Trump w Białym Domu. Tajemnice Gabinetu Owalnego - John Bolton - ebook

Trump w Białym Domu. Tajemnice Gabinetu Owalnego ebook

John Bolton

3,3
57,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka, którą Donald Trump chciał objąć sądowym zakazem publikacji!

Były doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego ujawnia szokujące kulisy polityki prezydenta USA. Mając prawie codzienny dostęp do prezydenta, John Bolton stworzył dokładną wizję swoich dni w Gabinecie Owalnym. To, co zobaczył Bolton, było szokujące: dla Trumpa reelekcja była jedyną rzeczą, która się liczyła, nawet jeśli oznaczało to zagrożenie lub osłabienie narodu. „Trudno mi zidentyfikować jakąkolwiek znaczącą decyzję Trumpa podczas mojej kadencji, która nie była spowodowana kalkulacjami dotyczącymi reelekcji” - pisze.

„Wstrząsająca” –Jake Tapper, CNN

„Bomba, która pokazuje, że prezydentura Trumpa wciąż jest w stanie nas czymś zszokować” – „The Guardian”

„Nie wierzę, że to mówię: jest gorzej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałem” - Stephen Colbert

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 794

Oceny
3,3 (14 ocen)
3
3
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok.
00



WSTĘP

WSTĘP

Książka Johna Boltona dotyczy jego oceny fragmentu prezydentury Donalda Trumpa, zwłaszcza okresu, kiedy Bolton był ważnym i wpływowym członkiem jego administracji jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. Aby uzyskać pełniejszy obraz osoby prezydenta Trumpa, należy przypomnieć jego drogę do Białego Domu i niektóre wydarzenia już w nim, o których Bolton nie wspomina.

Rodzina Trumpa jest pochodzenia niemieckiego. Jego dziadek Frederic przybył do Stanów Zjednoczonych w 1885 roku. Ojciec obecnego prezydenta Fred Trump urodził się w 1905 roku w Nowym Jorku. Donald John Trump przyszedł na świat 14 czerwca 1946 roku w nowojorskiej dzielnicy Queens jako czwarte z pięciorga potomstwa Freda i Mary Trump. Był dzieckiem energicznym i ruchliwym, co stwarzało rodzicom różne problemy. W celu zdyscyplinowania syna wysłali 13-letniego Donalda do nowojorskiej Akademii Wojskowej. Okazał się zdolnym uczniem i dobrym sportowcem. W 1964 roku rozpoczął studia w Fordham University, a po dwóch latach przeniósł się do prestiżowej Wharton School będącej wydziałem University of Pennsylvania. Uczelnię tę ukończył w 1968 roku z tytułem bakałarza nauk ekonomicznych.

W czasie wakacji Trump pracował w firmie budowlanej ojca, a po ukończeniu studiów podjął w niej stałą pracę. Od 1971 roku zarządzał firmą Elizabeth Trump and Son, która później zmieniła nazwę na The Trump Organization. Na początku lat siedemdziesiątych Donald został prezesem rodzinnej firmy, a jego ojciec prezesem zarządu. Wówczas nawiązał kontakty z wpływowymi osobami w Nowym Jorku, co ułatwiło mu rozwinięcie działalności biznesowej między innymi na Manhattanie. Firma Trumpa wybudowała tam wtedy, lub zmodernizowała, wiele okazałych budynków, między innymi hotel Grand Hyatt oraz 58-piętrowy, mierzący 202 m wysokości Trump Tower.

Stopniowo Trump wychodził ze swoim biznesem poza Nowy Jork i poza Stany Zjednoczone. Między innymi kupił hotel Hilton i hotel kasyno Taj Mahal w Atlantic City, który otrzymał nazwę Trump Taj Mahal. Na Florydzie w West Palm Beach zbudował kondominium, które nazwał Trump Plaza. Generalnie, często nadawał budowanym przez swoją firmę obiektom nazwy „Trump”, co mogło świadczyć o bufonadzie i reklamiarstwie nowojorskiego biznesmena. Znak firmowy „Trump” stopniowo uzyskał taki status, że przyszły prezydent pozwalał odpłatnie używać tej nazwy. Tak było między innymi w przypadku budynku w Stambule, nazwanym przez jego tureckiego właściciela Trump Towers Istanbul. Udzielił również licencji swojemu zięciowi Jaredowi Kushnerowi na używanie nazwiska Trump na jego budynkach.

Wśród zagranicznych inwestycji Trumpa były nieruchomości między innymi w Kanadzie, Korei Południowej, Indiach i na Filipinach. Budował hotele w Vancouver, Rio de Janeiro i w Baku, pola golfowe w Szkocji i Dubaju. W 1989 roku za kwotę 365 mln dolarów zakupił linię lotniczą Eastern Air Lines Shuttle, którą przemianował na Trump Shuttle. Linia zbankrutowała w 1992 roku, podobnie jak – w krótkim czasie – cała seria przedsiębiorstw Trumpa: hotele, kasyna w Nowym Jorku, w Atlantic City. Kilka razy korzystał wtedy z ochrony ustawy o bankructwie. Negocjował z bankami, aby ponieść jak najmniejsze straty. W sumie w 1995 roku stracił 916 mln dolarów. Zawarł również porozumienie z rządem, na podstawie którego do roku 2013 został zwolniony z podatków federalnych. Trump nie ujawnia szczegółowego zaznania podatkowego. W lipcu 2015 roku, w trakcie kampanii wyborczej wyszło na jaw, że w 2014 roku miał on dochód w wysokości 362 mln dolarów.

Kłopoty Trumpa miewały też inny charakter. Już w 1973 roku Departament Sprawiedliwości wszczął dochodzenie wobec jego firmy, zarzucając jej dyskryminację klientów z powodu pochodzenia rasowego: Afroamerykanie skarżyli się, że odmawia im ona wynajęcia mieszkań, mimo że ogłasza się jako udostępniająca lokale ludziom o najniższych dochodach. Stanowiło to naruszenie ustawy Fair Housing Act, będącej częścią ustawy o prawach obywatelskich z 1968 roku. Trump stanowczo zaprzeczył oskarżeniom i ostatecznie wybronił się z dochodzenia. W 1981 roku z powodu alkoholizmu zmarł starszy brat Donalda, Fred. Od tego czasu Donald nie pije alkoholu i nie pali papierosów.

Trump zdecydowanie lubi się przedstawiać jako człowiek sukcesu. Zawsze jest pewny siebie i nie okazuje słabości. Tymczasem badanie przeprowadzone przez zespół śledczy dziennika „The New York Times” wykazało, że w 2016 roku jego przedsiębiorstwa były zadłużone na sumę przynajmniej 650 mln dolarów.

Biznes Trumpa to wszak nie tylko budownictwo. Jest on właścicielem 18 boisk golfowych w USA i na świecie, które w 2015 roku przyniosły mu dochód w wysokości 382 mln dolarów. Swój pierwszy klub golfowy otworzył w West Palm Beach na Florydzie w 1999 roku. Inwestuje również w sport.

Od 1996 roku Trump był współwłaścicielem konkursów Miss Universe. Występował w 12 filmach i 14 serialach telewizyjnych. W 1987 roku opublikował swą pierwszą książkę zatytułowaną The Art of the Deal, czyli sztuka robienia interesów. Jest autorem lub współautorem 15 książek.

Przed objęciem prezydentury prowadził interesy w 144 firmach w 25 krajach. Jest najbogatszym prezydentem Stanów Zjednoczonych. On sam wyceniał swój majątek na ponad 10 mld dolarów; inni jego wartość szacują skromniej – na około 3–4 mld dolarów.

Po sukcesach biznesowych zrodziły się u Trumpa ambicje polityczne. 16 czerwca 2015 roku zgłosił swoją kandydaturę na prezydenta USA z ramienia Partii Republikańskiej. Na polu walki pozostawił piętnastu konkurentów z tej partii, a w finałowym starciu pokonał rywalkę z Partii Demokratycznej, Hillary Clinton, chociaż w głosowaniu powszechnym otrzymał o 2,9 mln głosów mniej niż ona.

Na czterdziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donald Trump został zaprzysiężony 20 stycznia 2017 roku. Od początku swojej prezydentury miał problem z aprobatą ze strony wyborców. Już 26 stycznia 2017 roku opublikowano pierwszy sondaż, który wykazał, że o nowym prezydencie przychylnie wyraża się 36 procent Amerykanów, podczas gdy negatywnie ocenia go 44 procent obywateli USA.

W niniejszym wstępie ograniczę się do przedstawienia tylko niektórych uwag na temat przebiegu prezydentury Trumpa. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do moich dwóch publikacji.1

Ważną rolę w Białym Domu odgrywał powołany na stanowisko wiceprezydenta Mike Pence, były gubernator stanu Indiana. Choć z Trumpem słabo się znali i mieli różne osobowości, Trump potrzebował w tej roli kogoś, kto zna Kongres i swobodnie porusza się w jego skomplikowanych procedurach. Jako były kongresmen Pence spełniał te warunki. Ponadto, w przeciwieństwie do Trumpa, cieszył się pełnym poparciem establishmentu Partii Republikańskiej i traktowany był jako alternatywa na wypadek, gdyby Trump w takim stopniu naraził się interesom amerykańskim, że trzeba by go było usunąć ze stanowiska w drodze impeachmentu. Pence otrzymał swoje biuro w Zachodnim Skrzydle Białego Domu, tam gdzie znajduje się Gabinet Owalny prezydenta USA.

Trump ściągnął do Białego Domu liczne grono osób, z którymi współpracował wcześniej. Z reguły nie miały one żadnego doświadczenia politycznego, ale były lojalne wobec Trumpa jako swojego szefa. Zatrudnił je jako asystentów, doradców i na różne stanowiska pomocnicze. Biały Dom w krótkim czasie zapełnił się ludźmi, których główną cechą była uległość wobec prezydenta.

W ten sposób powstał rząd składający się z osób mających raczej niewielkie doświadczenie w sprawowaniu funkcji rządowych. Jakiekolwiek doświadczenie w pracy rządowej wykazywało tylko 47 procent członków gabinetu, podczas gdy odsetek ten w administracji Baracka Obamy i George’a W. Busha wynosił 91 procent, a Billa Clintona – 81 procent.

Prasa amerykańska krytycznie ocenia prezydenturę Trumpa. Zarzuca mu brak „szacunku dla prawdy”, przesadę w ocenach sytuacji w kraju, nieudowodnione oskarżenia, z którymi występował, i liczne kłamstwa.

Trump jest pierwszym w historii Stanów Zjednoczonych prezydentem, który komunikuje się ze społeczeństwem między innymi za pośrednictwem Twittera. Nie wszyscy Amerykanie to lubią. Prezydent uważa, że media amerykańskie mają mu to za złe. Nie mają jednak w tym wypadku racji, ponieważ w gruncie rzeczy poznają w ten sposób stan emocjonalny prezydenta, a takiej możliwości Amerykanie nigdy dotąd nie mieli. Należy jednak zwrócić uwagę, że samodzielne, niekonsultowane ze współpracownikami posługiwanie się przez głowę państwa Twitterem stwarza dla jego otoczenia w Białym Domu, zwłaszcza dla pracowników, różne problemy wynikające z faktu, że publikowane przez niego opinie często ich zaskakują. Prezydent chwalił się, że poprzez Twittera dociera do 100 milionów obywateli! Analiza CNN wykazała, że faktyczna liczba jest niższa i wynosi około 60 milionów.

Donald Trump obejmując prezydenturę, miał stosunkowo niewielkie doświadczenie w sprawach polityki zagranicznej i ograniczone obycie międzynarodowe. Sprawy międzypaństwowe w jego kampanii odgrywały drugorzędną rolę. Również w wygłoszonym przez siebie przemówieniu inauguracyjnym ledwie trzy marginalne wzmianki poświęcił problemom międzynarodowym: terroryzmowi, radykalnemu islamizmowi oraz wzmocnieniu starych sojuszy i tworzeniu nowych.

Od początku urzędowania Trump w przyspieszonym tempie zaczął podpisywać dekrety. Pierwszym, którym podpisał w sprawach międzynarodowych, był dekret z 23 stycznia 2017 roku o wycofaniu się Stanów Zjednoczonych z transpacyficznej umowy o wolnym handlu (Trans-Pacific Partnership, TPP). Umowę tę podpisało 12 państw w rejonie Pacyfiku, w tym USA, generujących w sumie około 40 procent światowego handlu. Rząd Obamy umowę tę podpisał, ale jej nie ratyfikował.

Trump uznał Partnerstwo Transpacyficzne za niekorzystne dla Stanów Zjednoczonych, grożące utratą miejsc pracy, sprzyjające przenoszeniu przedsiębiorstw amerykańskich i produkcji za granicę. Podejmując tę decyzję, dał dowód ekonomicznego nacjonalizmu i protekcjonalizmu.

Stosunki Trumpa z różnymi krajami, np. z Rosją czy Chinami, charakteryzują się dużą zmiennością – zdarzały się okresy stosunków przyjaznych i współpracy oraz okresy poważnych napięć politycznych, co przekłada się na chaos w kształtowaniu polityki zagranicznej Waszyngtonu. Co innego mówił Trump, a co innego głosili za granicą członkowie jego administracji. Przyczyniło się to do obniżenia prestiżu USA za granicą.

Krytyka ONZ i organizacji wyspecjalizowanych ONZ przez prezydenta Trumpa, zmniejszenie przez USA składki dla ONZ oraz wystąpienie z wielu organizacji międzynarodowych osłabiło pozycję Stanów Zjednoczonych w międzynarodowym układzie sił. Z powszechną krytyką w świecie spotkała się prorosyjska polityka Trumpa.

Od początku urzędowania Donalda Trumpa w Białym Domu ścierały się dwie odmienne wizje polityki zagranicznej USA. Pierwsza to „America First”, w której liczy się wyłącznie interes USA, często krótkoterminowy i oparty na kalkulacji ekonomicznej, a nie geostrategicznej, w której reguły międzynarodowe, wartości i wieloletnie sojusze są postrzegane jako coś przestarzałego i coś, co można łatwo sprzedać, wreszcie w której instytucje międzynarodowe nie liczą się prawie wcale, a interesy załatwia się z innymi mocarstwami na zasadzie bilateralnej wymiany.

Druga wizja to dużo bardziej tradycyjna, Republikańska polityka zagraniczna, zakładająca szczególną rolę Stanów Zjednoczonych w utrzymaniu ładu światowego. Jest ona oparta na systemie sojuszy budowanym przez USA przez ostatnie 70 lat, w którym ważniejsze są podstawowe wartości i reguły współpracy międzynarodowej oraz długofalowy interes strategiczny USA, a nie bieżące korzyści. Jest to polityka, którą w administracji Trumpa najlepiej reprezentował sekretarz obrony, gen. James Mattis. Ten bardziej twardy kurs w polityce zagranicznej uosabia także wiceprezydent Mike Pence, który 17 kwietnia 2017 roku, w czasie wizyty w Korei Południowej powiedział: „Era strategicznej cierpliwości skończyła się”.

Którą z tych opcji reprezentuje prezydent Trump, trudno jednoznacznie stwierdzić, ponieważ nie wykazał się on – jak dotąd – żadną spójną koncepcją polityki zagranicznej. Nie ma doświadczenia w jej prowadzeniu i nie zaprezentował się dotąd nawet jako kandydat na męża stanu. Jak trafnie zauważył prof. Zbigniew Brzeziński, „mamy do czynienia z bardzo dziwnym prezydentem, który właściwie nie jest strategiem i sprawy międzynarodowe go nie interesują”. Po prostu prezydent Trump reaguje na wydarzenia w świecie ad hoc.

Niniejszy wstęp zakończę zwięzłym przypomnieniem biografii Johna R. Boltona. Urodził się 20 listopada 1948 roku w Baltimore w stanie Maryland. Jest absolwentem wydziału prawa znakomitego Uniwersytetu Yale. Pierwsze prace w administracji rządowej podjął za prezydentury Ronalda Reagana. W czasie kadencji George’a W. Busha pełnił funkcję podsekretarza stanu. Jego zwierzchnikiem był wówczas szef dyplomacji amerykańskiej Colin Powell. Kiedy sekretarzem stanu została Condoleezza Rice, Bush mimo sprzeciwów amerykańskiego Senatu mianował Boltona ambasadorem Stanów Zjednoczonych przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Funkcję tę Bolton pełnił od 2 sierpnia 2005 do 31 grudnia 2006 roku.

W niniejszej książce Bolton przyznaje, że po raz pierwszy rozmawiał telefonicznie z Trumpem 17 listopada 2016 roku, po zwycięskich dla niego wyborach. Natomiast 29 listopada wiceprezydent elekt Pence zaprosił go do Waszyngtonu na rozmowę w sprawie współpracy z administracją Trumpa. Ten, już po zaprzysiężeniu na prezydenta, wezwał go do swej rezydencji na Florydzie i – jak pisze sam autor – „Powitał mnie serdecznie, powiedział mi, jak mnie szanuje i oświadczył, że rozważa powołanie mnie na doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego”. Bolton przyjął tę propozycję z zadowoleniem.

W okresie prezydentury Donalda Trumpa John Bolton funkcję tę sprawował w okresie od 9 kwietnia 2018 do 10 września 2019 roku. Pracując w administracji państwowej, dał się poznać jako zdecydowany konserwatysta, tzw. jastrząb. Opowiadał się między innymi za zerwaniem porozumienia z Iranem o ograniczeniu irańskiego programu nuklearnego. Był zwolennikiem ataku na północnokoreańskie instalacje nuklearne. Popierał wojnę z Irakiem i domagał się zakazu przyjmowania do USA uchodźców z Syrii. Jak przystało na konserwatystę, krytycznie odnosił się do organizacji międzynarodowych, zwłaszcza do ONZ.

Trump zwolnił Boltona ze stanowiska w Białym Domu. Bolton natomiast utrzymuje, że sam zrezygnował ze współpracy z prezydentem, podając się do dymisji. Kiedy ujawnił w 2020 roku, że przygotował książkę Trump w Białym Domu, w której krytycznie przedstawił jego prezydenturę, rząd wpadł w szał. Domagał się bezskutecznie zakazu publikacji książki i groził autorowi sankcjami. Trump twierdził, że Bolton w swej książce naruszył klauzulę poufności, ujawniając również tajne informacje.

Bolton przedstawia Trumpa jako prezydenta niekompetentnego zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej, i jako człowieka o ograniczonej wiedzy o świecie. Twierdzi, że wiele państw krytycznie odnosi się do amerykańskiego przywódcy i jego działań, co osłabia pozycję Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej. Daje przykłady ignorancji polityka, przywołując takie jego potknięcia, jak między innymi zadanie premier Wielkiej Brytanii pytania o posiadanie energii atomowej czy wypytywanie przed spotkaniem z Władimirem Putinem o to, czy Finlandia jest częścią Rosji; wytyka mu częste mylenie nazwisk obecnych i byłych prezydentów różnych krajów.

Ujawniając w swej książce szczegóły wskazujące na to, że prezydent Trump uzależnił udzielenie pomocy wojskowej Ukrainie od śledztwa władz ukraińskich przeciw Joemu Bidenowi, synowi byłego wiceprezydenta USA, Bolton ukazuje, w jakiej mierze osobiste interesy Trumpa są dla niego tożsame z interesami narodowymi. Prezydenta Stanów Zjednoczonych jego były doradca uważa za człowieka niezrównoważonego, ignoranta w wielu sprawach, notorycznego kłamcę, zawsze pewnego siebie i nigdy nieprzyznającego się do błędów; równocześnie portretuje go jako osobę łasą na komplementy i pochlebstwa.

Książka Boltona cieszy się popularnością w USA i w innych krajach. Wielu zastanawia się, jaki będzie miała wpływ na szanse reelekcji Trumpa.

Prof. dr hab. Longin Pastusiak

Longin Pastusiak, „Donald Trump. Pierwszy taki prezydent Stanów Zjednoczonych”, Wyd. Bellona, Warszawa 2019; Longin Pastusiak, „Prezydenci Stanów Zjednoczonych. Jimmy Carter – Donald Trump”, Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „Adam”, Warszawa 2019. [wróć]

ROZDZIAŁ 1 - DŁUGA DROGA DO GABINETU OWALNEGO

ROZDZIAŁ 1

DŁUGA DROGA DO GABINETU OWALNEGO

Jedną z atrakcji bycia doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego jest sama wielorakość i mnogość wyzwań, z którymi musi się mierzyć. Nie jest to zajęcie dla kogoś, kto nie lubi chaosu, niepewności i ryzyka, ponieważ pełniąc ten urząd, jest się nieustannie przeciążonym zalewem informacji, decyzjami do podjęcia oraz ogromem pracy, na co nakładają się trudne do opisania konflikty osobowości i ego, tak w stosunkach międzynarodowych, jak i w kraju. Zajęcie to jest ekscytujące, ale nie da się wyjaśnić nikomu z zewnątrz, na czym polega dopasowywanie do siebie elementów, które z punktu widzenia logiki często nie pasują do siebie wcale.

Nie jestem w stanie przedstawić żadnej kompleksowej teorii na temat transformacji administracji Donalda Trumpa, ponieważ nie jest to wykonalne. Natomiast obiegowa opinia Waszyngtonu o jego ewolucji jest błędna. Ta prawda objawiona, atrakcyjna dla leniwych intelektualnie, brzmi tak: Trump zawsze był dziwaczny, ale przez pierwsze piętnaście miesięcy prezydentury, nie czując się pewnie na nowym miejscu i pozostając pod kontrolą „starszyzny”, obawiał się działać. Z czasem jednak stał się bardziej pewny siebie, „starszyzna” ustąpiła, wszystko się posypało, a on znalazł się w otoczeniu osób wyłącznie mu potakujących.

Ta częściowo słuszna hipoteza jako całość jest jednak zbytnim uproszczeniem. „Starszyzna” w wielu aspektach spowodowała długotrwałe problemy nie dlatego, że udało się jej pokierować Trumpem, jak twierdzą „szlachetni” (to trafne określenie oznaczające tych, którzy uważają się za wyższych moralnie od innych, zaczerpnąłem od Francuzów), ale dlatego, że było dokładnie na odwrót. Nie zrobiła ona niczego, by chociaż zaprowadzić porządek, a to, co zrobiła, było w sposób tak oczywisty wyrachowane, tak lekceważono publicznie wiele światłych celów Trumpa (wartościowych bądź nie), że podsycało to tylko jego podejrzliwość i w efekcie utrudniło innym późniejsze legalne kontakty polityczne z prezydentem. Sądziłem, że rolą doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego jest zadbanie o to, by prezydent rozumiał, jakie opcje ma do wyboru przed podjęciem każdej decyzji, a następnie zapewnienie jej wdrożenia w życie przez powołaną do tego administrację. Tryb pracy Rady Bezpieczeństwa Narodowego (RBN) z pewnością był różny u różnych prezydentów, ale osiągnięcie tych dwóch celów zawsze było kluczowe.

Ponieważ jednak „starszyzna” tak słabo przysłużyła się Trumpowi, kwestionował on motywy ludzi, wszędzie węszył spisek i pozostawał zdumiewająco nieświadomy, jak należy kierować Białym Domem, nie mówiąc już o rządzie federalnym. Oczywiście za taki sposób myślenia odpowiedzialna nie jest wyłącznie owa „starszyzna”. Trump to Trump. Moim zdaniem uważał on, że potrafi przewodzić władzy wykonawczej i prowadzić politykę związaną z bezpieczeństwem narodowym, bazując przede wszystkim na swoim instynkcie, polegając na swoich osobistych relacjach z przywódcami zagranicznymi i showmeńskiej umiejętności przyciągania uwagi otoczenia. Instynkt, osobiste kontakty czy umiejętność przyciągania uwagi to elementy repertuaru każdego prezydenta, jednak na dłuższą metę nie wystarczą. Analiza, planowanie, dyscyplina intelektualna i precyzja, rzetelna ocena rezultatów, korygowanie kursu itp. to podstawowe umiejętności, niezbędne do podejmowania decyzji na stanowisku prezydenta; stanowią jednak mniej atrakcyjną stronę tego urzędu. Stwarzanie pozorów nie zaprowadzi zbyt daleko.

Jeśli chodzi o samo funkcjonowanie instytucji, nie da się zatem zaprzeczyć, że nieodwracalnie sfuszerowano ponad rok przejściowej fazy prezydentury Trumpa. Procedury, które powinny były być natychmiast wdrażane i stać się drugą naturą, szczególnie dla wielu doradców Trumpa, nigdy nie zaistniały. Trump i większość jego zespołu nigdy nie przestudiowali rządowego „podręcznika operacyjnego”, być może nie zdając sobie sprawy, że postępując tak, automatycznie nie wejdą w struktury „państwa głębokiego”. Wkroczyłem w istniejący chaos i dostrzegłem problemy, które mogły być rozwiązane w pierwszych stu dniach urzędowania, jeśli nie wcześniej. Nie pomagała też oczywiście ciągła rotacja personelu, tak samo jak Hobbesowskie bellum omnium contra omnes („wojna wszystkich z wszystkimi”). Byłoby pewnie przesadą twierdzić, że Hobbesowski opis ludzkiej egzystencji jako „samotnej, nędznej, okropnej, brutalnej i krótkiej” literalnie oddaje charakter życia w Białym Domu, niemniej pod koniec kadencji wielu kluczowych doradców mogłoby się z nim zgodzić. Jak to wyjaśniałem w swojej książce Surrender Is Not an Option (Poddanie się nie wchodzi w grę)1, moje podejście do sprawnej pracy w strukturach rządu zawsze sprowadzało się do uzyskania jak najwięcej informacji o urzędach, w których służyłem (Departament Stanu, Departament Sprawiedliwości, Agencja Rozwoju Międzynarodowego), dzięki czemu mogłem łatwiej osiągać swoje cele.

Moim celem nie było uzyskanie karty członkowskiej, ale prawa jazdy. Takie myślenie nie należało do zbyt popularnych w Białym Domu podczas urzędowania Trumpa. W trakcie pierwszych wizyt w Gabinecie Owalnym konstatowałem oszałamiające różnice między tą prezydenturą a poprzednimi, dla których pracowałem. To, co w jakiejś sprawie zdarzyło się jednego dnia, często miało niewiele wspólnego z tym, co działo się dzień lub dwa później. Wydaje się, że mało kto zdawał sobie z tego sprawę, czy też przejmował się na tyle, by próbować coś z tym zrobić. I tak miało pozostać – ten przygnębiający, lecz nieunikniony wniosek nasunął mi się dopiero, gdy dołączyłem do administracji.

Były senator Paul Laxalt ze stanu Nevada, jeden z moich mentorów, lubił mawiać: „W polityce nie ma bezbłędnych koncepcji”. To spostrzeżenie znakomicie wyjaśnia nominacje na najważniejsze stanowiska w organach władzy wykonawczej. Często czytamy w prasie zdania w stylu: „Byłem bardzo zaskoczony, gdy zadzwonił do mnie prezydent Smith…”. Takie naiwne stwierdzenia rzadko mają coś wspólnego z prawdą. Nigdy też rywalizacja o wysokie stanowiska nie jest bardziej intensywna niż w czasie „prezydenckiego okresu przejściowego” (gdy uprawnienia prezydenta USA są przenoszone z urzędującego prezydenta na prezydenta elekta – przyp. tłum.). Ten amerykański wynalazek w ostatnich dekadach staje się coraz bardziej skomplikowany. Działania zespołów ludzi pracujących w tym okresie stanowią dobry materiał do analizy w szkołach biznesu, pokazujący, jak interesów nie należy prowadzić. Zespoły te istnieją przez z góry ustalony, krótki czas (od wyborów do inauguracji), a potem na zawsze znikają. Przytłoczone huraganowo napływającymi informacjami (i dezinformacją), złożonymi, często sprzecznymi ze sobą analizami politycznymi i strategicznymi, wieloma ważkimi decyzjami co do składu realnego rządu, wystawione są pod lupę i presję tak mediów, jak i różnych grup interesów.

Nie da się zaprzeczyć, że niektóre okresy przejściowe są lepsze od innych. To, jak przebiegają, wiele mówi o przyszłej administracji. Okres przejściowy prezydenta Richarda Nixona (1968–1969), przykład pierwszego współczesnego okresu przejściowego, cechował się dokładnym analizowaniem każdej ważnej agencji władzy wykonawczej. W przypadku Ronalda Reagana (1980–1981) charakterystyczne było trzymanie się zasady „polityka to ludzie”, a więc koncentracja na dobieraniu osób, które popierałyby program polityczny Reagana. Jeśli chodzi o okres przejściowy Donalda Trumpa (2016–2017), charakterystyczny był… Donald Trump.

Noc wyborów, 8-9 listopada 2016 roku, spędziłem w studiu Fox News na Manhattanie, gdzie miałem wygłosić komentarz na żywo na temat priorytetów w polityce zagranicznej „następnego prezydenta”, który przewidziano na godzinę około 22.00, zaraz po ogłoszeniu zwycięstwa Hillary Clinton. Na antenie pojawiłem się dopiero około trzeciej nad ranem. Sporo planowano z wyprzedzeniem, nie tylko w stacji Fox, ale również w obozie prezydenta elekta. Niewielu obserwatorów sądziło, że Trump wygra. Tak jak w przypadku przegranej kampanii Roberta Dole’a w 1996 roku przeciwko Billowi Clintonowi, również przedwyborcze przygotowania Donalda Trumpa były skromne, zwiastując katastrofę. W porównaniu z operacją Hillary Clinton, która przypominała pewny marsz wielkiej armii po władzę, sztab Trumpa tworzyło, jak się zdawało, kilkoro odważnych ludzi, dysponujących dużą ilością wolnego czasu. Gdy więc nieoczekiwanie wygrał, okazało się, że jego sztab nie jest gotowy na zwycięstwo, co skutkowało walkami we własnym obozie z ochotnikami okresu przejściowego i zaprzepaszczeniem prawie całego dorobku z okresu prawyborów. Początek, 9 listopada, nie był zbyt obiecujący, szczególnie jeśli chodzi o rzeszę personelu z okresu przejściowego w Waszyngtonie i Trumpa z jego najbliższymi współpracownikami z wieżowca Trump Tower na Manhattanie. Trump nie rozumiał wiele z tego, co robił federalny behemot, zanim on wygrał i nie zdobył też co do tego większej wiedzy, jeżeli w ogóle jakąkolwiek zdobył, podczas okresu przejściowego, co nie wróżyło dobrze jego urzędowaniu.

W kampanii prezydenckiej Trumpa odegrałem mało znaczącą rolę, z wyjątkiem jednego spotkania z kandydatem w piątek rano, 23 września, w wieżowcu Trump Tower, na trzy dni przed pierwszą debatą z Clinton. W Yale Law School Hillary i Bill byli o rok wyżej ode mnie, zatem oprócz przedyskutowania kwestii bezpieczeństwa narodowego dodatkowo przedstawiłem Trumpowi swoje przemyślenia na temat taktyki, jakiej użyje Hillary: dobrze przygotowana, zaopatrzona w uprzednio opracowany tekst, będzie przestrzegać swojego planu gry bez względu na wszystko. Nie zmieniła się przez te czterdzieści lat. Podobnie jak w trakcie naszego pierwszego spotkania, w 2014 roku, przed ogłoszeniem swojej kandydatury, Trump mówił przez większość czasu. W podsumowaniu stwierdził: – Wie pan, pańskie poglądy i moje są właściwie bardzo zbliżone. Bardzo zbliżone.

W tym czasie byłem zaangażowany w pracę wielu instytucji: pełniłem funkcję jednego z prezesów American Enterprise Institute (konserwatywny think tank amerykański – przyp. tłum.), byłem współpracownikiem stacji TV Fox News, regularnie wygłaszałem przemówienia, doradzałem dużym firmom prawniczym, byłem członkiem zarządów korporacji, doradcą globalnej prywatnej firmy inwestycyjnej i autorem opiniotwórczych artykułów publikowanych średnio raz w tygodniu. Pod koniec 2013 roku utworzyłem komitety akcji politycznej PAC i SuperPAC, aby wspomagać kandydatów do Izby Reprezentantów i Senatu, którzy pokładali wiarę w silnej polityce bezpieczeństwa narodowego, rozdając setki tysięcy dolarów bezpośrednio kandydatom i wydając miliony na wydatki w niezależnych kampaniach 2014 i 2016 roku. Miałem mnóstwo do zrobienia. Służyłem też w trzech ostatnich administracjach Republikanów2, a stosunki międzynarodowe fascynowały mnie od czasów studiów. Byłem gotów znów wziąć w tym udział.

Nowe zagrożenia i sprzyjające okazje nadchodziły szybko, a osiem lat urzędowania Baracka Obamy oznaczało, że sporo było do naprawienia. Wiele czasu spędziłem na przemyśleniach dotyczących bezpieczeństwa narodowego Ameryki w naszym niespokojnym świecie: kwestia Rosji i Chin na poziomie strategicznym; Iran, Korea Północna i inne zbójeckie państwa aspirujące do posiadania broni jądrowej; kłębiące się zagrożenia radykalnym terroryzmem islamskim na burzliwym Bliskim Wschodzie (Syria, Liban, Irak i Jemen); Afganistan i nie tylko oraz zagrożenia na naszej własnej półkuli ze strony takich państw, jak Kuba, Wenezuela i Nikaragua. Etykiet w polityce zagranicznej nie uważam za użyteczne, chyba że dla leniwych intelektualnie, ale jeśli już ktoś naciskał, lubiłem mówić, że moja strategia jest „proamerykańska”. Jestem zwolennikiem Adama Smitha w sprawach gospodarki, Edmunda Burke’a w kwestiach społecznych, The Federalist Papers (cykl esejów autorstwa A. Hamiltona, J. Madisona i J. Jaya, uważany za pierwszy komentarz do konstytucji amerykańskiej – przyp. tłum.), jeśli chodzi o władzę rządu oraz połączenia poglądów Deana Achesona i Johna Fostera Dullesa w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Moją pierwszą kampanię polityczną w 1964 roku prowadziłem w imieniu Barry’ego Goldwatera.

Znałem najważniejszych oficjeli prowadzących kampanię Trumpa, takich jak Steve Bannon, Dave Bossie czy Kellyanne Conway z wcześniejszych działań i rozmawiałem z nimi o przyłączeniu się do administracji Trumpa w razie wygranej. Gdy zaczął się okres przejściowy, uznałem za rozsądne zaoferowanie, tak jak i inni, swoich usług na stanowisku sekretarza stanu. Kiedy 9 listopada Chris Wallace wyszedł ze studia Fox po ogłoszeniu wyników wyborów, uścisnął mi dłoń i powiedział z szerokim uśmiechem: – Gratulacje, panie sekretarzu. – Oczywiście, nie brakowało kandydatów do przewodniczenia Departamentowi Stanu, co generowało niekończące się spekulacje mediów na temat faworyta, począwszy od Newta Gingricha, poprzez Rudy’ego Giulianiego, Mitta Romneya, a potem znów Rudy’ego. Z każdym z nich pracowałem wcześniej, wszystkich szanowałem, każdy był wiarygodny na swój sposób. Byłem bardzo uważny, ponieważ ciągle mówiono (nie mówiąc już o działającej presji), że powinienem poprzestać na stanowisku zastępcy sekretarza, ale – rzecz jasna – nie taki był mój wybór. To, co stało się potem, pokazało, w jakim stylu Trump podejmuje decyzje; było też (albo powinno być) ostrzegawczą lekcją.

Początkowi „główni kandydaci” byli bardzo konserwatywni, jeśli chodzi o poglądy filozoficzne, ale pochodzili z różnych środowisk, reprezentowali różne punkty widzenia, mieli różny styl, różne zalety i wady. Czy byli wśród nich (oraz innych, jak senator z Tennessee, Bob Corker, czy były gubernator Utah, Jon Huntsman) ludzie o wspólnych, jednolitych, umożliwiających realizację konkretnych zadań atrybutach, których Trump poszukiwał? Najwyraźniej nie, a obserwatorzy powinni byli zapytać: jaka jest główna zasada doboru personelu Trumpa? Może by tak wyznaczyć Giulianiego na prokuratora generalnego, stanowisko, do którego jest stworzony? Dlaczego nie powołać Romneya na szefa personelu Białego Domu? Wniósłby na tę pozycję swoje niezaprzeczalne umiejętności planowania strategicznego i zarządzania. Albo Gingrich, ze swoim wieloletnim doświadczeniem, jako kreatywny teoretyk na stanowisku króla polityki wewnętrznej Białego Domu?

Czy Trump szukał ludzi z „głównej obsady”. Wiele zrobiono szumu wokół jego rzekomej niechęci do moich wąsów. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale powiedział mi, że nigdy nie były dla niego czymś szczególnym, zwłaszcza że jego ojciec również nosił wąsy. Może to coś dla psychiatrów i tych, którzy interesują się Zygmuntem Freudem, ja się do nich nie zaliczam i nie wierzę, żeby mój wygląd odegrał jakąś rolę w podejmowaniu decyzji przez Trumpa. Jeśli jednak tak było, niech Bóg ma w opiece nasz kraj. Atrakcyjne kobiety – to już inna sprawa. Kluczowym czynnikiem była lojalność, której bez wątpienia dowiódł Giuliani, gdy na początku października ujawniono taśmę z programu Access Hollywood. Ponoć Lyndon Johnson kiedyś powiedział o swoim asystencie: – Chcę prawdziwej lojalności. Chcę, żeby pocałował mój tyłek w oknie Macy’ego w samo południe i powiedział, że pachnie różami. – Kto by przypuszczał, że Trump czyta tak dużo historii? Giuliani był potem bardzo dla mnie łaskawy, kiedy po wycofaniu się z kołowrotu zajęć sekretarza stanu powiedział: – Pewnie wybrałbym Johna. Myślę, że jest świetny3.

Prezydent elekt zadzwonił do mnie 17 listopada, a ja pogratulowałem mu zwycięstwa. Zrelacjonował swoją niedawną rozmowę z Władimirem Putinem i Xi Jinpingiem, mówił o czekającym go spotkaniu z premierem Japonii, Shinzo Abe. – Zaprosimy tu pana w najbliższych dniach – obiecał – rozpatrujemy pana osobę do różnych wariantów. – Następnego dnia pojawiły się pierwsze oświadczenia o propozycjach składu personelu prezydenta: Jeff Sessions jako prokurator generalny (co eliminowała Giulianiego jako kandydata na to stanowisko), Mike Flynn – jako doradca ds. bezpieczeństwa narodowego (stosowne wynagrodzenie za wierną służbę podczas kampanii) oraz Mike Pompeo jako dyrektor CIA. (Kilka dni po ogłoszeniu nominacji Flynna Henry Kissinger powiedział mi: – Odejdzie w ciągu roku. – Chociaż nie mógł wtedy wiedzieć, co się miało zdarzyć, Kissinger zdawał sobie sprawę, że Flynn nie nadaje się na to stanowisko). Gdy minęło trochę czasu, pojawiło się więcej kandydatów do obsady głównych stanowisk w Białym Domu i gabinecie. 23 listopada zaproponowano gubernator Karoliny Południowej, Nikki Haley, na stanowisko ambasadora Stanów Zjednoczonych przy ONZ, z rangą członka gabinetu – dziwaczny krok w sytuacji, gdy nadal nie wybrano sekretarza stanu. Haley nie miała kwalifikacji na to stanowisko, ale było ono idealne dla kogoś z ambicjami prezydenckimi, aby odfajkować rubrykę „polityka zagraniczna” w swoim CV. W randze członka gabinetu czy nie, ambasador przy ONZ to urząd państwowy, a spójna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych oznacza tylko jednego sekretarza stanu. I to jest właśnie Trump – obsadzał niższe rangą stanowiska w środowisku Departamentu Stanu, nie mając jeszcze kandydata na sekretarza. Kłopoty musiały nadejść, co stało się dla mnie szczególnie jasne, gdy usłyszałem od personelu Haley, że Trump rozważa jej kandydaturę na ten urząd. Haley, jak mi powiedziano, odrzuciła tę propozycję z powodu braku doświadczenia, które, rzecz jasna, miała nadzieję zdobyć, piastując urząd ambasadora przy ONZ4.

Jared Kushner, którego Paul Manafort przedstawił mi podczas kampanii, zadzwonił do mnie w Święto Dziękczynienia. Zapewnił, że jestem „wciąż brany pod uwagę” jako kandydat na sekretarza stanu i w „wielu innych kontekstach. Donald jest wielkim pana fanem, jak my wszyscy”. Tymczasem „New York Post” doniósł o decyzjach zapadających w posiadłości Mar-a-Lago w Święto Dziękczynienia, cytując jedno źródło: „Donald przechadzał się, pytając wszystkich dookoła, kto powinien być jego sekretarzem stanu. Krytykowano Romneya i wielu ludzi, takich jak Rudy. Jest też wielu zwolenników Johna Boltona”5. Wiedziałem, że powinienem był więcej pracować przy prawyborach w Mar-a-Lago! Byłem oczywiście wdzięczny za znaczące poparcie wśród proizraelsko nastawionych Amerykanów (zarówno Żydów, jak i ewangelików), zwolenników drugiej poprawki, Amerykanów pochodzenia kubańskiego, wenezuelskiego, tajwańskiego i ogólnie konserwatystów. Wielu ludzi dzwoniło do Trumpa i jego doradców w mojej sprawie, co stanowiło część starej jak świat procedury lobbowania w okresie przejściowym.

Narastający bałagan okresu przejściowego coraz wyraźniej odzwierciedlał nie tylko porażki organizacyjne, ale i styl podejmowania decyzji przez Trumpa. Charles Krauthammer, jego ostry krytyk, wyznał, że mylił się wcześniej, gdy charakteryzował jego zachowanie, porównując je do zachowania jedenastolatka. – Pomyliłem się o dziesięć lat – zauważył Krauthammer. – On jest jak roczne dziecko. Na wszystko patrzy przez pryzmat korzyści dla Donalda Trumpa. – Tak właśnie z zewnątrz wyglądał proces doboru personelu. Jeden ze strategów Republikanów powiedział mi, że najlepszą metodą prowadzącą na fotel sekretarza stanu, jest pozostanie „ostatnim na placu boju”.

Wiceprezydent elekt Pence zadzwonił do mnie 29 listopada, żeby poprosić o spotkanie w Waszyngtonie następnego dnia. Znałem Pence’a z jego służby w Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów; był solidnym stronnikiem silnej polityki bezpieczeństwa narodowego. Rozmawialiśmy swobodnie o wielu kwestiach dotyczących polityki zagranicznej i obrony, ale uderzyło mnie, gdy powiedział o obsadzie Departamentu Stanu: – Nie spodziewałbym się podjęcia tej decyzji zbyt szybko. – Biorąc pod uwagę późniejsze doniesienia prasy informujące, że Giuliani wycofał swoją kandydaturę na urząd sekretarza stanu mniej więcej w tym samym czasie, mogło to oznaczać, że cały proces selekcji na to stanowisko zaczynał się od nowa, co było zapewne ewenementem na tym etapie okresu przejściowego.

Gdy następnego dnia pojawiłem się w biurach administracji Trumpa, Jeb Hensarling, członek Izby Reprezentantów, właśnie wychodził po spotkaniu z Pence’em. Mówiono, że Hensarling był tak pewny, że zajmie stanowisko w Departamencie Skarbu, że polecił swojemu personelowi rozpoczęcie planowania pracy. Nie został mianowany, podobnie jak członkini Izby Reprezentantów, Cathy Rodger, która odkryła, że nie będzie sekretarzem Departamentu Zasobów Wewnętrznych, choć wcześniej powiedziano jej, że tak się stanie. To samo dotyczyło byłego senatora Scotta Browna, który dowiedział się, że nie obejmie stanowiska sekretarza ds. weteranów. Model postępowania był klarowny. Pence i ja odbyliśmy przyjacielską półgodzinną pogawędkę, podczas której przytoczyłem, podobnie jak to się zdarzało w rozmowach z Trumpem, słynną odpowiedź Achesona. Zapytany o przyczynę swojej świetnej relacji z prezydentem Trumanem, miał powiedzieć: – Nigdy nie zapomniałem, kto jest prezydentem, a kto sekretarzem stanu. A on także nie zapominał.

Pierwszego grudnia Trump ogłosił Jima Mattisa sekretarzem Departamentu Obrony, ale niepewna sytuacja Departamentu Stanu wciąż się utrzymywała. Następnego dnia odwiedziłem wieżowiec Trump Tower, ponieważ miałem tam wywiad, i czekałem w lobby wraz z prokuratorem generalnym i jednym z senatorów. Jak zwykle prezydent elekt nie trzymał się rozkładu zajęć: z biura wyszedł nie kto inny jak były sekretarz Departamentu Obrony, Bob Gates. Domyśliłem się potem, że Gates był tam, aby lobbować za Rexem Tillersonem na stanowisko sekretarza ds. energii lub sekretarza stanu, ale wtedy nie dał po sobie poznać, jaką ma misję, wymieniliśmy tylko uprzejmości. W końcu wszedłem do biura Trumpa na ponadgodzinne spotkanie, w którym brał udział Reince Priebus (wkrótce miał zostać szefem personelu Białego Domu) i Bannon (który miał objąć stanowisko głównego stratega administracji). Rozmawialiśmy o punktach zapalnych na świecie, większych zagrożeniach strategicznych, takich jak Rosja i Chiny, o terroryzmie i rozprzestrzenianiu broni jądrowej. Zacząłem od historyjki z Danem Achesonem i inaczej niż podczas poprzednich spotkań z Trumpem, tym razem ja mówiłem najwięcej, odpowiadając na pytania zebranych. Sądziłem, że Trump słucha uważnie; nie dzwonił ani nie odbierał żadnych telefonów, nie przerywano nam, aż do chwili, gdy weszła Ivanka Trump, aby porozmawiać o sprawach rodzinnych, a może próbowała go delikatnie naprowadzić na trzymanie się planu dnia.

Wyjaśniałem, dlaczego Departament Stanu potrzebuje rewolucji kulturalnej jako skutecznego instrumentu polityki, gdy Trump zapytał: – Skoro już rozmawiamy o sekretarzu Departamentu Stanu, czy przyjąłby pan stanowisko zastępcy? – Powiedziałem, że nie, tłumacząc, iż departamentem nie da się dobrze kierować z tego poziomu. Co więcej, czułbym się niezręcznie, pracując dla kogoś, kto wie, że ja także rywalizowałem o jego stanowisko. Być może ciągle by się zastanawiał, czy nie jest mu aby potrzebny degustator potraw. Po spotkaniu Trump uścisnął mi obie dłonie i powiedział: – Jestem pewny, że będziemy razem pracować.

Następnie w małej sali konferencyjnej odbyło się spotkanie w węższym gronie: Priebus, Bannon i ja. Obaj przyznali, że rozmowa z prezydentem wypadła „nad wyraz dobrze”, jeśli chodzi o zakres i szczegóły dyskusji. Niemniej naciskali, bym przyjął posadę zastępcy sekretarza; tym samym zdałem sobie sprawę, że nie sądzą, bym miał szansę na główne stanowisko. Ponownie wyjaśniłem, dlaczego posada zastępcy była dla mnie nie do przyjęcia. Następnego dnia dowiedziałem się, że Trump spotka się z Tillersonem w sprawie objęcia urzędu sekretarza stanu. Pierwszy raz usłyszałem wtedy to nazwisko w tym kontekście, stało się więc jasne, czemu Priebus i Bannon namawiali mnie na przyjęcie pozycji zastępcy. Ani Trump, ani pozostali nie podjęli tematu zatwierdzania nominacji przez senat. Większość nominowanych przez Trumpa mogła się spodziewać znaczącego, a nawet jednomyślnego sprzeciwu Demokratów. Poglądy znanego izolacjonisty, Randa Paula, oznaczały, że będę miał problem, ale kilku senatorów Republikanów (m.in. John McCain, Lindsey Graham czy Cory Gardner) zapewniło mnie, że jego sprzeciw zostanie przezwyciężony. Niemniej po tym spotkaniu zespół Trump Tower nie odezwał się do mnie, byłem więc przekonany, że pozostanę póki co zwykłym obywatelem.

Jednakże nominacja Tillersona z 13 grudnia wyzwoliła tylko kolejną falę spekulacji (za i przeciw) na temat mojej ewentualnej kandydatury na zastępcę. Jeden z doradców Trumpa zachęcał mnie w ten sposób: – Za piętnaście miesięcy będzie pan sekretarzem. Oni wiedzą, że on (Tillerson) ma swoje ograniczenia. – Jednym z tych ograniczeń była jego relacja z czasów współpracy ExxonMobil z Władimirem Putinem i Rosją, właśnie wtedy, gdy Trumpa zaczęto stopniowo coraz bardziej krytykować za „zmawianie się” z Moskwą w celu pokonania Hillary Clinton. Podczas gdy Trump ostatecznie został oczyszczony z tego zarzutu, jego reakcją obronną było uparte ignorowanie lub zaprzeczanie temu, że Rosja na dużą skalę miesza się w wybory w Stanach Zjednoczonych i w wiele innych, szerzej – w publiczną debatę polityczną. Inni oponenci, jak Chiny, Iran, Korea Północna, również się mieszali. W wygłaszanych w tym czasie komentarzach podkreślałem powagę sytuacji, w której siły zewnętrzne mieszają się do naszej polityki. Na początku stycznia McCain podziękował mi, mówiąc, że jestem „człowiekiem zasad”, co raczej nie zjednałoby mi Trumpa, gdyby o tym wiedział.

W Departamencie Obrony również panował chaos związany z posadą zastępcy sekretarza, gdyż Mattis naciskał na kandydaturę Michele Flournoy, urzędniczkę epoki Obamy. Demokratka Flournoy sama mogła być sekretarzem obrony w przypadku wygranej Clinton, ale dlaczego Mattis chciał, żeby uczestniczyła w administracji Republikanów, trudno zrozumieć6. Następnie Mattis naciskał, by Anne Paterson, zawodowa oficer Służby Zagranicznej, zajęła kluczowe stanowisko podsekretarza obrony ds. polityki. Pracowałem kilka razy z Paterson, wiedziałem więc, że pod względem poglądów filozoficznych jest odpowiednia na wysokie stanowisko polityczne w liberalnej administracji demokratycznej, ale nie w Republikańskiej. Senator Ted Cruz pytał Mattisa o Paterson, ale ten nie był w stanie, albo nie chciał, wyjaśnić motywów swego poparcia dla niej i nominacja, przy wzmagającej się opozycji ze strony senatorów Republikanów i innych, ostatecznie upadła. Całe to zamieszanie sprawiło, że Graham i inni radzili mi, abym pozostał poza administracją na początkowym etapie jej działania i poczekał przez jakiś czas, zanim do niej dołączę, co uznałem za przekonujące.

Przez pewien czas rozważano moją kandydaturę na stanowisko dyrektora Wywiadu Narodowego, ale ostatecznie, na początku stycznia, zajął je były senator Dan Coats. Sądziłem, że urząd ten, utworzony przez Kongres po atakach z 11 września w celu lepszej koordynacji środowiska wywiadowczego, był pomyłką. Stał się on po prostu biurokratyczną fasadą. Wyeliminowanie lub zasadniczo ograniczenie roli urzędu dyrektora to pomysł, którego podjąłbym się z entuzjazmem, ale szybko zrozumiałem, że Trump nie był zbytnio zainteresowany czymś, co okazałoby się z pewnością ciężką harówką polityczną. W zaistniałej sytuacji przedłużającej się, niemal irracjonalnej wojny Trumpa ze środowiskiem wywiadu miałem szczęście, że nie przytrafiło mi się stanowisko dyrektora.

Okres przejściowy prezydentury Trumpa zakończył się dla mnie zatem bez widoków na dołączenie do jego administracji. Zracjonalizowałem sobie taki obrót spraw, konkludując, że jeśli sposób podejmowania decyzji (oględnie mówiąc) przez Trumpa po inauguracji miałby być tak niekonwencjonalny i nieobliczalny jak w przypadku doboru personelu, lepiej pozostać poza administracją. Szkoda, że nie można było tego powiedzieć o naszym kraju.

Wtedy, po niespełna miesiącu pracy administracji, Mike Flynn dokonał samozniszczenia. Zaczęło się od tego, że zaczęto go krytykować za rzekome uwagi pod adresem ambasadora Rosji Siergieja Kisliaka. Dobrze go znałem; był moim odpowiednikiem w Moskwie w czasach, gdy pełniłem funkcję podsekretarza stanu ds. kontroli zbrojeń i bezpieczeństwa międzynarodowego w administracji George’a W. Busha. Krytyka ta wzmogła się dramatycznie, kiedy Flynn rzekomo okłamał Pence’a i innych na temat rozmowy z Kisliakiem. Nigdy nie pojąłem, dlaczego miałby kłamać na temat niewinnej rozmowy. To, co powiedzieli mi starsi asystenci pracujący w administracji, a i sam Trump potwierdził kilka dni później, miało większy sens – to mianowicie, że stracili zaufanie do Flynna w związku z jego niezadowalającymi wynikami (tak jak przewidział Kissinger), a „kwestia rosyjska” była po prostu tylko wygodnym pretekstem. Flynn podał się do dymisji 13 lutego, po dniu „burzy i naporu” w Białym Domu, kilka godzin po otrzymaniu przez Kellyanne Conway nieuczciwego i niefortunnego zadania, aby przekazać drapieżnemu korpusowi dziennikarzy, że Flynn cieszy się pełnym zaufaniem Trumpa. Zamieszanie i nieład znajdowały się w rozkwicie.

Chaos dotknął też, niestety, personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego w pierwszych trzech tygodniach pracy administracji. Wybory tegoż personelu były w rozsypce, gdyż dyrektor CIA, Mike Pompeo, osobiście podjął zdumiewający, omal kuriozalny krok, odmawiając pozwolenia na dostęp do „wrażliwych tajnych informacji” jednemu z ludzi Flynna, który pełnił funkcję starszego dyrektora, a więc jedno ze stanowisk wysokiego szczebla w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego7. Odmowa ta, jak wszyscy wiedzieli, skutecznie uniemożliwiła temu człowiekowi pracę w RBN, była więc dotkliwym uderzeniem we Flynna. Musiał on również stoczyć liczne batalie z zawodowymi urzędnikami państwowymi, wyznaczonymi do pracy w RBN podczas kadencji Obamy, ale – jak to jest przyjęte – pełniących wciąż swoje stanowiska w chwili objęcia prezydentury przez Trumpa. Batalie te przyniosły rozlew biurokratycznej krwi w Białym Domu i w Eisenhower Executive Office Building, wielkim, szarym, granitowym gmachu w stylu wiktoriańskim, będącym siedzibą wielkiej rzeszy personelu RBN.

Podobnie było z jedną ze sztandarowych kwestii podejmowanych w kampanii wyborczej – zahamowaniem nielegalnej imigracji. W pierwszych tygodniach potknięcia Białego Domu następowały jedno po drugim, pomyłka goniła pomyłkę, przy usiłowaniu wydawania rozporządzeń wykonawczych i dyrektyw politycznych. Konflikty prawne były nieuchronne i istniało prawdopodobieństwo, że będą gorąco dyskutowane w sądach, pełnych urzędników mianowanych w ciągu ośmioletniej kadencji Obamy. Jednak Biały Dom w kwestii imigracji uparcie trwał przy początkowych porażkach, zdradzając brak przygotowania do okresu przejściowego i wewnętrznej koordynacji. Telegram z Dissent Channel (platforma komunikacyjna dla funkcjonariuszy zatrudnionych przez Departament Stanu, w ramach której mogą wyrażać konstruktywną krytykę polityki rządu – przyp. tłum.) w Departamencie Stanu, mający mieć charakter wewnętrzny, trafił do Internetu. Podpisało go ponad tysiąc pracowników, którzy skrytykowali inicjatywę imigracyjną. Był to smakowity kąsek dla prasy, choć zawierał słabe, niespójne i kiepsko zaprezentowane argumenty. Nie wiadomo dlaczego, niemniej argumenty te i im podobne, sformułowane przez komentatorów ze środków masowego przekazu i oponentów komitetów Kongresu, pozostały bez odpowiedzi. Kto był za to odpowiedzialny? Jaki był plan?

Co zaskakujące, Tillerson zadzwonił do mnie trzy dni po zatwierdzeniu 23 stycznia swojej nominacji na członka Komisji Spraw Zagranicznych Senatu przewagą głosów 11 do 10 po linii partyjnej, wyciągając mnie z zebrania korporacyjnej rady nadzorczej. Rozmowa trwała pół godziny, dyskutowaliśmy głównie o sprawach organizacyjnych Departamentu Stanu i o przebiegu procesu decyzyjnego między agencjami. Tillerson, elegancki i profesjonalny, wcale nie był zainteresowany moją osobą jako swoim zastępcą. Ja na jego miejscu oczywiście czułbym to samo. Później Tillerson powiedział Elliotowi Abramsowi, którego również brał pod uwagę, że chce kogoś, kto pracowałby za kulisami, popierając go, a nie kogoś, kto przyciągałby uwagę publiczną, jak ja w ONZ czy komentator stacji Fox. Tillerson zapytał, czy jestem zainteresowany jakimkolwiek innym stanowiskiem w departamencie poza zastępcą, a ja powiedziałem, że nie, bo już mam gorszą opcję jako ambasador przy ONZ. Tillerson zaśmiał się, a potem rozmawialiśmy o często napiętych stosunkach między sekretarzami i ambasadorami przy ONZ. Było jasne, że nie rozmawiał wcześniej z Haley o ich relacjach i nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z tą tykającą bombą.

Martwiło mnie, że Tillerson jest otwarty na przejęcie go przez biurokrację Departamentu Stanu. Przez całe czterdzieści jeden lat pracował w spółce Exxon, w środowisku, gdzie panowały klarowne wyznaczniki postępowania, surowa, sterowana przez raporty tyrania zysków i strat, gdzie kultura korporacji nie była bynajmniej przedmiotem rewolucyjnych zmian idących od środka. Po latach spędzonych na szczycie hierarchii w Exxon, wierząc, że wszyscy jego podwładni grają w jednej drużynie, byłoby dziwne, gdyby Tillerson, urzędujący na siódmym piętrze w apartamencie sekretarza stanu nie myślał tak samo o karierowiczach z niższych pięter lub tych, którzy byli oddelegowani w różne miejsca na świecie. Ze względu na środowisko Tillerson powinien był otoczyć się ludźmi obeznanymi z mocnymi i słabymi stronami służb dyplomatycznych i administracji państwowej, ale on wybrał zupełnie inną drogę. Nie szukał rewolucji kulturalnej (tego, co ja bym robił) ani nie objął „placówki” (jak określali to miejsce wszyscy, którzy tam pracowali), nie próbował też panować nad biurokracją bez jej fundamentalnej zmiany (jak Jim Baker). Zamiast tego izolował się wraz z kilkoma zaufanymi asystentami i przyszło mu za to zapłacić sporą cenę.

Ale po kraksie Flynna, uczciwie czy nieuczciwie, stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, którego wcześniej nie brałem pod uwagę z racji tego, że Flynn był bardzo blisko Trumpa, czekało wolne. Prasa spekulowała, że jego następcą będzie kolejny generał, wymieniano Davida Petraeusa, Roberta Harwooda (wcześniej w marynarce, obecnie w koncernie zbrojeniowym Lockheed; kandydaturę tę energicznie forsował Mattis) czy Keitha Kellogga (przez długi czas zwolennik Trumpa, a teraz sekretarz wykonawczy RBN). Wydawało się, że Tillersona to nie interesuje, co było kolejnym zwiastunem kłopotów, zarówno dlatego że oznaczało, że nie miał on dostępu do tych informacji, jak i dlatego. że raczej nie zdawał sobie sprawy z tego, że mógłby mieć problem, gdyby sprzymierzeniec Mattisa otrzymał to stanowisko, utrudniając tym samym potencjalnie relacje Tillersona z Białym Domem. I rzeczywiście artykuły w prasie wskazywały, że Tillerson trzyma się na uboczu8.

Siedemnastego lutego Bannon zaprosił mnie na spotkanie do Mar-a-Lago podczas weekendu, w którym świętowano Dzień Prezydenta. Tego dnia na Twitterze pojawił się post Joego Scarborougha z programu telewizyjnego, emitowanego przez stację MSNBC: „Jestem zdecydowanie przeciwny kandydaturze @AmbJohnBolton na stanowisko sekretarza stanu. Jednak były ambasador przy ONZ to jakby Thomas Jefferson w Paryżu w porównaniu z Michaelem Flynnem”. W świecie Trumpa coś takiego mogło mi pomóc. W Mar-a-Lago jakiś gość powiedział mi, że słyszał, jak Trump kilka razy powiedział: – Bolton zaczyna mi się naprawdę podobać. – Czy już wcześniej nie wspominałem, że powinienem był więcej pracować z tymi ludźmi? Trump przesłuchał trzech kandydatów: generała broni H.R. McMastera, autora Dereliction of Duty, świetnego studium o relacjach cywili i wojskowych w Stanach Zjednoczonych; generała broni Roberta Caslena, nadinspektora akademii wojskowej West Point, oraz mnie. Poznałem McMastera wiele lat wcześniej, podziwiałem go za gotowość do przyjmowania kontrowersyjnych stanowisk. Gdy pierwszy raz spotkałem Caslena, widziałem w nim ujmującego i wysoce kompetentnego urzędnika. Na spotkaniu obaj byli w pełnym umundurowaniu, demonstrując swoje umiejętności marketingowe. Co do mnie, ciągle miałem wąsy.

Trump przywitał mnie ciepło, mówiąc, jak bardzo mnie szanuje oraz, że miło mu rozważać moją kandydaturę na stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Zapytał, czy zastanawiam się nad jakimś „tytułem jak Bannon” (który wraz z Priebusem i Kushnerem siedział w prywatnym barze na pierwszym piętrze rezydencji Mar-a-Lago), zdając relację na temat kwestii strategicznych. Zatem najwidoczniej mógłbym być jednym z wielu „asystentów prezydenta”, których już i tak było zbyt wielu w Trumpowskim Białym Domu – nie zadano sobie za wiele trudu, by zdefiniować ich rolę i zakres odpowiedzialności. Ten pomysł nie miał mojej akceptacji, zatem uprzejmie odmówiłem, gdyż byłem zainteresowany jedynie stanowiskiem doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Jak to kiedyś podobno powiedział Henry Kissinger: – Nigdy nie przyjmuj pracy w rządzie, jeśli nie masz skrzynki odbiorczej.

Prezydent zapewniał mnie, że następca Flynna będzie miał wolną rękę w kwestiach organizacyjnych i personalnych, co dla mnie miało podstawowe znaczenie, jeśli miałbym skutecznie kierować personelem RBN oraz kontaktami z innymi agencjami. Omówiliśmy szereg problemów światowych, robiąc tour d’horizon, jak nazywano przegląd sytuacji w Departamencie Stanu, a Trump wtrącił w pewnym momencie: – To jest świetne. John brzmi tak samo, jak w telewizji. Mógłbym słuchać i słuchać. Podoba mi się. – Kushner zapytał: – Jest pan bardzo kontrowersyjny; ludzie albo pana kochają, albo nienawidzą. Jak pan sobie z tym radzi? – Już miałem odpowiedzieć, gdy Trump stwierdził: – Tak, to tak jak ze mną! Ludzie albo mnie uwielbiają, albo nie znoszą. John i ja jesteśmy tacy sami. – Powiedziałem tylko, że powinno się być ocenianym za swoje czyny, i wyliczyłem kilka spraw, które uważałem za swoje osiągnięcia w polityce zagranicznej. Spotkanie zakończyła rozmowa o Rosji; Trump powiedział: – Widziałem pana, gdy mówił pan o INF – odnosząc się do traktatu INF (układu USA i ZSRR z 1987 roku o całkowitej likwidacji pocisków rakietowych pośredniego zasięgu – przyp. tłum.). Następnie wyjaśnił, dlaczego uważa za niesprawiedliwe, że żaden inny kraj oprócz Rosji i Ameryki (taki jak Chiny, Iran czy Korea Północna) nie został zmuszony do takich ograniczeń, oraz że Rosja pogwałciła ten układ. To było prawie to samo, co mówiłem wcześniej, nie miałem więc wątpliwości, że Trump stale ogląda i chłonie informacje z telewizji Fox News! Zasugerowałem, że powinniśmy skłonić Putina, żeby zastosował się do zobowiązań Rosji z traktatu INF, inaczej my się z niego wycofamy, z czym Trump się zgodził.

Gdy wychodziliśmy, Bannon powiedział: – To było świetne. – Niemniej i tak miałem wrażenie, że Trump wybierze któregoś z generałów. Wróciłem do hotelu, potem dostałem od Bannona i Priebusa zaproszenie na śniadanie na następny dzień w Mar-a-Lago. Priebus sugerował alternatywę dla stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, mówiąc o Trumpie: – Pamiętaj, z kim masz do czynienia. – Obiecali mi realne wpływy, dostęp do niego, przyznali, że rotacja w administracji jest nieuchronna, chcąc przez to powiedzieć, że w końcu zostanę sekretarzem stanu lub coś podobnego. Bazując na moim doświadczeniu w pracy rządowej, wyjaśniłem, że kierowanie urzędem wymaga kontroli tego urzędu, a nie tylko jego obserwacji z Białego Domu. Praca RBN polega na koordynacji agencji zajmujących się sprawami bezpieczeństwa narodowego, a do tego zadania trzeba kogoś, kto ma doświadczenie na niższych poziomach, wie, jak one działają lub dlaczego nie działają. Nie zrobiłem żadnego wrażenia. Myślę, że Trump w rzeczywistości wcześniej powiedział im: – Weźcie go do administracji, będzie mógł nas bronić w telewizji. – To była ostatnia rzecz, którą miałbym zamiar zrobić; w odniesieniu do polityki miałem niewiele wspólnego z artykułowaniem opinii. W pewnym momencie Bannon zwrócił się do mnie: – Niech mi pan pomoże, panie ambasadorze. – Właśnie starałem się robić, jemu jednak chodziło o to, żebym mu zdradził, co może jeszcze skłonić mnie do dołączenia do administracji.

Podczas powrotnego lotu do Waszyngtonu dzięki wi-fi dowiedziałem się, że Trump wybrał McMastera. Nie była to niespodzianka, ale to, co Trump powiedział, stanowiło pewne zaskoczenie: – Znam Johna Boltona. Będziemy prosić go, żeby z nami pracował na nieco innym stanowisku. John to świetny gość. Odbyliśmy z nim kilka bardzo dobrych spotkań. On ma dużą wiedzę i wiele dobrych pomysłów, z którymi, muszę przyznać, w pełni się zgadzam. A zatem będziemy rozmawiać z Johnem o innym stanowisku.

Z pewnością nikomu nie wyjaśniałem, jaką funkcję uważam za najodpowiedniejszą dla siebie, na pewno nie Kushnerowi, który niedługo potem napisał do mnie wiadomość: „Wspaniale spędzony czas – naprawdę chcemy cię w naszym zespole. Porozmawiajmy w tym tygodniu, znajdźmy właściwe dla ciebie miejsce, bo masz mnóstwo do zaoferowania, to unikalna szansa, żeby zrobić coś dobrego”. Madeleine Westerhout, sekretarka Trumpa, zadzwoniła do mnie we wtorek, ale miałem wyciszony telefon i nie odebrałem. Jak było do przewidzenia, gdy oddzwaniałem, Trump był bardzo zajęty, więc spytałem Westerhout, czy wie, o co chodziło, obawiając się naporu na całej linii. Powiedziała: – Prezydent chciał tylko powiedzieć panu, jaki pan jest wspaniały. – Chciał też podziękować mi za to, że przybyłem do Mar-a-Lago. Powiedziałem, że to bardzo miłe i że, nie chcąc burzyć jego programu dnia, nie musi dzwonić ponownie; miałem nadzieję, że w ostatniej chwili uniknę kłopotów. Kilka dni potem Westerhout, wtedy zawsze pełna entuzjazmu, pozostawiła dla mnie wiadomość, że prezydent chce się ze mną zobaczyć. Byłem przekonany, że przedstawią mi jakieś niejasne stanowisko, ale na szczęście wyjechałem z kraju na prawie dwa tygodnie i znowu w ostatnim momencie uniknąłem kłopotów.

Nie można jednak było cały czas uciekać i w końcu moje spotkanie z Trumpem zostało wyznaczone na 23 marca, po lunchu z McMasterem, w całym bałaganie Białego Domu. Dla jasności napisałem wiadomość do Bannona: Jestem zainteresowany jedynie stanowiskiem sekretarza stanu albo doradcy ds. bezpieczeństwa, a żadne z nich, z tego, co wiem, nie jest wolne. Zbieg okoliczności sprawił, że wszedłem do Zachodniego Skrzydła po raz pierwszy w ciągu dziesięciu lat akurat w momencie, gdy na zewnątrz tłoczyli się dziennikarze czekający na wywiad z Republikańskimi członkami Izby Reprezentantów. Chodziło o spotkanie z Trumpem w sprawie bezowocnych zresztą prób zmierzających do zniesienia tzw. Obamacare (ustawy reformującej system opieki zdrowotnej podpisanej przez Baracka Obamę w 2010 roku – przyp. tłum.). Właśnie coś takiego było mi potrzebne, nawet jeżeli nie miałem zamiaru odpowiadać na jakiekolwiek pytania. Jednakże w epoce Twittera nawet historia bez znaczenia może stać się znacząca, bo pewien reporter umieścił taki post:

GLENN THRUSH John Bolton właśnie wszedł do Zachodniego Skrzydła. Zapytałem go, czym się zajmuje, a on uśmiechnął się i odrzekł: „Zdrowiem!!!” (dosł. opieką zdrowotną – przyp. tłum.).

Później dowiedziałem się, że gdy tak szedłem, Bob Costa z „Washington Post” napisał na Twitterze:

ROBERT COSTA Trump chce włączyć Johna Boltona do swojej administracji. To dlatego Bolton jest dziś w Białym Domu jako powiernik Trumpa. Pogawędka trwa.

Zjadłem lunch w bardzo przyjemnym towarzystwie generała McMastera, dyskutując o Iraku, Iranie i Korei Północnej, a potem poszliśmy do Gabinetu Owalnego, aby zobaczyć się z Trumpem, który właśnie kończył lunch z sekretarzem skarbu, Stevenem Mnuchinem, i Nelsonem Peltzem, nowojorskim finansistą.

Trump siedział przy biurku Resolute, które było całkiem puste w odróżnieniu od biurka w jego biurze w Nowym Jorku – to zawsze wydawało się zawalone gazetami, raportami i notatkami. Kazał zrobić nam obu zdjęcie, a potem McMaster i ja usiedliśmy naprzeciwko niego i rozpoczęła się dyskusja. Rozmawialiśmy przez chwilę o staraniach o zniesienie ustawy Obamacare, a potem przeszliśmy do kwestii Iranu i Korei Północnej, powtarzając w większości to, co omawialiśmy z McMasterem w czasie lunchu. Trump powiedział: – Pan i ja zgadzamy się we wszystkim oprócz Iraku. – Odparłem: – Tak, ale nawet w tej sprawie obaj jesteśmy zgodni, że decyzja Obamy o wycofaniu stamtąd wojsk amerykańskich doprowadziła nas do problemów, które mamy tam teraz. – Trump powiedział wtedy: – Nie teraz, ale we właściwej chwili i we właściwym miejscu poproszę pana, aby dołączył pan do mojej administracji. Pan się zgodzi, prawda? – Roześmiałem się, podobnie jak sam Trump i McMaster, chociaż czułem się w jego obecności niekomfortowo, i odpowiedziałem: – Oczywiście – mając poczucie, że znowu uniknąłem czegoś, czego wcześniej się obawiałem. Bez presji, bez pośpiechu i bez żadnej mglistej posady w Białym Domu bez skrzynki odbiorczej.

Spotkanie trwało około dwudziestu minut, potem ja i McMaster wyszliśmy, zatrzymując się po drodze przy biurze Bannona. Bannon i ja pogadaliśmy przez chwilę niezobowiązująco z Priebusem, wpadliśmy w holu na Seana Spicera, a potem na wiceprezydenta, który przywitał mnie ciepło. Panująca tu atmosfera nasuwała skojarzenia z bursą, gdzie studenci wędrują po wszystkich pokojach, gawędząc o tym i owym. Czy ci ludzie nie znajdowali się aby w środku kryzysu, usiłując znieść ustawę Obamacare, co było jedną ze sztandarowych kwestii kampanii Trumpa w 2016 roku? To z pewnością nie był Biały Dom, który pamiętałem z czasów poprzednich administracji. Najbardziej złowieszcza rzecz, jaką usłyszałem od Pence’a, brzmiała: – Naprawdę cieszę się, że do nas dołączasz. – Nie wiedziałem, że właśnie to robię! Wyszedłem w końcu mniej więcej kwadrans po drugiej, ale miałem uczucie, że mógłbym kręcić się tam całe popołudnie.

Wiedziałem, że taki model kontaktów z Trumpem w Białym Domu może trwać bez końca, i do pewnego stopnia tak było. Ale ja na finiszu pierwszych stu dni jego prezydentury byłem pewny tylko tego, co byłem gotów robić i czego robić nie mogłem. Ostatecznie, jak powiada Katon Młodszy w jednej z ulubionych sztuk Jerzego Waszyngtona (i było to też jedno z ulubionych powiedzeń tego prezydenta): „Gdy występek bierze górę i niegodziwi ludzie są u władzy, honorowym wyjściem jest pozostawanie poza polityką” (tłumaczenie Maria Sawińska).

Życie za prezydentury Trumpa nie przypominało jednak losów Katona, tytułowego bohatera sztuki Josepha Addisona, w której Katon występuje w obronie upadającej Republiki Rzymskiej przeciwko Juliuszowi Cezarowi. Nowa administracja kojarzyła mi się raczej ze słowami piosenki zespołu The Eagles Hotel California: „Możesz wymeldować się w każdej chwili, ale nie możesz stąd odejść”.

Niedługo potem Bannon i Priebus wysłali mi wiadomość, żebym odwiedził Biały Dom w pewnej sprawie – próbowali przezwyciężyć kontrowersje między Trumpem, McMasterem i Tillersonem. Najbardziej namacalnym przejawem kłopotów był Iran, szczególnie porozumienie nuklearne z 2015 roku, które Obama uważał za swoje największe osiągnięcie (drugim była ustawa Obamacare). Umowa ta była źle pomyślana i negocjowana, jej wersja wstępna koszmarna i korzystna wyłącznie dla Iranu: niewykonalna, nieweryfikowalna i nieodpowiednia, jeśli chodzi o czas obowiązywania i zakres. Rzekomo usuwała zagrożenie, które stanowił irański program nuklearny, w rzeczywistości jednak wcale tego nie robiła. W istocie owo zagrożenie nasilała, bo stwarzała pozory rozwiązania problemu i odwracała uwagę od niebezpieczeństwa, a zniesienie sankcji gospodarczych, bardzo dla Iranu bolesnych, pozwalało Teheranowi na niezakłóconą kontynuację swojej polityki. Co więcej, umowa ta nie dotyczyła innych zagrożeń ze strony Iranu: programu rakietowego (ledwie skrywanego dążenia do wyprodukowania środków transportu broni nuklearnej); odgrywania przez Iran roli głównego bankiera terroryzmu międzynarodowego oraz innych szkodliwych działań w regionie, takich jak interwencje i wzmacnianie się Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, czyli zewnętrznych sił zbrojnych w Iraku, Syrii i Libanie, Jemenie i innych miejscach. Uwolnieni od sankcji, korzystając na transferze 150 mld dolarów przesłanych „gotówką na paletach” samolotami towarowymi i odmrożeniu około 150 mld dolarów w udziałach na całym świecie, radykalni ajatollahowie w Teheranie znów mogli działać.

Trump i inni kandydaci Partii Republikańskiej w 2016 roku prowadzili kampanię przeciwko Joint Comprehensive Plan of Action (wspólny, kompleksowy plan działania – przyp. tłum.). Tak niezgrabnie brzmiała oficjalna nazwa porozumienia z Iranem, które po inauguracji prezydentury Trumpa zostało uznane za nadające się na śmietnik. Jednak zespół Tillersona, Mattisa i McMastera udaremnił wysiłki Trumpa, który starał się wyjść z tego godnego pożałowania układu, przez co politycy ci zjednali sobie aplauz pełnych uwielbienia mediów jako „starszyzna”, powstrzymująca prezydenta przed uleganiem jego szalonym fantazjom. Gdyby tylko wiedzieli… Wielu zwolenników Trumpa uważało, że przeciwdziałają oni próbom spełnienia jego obietnic, złożonych wyborcom. McMaster nie zdobywał uznania, protestując przeciw używaniu określenia „radykalny terroryzm islamski” do opisu… radykalnego terroryzmu islamskiego. Gdy pracowałem dla Jima Bakera w Departamencie Stanu za prezydentury George’a H.W. Busha, ten, naciskany, żeby powiedział o czymś, czego Bush nie chce, często powtarzał: „John, człowiek, który został wybrany, nie chce tego robić”. To był zwykle sygnał dla mnie, żebym przestał naciskać. Jednakże w raczkującym aparacie bezpieczeństwa narodowego administracji Trumpa to, czego chce „człowiek, którego wybrano”, było jedynie jedną z wielu zmiennych statystycznych.

Na początku maja, po kolejnej dyskusji z Priebusem i Bannonem, zostałem zaproszony na spotkanie, które okazało się sesją fotograficzną z Trumpem i Pence’em w kolumnadzie, łączącej rezydencję z Zachodnim Skrzydłem. – Dobrze cię widzieć, John – przywitał mnie Trump, gdy spacerowaliśmy po kolumnadzie, otoczeni fotografami. Rozmawialiśmy o Filipinach i roszczeniach terytorialnych Chin wobec całego Morza Południowochińskiego. Gdy skończyliśmy, prezydent powiedział głośno, tak że reporterzy słyszeli: – Czy jest tu Rex Tillerson? Powinien porozmawiać z Johnem. – Po czym udał się do Gabinetu Owalnego. Priebus powiedział: – To było świetne. Chcielibyśmy, żebyś znowu regularnie tu przychodził.

Życie w Białym Domu toczyło się swoim rytmem. Pod koniec maja Trump zwolnił dyrektora FBI, Jamesa Comeya (według Bannona była to sugestia Kushnera), następnie spotkał się z ministrem spraw zagranicznych Rosji, Siergiejem Ławrowem (znałem tego Rosjanina już od dwudziestu pięciu lat), i prawdopodobnie, nie zachowując ostrożności w dyskusji o tajnych sprawach, według bezstronnej gazety „New York Times”, nazwał Comeya „świrem”9. Pod koniec maja byłem w Izraelu, aby wygłosić przemówienie i spotkać się z premierem Bibi Netanjahu, którego po raz pierwszy spotkałem za kadencji Busha. W centrum naszej uwagi znalazło się zagrożenie ze strony Iranu, co jest czymś oczywistym w rozmowie z każdym izraelskim premierem, ale Netanjahu miał także wątpliwości co do powierzenia zadania zakończenia konfliktu izraelsko-palestyńskiego Kushnerowi, którego rodzinę Netanjahu znał od wielu lat. Był na tyle wytrawnym politykiem, by nie oponować przeciwko temu pomysłowi publicznie, ale jak wielu innych zastanawiał się, dlaczego Kushner sądzi, że odniesie sukces, podczas gdy tacy ludzie jak Kissinger ponieśli porażkę.

W Białym Domu pojawiłem się ponownie w czerwcu, by spotkać się z Trumpem. Szedłem akurat z Priebusem w kierunku biura asystentów prezydenta, gdy ten dostrzegł nas przez otwarte drzwi i powiedział: – Witam pana, proszę dać mi minutę, podpisuję nominacje dla sędziów. – Bardzo chętnie dałem mu tyle czasu, ile potrzebował, ponieważ lista podpisanych przez niego nominacji rosła; w stosownym czasie miały być zatwierdzone przez sędziów Sądu Najwyższego Neila Gorsucha i Bretta Kavanaugha, a to dla konserwatystów była sprawa priorytetowa i największe osiągnięcie jego kadencji. Gdy Priebus i ja weszliśmy, pogratulowałem Trumpowi wycofania się z paryskiego porozumienia w sprawie zmian klimatu, do czego „starszyzna” nie chciała dopuścić, a co ja widziałem jako ważne zwycięstwo w potyczce z rządem światowym. Dla tych, którzy rzeczywiście niepokoili się zmianami klimatu, porozumienie paryskie było maskaradą. Podobnie jak w wielu innych przypadkach, międzynarodowe porozumienia stwarzały pozory, że dotyczą najważniejszych kwestii, dając politykom pretekst do przypisania sobie jakichś zasług, gdy tymczasem nie wprowadzały żadnej dostrzegalnej zmiany w realnym świecie (w tym przypadku dały swobodę działania krajom, takim jak Chiny czy Indie, które pozostały w zasadzie nieskrępowane). Dałem Trumpowi do przeczytania swój artykuł z przeglądu prawniczego Chicago Journal of International Law z 2000 roku zatytułowany Czy powinniśmy traktować rząd światowy serio? Zrobiłem to nie dlatego, że sądziłem, iż to przeczyta, a po to, by przypomnieć mu, że sprawę zachowania naszej suwerenności musimy traktować poważnie.

Ostrzegałem Trumpa przed marnowaniem kapitału politycznego w mglistym poszukiwaniu rozwiązania sporu arabsko-izraelskiego i zdecydowanie poparłem przeniesienie ambasady amerykańskiej w Izraelu do Jerozolimy – w ten sposób uznajemy ją za stolicę Izraela. Jeśli chodzi o Iran, zalecałem kontynuację wycofywania się z układu nuklearnego i wyjaśniałem, dlaczego użycie siły wobec irańskiego programu nuklearnego może być jedynym słusznym rozwiązaniem. – Powie pan Bibiemu, że jeśli użyje siły, ja go poprę. Powiedziałem mu to, ale niech pan mu to powtórzy – spontanicznie nakazał Trump. W trakcie dalszej rozmowy zapytał: – Ma pan dobre stosunki z Tillersonem? – Odpowiedziałem, że nie miałem z nim kontaktu od stycznia. Bannon zdradził mi kilka dni później, że Trump był zadowolony z naszego spotkania. Faktycznie, po kilku tygodniach zadzwonił do mnie Tillerson, aby zaproponować mi misję wysłannika specjalnego w sprawie pojednania Libijczyków, co uznałem za następne ćwiczenie do zaliczenia; gdyby został zapytany, Tillerson mógłby odpowiedzieć Trumpowi, że oferował mi coś, ale odmówiłem. Tillerson prawie w tym samym czasie zaproponował misję wysłannika specjalnego na Ukrainę Kurtowi Volkerowi, asystentowi McCaina. Żadne z zadań nie wymagało pełnoetatowego zaangażowania całego rządu, ale moim zdaniem albo się jest w administracji, albo nie, nie ma połowicznego uczestnictwa.

Korea Północna także znajdowała się w kręgu zainteresowania administracji. Uwolniono Otto Warmbiera, który ucierpiał z powodu barbarzyńskiego traktowania w Pjongjangu, a po powrocie do Stanów Zjednoczonych zmarł. Ta brutalność powiedziała nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć o reżimie. Co więcej, Pjongjang wystrzelił rakietowe pociski balistyczne – 4 lipca (co za przemyślane działanie) (4 lipca Amerykanie świętują Dzień Niepodległości – przyp. red.), a potem 28 lipca, co w końcu doprowadziło do wprowadzenia 5 sierpnia dalszych sankcji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Kilka dni później sprowokowany Trump zagroził Korei Północnej „takim ogniem, jakiego świat nie widział”10, Tillerson jednak natychmiast zapewnił Amerykanów, że powinni „spać spokojnie” i nie mają powodów do „niepokoju w związku z tą sytuacją z ostatnich kilku dni”, nie tłumacząc bliżej tych słów11. Zastanawiałem się, czy naśmiewał się z Korei Północnej czy z Trumpa, który podniósł stawkę 11 sierpnia, mówiąc, że USA są „zwarte i gotowe” na Koreę Północną12. Nie było jednak żadnych widomych znaków, że czynione są jakiekolwiek przygotowania militarne.

Trzydziestego sierpnia Trump napisał na Twitterze, że rozmawialiśmy z Koreą Północną przez ponad dwadzieścia pięć lat, bez rezultatu, dlatego dalsze rozmowy nie mają sensu. Powtórzył swoje stanowisko 2 października:

Prezydenci i ich administracje rozmawiały z Koreą Północną przez ponad 25 lat, zawarto porozumienia, wydano wielkie sumy pieniędzy… bez skutku. Porozumienia naruszano, zanim tusz zdążył wyschnąć, robiono głupców z amerykańskich negocjatorów. Przykro mi, tylko jedno może tu coś zdziałać!

Przebywający w Korei Południowej Mattis prawie natychmiast zaprzeczył tym słowom, mówiąc, że zawsze jest miejsce na dyplomację, ale szybko się wycofał, twierdząc, że nie dystansuje się od prezydenta13. Rozdźwięk pogłębiał się coraz bardziej. Korea Północna dorzuciła szóstą próbę broni nuklearnej 3 września, tym razem prawie na pewno termojądrowej, dwanaście dni później wystrzeliła rakietę nad Japonią, czym niejako uzasadniła stanowisko Trumpa, wyrażone przez niego na Twitterze. Zaraz potem premier Japonii, Abe, napisał do „New York Timesa”, konkludując, że „dalszy dialog z Koreą Północną doprowadzi do ślepego zaułka”, a dalej: „W pełni popieram stanowisko Stanów Zjednoczonych, że wszystkie opcje wchodzą w grę”, co było właściwie najbliższe temu, do czego może się posunąć japoński polityk, chcący wyrazić myśl, że mógłby poprzeć ofensywne operacje wojskowe14. Jako kontrapunkt Tillerson ogłosił, że chciał doprowadzić do tego, by Korea Północna przystąpiła do rozmów, do konstruktywnego dialogu15. Najwidoczniej był w okowach „placówki”. Kiedy Trump ogłosił nowe sankcje wobec Korei Północnej, Chiny zareagowały stwierdzeniem, że ich bank centralny nakazywał wszystkim bankom chińskim zaprzestanie robienia interesów z Pjongjangiem, co było krokiem do przodu, o ile naprawdę został podjęty (bo wielu miało wątpliwości)16.

Najbardziej jaskrawym punktem zapalnym pozostał jednak Iran. W lipcu Trump stanął przed swoją drugą decyzją, czy certyfikowanie umowy z Iranem jest zgodne z duchem układu nuklearnego. Pierwsza decyzja była pomyłką, a teraz Trump bliski był jej powtórzenia. Napisałem artykuł do gazety „The Hill”, który pojawił się na stronie internetowej 16 lipca, najwyraźniej rozpoczynając batalię w Białym Domu17. McMaster i Mnuchin odbyli rozmowę konferencyjną, aby poinformować reporterów o decyzji certyfikowania porozumienia z Iranem, a Biały Dom wysłał mediom mailem „tematy do dyskusji”, wyjaśniając, że podejmowanie decyzji jest w toku. Tymczasem zewnętrzny analityk przekazał mi, że „w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego panuje chaos”, tematy rozmów zostały wycofane, a decyzja o certyfikowaniu układu zmieniona18. „New York Times”, cytując urzędnika Białego Domu, donosił o prawie godzinnej konfrontacji, do jakiej doszło w sprawie tegoż certyfikowania między Trumpem z jednej strony a Mattisem, Tillersonem i McMasterem z drugiej, potwierdzając to, o czym słyszałem wcześniej. Inne źródła mówiły to samo19. Trump ostatecznie uległ, ale niechętnie i dopiero dopytawszy się o alternatywy, o których doradcy powiedzieli, że nie istnieją. Bannon napisał do mnie wiadomość: „POTUSOWI się podobało… (POTUS – skrót od President of the United States – przyp. tłum.). Twój artykuł doprowadził go do (sprawy) Iranu” .

Trump zadzwonił do mnie kilka dni później, aby ponarzekać na sposób postępowania z kwestią certyfikowania irańskiego układu, a szczególnie na „ludzi w Departamencie Stanu”, którzy nie przedstawili mu żadnych innych opcji. Następnie odniósł się do mojej rozmowy z Tillersonem: – To, o czym mówił Rex, nie wypali. Niech pan nie zajmuje stanowiska, które jest do chrzanu. Jeśli on zaoferuje panu coś naprawdę ważnego, wtedy tak, ale w innym przypadku niech pan po prostu czeka. Zadzwonię do pana. – Kończąc, powiedział, że powinienem „przyjść i zobaczyć się z nim w przyszłym tygodniu” w sprawie Iranu. Bannon zaraz przysłał mi wiadomość: „Rozmawiamy o tym/tobie codziennie”. Obiecałem mu, że napiszę plan działania, jak Stany Zjednoczone mogą wycofać się z układu z Iranem. To nie będzie trudne.

Następnego dnia Sean Spicer złożył rezygnację ze stanowiska rzecznika Białego Domu w proteście przeciwko nazywaniu Anthony’ego Scaramucciego specjalistą ds. komunikacji (specjalista ds. PR – przyp. tłum.); na następczynię Spicera wybrano Sarah Sanders. Tydzień później Trump zdymisjonował Priebusa i wyznaczył Johna Kelly’ego, byłego generała marynarki pełniącego funkcję sekretarza Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, na szefa personelu Białego Domu. W poniedziałek 31 lipca Kelly zwolnił Scaramucciego. W połowie sierpnia wybuchły kontrowersje wobec komentarzy Trumpa na temat demonstracji neonazistów w Charlottesville w Wirginii. Bannon został zwolniony 18 sierpnia. Czy właśnie tego uczą w szkołach biznesu o kierowaniu dużym przedsiębiorstwem?

Nie pojawiła się najmniejsza wzmianka o mojej strategii wycofywania się z umowy z Iranem, którą wcześniej przekazałem Bannonowi. Kiedy szukałem okazji do spotkania z Trumpem, Westerhout zasugerowała, żebym najpierw zobaczył się z Tillersonem, ale byłoby to stratą czasu dla nas obu. Podejrzewałem, że starania Kelly’ego, aby wprowadzić dyscyplinę do operacji Białego Domu, a szczególnie zmniejszyć anarchię Gabinetu Owalnego, skutkowały zawieszeniem moich przywilejów „wchodzenia z ulicy”, wraz z wieloma innymi. Pomyślałem, że szkoda, żeby mój plan związany z Iranem się zmarnował, więc pod koniec sierpnia opublikowałem go w dwutygodniku „National Review” wydawanym przez Richa Lowry’ego20. Minister spraw zagranicznych Iranu, Javad Zarif, natychmiast potępił mój plan jako „wielką porażkę Waszyngtonu”21. Wiedziałem, że jestem na dobrej drodze. Większość mediów w Waszyngtonie, zamiast skupić się na samym planie, pisała o mojej utracie dostępu do Trumpa, prawdopodobnie dlatego, że lepiej rozumiano pałacowe intrygi niż politykę. Kushner napisał w wiadomości: „Zawsze jesteś mile widziany w Białym Domu”, „Steve (Bannon) i ja nie zgadzamy się w wielu sprawach, ale co do Iranu jesteśmy zgodni”. Kushner zaprosił mnie na spotkanie 31 sierpnia, aby przedyskutować opracowywany przez niego bliskowschodni plan pokojowy oraz kwestię Iranu. Po tak długiej przerwie nie wydawało się to przypadkowe.

Trump jednak wciąż się nie odzywał, chociaż następny termin certyfikowania umowy z Iranem, wymaganego przez statut co dziewięćdziesiąt dni, wyznaczono na październik. Biały Dom ogłosił, że 12 października Trump wygłosi przemowę w sprawie Iranu, zdecydowałem więc skończyć z moją nieśmiałością i zadzwoniłem do Westerhout z prośbą o spotkanie. Tymczasem Tillerson miał podobno nazwać Trumpa „pieprzonym kretynem” i stanowczo odmawiał wycofania się z tego. Krążyły pogłoski, że Kelly chce podać się do dymisji ze stanowiska szefa personelu i że ma go zastąpić Pompeo, chociaż mówiono też, że ten ostatni ma zastąpić McMastera. Wciąż skupiałem się na sprawie Iranu, napisałem kolejny artykuł do „The Hill” z nadzieją, że czary znów zadziałają22. Wydrukowano go 9 października, tego samego dnia zjadłem lunch z Kushnerem w jego biurze w Zachodnim Skrzydle. Choć rozmawialiśmy o jego planie bliskowschodnim i Iranie, i tak najbardziej zainteresowało go przyniesione przeze mnie zdjęcie, przedstawiające krzykliwe wejście do biura prokuratora specjalnego, Roberta Muellera, które znajdowało się w tym samym budynku, co mój SuperPAC.

Media doniosły, że doradcy Trumpa nalegali na prezydenta, by odmówił certyfikowania porozumienia z Iranem, ale by Stany Zjednoczone pozostały w układzie. Dla mnie oznaczało to upokarzanie samych siebie, ale zdesperowani stronnicy ugody byli skłonni do podporządkowania się w najważniejszej kwestii, byle tylko umowę zachowano. Trump zadzwonił do mnie późnym popołudniem 12 października (wygłoszenie przemówienia przeniesiono na piątek, trzynastego). – Pan i ja razem (podyskutujemy) o tej umowie, może pan być trochę twardszy niż ja, ale mamy ten sam pogląd na tę kwestię – powiedział. Odparłem, że z prasy dowiedziałem się, iż prawdopodobnie odstąpi od certyfikowania umowy, ale pozostanie ona w mocy, a moim zdaniem jest to jakiś postęp. Zaproponowałem dalszą dyskusję na ten temat, gdy będzie więcej czasu. – Na sto procent – odparł Trump. – Na sto procent. Wiem, że taka jest pańska ocena. Zastanawiam się nad tym, co pan mówi. – Zapytałem, czy powie w swoim przemówieniu, że porozumienie jest cały czas w trakcie oceny i że jest to sprawa, która w każdej chwili może zostać zakończona (eliminując w ten sposób potrzebę odczekania 90 dni, zanim będzie następna okazja do odstąpienia, i zwyczajnie walcząc o wycofanie się z układu niż „dostosowując się”, co przedkładali zwolennicy układu). Rozmawialiśmy o języku, którego Trump mógłby użyć, dyktując innym swoje oświadczenie.

Następnie Trump podjął temat irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, pytając, czy powinien obwołać ją zagraniczną organizacją terrorystyczną, poddając ją tym samym dodatkowym karom i ograniczeniom. Nalegałem na takie posunięcie, ponieważ owa organizacja kontroluje program nuklearny i rakiet balistycznych Iranu oraz szeroko popiera radykalny terroryzm islamski, sunnitów i szyitów. Trump powiedział, że rozumie, iż Iran szczególnie się zdenerwuje tą nominacją oraz że można się spodziewać negatywnej reakcji przeciwko siłom amerykańskim w Iraku i Syrii, co – jak potem się dowiedziałem – było opinią Mattisa. Jednak jego argument był niewłaściwie skierowany; jeśli Mattis miał rację, rozwiązaniem było zapewnienie większej ochrony naszym oddziałom albo wycofanie ich i koncentracja na głównym zagrożeniu, Iranie. Jak się okazało, potrzebne były blisko dwa lata, aby Korpus Strażników Rewolucji uznany został za zagraniczną organizację terrorystyczną, co pokazało ogromną moc okopanej na swoich pozycjach biurokracji.

Trump przyznał też, że myślał o tym, żeby powiedzieć coś o Korei Północnej, do czego go namawiałem. W piątek stwierdził: – Jest też wielu ludzi, którzy wierzą, że Iran robi interesy z Koreą Północną. Poinstruuję nasze agencje wywiadowcze, aby przeprowadziły dokładną analizę i zdały raport z tego, co już udało się im ustalić23. – Byłem zachwycony. Zapewniłem, że cieszę się na kolejną rozmowę, a Trump powiedział: – Oczywiście. – (Później, w listopadzie, w dniu moich urodzin, pewnie zupełnie przypadkiem, Trump przywrócił Koreę Północną na listę państw sponsorów terroryzmu, z której administracja George’a W. Busha pomyłkowo ją usunęła).

Pomyślałem, że rozmowa załatwiła cztery sprawy: 1) w przemówieniu zostanie ogłoszone, że umowa z Iranem wciąż jest analizowana i Stany Zjednoczone mogą się z niej w każdej chwili wycofać; 2) podniesiona została kwestia związków Korei Północnej i Iranu; 3) jasno została postawiona sprawa Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej jako zagranicznej organizacji terrorystycznej; 4) doszło do odnowienia zobowiązania, że mogę się z Trumpem spotykać bez aprobaty innych. Co zabawne, gdy mówiłem przez zestaw głośnomówiący, wszystkie te sprawy były jasne dla każdego, kto był razem z Trumpem w Gabinecie Owalnym. Zastanawiałem się, czy faktycznie mógłbym więcej, będąc członkiem administracji niż tylko zadzwonić na kilka godzin przed takim przemówieniem.

Kushner zaprosił mnie ponownie do Białego Domu 16 listopada, aby przedyskutować swój bliskowschodni plan pokojowy. Nalegałem, byśmy wycofali się z Rady Praw Człowieka ONZ, a nie „reformowali” jej według planu Haley (patrz: rozdział 8). Rada była oszustwem, kiedy głosowałem przeciwko niej w 2006 roku, po zniesieniu jej równie bezwartościowej poprzedniczki24. Nie powinniśmy byli przyłączać się ponownie, co uczynił Obama. Występowałem także o zaprzestanie finansowania Agendy Narodów Zjednoczonych dla Pomocy rzekomo przeznaczonej dla uchodźców palestyńskich, która w ciągu dziesięcioleci stała się raczej ramieniem aparatu Palestyny, a nie ONZ. Kushner dwa razy powiedział, że o wiele lepiej sterowałbym Departamentem Stanu niż obecne kierownictwo.

Na początku grudnia Trump, wypełniając zobowiązanie z 2016 roku, ogłosił Jerozolimę stolicą Izraela i oświadczył, że przeniesie do tego miasta ambasadę amerykańską. Gdy dwa dni wcześniej rozmawialiśmy przez telefon, wyraziłem swoje poparcie, choć prezydent i tak już podjął decyzję. Było za późno i całkowicie bez szans na wywołanie kryzysu na „arabskiej ulicy”, który regionalni „eksperci” bez końca przewidywali. Większość krajów arabskich skupiła swoją uwagę na prawdziwym zagrożeniu, które stanowił Iran, a nie Izrael. W styczniu Stany Zjednoczone obcięły fundusze na Agendę dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskich, wnosząc jedynie 60 mln dolarów z oczekiwanej transzy 125 mln dolarów, czyli jedną szóstą spodziewanego całkowitego wkładu 400 mln dolarów w roku fiskalnym 201825.