Dolina niesamowitości - Wiener Anna - ebook + książka

Dolina niesamowitości ebook

Wiener Anna

3,2

Opis

"Diabeł ubiera się u Prady" w Dolinie Krzemowej, czyli centrum nowych technologii oczami szeregowej pracownicy start-upa.

Anna Wiener - wiecznie spłukana, pozbawiona perspektyw na rozwój zawodowy, szukająca sensu życia dwudziestokilkulatka - rzuca pracę w branży wydawniczej i skuszona obietnicami cyfrowego raju przeprowadza się z Nowego Jorku do San Francisco. Tam szybko znajduje zatrudnienie w start-upie big data, w samym sercu Doliny Krzemowej: w świecie fantasmagorycznych ekstrawagancji, olśniewających sukcesów oraz młodych, rzutkich przedsiębiorców spragnionych władzy, chwały i wielkich pieniędzy.

To właśnie w tym czasie na Zachodnim Wybrzeżu zachodzi ogromna zmiana kulturowa - ośrodek zaawansowanych technologii, rywalizując z Wall Street, w zawrotnym tempie przeobraża się w centrum bogactwa i dominacji. O pracy w zagłębiu hi-tech marzy prawie każdy. Lecz spomiędzy firmowych wypadów na narty, drinków w godzinach pracy, elitarnych klubów programistów i ścisłych wymogów korporacyjnej lojalności wyłania się też całkiem inny obraz Doliny Krzemowej: bezlitośnie bogacącej się kosztem bezpiecznej przyszłości, którą rzekomo buduje.

"Dolina niesamowitości" to opowieść o żmudnej drodze bohaterki do dojrzałości, a także portret dopiero co minionej epoki. Wnikliwa opowieść ku przestrodze, a przy tym szczere, pełne zwariowanego humoru i emocji świadectwo szumnej i lekkomyślnej kultury start-upów w czasach rozbuchanych ambicji, niekontrolowanego nadzoru, gigantycznych majątków i nabierającej rozmachu władzy politycznej. Wiener po mistrzowsku obnaża transformację branży tech z samozwańczego zbawiciela świata w zagrażające światowej demokracji narzędzie, a pod jej piórem (a raczej klawiaturą Maca) wielki przemysł informatyczny otrzymuje ludzką twarz, często wykrzywioną grymasem przestrachu i poczucia obcości.

Pojęcie "Dolina niesamowitości" ("uncanny valley") to określenie używane do opisania stanu nieprzyjemnej dezorientacji towarzyszącej człowiekowi przy kontakcie z obiektem do złudzenia przypominającym osobę, lecz w sposób oczywisty nie będącym człowiekiem. Weiner w swoich przejmujących zapiskach przedstawia najbardziej zaawansowane technologie oraz to, co się dzieje na ich styku z człowiekiem. Choć może jednak bardziej z "ludzkim czynnikiem wykonawczym", bo Anna Weiner nie jest bowiem żadną menadżerką informatycznego imperium, a po prostu szeregową pracownicą start-upu.

"Dolina niesamowitości" to fascynujące i niespotykane dotąd ujęcie tematu - do tej pory Dolinę Krzemową mieliśmy szansę poznać raczej ze wspomnień wszechmocnych szefów oraz podręczników pisanych przez mężczyzn. Tu w końcu słyszymy ważny głos kobiety.

Joan Didion start-upów.

Rebecca Solnit, autorka "Nadziei w mroku", "Mężczyźni objaśniają mi świat"

"Dolina niesamowitości" jest definiującym całe pokolenie sprawozdaniem z amoralnego późnokapitalistycznego tech krajobrazu, w który, na nasze nieszczęście, jesteśmy uwikłani. Z gracją i humorem Anna Wiener, w tej porywającej historii młodej kobiety meandrującej wśród rozmytych granic nieodparcie kuszącego świata, obnaża mizoginię, zachłanność i optymistyczne iluzje współczesności, którymi ochoczo się karmimy. Wnikliwa, fascynująca i paląco aktualna.

Stephanie Danler, autorka "Sweetbitter"

"Dolina niesamowitości" jest uzależniającą mieszanką opowieści o dojrzewaniu, reportażu i wnikliwej krytyki społecznej. Oszałamiająco dobra książka. Totalnie mnie urzekła.

Dani Shapiro, autorka "Inheritance: A Memoir of Genealogy, Paternity, and Love"

Nigdy jeszcze nie czytałam książki podobnej do "Doliny niesamowitości", która jest gruntownym studium branży tech, a jednocześnie intymnym i drobiazgowym portretem ambicji, nadziei oraz grozy. Anna Wiener pisze o obietnicach, a także o rozkładzie Doliny Krzemowej, w niesamowity sposób łącząc precyzję ostrego jak brzytwa intelektu z miękkim, żarliwym sercem. Ekscytujące wspomnienia, w których stawia trafne diagnozy, są niepodważalnym dokumentem świata w fazie transformacji: nie będę osamotniona w powracaniu do nich w poszukiwaniu klarowności i pocieszenia na nadchodzące lata.

Jia Tolentino, autorka "Trick Mirror: Reflections on Self-Delusion"

Rzadkie połączenie przenikliwych, zabawnych i bardzo aktualnych spostrzeżeń natury społecznej, śmiertelnie poważnej refleksji nad tym, jak branża tech anektuje nasze życia, oraz szczerej relacji z jednostkowych poszukiwań wartościowej pracy, która daje sens, a także poczucie wspólnoty. Naprawdę warto!

William Finnegan, autor "Barbarian Days: A Surfing Life"

Naprzemiennie oburzająca i skandaliczna. Tym, co sprawia, że "Dolina niesamowitości" na trwale zapisuje się w pamięci, jest nie tylko wyjątkowe spojrzenie na branżę tech, ale frajda płynąca z towarzyszenia autorce w tej podróży. Wybitna inteligencja i lekkość pióra Wiener sprawiają, że książkę wręcz się wręcz połyka.

Katie Weed, autorka "Shelf Awareness"

"Szkoła uczuć" na miarę naszych pędzących w szalonym tempie czasów, książka tak wyborna, że dzięki niej nieco zwolnisz zabójcze tempo.

Ed Park, autor "Personal Days"

Niesamowita… Przenikliwy i ironiczny styl, oszczędne zdania – idealnie wyważona narracja Wiener budzi grozę.

Jennifer Szalai, "The New York Times”

[Wiener] z inteligencją, przenikliwością i dbałością o literacki szczegół rysuje najbardziej pesymistyczne scenariusze […]. Jest też pełną humoru i uroczą przewodniczką […]. Prawdziwa siła "Doliny niesamowitości" wyrasta z uważnej analizy złożonych motywacji i ich konsekwencji, które służą umocnieniu nowej surrealistycznej rzeczywistość na każdym poziomie, od jednostki aż po struktury polityczne.

Lauren Oyler, "The New York Times Book Review"

Zjadliwa i zabawna "Dolina niesamowitości" przemówi do was tak jak inne dobre książki o kulturze milenialsów. Humor zastępuje rozpacz, która wypełnia autorkę na widok tarapatów tech kultury i poczucia bezradności, bo nie jest w stanie samodzielnie niczemu zaradzić. […] "Dolina niesamowitości" powinna trafić, obok zestawów danych statystycznych, na listę lektur obowiązkowych decydentów politycznych.

Mark Athitakis, "Los Angeles Times"

"Dolina niesamowitości" burzy naszą potoczną wiedzę na temat internetu i przypomina o ludzkich pragnieniach i ambicjach, które ukształtowały rozwój globalnej sieci. […] Książka aż kipi od przenikliwych komentarzy.

Sophia Nguyen, "The Washington Post"

Choć [Wiener] czuła się zbędna i niepotrzebna, jej książka jest od tego zdecydowanie daleka. Gdyby Dolina Krzemowa dostrzegła jej potencjał, nie zostałaby jedną z najznakomitszych i stanowczych komentatorów współczesnej kultury internetowej. Pochłonęłam książkę za jednym posiedzeniem, owładnięta niesamowitym wrażeniem, że czytam o własnym życiu.

Kaitlin Phillips, "Bookforum"

Wspaniała książka. […] O wyjątkowej wartości "Doliny niesamowitości" przesądza sposób, w jaki uczłowiecza branżę tech, choć niczego nie puszcza jej płazem. Książka pozwala zrozumieć, w jaki sposób tworzy się i sprzedaje ułomne technologie.

Charlie Warzel, "The New York Times Privacy Project"

"Dolina niesamowitości" to opowieść o Dolinie Krzemowej, ale z nietypowej perspektywy autsajderki o literackiej wrażliwości z wewnątrz obserwującej odizolowany świat, który wcale nie jest aż tak odizolowany ani różny od naszego, jak mogłoby się nam wydawać. […] Dzięki historii [Wiener] zaczynamy sobie uświadamiać, nie tylko ile władzy kryje się w technologiach, ale także jakie problemy z tego wynikają, ku powszechnej i pełnej zadowolenia nieświadomości.

Ismail Muhammad, "The Atlantic"

Wiener opanowała do perfekcji dwie umiejętności, które są podstawą literackich wspomnień: ma druzgoczące oko do szczegółów […] i talent do przekładania osobistych doświadczeń na szerszą skalę siatki transformacji kulturowej. […] Podczas czytania wyłączyłam telefon i komputer, żeby chłonąć narrację z Niepodzielną Uwagą. Polecam nie tylko książkę, ale właśnie taki sposób jej odbioru.

Molly Young, "Vulture"

Hipersamoświadomość […]. Książka Wiener wykracza poza ramy gatunku „wspomnienia z pracy w branży tech” […]. Od pierwszej do ostatniej strony autorka raczy czytelnika przenikliwym stylem ożywczej i ironicznej obserwacji. Śledzenie, jak krąży wśród tematów, które zazwyczaj znamy z nagłówków prasowych (seksizm w Google czy nieregulowane fora internetowe uwikłane w rozmaite afery, na przykład pizzagate) graniczy z prawdziwym objawieniem.

Antonia Hitchens, "San Francisco Chronicle"

W równiej mierze zachwycająca i wichrzycielska […]. Relację [Wiener] z życia w bańce Bay Area czyta się niczym serial produkcji HBO Dolina Krzemowa przefiltrowany przez Renatę Adler; Wiener jest błyskotliwym kartografem kultury, tworzy mapę mglistego świata, którego klasę rządzącą napędzają puste skrypty. "Ludzie nic nie mówili, choć mówili przez cały czas". Autorka jest dokładnym ich przeciwieństwem.

Lauren Mechling, "Vogue"

Wspaniała opowieść […]. Wiener świetnie wywiązała się z roli szpiega w tech domu. […] Jest specem od […] tkania narracji z życia ludzi, którzy znaleźli się w szczególnym i przełomowym czasie oraz miejscu.

Laura Miller, "Slate"

Boleśnie aktualna i wyrazista relacja z pierwszej ręki […]. Literacki charakter narracji Wiener jest wartością dodaną, która sprawia, że książka jawi się jako kapitalny dokument współczesności. Styl, naprzemiennie chłodny i zdystansowany oraz pełen pasji i bezkompromisowy, celuje w precyzji spostrzeżeń, które są zwyczajnie druzgoczące. Diablo inteligentna i piekielnie zabawna […]. Pierwsza klasa.

Kevin Lozano, "The Nation"

Hiperszczegółowa, niesamowicie wciągająca książka… Na przecięciu wyzysku w miejscu pracy, uprzywilejowanych facetów i bezbożnych sum pieniędzy, Wiener daje świadectwo przerażającej przyszłości, która się przed nami roztacza.

Adrienne Westenfeld, "Esquire"

Wciągająca, niepokojąca, bezlitośnie skrupulatna.

Laura Collins-Hughes, "Boston Globe"

Przenikliwa […]. Niepokojąco na czasie, [Dolina niesamowitości] dąży do ponadczasowości i ją osiąga. Zawdzięcza to częściowo suchemu, wypranemu z emocji stylowi, z jakim Wiener pragnie uchwycić pewien okres dziejowy, ale wykracza poza oś Sally Rooney – Tao Lin, a efekt jej pracy jest zdecydowanie bardziej wyrazisty i złożony […]. Pochłonęłam Dolinę niesamowitości zafascynowana inteligencją i precyzją spostrzeżeń autorki.

Jennifer Schaffer, "The Baffler"

Poziom obserwacji terenowych Wiener w połączeniu z przenikliwością, z jaką przybliża nas do zrozumienia podłoża psychologicznego całego zjawiska, sprawia, że każda strona książki niesie objawienie […]. Empatyczne podejście [Wiener] jeszcze mocnej obciąża obraz przedstawionego świata […]. "Dolina niesamowitości" jest nie tyle ostrzeżeniem, ile lamentem nad szkodami już wyrządzonymi i tymi, które dopiero mają nadejść.

John Warner, "Chicago Tribune"

Wiener promienieje, kiedy dzieli się przenikliwymi spostrzeżeniami na temat uprzywilejowanych mężczyzn, jak w amoku krążących po Dolinie Krzemowej […]. Fascynujące podsumowanie wszystkich potworności, jakie kiedykolwiek zdarzyło się wam usłyszeć o start-upach.

Ines Bellina, "The A.V. Club"

Daleka od przesyconego kofeiną, egocentrycznego zapału dominującego w internetowej prozie ubiegłej dekady, Wiener jak prawdziwa intelektualistka, stawia niezwykle trafne diagnozy w temacie wzrostu inwigilacji korporacyjnej.

Pete Tosiello, "The Paris Review"

Zgrabna poklatkowa prezentacja ostatnich siedmiu lat Doliny Krzemowej […]. Autorce z pewnością nie brakuje talentu, a tłem jej błyskotliwej relacji z własnych ograniczeń jako pracownika branży tech jest analiza kulturowa całego sektoru […]. "Dolina niesamowitości" stanowi kunsztowny wkład w wojnie przeciwko elitaryzmowi technologii.

Elaine Moore, "Financial Times"

[Wiener] uważnie i z pewną dozą goryczy obserwuje codzienne życie w Dolinie […]. Pięknie napisana i bardzo na czasie.

Angela Saini, "The Observer" (Londyn)

Zmuszająca do myślenia, bardzo osobista i często zaskakująco poetycka krytyka dalekosiężnych wpływów tech świata […]. Proza Wiener jest naprzemiennie zabawna i pouczająca, jest wspaniałą kapsułą czasu miasta ulegającego gwałtownym przemianom.

Royal Young, "Interview"

Skupiona na samych ważnych tematach książka krystalizuje kluczowe elementy współtworzące współczesne oblicze gospodarki cyfrowej.

Michael Seidlinger, GARAGE

Przeznaczeniem książki Wiener wydaje się rola klucza i długotrwałego obrazu przełomowego momentu w naszej relacji z tech kulturą: idealna mieszanka humoru, błyskotliwych spostrzeżeń i szczerości.

Stephen Sparks, "Lit Hub"

W równych proporcjach Bildungsroman i poufny raport insidera, książka nie tylko ujawnia skalę nadużyć start-upowego krajobrazu, ale także faustowskie targi i ukryty program polityczny wbudowany w tak zwaną kulturę inspiracyjną, leżącą u podstaw branży, która posiada stanowczo zbyt wielką władzę. Zabawna, bardzo pouczająca i przerażająca lektura.

"Kirkus"

[Wiener] jest niesamowicie utalentowaną pisarką i krytykiem kultury. "Dolina niesamowitości" może zostać zaliczona do przełomowych książek lat dwudziestych XXI wieku, to lektura, która sprawi, że przejdą cię mrożące krew w żyłach ciarki.

"BookPage"

Debiut literacki i relacja insidera, w której znajdziemy bezlitosną krytykę kultury start-upów i generalnie branży tech [… ]. Hipnotyzująca narracja Wiener jest lekturą obowiązkową dla zainteresowanych zakulisowym życiem Doliny Krzemowej.

"Publishers Weekly"

Frapująca relacja obnażająca wszelkie matactwa środowiska start-upów, od seksizmu do braku jakichkolwiek zabezpieczeń, "Dolina niesamowitości" uwypukla maniakalny optymizm dwudziestokilkulatków za ekranami, a także niebezpieczeństwa kultury, którą budują.

"Booklist"

Najlepsza książka miesiąca Amazon styczeń 2020.

Dwudziestokilkuletnia Anna Wiener zwalnia się z kiepsko płatnej i zapewniającej (dość wątpliwą) satysfakcję zawodową posady w nowojorskiej agencji wydawniczej i sprzedaje duszę kulturze start-upów Doliny Krzemowej. Najpierw jednak próbuje sił w firmie tech działającej w branży księgarskiej, szybko jednak skacze na głęboką wodę i przeprowadza się na zachód, gdzie poszerza szeregi pracowników sektora analityki big data. W debiutanckiej książce Wiener znajdziemy relację z pierwszej ręki ze zderzenia skrajnego bogactwa i nędzy San Francisco, do niezapomnianych należy anegdota o bezdomnym ubranym w szpanerską bluzę z logo jej firmy. Reakcja kolegi z pracy? „Zastanawiam się, czyja to była bluza. Przecież nie wolno nam ich ani wyrzucać, ani nikomu oddawać”. Wiener daleka jest od szafowania pochlebstwami, kiedy relacjonuje opowieści o wzlotach i upadkach tech kultury. Przedstawia młodych tech przedsiębiorców o niskiej inteligencji emocjonalnej, którzy mają trudności z prowadzeniem zrównoważonych biznesów, oraz dobrze opłacanych młodych ludzi obojga płci, których zachowanie w rejonie Bay Area dalekie jest od ideału. Do niewątpliwych atutów Wiener należą przenikliwy zmysł obserwacji i cięty język; zręcznie unika posługiwania się nazwami przedsiębiorstw (Google to "gigant wyszukiwarki z Mountain View", a Uber - „start-up organizujący współdzielone jazdy na żądanie”), ale łatwo domyślić się, o kogo chodzi, a czytelnik czuje się mądry, bo złamał kod. Książka, zresztą rewelacyjnie zatytułowana, czyni z Wiener nietuzinkowego kronikarza naszych czasów. Autorce udało się ożenić oba światy - aktualnie pisze o Dolinie Krzemowej, kulturze start-upów i branży tech dla wielu amerykańskich czasopism.

Sarah Gellman, "Amazon Book Review"

Anna Wiener jest stałą współpracowniczką czasopisma "The New Yorker", na którego łamach publikuje artykuły poświęcone Dolinie Krzemowej, kulturze start-upów i nowym technologiom. Jej felietony ukazywały się także w "The New York Times Magazine" "The Atlantic", "New York", "The New Republic", "Harper’s", "n+1". To właśnie w tym ostatnim piśmie ukazał się jej znakomity artykuł: "Uncanny Valley. I would say more, but I signed an NDA", który spotkał się z olbrzymim oddźwiękiem w sieci i stał się podstawą "Doliny niesamowitości". Mieszka w San Francisco. "Dolina niesamowitości" to jej książkowy debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (6 ocen)
0
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

UNCANNY VALLEY

 

Copyright © 2020 by Anna Wiener

By arrangement with the author.

All rights reserved

 

Projekt okładki

Rodrigo Corral

 

Zdjęcie na okładce

© Pando Hall/Gettyimages

 

Redaktor prowadzący

Milena Rachid Chehab

 

Redakcja

Joanna Habiera

 

Korekta

Maciej Korbasiński

Sylwia Kozak-Śmiech

 

ISBN 978-83-8234-536-0

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

MOTYWACJE

W zależności od tego, kogo zapytasz, usłyszysz, że był to okres szczytowy, punkt zwrotny lub początek końca startupowej sceny Doliny Krzemowej – to, co cynicy ochrzcili bańką, a optymiści – przyszłością, moi przyszli współpracownicy, odurzeni oparami globalnych możliwości, nazywali ekosystemem. Rzekomo znienawidzona przez wszystkich sieć społecznościowa, do której jednak wszyscy cały czas się logowali, zadebiutowała na amerykańskiej giełdzie – wartość spółki oszacowano na ponad sto miliardów dolarów – uśmiechnięty od ucha do ucha założyciel na wideoczacie uderzył w elektroniczny dzwon; rozbrzmiało podzwonne dla przystępnych cen najmu nieruchomości w San Francisco. Dwieście milionów użytkowników, dzięki platformie do mikroblogowania, czuło się bliżej celebrytów i nieznajomych, których znienawidziliby w prawdziwym życiu. Sztuczna inteligencja i rzeczywistość wirtualna znów były na topie. Pojawienie się automatycznych samochodów uznano za nieuniknione. Świat stawał się mobilny. Wszystko trafiało do chmury, czyli nieoznakowanego centrum przetwarzania danych gdzieś w Teksasie, hrabstwie Cork czy Bawarii, ale nikt się tym nie przejmował. I tak każdy ufał chmurze.

Był to rok nowego optymizmu – wolnego od barier, granic i złych pomysłów. Optymizmu kapitału, władzy i możliwości sprzedażowych. Wszędzie tam, gdzie pieniądze przechodziły z rąk do rąk, pojawiali się przedsiębiorczy technologowie i absolwenci MBA1. Pleniła się dysrupcja, na którą wszystko było gotowe lub podatne: partytury, wynajem smokingów, domowe obiadki, rynek nieruchomości, planowanie wesel, bankowość, golenie się, linie kredytowe, pralnie chemiczne, metoda kalendarzykowa. Strona, przez którą ludzie mogli wynajmować nieużywane podjazdy, zebrała cztery miliony dolarów od elitarnych firm z Sand Hill Road. Witryna przejmująca rynek czworonogów – z aplikacją do opieki i wyprowadzania psów dezorganizującą plany dwunastolatków z dzielnicy – zebrała pięćdziesiąt milionów. Aplikacja do „wycinania kuponów” zaktywowała rzesze znudzonych i ciekawskich mieszczuchów do płacenia za usługi zaspokajające potrzeby, o których istnieniu nie mieli wcześniej pojęcia; przez pewien czas zapisywali się na zajęcia gimnastyczne na trapezie, wstrzykiwali sobie przeciwzmarszczkowe toksyny i wybielali odbyty tylko dlatego, że dostali zniżkę.

Nadchodził świt epoki jednorożców, czyli start-upów wycenianych przez inwestorów na ponad miliard dolarów. W felietonie, który ukazał się na łamach międzynarodowej gazety biznesowej, jeden z czołowych inwestorów i współzałożyciel funduszu kapitału podwyższonego ryzyka oświadczył, że oprogramowanie pożera świat; jego słowa cytowano potem często gęsto w niezliczonych pitch deckach, komunikatach prasowych czy ofertach pracy, jakby stanowiły niepodważalny dowód, były nie tyle przyciężką i pozbawioną polotu metaforą, co faktem.

Wydawało się, że poza Doliną Krzemową panuje powszechny opór przed traktowaniem tego wszystkiego poważnie. Podobnie jak podczas ostatniej bańki dominowało przekonanie, że kiedyś to się skończy. W międzyczasie branża tech rozszerzyła zasięg poza domenę futurystów i maniaków komputerowych, zadomawiając się w nowej roli: rusztowania codzienności.

Nie żebym była tego świadoma. Nie żebym zwracała na to uwagę. Nawet nie miałam aplikacji w telefonie. Niedawno skończyłam dwadzieścia pięć lat i mieszkałam na obrzeżach Brooklynu ze współlokatorką, którą ledwie znałam, w czterech kątach wypełnionych po brzegi używanymi meblami z odzysku, tak że żyło się tam prawie jak w muzeum. Wiodłam przyjemne, lecz może niezbyt stabilne życie: praca asystentki w niewielkiej agencji literackiej na Manhattanie, garstka kochanych przyjaciół, na których praktykowałam fobię społeczną, głównie przez unikanie kontaktów.

Pojawiły się jednak rysy. Traciłam grunt pod nogami. Codziennie zastanawiałam się, czy nie złożyć podania na studia magisterskie. Praca biegła utartym torem. Nie miałam żadnej przestrzeni na rozwój, a po trzech latach zachwytu podglądacza opatrzyło mi się odbieranie cudzych telefonów. Nie uśmiechała mi się dłużej lektura propozycji wydawniczych ze sterty projektów odrzuconych ani odkładanie umów z pisarzami czy autorskich rozliczeń podatkowych gdzie popadnie, najczęściej do szuflady mojego biurka. Strumień dodatkowych zleceń z korekty i adiustacji tekstów dla maleńkiej drukarni też z wolna wysychał, bo niedawno zerwałam z redaktorem, który mi je przesyłał. Łączyła nas napięta i wyczerpująca relacja: był ode mnie kilka lat starszy, naciskał na ślub, ale przez cały czas mnie zdradzał. Odkryłam jego skoki w bok po tym, jak mi oddał pożyczonego na weekend laptopa. Nie wylogował się ze swoich kont i przeczytałam romantyczno-neurotyczną korespondencję, jaką prowadził z cycatą piosenkarką folkową, w znienawidzonej przez wszystkich sieci społecznościowej, którą wtedy znienawidziłam jeszcze bardziej.

Nie byłam świadoma istnienia Doliny Krzemowej i było mi z tym dobrze. Nie byłam może technofobem – proste gry typu „wskaż i kliknij” opanowałam, zanim nauczyłam się czytać. Po prostu nigdy nie zaglądałam do działu biznesowego. Przez większość aktywnej części dnia, jak każdy pracownik biurowy, godzinami stukałam w klawiaturę i klikałam myszką ze wzrokiem utkwionym w ekran komputera; przeglądarka internetowa niczym strumień cyfrowych dygresji przenikała moje obowiązki służbowe. W domu marnowałam mnóstwo czasu na przeglądanie zdjęć i czytanie przypadkowych komentarzy innych ludzi, których już dawno powinnam wyrzucić z pamięci, a także na wymienianiu z przyjaciółmi wnikliwych maili, w których udzielaliśmy sobie nawzajem dyletanckich porad na temat życia zawodowego i uczuciowego. Zaczytywałam się w archiwalnych artykułach czasopism literackich, których już od dawna nie wydawano, przeglądałam wirtualne wystawy sklepów z ubraniami, na które nie było mnie stać, i tworzyłam natchnione blogi o górnolotnych nazwach, na przykład Sens życia, w próżnej nadziei, że pomogą mi go odnaleźć, lecz potem dawałam za wygraną i zarzucałam cały projekt. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że pewnego dnia sama stanę za kulisami internetu, ponieważ nawet nie podejrzewałam, że za internetem w ogóle kryją się jacyś ludzie.

Podobnie jak szeroka rzesza dwudziestokilkulatków mieszkających na północnym Brooklynie w czasach, gdy manufakturę czekolady uważano za lokalny punkt orientacyjny, a ludzie żarliwie dyskutowali o miejskiej samowystarczalności, wiodłam życie wręcz do bólu analogowe. Robiłam zdjęcia starym średnioformatowym aparatem, który odziedziczyłam po dziadku, potem skanowałam efekty swojej pracy na konającego laptopa z furkoczącym wentylatorem, aby w końcu wrzucić je na swoje blogi. Sadowiłam się na zepsutych wzmacniaczach i zimnych kaloryferach w salach prób zespołów muzycznych w Bushwick i przeglądałam stare egzemplarze prestiżowych czasopism, zerkając na swoich chłopaków, którzy zaciągając się własnoręcznie skręcanymi papierosami, uderzali pałeczkami lub brzdąkali na gitarach, wsłuchiwałam się w ich improwizacje, w myślach przygotowywałam opinię, gdyby o taką zapytali, lecz nigdy do tego nie doszło. Umawiałam się na randki z facetami, którzy wydawali kieszonkowe tomiki wierszy lub robili meble z kawałków drzewa z zachowaniem naturalnej krawędzi; jeden uważał się za piekarza eksperymentatora. Na listach rzeczy do zrobienia zawsze wpisywałam jakiś archaiczny sprawunek, na przykład zakup nowej igły do adaptera, którego rzadko używałam, lub baterii do zegarka, który ciągle zapominałam nosić. I z premedytacją nie posiadałam mikrofali.

Jeśli w ogóle zauważałam wpływ technologii na własne życie, to tylko przez krążące obawy typowe dla branży wydawniczej. W latach dziewięćdziesiątych internetowy hipermarket rozpoczął działalność, najpierw sprzedając książki za pośrednictwem sieci – nie dlatego, że jego założyciel należał do grona miłośników literatury, po prostu kochał klientów i zyski ze sprzedaży – a z czasem przeobraził się w cyfrowy dział handlujący sprzętem, elektroniką, jedzeniem, ciuchami z sieciówek, zabawkami, sztućcami i różnym niezbędnym badziewiem chińskiej produkcji. Podbiwszy rynek handlu detalicznego, internetowy hipermarket powrócił do korzeni i poszukiwał sposobu na dobicie branży wydawniczej. Posunął się nawet do powołania własnych imprintów, które moi literaccy przyjaciele drwiąco i pogardliwie nazwali przykładami kiczu i ciemnoty. Nie wiedzieliśmy, że z rozmaitych powodów powinniśmy być wdzięczni, bo biznes wydawniczy utrzymywał się na powierzchni tylko dzięki sprzedaży bestsellerów o praktykach sadomasochistycznych, a także pieprzących się wampirach, których idealną wylęgarnią był hipermarketowy rynek self-publishingu e-booków. Pochodzący z południowych stanów założyciel, wcześniej działający w funduszach hedgingowych, w ciągu kilku lat został najbogatszym człowiekiem świata i przeszedł spektakularną przemianę, ale wtedy jeszcze się nim nie martwiliśmy. Liczyło się tylko, że połowa sprzedaży książek odbywa się za pośrednictwem strony, a to oznaczało przejęcie kontroli nad najważniejszymi dźwigniami biznesu: ceną i dystrybucją. Hipermarket miał nas w garści.

Nie wiedziałam, że branża tech fetyszyzowała internetowy hipermarket za bezwzględną, opartą na danych kulturę organizacyjną ani tego, że autorskie algorytmy polecające, które zachęcały do zakupu worków do odkurzaczy i pieluch, obok powieści o dysfunkcyjnych rodzinach, zostały uznane za nowatorskie i nadzwyczajne, za przedpole uczenia maszynowego. Nie wiedziałam, że internetowy hipermarket miał lukratywny siostrzany biznes oferujący usługi w chmurze obliczeniowej – odpłatne użytkowanie rozległej, międzynarodowej sieci farm serwerów – zapewniający infrastrukturę zaplecza technicznego dla stron i aplikacji innych firm. Nie wiedziałam, że korzystanie z internetu bez wzbogacania internetowego hipermarketu i jego założyciela graniczyło z niemożliwością. Wiedziałam tylko, że oczekuje się, abym nienawidziła tego człowieka i jego dzieła, i tak właśnie robiłam – na całe gardło i przy każdej okazji manifestowałam swój jakże słuszny gniew.

Reasumując, branża tech była odległym i abstrakcyjnym zmartwieniem. Tamtej jesieni rynek wydawniczy zachwiał się po fuzji dwóch największych wydawnictw, które w sumie zatrudniały dziesięć tysięcy pracowników, a łączna wartość przedsiębiorstw wyniosła ponad dwa miliardy dolarów. Dwa miliardy dolarów – emanująca z tych pieniędzy moc była dla mnie wręcz nie do pojęcia. Jeżeli cokolwiek będzie nas w stanie ochronić przed internetowym hipermarketem, myślałam, to na pewno warta dwa miliardy dolarów firma. Nie słyszałam jeszcze o jednorożcach zatrudniających dwanaście osób.

Później, już po przeprowadzce do San Francisco, dowiedziałam się, że w tym samym roku, który spędziłam na przesiadywaniu w nowojorskich spelunkach ze znajomym z branży wydawniczej i lamentowaniu nad naszą niepewną przyszłością, wielu z moich przyszłych przyjaciół, współpracowników i chłopaków po cichu zarobiło szybko pierwszy milion. Wielu z nich uruchomiło firmy albo zrobiło dobrowolną dwuletnią przerwę zawodową, choć mieli zaledwie po dwadzieścia kilka lat, podczas gdy ja siedziałam za wąskim biurkiem przy gabinecie szefa, monitorując wydatki agencji i próbując określić własną wartość na podstawie zarobków. Jeśli za jednostkę miary przyjmę roczny dochód, który od zimy wzrósł z dwudziestu dziewięciu do trzydziestu jeden tysięcy dolarów, bez żadnych dodatkowych świadczeń, to ile byłam warta? Pięć razy więcej niż nowa kanapa szefa; tyle, co dwadzieścia zamówień na spersonalizowane artykuły biurowe. Podczas gdy moi przyszli znajomi zatrudniali doradców majątkowych i wyjeżdżali na Bali, żeby medytować w pogoni za samoaktualizacją, ja odkurzałam karaluchy ze ścian wynajmowanego mieszkania, paliłam trawkę i jeździłam rowerem na koncerty w magazynach przy East River, tłamsząc narastające poczucie grozy.

Był to rok obietnic, zbytku, optymizmu, przyspieszenia i nadziei, lecz w innym mieście, w innej branży, w życiu innych ludzi.

Pewnego popołudnia siedziałam w pracy na lekkim kacu i przeżuwałam przywiędłą sałatkę, czytając artykuł o start-upie, który po zebraniu trzech milionów dolarów planował zrewolucjonizowanie branży wydawniczej. Nad tekstem widniało zdjęcie trzech szeroko uśmiechniętych założycieli, samych mężczyzn, na sielankowym tle; niczym członkowie studenckiego bractwa pozowali do pamiątkowej fotografii. Ubrani w eleganckie koszule wyglądali, jakby świetnie się bawili we własnym towarzystwie. Swobodni i niesamowicie przekonujący. To byli mężczyźni, którzy myli zęby elektrycznymi szczoteczkami i nigdy nie zaglądali do lumpeksów, którzy śledzili notowania giełdowe i nie odkładali brudnych serwetek na stół. Mężczyźni, którzy sprawiali, że zawsze czułam się przy ich boku jak powietrze.

Według autora reportażu rewolucję zapoczątkuje aplikacja do czytania książek na ekranach telefonów, bazująca na modelu subskrypcyjnym. Pomysł wydał mi się niszowy i podejrzewałam, że dostęp do szerokich zasobów elektronicznej biblioteki za skromną miesięczną opłatę należał do tych obietnic obwarowanych mnóstwem warunków zapisanych drobnym maczkiem. Mimo wszystko zaintrygował mnie.

Aplikacja do czytania książek elektronicznych była nowinką w branży wydawniczej, w której nowe pomysły należały do rzadkości i nigdy ich nie nagradzano. Nie pomagało nieustanne poczucie balansowania rynku księgarskiego na krawędzi. Nie chodziło tylko o monopolistyczny internetowy hipermarket ani dwumiliardową fuzję, choć potęgowały i nakręcały nasz niepokój. Był jeszcze aspekt obyczajowy. Jedynymi sposobami na odniesienie sukcesu i zrobienie stabilnej kariery w branży wydawniczej były: odziedziczenie majątku, bogaty mąż lub czyhanie na potknięcie albo śmierć współpracowników.

W gronie zaprzyjaźnionych asystentów zastanawialiśmy się, czy znajdzie się dla nas jeszcze miejsce, skoro branża się kurczyła. W Nowym Jorku człowiek był się w stanie utrzymać za trzydzieści tysięcy dolarów rocznego dochodu, milionom ludzi udawało się to za o wiele mniejszą kwotę. Lecz z pensją w wysokości tysiąca czterystu dolarów na miesiąc trudno było pędzić towarzyskie, imprezowe i wystawne życie, do jakiego zachęcała praca w wydawnictwie: branżowe imprezy, uroczyste kolacje, sukienki kopertowe za trzysta dolarów, regały na książki w Fort Greene czy Brooklyn Heights. Fajnie było dostawać książki za darmo, lecz jeszcze fajniej byłoby, gdybyśmy sami mogli sobie na nie pozwolić.

Wszyscy znajomi asystenci cichaczem czerpali z innego źródła dochodu: zleceń na korektę i redakcję tekstów, pracy w roli barmana czy kelnerki lub hojności krewnych. O strumieniu dodatkowej gotówki zazwyczaj wiedziało jedynie wąskie grono przyjaciół. Rozmowa o pieniądzach z przełożonymi, którzy na lunch zamawiali duszonego łososia i kieliszek różowego wina, była uwłaczająca, a niska płaca postrzegana jako konieczny etap na ścieżce rozwoju zawodowego, nie zaś systemowe wykorzystywanie podwładnych, bo z tym mogliby się solidaryzować. Mogliby się z nami solidaryzować.

To smutna prawda, ale nie byliśmy niezastąpieni. Było więcej absolwentów literatury angielskiej z niezależnym wsparciem finansowym i licznych szeregów nieodpłatnych stażystów niż wolnych posad w agencjach i wydawnictwach. Pula talentów samoistnie się uzupełniała. Kobiety w musztardowych kardiganach i mężczyźni w beżowych zamszowych trzewikach czyhali w cieniu, ściskając w dłoniach CV wydrukowane na kremowym papierze. W pewnym stopniu branża opierała się na wysokim wskaźniku wyczerpania.

Mimo to byliśmy uparci. Lubiliśmy pracę w książkach, kurczowo trzymaliśmy się kapitału kulturowego. Panowało powszechne rozgoryczenie w związku z pracą za pół stawki, ale godziliśmy się na takie warunki. Branżę napędzała wybiórcza logika moralna: wydawnictwa były niezdolne do szybkiego wprowadzania innowacji, to prawda, ale my – wykształceni, pełni pasji miłośnicy i obrońcy twórczej ekspresji – z pewnością nie zamierzaliśmy przechodzić do firm, których kadra kierownicza nawet nie udawała, że lubi książki. Mieliśmy dobry gust i byliśmy uczciwi. Ale też znerwicowani i totalnie spłukani.

Tak, byłam totalnie spłukana. Nie biedna, nigdy nie byłam biedna. Pochodziłam z uprzywilejowanej klasy średniej. Tak jak moi znajomi, mogłam sobie pozwolić na pracę w wydawnictwie, bo chroniła mnie siatka bezpieczeństwa. Skończyłam studia bez konieczności zaciągania kredytu, co wcale nie było moją zasługą – rodzice i dziadkowie odkładali na czesne od momentu, gdy po raz pierwszy jako zamazana smuga pojawiłam się na ekranie monitora USG. Nie miałam nikogo na utrzymaniu. Zaciągnęłam maleńki kredyt, którym się nie chwaliłam, nie chciałam też nikogo prosić o pomoc. Pożyczanie pieniędzy na czynsz, wizytę u lekarza czy kupno – pod wpływem chybionych ambicji – sukienki kopertowej zawsze postrzegałam jako porażkę, i to w każdym możliwym aspekcie. Wstydziłam się, że nie potrafię na siebie zarobić, że moi szczodrzy, wyrozumiali rodzice właściwie dofinansowują odnoszącą sukcesy agencję literacką. Został mi ostatni rok, kiedy mogłam korzystać z ich ubezpieczenia zdrowotnego. Takiej sytuacji nie dało się dłużej utrzymać. Nie mogłam siebie dłużej utrzymać.

Rodzice mieli nadzieję, że ukończę medycynę albo prawo, zakotwiczę się w bezpiecznej i stabilnej pracy. Sami żyli wygodnie – matka była pisarką i udzielała się w organizacjach non profit, a ojciec w usługach finansowych – i podkreślali, że są niezależni. Brat skończył studia przed recesją i kiedy był w moim wieku, zrobił już sporą karierę. Żadne z nich nie rozumiało bezwzględnej i sztywnej hierarchii panującej w wydawnictwach ani wyświechtanego, melancholijnego czaru tego światka. Matka nieśmiało pytała, dlaczego wciąż jestem asystentką – robię kawę, odbieram płaszcze od gości – chociaż mam już dwadzieścia pięć lat. Ale nie obchodziły jej wyjaśnienia strukturalne.

Nie chciałam niczego nadzwyczajnego. Tylko znaleźć własne miejsce w świecie, cieszyć się niezależnością, robić coś pożytecznego i dobrego. Chciałam zarabiać, bo łaknęłam pewności siebie i potwierdzenia własnej wartości. Chciałam, żeby traktowano mnie poważnie. Przede wszystkim zaś nie chciałam, żeby ktokolwiek się o mnie martwił.

Pomimo dręczących podejrzeń, że założyciele start-upu e-bookowego walczyli o miejsce po niewłaściwej stronie spraw, na których mi zależało – po stronie internetowego hipermarketu, po stronie zwycięzców, a kosztem wydawców, autorów i agentów – zazdrościłam im wiary, że do nich należy przyszłość. Coś niezwykłego i pociągającego emanowało z ludzi, którzy mieli własną wizję rozwoju branży, a także zielone światło, żeby ją zrealizować.

Nie wiedziałam, że pozyskane trzy miliony dolarów uważano za niewielki kapitał początkowy. Nie wiedziałam, że większość start-upów zbiera pieniądze po kilka razy i że trzy miliony dolarów postrzega się jako drobniaki, które można zaryzykować na eksperymenty. W moich oczach taka kwota oznaczała flagę wbitą w ziemię, była znakiem trwałości, niczym czek in blanco, który umożliwia wymarsz i podbój. Uznałam, że tam właśnie leży przyszłość branży. Dlatego chciałam do nich dołączyć.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Słowniczek terminów biznesowych i związanych ze środowiskiem start-upów znajduje się na końcu książki (przypisy pochodzą od tłumaczki).