Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieciństwo w pasiakach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Ebook
21,00 zł
Audiobook
36,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Dzieciństwo w pasiakach - ebook

"Dzieciństwo w pasiakach" — to jeden z najbardziej poruszających dokumentów tragicznych losów więźniów Auschwitz i wstrząsający obraz obozu widzianego oczyma dziecka. W lapidarny sposób autor opisuje głód, strach, samotność i rozpacz dzieci wyrwanych z bezpiecznego świata dzieciństwa i wydanych na pastwę przemocy i śmierci, a niemalże suchy sposób narracji wzmacnia jeszcze dramatyzm przedstawianych scen. Obozowe przeżycia utkwiły bardzo głęboko w pamięci Bogdana Bartnikowskiego.

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7704-289-2
Rozmiar pliku: 693 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przyjazd

Dziewczyny z sierocińca krzyczą, kłócą się, drapią i płaczą, ale zakonnice nie zwracają na to uwagi, modlą się od samego rana, usta ich poruszają się bez chwili przerwy, a palce przesuwają koraliki różańców. Czasem ktoś ze starszych krzyknie na dziewczyny, ale one siusiają w kąt wagonu i nie boją się dorosłych, którzy mówią, że tak nie wolno, że przecież za dużo nas w tym wagonie i śmierdzi coraz bardziej.

Pociąg zatrzymał się. Przez okienko pod dachem podobno widać miasto. Ja też chciałbym zobaczyć, ale dorośli ciasno stłoczyli się przy okienku i słuchają kolejarza, który jedzie w naszym wagonie. On tu ważny, on wie, gdzie jest jaka stacja i dokąd z niej można jechać. On wszystko wie.

– Stoimy pod semaforem – powiedział, gdy po przejechaniu przez miasto pociąg znów się zatrzymał. – Jeśli pojedziemy w prawo, to znaczy, że wywożą nas do Niemiec. Jeśli prosto, to jedziemy na Kraków, Katowice…

Pociąg szarpie mocno, znów jedziemy. Chwila czekania – w prawo, czy prosto, w prawo… nie! I wszyscy oddychają z ulgą. Zostajemy w Polsce.

Jeszcze nigdy nie jechałem pociągiem towarowym. Fajnie nawet. Żeby tylko można było wstać, przejść parę kroków, przez okno wyjrzeć, zrobić siusiu, kiedy się zachce, napić się wody… Bo w wagonie jest gorąco, śmierdzi, pełno brudu i kurzu. I żeby nie było nas tak dużo. I żeby coś zobaczyć przez okno… ale za wysoko i dorośli mówią, że nie wolno. Kilka razy próbowałem policzyć, ile nas jedzie, ale przy czterdziestu zawsze mi się myliło i przestawałem.

Gdy kiedyś, dawno, Włosi przejeżdżali przez Warszawę, jadąc na front wschodni, to stali w otwartych drzwiach wagonów, śpiewali i machali do nas rękami. Fajni byli ci Włosi. Jeden, pamiętam go, z wąsikiem, miał na głowie kapelusz z piórkiem, a na nogach długie błyszczące buty. Ja teraz też bym chętnie pomachał ręką przez okno, ale jak? Zakratowane, i tak wysoko, i Niemcy nie pozwalają, strzelają zaraz, gdy ktoś się wychyli, a i dorośli nie dopuszczą, sami tylko się gapią…

Jechaliśmy całą noc i dzień, zaszło słońce i ciemno już w wagonie, i spać się chce. Wszyscy przykucnęli, gdzie kto mógł, posiadali na deskach, koła stukają, wagon kołysze, dziewczyny przestały piszczeć, posnęły i zbudziły się tylko na chwilę, gdy ktoś zaszeleścił w kącie papierami, pewnie coś jadł, ale wyparł się, gdy ktoś powiedział „daj trochę” i znów było cicho, tylko rytmicznie stukały koła wagonu.

– Zjesz coś, synku? – słyszę gorący oddech mamy tuż przy uchu.

– Nie! – otrząsnąłem się niechętnie, nie otwierając oczu. Mama to tylko chce, żebym jadł i jadł! I w domu, i tu, zawsze. Żeby już wreszcie można było wysiąść… Pociąg zwalnia! Może teraz wysiądziemy?

Po ścianie wagonu pełzną światła, wolniej, coraz wolniej, szarpnięcie, stoimy. Może wypuszczą nas wreszcie? Tak bardzo chce mi się spać. O, Niemcy idą wzdłuż pociągu, coś mówią, ale nic nie rozumiem, na ścianie przesuwają się cienie głów w hełmach, karabiny, odchodzą.

– Ludzie, rany boskie, to Auschwitz! – szepcze przerażony kolejarz i nagle w wagonie zalega cisza taka, że nawet oddechów nie słychać. Dlaczego? Wstaję, wspinam się na palce i wyglądam przez szparę przy drzwiach – nic, stacja, jakich mijaliśmy już wiele, kilka lamp, na ścianie budynku wielkie czarne litery AUSCHWITZ, na peronie żandarmi, żołnierze, ani jednego cywila. A może… może już jesteśmy w Niemczech?

– Auschwitz!.. To oni nas tu?! Nie, to nie może być… – w mroku wagonu biegną szepty. – Za co…

– Ruszamy! – oddech ulgi – Jedziemy dalej…

Pociąg wolniutko pełznie po torze. Jest cicho, delikatne kołysanie wagonu, cicho, to dobrze, zaraz usnę…

– Teraz będzie rozjazd – szepcze kolejarz. – Jeśli pojedziemy w lewo, to dobrze, ale jeśli w prawo…

To co… – myślę sennie. – Czego oni wszyscy tak się boją? Niech sobie będzie w prawo! Szkoda, że nie ma z nami tatusia, że odszedł gdzieś z powstańcami. Zawsze co tatuś, to tatuś. Uuu – spać, wyciągnąć się nie można, nie ma miejsca, wszędzie ciasno, wszędzie leżą ludzie. I nikt chyba nie śpi. I nikt nic nie mówi, i wszyscy czekają, prawie nie oddychając. Pociąg toczy się wolno, wolniutko, powieki opadają same, spać, spać…

– W prawo jedziemy! Ludzie, w prawo… – woła kolejarz. Ktoś wybucha płaczem, ktoś na głos zaczyna litanię. Jest jakoś strasznie, nie wiem dlaczego, ale boję się. Usnąć, przespać strach, mocno ścisnąć powieki, usnąć…

– Synku, nie śpij, teraz nie wolno! Zaraz wysiadamy, trzymaj, schowaj to do kieszeni – Mama szarpie mnie, wciska zawiniątko do kieszeni, ubiera. Sennie poddaję się jej roztrzęsionym dłoniom.

– Nie chcę! – buntuję się nagle, zupełnie już rozbudzony. – Zostaw mnie!

– Pić! Pić! – mały Jacek rozbeczał się głośno na cały wagon.

– Taki malec, szkoda dzieciaka – mówi ktoś w ciemności. To o Jacku. Jest chyba najmłodszy w wagonie. Taki smarkacz, ma pewnie ze trzy lata.

Coś chlupie w kącie wagonu, to pewnie znów te dziewczyny.

– Pewnie że szkoda – mówi ktoś. – Ale kogo nie szkoda. Nad sobą pan teraz płacz.

– Mamo, a gdzie moi żołnierze? – przypominam sobie nagle. Dostałem ich od tatusia na dwa dni przed Powstaniem. To marynarze. Jeden z nich trzyma biało-czerwoną chorągiew, taką samą, jak ta, którą widziałem w Warszawie, w czasie Powstania.

W Warszawie… Jak tam jest teraz, gdzie jest tatuś, czy nasi już pobili Niemców, pewnie… A tatuś… Tatuś tam jest, jest wolny, ma pistolet a może nawet karabin i walczy! Na pewno! A marynarze jadą razem ze mną, śpią sobie teraz w pudełku. Gdzie ono jest? Nie wiem, macam dokoła siebie, nie znajduję, coś kręci w nosie, zaraz, za chwilę będę beczał, będę…

– Synku, żołnierze?! Ty teraz o żołnierzach?!

– Gdzie żołnierze… – chlipię.

– Ten też nic nie rozumie. Wydawałoby się, duży chłopak a taki jeszcze dzieciak – mówi kolejarz od okienka. – Ołowiane żołnierzyki mu w głowie, a jutro albo jeszcze dziś do gazu pójdzie…

– Eee, panie, dzieci by brali – powątpiewa ktoś.

– A jak pan myśli! Dzieci najpierw! Przecież dzieci to dla nich tylko kłopot. A po dzieciach my, po kolei, wszyscy!

– Mamusiu, co to znaczy, do gazu?

– Nie bój się, synku, nie dam cię! – Mama chwyta mnie mocno i przyciska do siebie. Cała drży.

– Boli! Puść mnie! – wyrywam się.

– Brama Śmierci – mówi kolejarz. – Poznaję… widziałem ją kiedyś z daleka. Wjeżdżamy pod tę bramę, wjeżdżamy do obozu, znaczy. To koniec… koniec z nami… pełno Niemców przy torach… to po nas…

– Może tylko przejeżdżamy, może się nie zatrzymamy i pojedziemy dalej…

– Nie, to ślepy tor. Stąd nie ma wyjazdu.

– O, są i ludzie! W pasiakach! To więźniowie. Jutro i my, tak samo jak oni…

– A gdzie gaz? – pytam głośno, bo zaczyna mnie ciekawić przerażenie dorosłych.

– Gdzie gaz… o tam! – kolejarz podnosi mnie do okienka – Patrz! Widzisz tamten komin?

Za okienkiem przesuwają się szeregi lamp na niskich słupach, a daleko, zza kępy drzew, z kwadratowych kominów bucha wysoki na parę metrów płomień. Och… wstrząsnął mną smród ohydny i nieznany.

– Gdzie my jesteśmy? – pytam. – I co to tak śmierdzi?

Kolejarz nie odpowiedział. Postawił mnie na podłodze mocno, aż zabolało.

Jaki straszny wrzask! Z łoskotem otwierają się drzwi wagonu. Jaskrawe światło uderza w oczy. Szczekanie psów, dokoła esesmani w zielonych mundurach, z rozpylaczami w rękach i ogromny wrzask tych ludzi w pasiastych ubraniach: – Wysiadać! Zabierać wszystko! Prędko! Prędko! Schnell¹!

Wyskakuję z wagonu. Patrzę. Kobiety, jedna starsza, druga młodsza, wczepione w chłopca, nie chcą go puścić tam, gdzie popchnął go esesman. Niemiec coś krzyczy, kobiety trzymają chłopaka, płaczą, Niemiec podrzuca rozpylacz w rękach, będzie strzelał? Eee, straszy tak tylko… Nie! Strzela! I już… leżą na ziemi, wszyscy troje… i już nikt nie krzyczy, tylko psy szczekają, a tłum milcząc, drepcze obok wagonów, ustawia się posłusznie w szeregi i czeka.

– Schnell! Prędko! Prędko! Ruszamy! – niesie się krzyk wzdłuż kolumny. Więźniowie w pasiakach dobiegają do nas jeszcze, ustawiają po pięć osób w rzędzie. Ruszamy. Między ścianami drutów jest droga. Za drutami rzędy baraków. Pusto tam, jak w jakimś śnie lub bajce, zupełnie pusto. Tylko daleko wśród drzew buchają płomienie i jeszcze bardziej śmierdzi. O! Pod ścianą baraku ktoś stoi!

– Skąd jesteście?! – woła. Po polsku woła! To nasz! Polak!

– Z Warszawy! – odkrzykują z kolumny.

– Z Ochoty! – wołam, ale chyba już nie usłyszał, bo nie spojrzał nawet, tylko przebiegł chyłkiem do sąsiedniego baraku i zniknął.

– Oświęcim – mówi ktoś za mną półgłosem. – Więc to jest Oświęcim… Oświęcim!!! Wiem! Słyszałem o Oświęcimiu. Więc ten Auschwitz to po prostu Oświęcim? Tu zginął ojciec Jarka – kolegi ze szkoły, tu umarł wujek i nasz nauczyciel. Słowo Oświęcim wymawiało się w Warszawie po cichu, z szacunkiem i ze strachem chyba. „Stamtąd się nie wraca” – powiedział kiedyś tatuś. Więc to jest Oświęcim…

Przed nami w lesie płonie jakiś wielki ogień. I śmierdzi tu tak, że aż oddech zatyka. Powietrze jest ciężkie, tłuste, unosi się w nim coś nieznanego, strasznego. Czy tak pachnie śmierć? Może… chociaż nie wiem, w Warszawie pachniała inaczej – ceglanym pyłem, spalenizną, czymś kwaśnym, surowym…

Jak wszyscy prędko idą, ledwo mogę nadążyć. Bagaże, walizki i toboły Niemcy kazali zostawić, gdy tylko wysiedliśmy z wagonów. Kobiety ściskają w dłoniach małe węzełki, torebki i tłumoczki – to tylko im zostało. Ja też mam taki tłumoczek – coś do jedzenia, ręcznik i moich ołowianych marynarzy. Znalazłem ich na chwilę przed wyjściem z wagonu.

Co to?! Skręcamy tuż obok lasu, w którym płonie wielki ogień. Idziemy dalej drogą, ale po paru minutach otwiera się przed nami czeluść ogromnego baraku. Jest wielki, mroczny, z wrotami jak do stodoły. Gdy jeździłem na wieś, lubiłem zaglądać do stodoły. Tyle tam miejsca, po obu stronach wysokie sterty słomy, równiutkie, chłodne klepisko pod stopami, zapach siana, upału, lata.

Za tymi wrotami jest ciemno, zupełnie ciemno. Szeregi kolumny nikną w nich jak w ogromnej paszczy. I gdy obijamy się bezradnie między pustymi ścianami, gdy szukamy miejsca na ziemi i potykamy o tych, którzy wcześniej zdążyli przycupnąć, zatrzaskują się za nami te wielkie wrota.

– To teraz będzie gaz? – pytam.

– Nie, chyba jeszcze nie – odpowiada ktoś niepewnie.

Ostrożnie macam dokoła siebie, siadam na ziemi, układam mój tobołek pod ścianą. Moi marynarze… tu im będzie dobrze, tu ich nie pogniotę, gdy usnę. Jeśli usnę… Patrzę dokoła, ale choć szeroko otwieram oczy, niczego nie dostrzegam w głębokim mroku. Jest duszno, ciężko, chce się płakać, ale nie można…

Gdzieś blisko rozbeczał się jakiś maluch, ale zaraz umilkł, jakby zrozumiał, że tu się nie płacze. Daleko za barakiem gwiżdże parowóz. Może to ten, który nas przywiózł? Jakby nas żegnał. Pozostawia nas tu…

Patrzę w ciemność. Nie mogę usnąć, nie mogę płakać. Gdy zamykam oczy, widzę chłopaka, tego przy wagonie… ugodzony kulami skręca się… pada na ziemię. Nie! Otrząsnąć to z siebie. Nie widzieć. Jutro…

Jutro nie pójdę jak zwykle do ogródka na Filtrowej, nie wyjdę z bramy na Kaliską. Nie pójdę do ciotki na Tarczyńską. Jutro przyjmie nas obóz.

Usnąć, usnąć, obudzić się w domu! To nieprawda, że jesteśmy tu, w Oświęcimiu… to sen… to nieprawda…W łaźni

Stoję nago i zasłaniam dłońmi moją dziecięcą męskość. Wstydzę się. Wrzaski i krzyki, płacz i przekleństwa pozostały za drzwiami. Tu jest cicho.

– Czy to już? Czy to komora gazowa? – szepczą dokoła kobiety, rozglądając się trwożnie.

– Nie, to sauna – odpowiadają niecierpliwie przebiegające przez tłum więźniarki z obsługi.

– Sauna? – ten nieznany wyraz nie tłumi obawy.

– Łaźnia, po prostu łaźnia! – odkrzykują i biegną dalej, w głąb budynku.

Z twarzy ustępuje przerażenie. To tylko łaźnia…

Moje ubranie zwinięte w kłębek zabrano gdzieś. Stoję nagi, otoczony tłumem nagich kobiet. Olbrzymim, tysięcznym tłumem.

Najpierw, gdy ściągnąłem koszulę w ogromnej rozbieralni, nie śmiałem podnieść oczu. Mama… goła, jak i ja, sąsiadki z domu, w którym mieszkaliśmy, zanim znaleźliśmy się tu, w obozie, i tłum, tłum… I choć po długim postoju pełnym lękliwego oczekiwania na to, co będzie z nami dalej, przerażenie nie zmalało we mnie ani trochę, konieczność przesunięcia się dalej, w głąb długiego korytarza, zmusiła mnie do podniesienia głowy, do patrzenia.

Zerknąłem raz i drugi na boki. Boże… Jakieś postacie z krainy złych baśni, poskręcane starością, z ropiejącymi ranami na nogach, plecach, wszędzie… smród dawno nie mytych ciał i zaduch parowanych ubrań. Tłum sunie naprzód wolniutko, stłoczony ciasno, jedni drugich dotykają i odpychają się wzajemnie raz po raz. Bronię się przed wszelkim dotknięciem, wzdrygam się co chwilę z obrzydzeniem, próbuję usuwać się na bok, bez skutku.

Ociekam potem, jak wszyscy. Obok, na wąskim chodniku, na którym nie wolno stawać więźniom, stoi kilku esesmanów. Od czasu do czasu pokazują sobie kogoś, kto w tej straszliwej ciżbie wydaje im się szczególnie śmieszny i wybuchają głośnym rechotliwym śmiechem. A nagi tłum wolno drepcze ku dalekim drzwiom na końcu korytarza.

Powoli przywykam, patrzę, choć nic nie chcę widzieć.

Znów… znów dotknięcie do moich pleców! Miękkie, mokre, lepiące. Wiem… to rozlana, długa pierś starej kobiety, sapiącej tuż za mną. Obok, przy swoim ramieniu, widzę taką samą pierś. I z drugiej strony, i dalej, dalej, wszędzie. Przezwyciężam wstręt i wstyd, podnoszę wyżej głowę, szukam, chciałbym stać obok kogoś smukłego, młodego, szukam ze złością – czy ludzie po zrzuceniu ubrań wszyscy są tacy wstrętni, spoceni, lepiący się, brudni, starzy? Nie, to niemożliwe, przecież Powstanie dla nas, na Ochocie trwało tylko dziesięć dni… rozglądam się długo, bardzo długo, ktoś szturcha mnie i gdera, żebym się tak nie gapił, wstydu szczeniak nie ma, mówi… Nie, nie znajduję nikogo…

Co to? Znów dotyk… Nie, teraz to nieważne. Coś nagle dostrzegam! Przede mną jeszcze dwa rzędy nagich kobiet, a dalej pustka, aż do dalekich wciąż drzwi umywalni. Między białymi ciałami migają granatowe cienie obsługi. Co one tam robią, na co czekamy? Dostrzegam wreszcie biegnące do umywalni kobiety, już wiem…

Stłoczona grupa, w której stoję, choć naga, nie jest jednakowa. Są w niej brunetki i blondynki, widać głowy siwe i rude. Kobiety, które odchodzą ku drzwiom umywalni, mają głowy jednakowe, nie poznasz nikogo, nie odróżnisz. Ręce więźniarek w granatowych fartuchach biegają błyskawicznie wokół schylonych głów, wokół pach i już, już nie wiesz, kto to jest, nie poznasz najbliższych nawet osób, ostrzyżona przy samej skórze głowa każda wygląda jednakowo, każda wydaje się śmieszna i wstrętna. I to osłupienie w oczach, te ruchy rąk daremnie usiłujące osłonić ukrywaną przez całe życie nagość.

Już tylko jeden rząd kobiet przede mną… już nie ma nikogo. Więźniarka szybkimi ruchami strzyże mi głowę, schyla się… – No! – daje znak, żebym odjął dłonie. Ja! Nie! – Trzymam je mocno przyciśnięte, pobielałe z wysiłku.

– Schnell – krzyczy wreszcie zniecierpliwiona moim oporem, chwyta moje dłonie, odrywa je, chwilę patrzy zdumiona moją chłopięcą nagością i klapie mnie mocno w pośladek, popychając do umywalni.

Dopadam do drzwi, brodzę przez basenik przy wejściu, staję pod natryskiem i podnoszę twarz ku prysznicom. Woda, zbawcza, od dwóch tygodni nie widziana woda cieknie mi po twarzy, miesza się ze łzami, spływa na beton podłogi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: