślił sobie przydomek Oaf Toabar. Powiedział, że Oaf[5] to tajemne imię, którego mam nikomu nie wyjawiać. Sugerowało bezbronność i świadomość własnej niezręczności, choć akurat jego niezdarność nie wydawała mi się specjalnie pociągająca. Listy miłosne podpisywał: „Kocham Cię – Oaf”. Ten przydomek – niczym liścik wsunięty pod drzwi – nasuwał mi wiele pytań o jego ukryte poczucie tożsamości. Steve często podkreślał, jaki z niego niedołęga, i chętnie z siebie kpił. Właśnie dlatego lubił zakompleksione postacie z filmów Woody’ego Allena. Jednak Steve był czarodziejem, który w bajkowy sposób przekształcił niską samoocenę i nieśmiałość w ich przeciwieństwo, stając się człowiekiem bardzo pewnym siebie i beznamiętnym. Było to zręczne zagranie, ale wydawało mi się nieco szemrane – kiedy kazał mi nikomu nie wyjawiać jego tajemnego przydomka, poczułam, że taka sztuczna zażyłość mnie krępuje. Dużo później odkryłam, że posługiwał się tą ksywą, handlując z Wozem na lewo blue boxami.

Któregoś dnia na początku naszej znajomości zauważyłam Steve’a stojącego w tak dziwacznej pozycji, że nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nigdy nie zachowywał się tak w towarzystwie, gdy był ożywiony i rozmawiał, ale zaobserwowałam tę pozę kilkakrotnie w ciągu kolejnych miesięcy i zrozumiałam, że oto widzę inny jego aspekt. Otóż jeśli był sam, Steve stał lub opierał się o ścianę jak dziwaczny paralityk. Zapadnięty w sobie, przygarbiony, uginał kościste kolana, kierując je do wewnątrz. Spuszczał głowę i patrzył spode łba, a opadające włosy przesłaniały mu jedno oko. Nawet jeśli stał w pełnym słońcu, jego kanciasta sylwetka tworzyła ostre cienie. W takich momentach otaczała go złowieszcza, mroczna aura, ukazująca jego straszliwą samotność. Jego głód uczuciowy łamał mi serce.

W tym okresie Steve przyjaźnił się między innymi z porządną, bystrą dziewczyną, która nie była specjalnie ładna, ale roztaczała taką aurę pewności siebie, że wydawała się piękna i imponująca. Rzucała mu wyzwania w sposób dla mnie niezrozumiały, choć fascynujący. Myślę, że dostrzegała w nim coś, co miała ochotę wystawić na próbę. Lubiła dominować i musztrowała go, każąc mu robić różne niestosowne rzeczy.

Jej dziwne wyzwania były dla mnie przykre. Jakby mówiła do Steve’a: „A teraz, moja marionetko...”. Pamiętam, że dosiadała się do niego i szeptem podsuwała nowy pomysł: „Oto co chcę, żebyś zrobił”. Zawsze zaczynała tak samo, jakby rzucała na niego czar. On zaś prężył ciało, szykując się do podjęcia wyzwania. Był gotów na wszystko, by zyskać jej uznanie.

Nie mógł się wycofać – nie pozwalała na to. Raz spróbował, a ona na moich oczach nieustępliwie ponawiała rozkaz. Teraz sądzę, że pociągała go jej siła. Nie byłam o nią zazdrosna, ale drażniło mnie, jak się do niego zwraca i co każe mu robić. Te jej zadania były śmieszne, ale jednocześnie wcale nie zabawne. Szkoda, że nie pamiętam większości z nich, ale na przykład pewnego dnia w San Francisco kazała mu wepchnąć się przed pięćdziesięcioosobową kolejkę do kasy biletowej w teatrze – i Steve to zrobił. To wiele wyjaśniło: wymyślała zadania mające skłonić tego niezręcznego chłopaka, by wykorzystał swój olbrzymi potencjał. Przy swoim zdecydowaniu musiała mnie uważać za żałośnie nijaką.

Wśród przyjaciół Steve’a był również wysoki szczupły Euroazjata, nazwijmy go Lewis. Wydawał się lekko rozchybotany, jakby wypadł prosto z obrazu Paula Klee. W przyjaźni tych dwóch wysokich facetów było coś lirycznego, i przez ich nieporadność, i z powodu szacunku, jakim się nawzajem darzyli. Steve powiedział mi, że po skończeniu szkoły Lewis chce zostać taksówkarzem w San Francisco, żeby nauczyć się nazw ulic tego miasta. Zafrapował mnie ten pomysł i sposób, w jaki Lewis za jednym zamachem chciał osiągnąć dwa cele. Dla niego było to proste: zarobić pieniądze, ucząc się nazw ulic, jakby był zarazem taksówkarzem i tajnym agentem. Ten plan ukazał mi twórczy aspekt strukturyzacji złożonych zadań. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że można jednym posunięciem uzyskać więcej niż jeden rezultat. Zapewne brzmi to głupio – bo teraz wszyscy tak postępują – ale sposób, w jaki Lewis łączył cele, zapowiadał powstanie aparatów wielofunkcyjnych. Na przykład smartfonów, które są jednocześnie aparatem fotograficznym, książką adresową i wszystkim innym. Dla mnie jako artystki był to ekscytujący i twórczy pomysł. I dało mi to wyobrażenie o ich wspólnych rozmowach, w których nigdy nie uczestniczyłam. Jestem pewna, że to Steve mi o tym opowiedział, bo również był zafascynowany.

Pewnego dnia Steve powiedział mi, że ojciec Lewisa jest pijakiem i bije syna. Steve zawsze podkreślał, że jego rodzice nigdy go nie uderzyli ani nawet nie dali mu klapsa; jak już pisałam, wydawało mi się, że to dla niego ważne, bo jego ojciec, Paul, mógł być w dzieciństwie ofiarą przemocy.