Tyrmand. Pisarz o białych oczach - Marcel Woźniak - ebook

Tyrmand. Pisarz o białych oczach ebook

Marcel Woźniak

4,3

Opis

Podróż śladami Leopolda Tyrmanda i ludzi, których wyobraźnią zawładnął, to scenariusz hollywoodzkiego filmu. Warszawskie zaułki, kalifornijskie bezdroża, nowojorski zgiełk i moskiewskie mrozy. Reporterska opowieść o legendzie Warszawy i autorze Złego to historia znikania i powrotów. Gdy NKWD przystawia mu pistolet do głowy, Tyrmand w ostatniej chwili ucieka od zsyłki na Sybir. Gdy czeka go komora gazowa, zmienia tożsamość z polskiego Żyda na Francuza i jedzie do nazistowskich Niemiec. W Polsce jego książki znikają z księgarń w godzinę. Marek Hłasko nazywa go geniuszem, Witold Gombrowicz – spadkobiercą romantycznej tradycji, a Tadeusz Konwicki i Maria Dąbrowska połknęli Złego w jedną noc.

Biografia Tyrmanda, to opowieść o optymizmie i wierze w szczęście, gdy nie ma się żadnych szans. O Złym, który okazuje się Dobrym, oraz o całej szajce Złego. Jest w niej rzeźbiarka, który lepi Tyrmanda z gliny. Jest dziennikarz, którego od Tyrmanda dzieli śnieżyca. Jest siwy autostopowicz, Zbyszek Herbert, agenci CIA, Sławomir Mrożek i człowiek gotowy pisać o Tyrmandzie arię operową. Jak potoczą się ich losy? Znikające dokumenty, zagubiony grób, tabliczka na oceanicznej wyspie, skarpetki, jazz, mroczna Warszawa i tajemnicze zdjęcie sprzed wojny. I jeden Tyrmand – pisarz o białych oczach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (71 ocen)
34
27
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Korekta ANNA SIDOREK, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Zdjęcie na okładce © Wojciech Plewiński / Forum
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Marcel Woźniak Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66500-84-6
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Właściciel Horoskopu jest zależny od przychylności i uznania zmieniających zdanie instancji, z którymi ma do czynienia. Już na początku swojej wspinaczki po szczeblach kariery zostanie niedoceniony i ta zła ocena nie ustąpi, ale z czasem zacznie nasilać jego sprzeciw.

Z horoskopu  LEOPOLDA TYRMANDA

1947

Było tak:

Umówiliśmy się, że Leopold Tyrmand umrze na serce – opowiada Jurek Przeździecki. – To musiało być koło roku 1947, w Warszawie. I umarł.

Często odbywały się u nas imprezy jazzowe, fajfy, potańcówki, a Lolek organizował ten cały jazz po wojnie. Bo po wojnie można było spotkać dwa typy ludzi: cierpiętników i tych, co łapali życie na gorąco, bo się niczego nie bali. Czego się bać, jak się przeżyło Holokaust, jak Tyrmand? Albo przeżyło się partyzantkę, jak ja?

Dlatego YMCA to były piękne czasy. I było tak, że jeden kolega miał ojca, co miał mydlarnię. I ten ojciec miał samochód, biały, że jakby czerwony krzyżyk domalować, toby z daleka wyglądał jak karetka. I Tyrmand tego kolegę przekonał, żeby capnął ojcu ów wóz.

O wyznaczonej porze stanęliśmy w drzwiach i nagle, na środku parkietu, Lolek pada na ziemię, jakby rażony piorunem.

– Przejście! – krzyczy któryś.

– Człowiek umiera! – dodaje ktoś inny.

Ludzie przerażeni, bo Lolo nie żyje jakby, a my na to w try miga pakujemy go do tego białego auta i odjeżdżamy z piskiem opon.

Zatrzymujemy się dopiero na Nowym Świecie. Otwieramy tył, a Poldek dalej jak nieżywy.

– Poldek! Już po akcji! Nie zgrywaj się.

A on nic.

Co było dalej, pyta pan? Wyciągnęliśmy go z auta i położyliśmy na ziemi, a on dalej się nie rusza. Zaczęli się zbierać ludzie. A on ciągle nic. Jak go szturchnąłem mocniej, to się sturlał do rynsztoku. Aż się sami przestraszyli koledzy, co z nim, a ja wiedziałem, że on tak miał. Jak miał? No tak, że ciągle musiał wszystkim coś udowadniać, zmagać się, pokazać, że potrafi. Nie wiem, skąd się to w nim brało.

Ale powiem panu, jak się to w ogóle stało, że myśmy z Lolkiem się skumali.

Rok 1945, tuż po wojnie. Prowadzę rower boczną drogą, z daleka jedzie ciężarówka. Zza kierownicy wychyla się kobieta i pyta po angielsku o drogę. Odpowiadam w tym samym języku.

– A po niemiecku też pan umie?

Przytakuję. Tak dostaję pracę tłumacza w UNRRA, czyli United Nations Relief and Rehabilitation Administration. Ja po angielsku nigdy się nie uczyłem, ale postanowiłem sobie, a raczej zamarzyłem, że będę płynnie po angielsku mówił, przyjeżdżam tedy do Warszawy, dostaję mundur armii amerykańskiej i z miejsca zaczynam obracać się w tym wielkim świecie stolicy. Ten angielski omal mnie nie zabija. Raz zatrzymuje się obok ciemny samochód i wciągają mnie do środka. To UB. Biją mnie strasznie, idzie o amerykańskiego urzędnika, chcą wiedzieć, czy jest szpiegiem.

Wychodzę z Koszykowej obity okrutnie. Powłóczę nogami gdzieś w Alejach Ujazdowskich. Ludzie schodzą mi z drogi. Każdy się boi, że, proszę pana, jestem trefny. Bo skoro byłem na UB i mnie wypuścili?

Nagle widzę jakby zarys faceta, idzie wprost na mnie.

– Nie bij – mamroczę pod nosem.

Mam twarz zmasakrowaną, jak bokser, oczy wtopiły mi się w opuchniętą twarz. Ten facet, myślę, skroi mnie jak nic. Kto to był, pyta pan? Zaraz do tego dojdziemy.

Wymiotuję i osuwam się na chodnik. On podnosi mnie, bierze pod rękę i gdzieś prowadzi.

Kto to był, pyta pan, i gdzieśmy poszli?

Zaprowadził do pokoju w YMCA, usadził mnie, umył, nakarmił. Przepraszam. Przepraszam, że się wzruszam, ale... On mnie uratował. Ja... Po latach, kiedy patrzę wstecz, myślę, że nie poświęciłem niektórym ludziom wiele uwagi w myślach. Jak temu biegaczowi w Zakopanem, sylwetka atlety, zawsze mnie wyprzedzał, a potem przysłał list, że w sumie to on umiera. I umarł. Ale wracając do tego człowieka.

Powiem panu, kto to był. To był Poldek Tyrmand. Jak pan widzi, poznaliśmy się tak, że ja go nie widziałem na oczy. Jako jedyny okazał się przyzwoity, nie bał się, wyciągnął pomocną dłoń do obcego faceta z obitą gębą. Przecież mógł mieć przez to kłopoty. Musiałby pan wtedy tu żyć, żeby zrozumieć, co on dla mnie zrobił.

I od tej pory byliśmy przyjaciółmi, a wkrótce sąsiadami. Załatwił mi pokój przez ścianę u cioci Imki, jak mówiliśmy od teraz na nasz dom na Konopnickiej 6. I tak upływała nam młodość. Raz wskoczyliśmy na deskę do prasowania na Wiśle i ciągnęła nas motorówka. A przede wszystkim w kółko szło o dziewczyny. Poldek miał piekielne powodzenie. Ale nie było tak, że mu wszystko łatwo szło. On się musiał postarać. I ta konsumpcja, to jedyne, czego nie chciałem mieć po nim. Nie opowiem szczegółów, bo to sprawy między przyjaciółmi. Raz, w Alejach Ujazdowskich szedłem z dziewczyną, a on po drugiej stronie ulicy z Rysią pod rękę.

– Jurek! – krzyczy, a ja wiem, że mi zaraz wywinie numer. – A te zrośnięte brwi ci nie przeszkadzają, jak...

Myślałem, że go za to spiorę.

Był nieustępliwy, choć niski.

– Widzisz – mówił, gdy graliśmy w siatkówkę. – Może jestem mały, ale wszystkie moje piłki dochodzą!

I dochodziły. Nie odpuszczał. W siatkę, w tenisa, w bieganiu.

Najbardziej lubiliśmy włóczyć się po Mokotowskiej. Po wojnie stały tam jeszcze domy z obdrapanymi napisami: 1832, 1837.

– Tu urzędują gruzinki – obwieszczał niczym przewodnik, gdy mijaliśmy koczujące tam prostytutki. Gruzinki, bo na gruzach. – A tu mieszkał ten i ten – i opowiadał szczegółową historię każdego domu.

Nie bardzo Poldkowi wierzyłem, więc sprawdziłem w książkach. Okazało się, że on to wszystko naprawdę o Warszawie wie. O historii, architekturze, każdej uliczce i bramie. Bo to był chłopak stąd. Chłopak z Warszawy.

Okna mojego mieszkania na Rozbracie wychodzą dziś na park Rydza-Śmigłego i skarpę, po której można się wdrapać na Frascati i do YMCA. Te wszystkie drzewa, widzi pan, sadziliśmy razem po wojnie, z Lolkiem. Miałem dwadzieścia lat, on – kilka więcej. Potrafił być poważny, ale miał do życia duży dystans.

Jak wtedy na skarpie. Było tak:

Lolek wdrapuje się na stare wysokie drzewo, które rosło tu jeszcze przed wojną.

– Uważaj, bo spadniesz! – krzyczę.

A Lolek spada i uderza głucho o ziemię. Otwiera po chwili oczy, otrzepuje się i mówi:

– Czemu mnie nie ostrzegłeś, żebym uważał?

Patrzę pytająco i macham ręką. Nie mija kilka sekund, jak słyszę szelest gdzieś w górze. Lolek znów wisi na gałęzi.

– Uważaj, cholera jasna! – krzyczę.

A Lolek znów spada.

– Czemu mnie nie ostrzegłeś, że mogę spaść? – pyta Lolek.

– Przecież krzyczałem!

Na co Tyrmand uśmiecha się sztubacko:

– Ale za późno!

Tyrmand miał we mnie słuchacza i widza. Sam wybrał mnie do takiej roli, ale mi to nie przeszkadzało. Bo takie rzeczy nie przeszkadzają, kiedy ktoś ratuje ci życie.

Kiedy dziś o Poldku myślę, przed oczami mam tego kolorowego, niezwykłego i diablo inteligentnego gościa. Jakież on miał puenty! I wiedzę. Gdy napisał Złego, zła karta się odwróciła i został pisarzem, obaj zostaliśmy.

Ale potem gnoili go strasznie i wyjechał. Że w Ameryce przestał pisać o sobie i zajął się publicystyką? A to szalenie ciekawe, co pan mówi. Miał rodzinę, dwóch synów. A tak, syna i córkę, racja. Co pan mówi? Czyli że jednak ciągle lubił kobiety? Cały Poldek. Czemu go pamiętam bardziej niż innych? Powiem panu coś. Poldek był magnetyczny. To jak z psami, których miałem wiele, ale wśród nich był taki jeden labrador. Nie wiem, co w nim było, ale bez słów się rozumieliśmy, a niby z zupełnie innego gatunku. Ten labrador po prostu był niezwykły. I tak samo niezwykły był Poldek Tyrmand. Człowiek nie do podrobienia. Nie wiem, jak można o takim napisać książkę. Myśli pan, że się da?

Mary Ellen, Rebecca, Leopold i Matthew Tyrmandowie.Rok 1983. Drugie urodziny bliźniąt

2019

JAK BĘDZIE WYGLĄDAĆ TYRMAND

– Tego musimy się dowiedzieć – mówi Dorota Dziekiewicz-Pilich, rzeźbiarka.

28 MAJA 2019, DARŁOWO

Po kilku latach batalii w końcu stanie tu Ławeczka Tyrmanda. Tak się nazywa projekt z budżetu obywatelskiego, który złożyła Krysia Różańska. Jest radną, z wykształcenia polonistką, a prywatnie przewodniczką, czytelniczką i fanką Lolka. Wspiera ją w tym dyrektor Darłowskiego Ośrodka Kultury imienia Leopolda Tyrmanda Arek Sip.

Poznaliśmy się tak, że ja zadzwoniłem do Arka, a Arek krzyknął do słuchawki:

– Co za koincydencja!

„Koincydencja” to jego ulubione słowo.

Dzień wcześniej mieli doroczną galę. Wręczyli na niej burmistrzowi miasta książkę o Tyrmandzie i zaapelowali, żeby w Darłowie pojawiła się rzeźba Tyrmanda. Ja zaś zadzwoniłem, bo szukałem śladów powieści Siedem dalekich rejsów Lolka, której akcja osadzona jest w Darłowie.

Od tamtej pory minęło sporo czasu. Dziś stoimy pod Zamkiem Książąt Pomorskich, gdzie stanąć ma figura. Spieszą się, żeby zdążyć na 100. rocznicę urodzin w roku 2020.

– Posadzimy go na ławce – mówi Dorota, malując w powietrzu. – Rzeźba na pewno będzie większa, bo ona musi pracować w przestrzeni. Ludzie usiądą, zrobią zdjęcie. Będą dotykać, do tego warunki atmosferyczne. Tylko trzeba go uchwycić, tego Tyrmanda. A może stałby oparty o murek? Albo zrobimy mu półkę na książki?

– Ja bym wolała klasycznie – sugeruje Krysia. Choć jest najstarsza, zdrowia ma więcej niż wszyscy tu razem wzięci. – I na ławce położyłabym książkę Siedem dalekich rejsów, no.

Kręcimy się chwilę wokół pustego placyku, każdy wizualizuje sobie coś innego. Tyrmand nie ma żadnej rzeźby. Jest tablica pamiątkowa na budynku YMCA w Warszawie, są murale i grafiki.

Czemu nie w Warszawie? Nie wiadomo. Może w małej grupie łatwiej coś ustalić.

Tu zaś jest coś przedziwnego we wspólnej fascynacji pisarzem, który był w Darłowie pod koniec lat czterdziestych. Dla Krysi to lektura młodości. Dla Arka – jazz. A dla darłowian – powód do dumy. Bo bohater w książce Tyrmanda chciał wywieźć stąd skarb króla Eryka, a król Eryk leży w bazylice. Król Danii, Norwegii i Szwecji, największy korsarz Bałtyku ma tu swój sarkofag. Pomysł z ucieczką statkiem też nie był od czapy, bo tutaj wszyscy za komuny walili do szkoły morskiej, żeby podczas rejsów szkolnych dać nogę w Skandynawii.

Pojawia się pytanie, jaki ma być ten Tyrmand na ławce i ilu Tyrmandów było. Czy zmieniało się w nim coś prócz wyglądu? Czy jest coś ponadczasowego w aurze człowieka, jego sposobie bycia, chodzenia, siedzenia – coś, co można uchwycić?

– Muszę się o Tyrmandzie jak najwięcej dowiedzieć. Co lubił, jaki był? – zastanawia się Dorota.

TĘSKNOTA ZA NIEZNANYM

3 PAŹDZIERNIKA 2019, NOWY JORK

Z Rebeccą Tyrmand umówiliśmy się pod blokiem na Oval, na Upper East Side. Trafiła bez problemu, bo do niedawna też tu mieszkała. Z bratem bliźniakiem.

– Przepraszam za spóźnienie. Nie znoszę korków!

Ulice Nowego Jorku współcześnie

Rebecca to Ryfka. Ma na imię jak najstarsza w drzewie genealogicznym Tyrmandów kobieta, żona Fajwla Tyrmunda.

Nie znosi zgiełku, ale pracuje na Manhattanie. Chciałaby mieszkać w górach, na razie jednak mieszka w New Jersey.

Pod nogami pałętają się nam wiewiórki, rude i czarne. W tej części Nowego Jorku jest naprawdę wiele drzew. Przed klatką schodową – wielki maszt z powiewającą amerykańską flagą. Na cokole zamontowano tabliczkę: Respect the flag.

Rebecca jest drobna. Fotel ma w toyocie przysunięty maksymalnie do kierownicy. Przez miasto prowadzi ją nawigacja, kierunek: dolny Brooklyn, mieszkanie Mary Ellen.

Zauważam, że zmieniła się od ostatniego razu, kiedy się widzieliśmy.

*

LUTY 2016, NOWY JORK

Kiedy stanęła w drzwiach, uderzyło mnie niesłychane podobieństwo do ojca. Większe niż u Matthew. I błękitne oczy. Jak u Maryli Tyrmand.

– Czyli widzimy się jutro? – upewniała się. – Wyślę ci na Facebooku adres miejsca spotkania. Jakoś trafisz, prawda? Nowy Jork to duże miasto... Martwię się, czy na pewno znajdziesz tę kawiarnię. W takim razie do jutra!

Była bardzo troskliwa i przejęta, ale w umiarkowany sposób, po nowojorsku, bardziej w sferze werbalnej.

Spotkaliśmy się dzień później, znajdując chwilę w zgiełku Manhattanu. Miało być miło i szybko, a rozmowa okazała się długa i bolesna.

Matthew twierdził, że Rebecca nic mi nie powie o Leopoldzie, więc pomyślałem, że skoro już jest okazja, ja będę mówił. Też bym chciał posłuchać o swoim nieznanym ojcu.

Słuchała w skupieniu i łzach. Twarz chowała w kubku gorącej czekolady. Początkowo balansowała na granicy wzruszenia, ale po kwadransie nieważny był ani makijaż, ani panujący dookoła gwar, po prostu płakała.

Po spotkaniu była zmieszana, ale pewna, że musi kiedyś odwiedzić Polskę.

Kiedy wróciłem do mieszkania, Matthew skwitował to krótko:

– Nie przyjedzie. Zobaczysz, że nie. Za chwilę jej to przejdzie.

*

3 PAŹDZIERNIKA 2019, NOWY JORK

Odezwała się pierwsza. Że skoro przyjeżdżamy, musimy się spotkać. Sama zaaranżowała wyprawę po Mary Ellen. Wzięła wolne, ustaliła trasę i dopytywała Matthew, czy będzie. Ale on musiał być w Queens.

Od razu znalazła wspólny język z moją żoną. Dzieciństwo, dom, wspomnienia – miały podobne. Więc słuchałem. Przez ostatnie trzy lata wiele przeszła. Mieszka z chłopakiem i jego rodziną, są razem już kilkanaście lat. Niedawno w domu były dwa pogrzeby, a to włączyło w niej nieznane wcześniej uczucia i zrodziło pytania o własną tożsamość.

– Wiesz – mówi, gdy jedziemy mostem Brooklińskim. – Kiedy ostatnio ktoś mnie pytał o to, kim jestem, odpowiedziałam, że Polką. Oczywiście, jestem Amerykanką, ale tutaj każdy jest skądś. Nie wiem dlaczego, to dziwne, ale czuję, że jestem właśnie stamtąd.

To uczucie towarzyszy nam przez cały dzień. Rebecca obserwuje nas bacznie, przysłuchuje się, chcąc wyłapać elementy, które można byłoby nazwać polskimi. I stale pyta o Leopolda.

– Mój chłopak niedawno stracił pracę. Tylko nie mówcie mamie.

– Jasne. Słuchaj – pytam – a czy moglibyśmy zatrzymać się gdzieś, żeby kupić kwiaty?

– Kwiaty? – pyta, nawigując wielką kierownicą auta.

– Nie mogliśmy ich tu dostać, tak jak zniczy.

– W sensie na grób, tak?

Dojeżdżamy na Brooklyn.

– Zaczekajcie chwilę – proponuje i po zaparkowaniu wychodzi z auta.

Z toku rozmowy sądzę, że poszła po Mary Ellen. Zastanawiamy się z żoną, co zrobić:

– Chciałbym położyć na jego grobie kwiaty, zapalić świeczkę. Nie zrobiłem tego trzy lata temu i czuję, że muszę. Ale może to jest dziwne dla nich, nie chciałbym wprawiać ich w zakłopotanie. Jesteśmy obcy, to ich grób, a oni i tak robią nam przysługę. Ten cmentarz jest dwie godziny drogi stąd.

– Jeśli czujesz, że tak powinieneś zrobić, kup te kwiaty.

Kwiaciarnia jest za rogiem. W środku widzę Rebeccę, która najwidoczniej poszła kupić wiązankę. Przyglądam się jej zza szyby. Nie jest pewna, jaką wybrać, nigdy nie kupowała kwiatów na grób.

Kiedy mnie spostrzega, uśmiecha się i rzuca:

– Nie ma problemu, ogarnę to, serio!

Widać, że toczy pod błękitnymi oczami walkę ze sobą i z tym, jak właściwie uhonorować miejsce pochówku ojca. Po tylu latach obcy ludzie zadają dziwne pytania, wymyślają pielgrzymkę na Long Island. I kwiaty.

Mary Ellen nic się nie zmieniła. Elegancka, szczupła, o wielkich ciemnozielonych oczach. Witają się z córką czule.

– Wzięłam Mr. Magica do wyczyszczenia płyty. Widziałam zdjęcia z cmentarza i coś chyba na tej płycie rośnie. – Wyciąga karteczki z notatkami, jak znaleźć grób i jak dojechać na cmentarz. – Tu jest dokładnie napisane, Rebecco.

– Mamo, teraz uważaj, coś ci pokażę. To jest nawigacja GPS, która – mówi, wklepując adres – doprowadzi nas – poprawia na wyświetlaczu literówkę – na miejsce!

– Dotrzesz do celu – mówi nawigacja – za jedną godzinę i trzydzieści cztery minuty.

– Widzisz, mamo?

– It’s wonderful! – mówi rozradowana Mary Ellen. – A skąd będziesz wiedziała, gdzie skręcić?

– Mamo, to jest właśnie najlepsze! – mówi, uśmiechając się do nas. – On mi wszystko podpowie!

– To wspaniałe!

Dzielnicę zamieszkują ortodoksyjni Żydzi, Mary Ellen nie jest praktykująca. Ale mieszkała tu jako dziecko i wróciła, kiedy minęła jej młodość.

Na cmentarzu Westwood na Long Island jesteśmy po godzinie. Niemiłosierny skwar i rozległe, niekończące się zielone pola obsypane płytami nagrobnymi.

– Alejka trzydziesta.

Żar leje się z nieba. Naładowane iskrami powietrze zamienia każdy oddech w łykanie łyżki podgrzanej mazi.

Jesteśmy na miejscu. To grób rodzinny. Od lewej ciągną się jasne płyty z wyrytymi imionami członków rodziny Foxów.

– Nie byłyśmy tu ponad dwadzieścia lat! – mówi Mary Ellen.

– Tak, od pogrzebu wujka Alviego – dodaje Rebecca.

– He was such a lovely man!

Trzecia od końca płyta z prawej to kamień Leopolda Tyrmanda.

Przybycie w to miejsce jest symboliczne. Tu leży Leopold Tyrmand. Autor Złego. Chłopak z Trębackiej. Były jeniec. Imciarz skaczący z drzew. Tygodniak, przyjaciel Kisiela. Liberał, konserwatysta. Apostoł jazzu. Ojciec, mąż. Wszyscy razem leżą pod tym kamieniem, na którym napis głosi:

Leopold Tyrmand

BELOVED HUSBAND

DEVOTED FATHER

MAY 16, 1920

MAR 19, 1985

IN THY LIGHT

DO WE SEE LIGHT

Mary Ellen zostawia na jego płycie zebrane z ziemi kamienie. To zwyczaj jeszcze z czasów biblijnych – skały miały chronić miejsce pochówku przed hienami, a kapłanów przed niesioną przez śmierć nieczystością. Tu jest to znak oderwany od pierwotnego znaczenia. Dlatego i kwiaty, uważane niegdyś za symbol pogański, nikogo już nie rażą.

Kładzie je Rebecca.

Jest przejęta najbardziej z nas wszystkich. Trzydzieści pięć lat temu nie pojechali z Matthew na pogrzeb, bo byli za mali. Dziś wygląda, jakby przeżywała śmierć ojca na nowo.

Mary Ellen wyciąga z torebki kartki, wręcza nam po jednej.

– A teraz – mówi – chcę, abyśmy coś przeczytali. To tekst z hebrajskiego.

Staje przed płytą nagrobną Tyrmanda i zaczyna czytać. Najpierw po hebrajsku, fonetycznie. Potem po angielsku. Ostatnie zdanie każdego wersu powtarzamy we czwórkę:

In the rising of the sun and in its going down, we remember him

In the blowing of the wind and in the chill of winter, we remember him

In the opening of buds and in the rebirth of spring, we remember him

In the blueness of the sky and in the warmth of summer, we remember him

When we have achievements that are based on his, we remember him

So long as we live, he too shall live because he is a part of us –

We remember him

Zbieramy się do drogi powrotnej. Rozglądam się jeszcze raz po okolicy. Tysiące płyt, pomiędzy nimi równo skoszone trawniki. Gdzieś w oddali słychać kosiarkę. Temperatura – nieznośna. Patrzę ostatni raz na płytę. Dotykam jej – parzy.

W głowie kołacze mi się pytanie: Czy tak miało być, Lolek? Miałeś umrzeć w wieku sześćdziesięciu pięciu lat gdzieś na Florydzie, spocząć z dala od Polski i z dala od domu, każdego, który miałeś? Tu, na Long Island? Czy zdążyłeś przed śmiercią znaleźć swoje przeznaczenie?

Matthew jest zupełnie inny niż Rebecca. Choć są bliźniakami, on czuje się w nowojorskiej dżungli jak na placu zabaw. Mieszka w dzielnicy Oval, wysokie bloki z czerwonej cegły na wschodnim Manhattanie, między 3rd a 4th Avenue. Nie mógł jechać z nami na Long Island, bo miał odczyt w Queens.

– No big deal – odpowiada na pytanie, czy to ważna prelekcja, i odpakowuje kanapkę kupioną w barze na rogu.

Przemowy i pisanie są dla niego chlebem powszednim, nie ma problemu z występowaniem przed kamerą czy na scenie. Mało co go rusza. Niedawno mieszkali jeszcze razem z Rebeccą. Kiedy byłem tu trzy lata wcześniej, kłócili się o pranie.

– Tylko nie pisz o tym! – mówił.

No to nie napisałem.

W sypialni tysiące map i kartek. Centrum zarządzania, to odrapane biurko. Mnóstwo żółtych karteczek samoprzylepnych, temperówka, ołówek, pisaki.

– Może zjemy pizzę? – proponuje Matthew, po czym wyjaśnia: – Nowojorska pizza jest dobra dzięki wodzie w cieście, która pochodzi z oceanu.

– Nowojorska pizza i warszawska „pańska skórka”...

Salon to tysiące książek. Dwa regały zajmują wydania Złego i innych powieści. Są też periodyki i magazyny, do których pisał Leopold. Na honorowym miejscu na ścianie – list od Ronalda Reagana.

– Przysłał go do Rockford na nasze pierwsze urodziny. On też świętuje szóstego lutego.

Choć znamy się od kilku lat, na temat emocjonalnej więzi z przeszłością nie powiedział dotąd absolutnie nic. Wciąż próbuję rozgryźć, czy to kwestia bariery językowej, nowojorskości, czy po prostu charakteru.

Za każdym razem, kiedy siadamy w salonie, zajmuje miejsce w bujanym fotelu pod oknem. Widzi stamtąd i to, co za oknem, i całe mieszkanie. Jak perkusista.

Marzy mu się, że w końcu dojdzie do zekranizowania Złego. Pytam go o problemy z produkcją i to, czy Xawery Żuławski nie mógł dokończyć projektu z powodu wizji artystycznej.

– To postmodernista, a mój ojciec był klasycystą. Ale chodzi o sprawy pozafilmowe.

Nie mówi jakie. Teraz walczy z producentami filmu Pan T. Nie doszło do ugody, właśnie wyświetlono go na festiwalu w Gdyni. Rano słuchał opinii Tomasza Raczka na YouTubie, którego zdaniem Pan T. jest oparty na Dzienniku 1954. Reżyser Pana T. stwierdził na konferencji, że Tyrmand (nie wiem, czy syn, czy ojciec) nie zarobi na tym filmie więcej od niego. I że Tomasz Raczek nie powinien krytykować jego dzieła.

– O tym, że powstaje film oparty na książce mojego ojca, dowiedziałem się z prasy. To samo widniało na stronie PISF-u. Gdy zapytałem producenta, czy to prawda, zaczął się wykręcać, że pierwsze słyszy. – Widać, że temat go emocjonalnie pożera. – To jest nie w porządku, typowa postkomunistyczna zagrywka, udawanie, że nie wiadomo, o co chodzi. Do prasy powysyłali sprostowania, żeby nikt pod żadnym pozorem nie pisał, że film ma coś wspólnego z Tyrmandem, choć wszyscy wiedzą, jak jest. Można nie wierzyć mnie, gościowi z Ameryki, ale nawet Raczek mówi to samo, a on przecież jest autorytetem. Chodzi o to, że mój ojciec wiele ryzykował w tamtych czasach. Kiedy czytałem Dziennik 1954, poraziła mnie wizja świata, w którym wtedy żyli Polacy. A teraz ktoś sobie to po prostu wziął. Chodzi o coś więcej niż książkę czy pieniądze. Chodzi o uczciwość wobec ludzkiego życia i tego, co człowiek tworzy. A teraz ktoś mówi, że to ja nie pozwalam komuś czegoś tworzyć – mówi ze smutkiem, a potem uśmiecha się gorzko.

Nie ma problemu z przyznaniem, że jego ojciec miał wady: snobizm, narcyzm, słabość do kobiet.

Mimo to bije od niego wielka duma z ojca. Ojca, którego nigdy dobrze nie poznał.

W swojej wspomnieniowej książce Jestem Matthew, syn Leopolda pisze, że pamięta tylko drobne scenki. Cukierki, wieczorne wiadomości, które ojciec zawsze chciał oglądać w ciszy, a podczas których on z Rebeccą siedzieli na schodach. I to, że był surowy.

Mówi szybko i błyskotliwie. Ma poczucie humoru i zdolność klarownego formułowania myśli.

– Nie chciałeś zostać stand-uperem?

– Chciałem, ale po tym, co bym powiedział, drugi raz nikt by mnie nie zaprosił – śmieje się.

Jego ulubionym tematem jest polityka. Tej polskiej ma serdecznie dość, zwłaszcza kiedy zobaczył ją z kilku stron.

– Mówię i myślę rzeczy, które w Polsce są niepoprawne politycznie. Na przykład taki Jarosław Kaczyński. Nie chodzi o to, czy go popieram czy nie, ale o to, że facet ma naprawdę charakter. Trzymać wszystko w garści w ten sposób? To ciekawe studium charakterologiczne. Ale powiesz tak w Polsce i cię zjedzą, bo musisz być za albo przeciw.

O tym, czym jest niepoprawność polityczna, przekonał się kilka lat temu. Po jego tweetach na Balu Dziennikarzy wiele osób wykasowało jego numer. Ale on się nie przejmuje.

– To jest gra. Na przykład ktoś napisał, że pracuję dla PiS-u. Byłem doradcą, ale nigdy niczego nie podpisałem. To, co opublikowała „Gazeta Wyborcza”, to fake. W Polsce każda wypowiedź to manifestacja polityczna, która zaraz odpowiednio cię szufladkuje. I to w kraju wolności słowa.

Matthew ukrywa emocje.

Leopold Tyrmand w chwili śmierci nie był ubezpieczony, w pokryciu kosztów pogrzebu pomogła rodzina Mary Ellen. Rodzina, przez którą czternaście lat wcześniej Mary Ellen została niemal wyklęta. Po śmierci Leopolda, wiosną 1985 roku wrócili jednak we trójkę do Nowego Jorku.

Mary Ellen wkrótce związała się z Neilem. Rebecca i Matthew nie znosili go, pił. Może dlatego szybko wyjechali z domu i chcieli się za wszelką cenę uniezależnić. Rebecca skończyła w wielkiej firmie optycznej, Matthew na Wall Street, skąd w końcu odszedł. To wtedy postanowił poszukać swoich korzeni.

*

2008

Matthew przylatuje do Warszawy. Idzie tunelem pod Dworcem Centralnym, kiedy jego uwagę przykuwa student z gitarą. Chłopak zbiera do futerału drobne, obok niego leży na ziemi gruba książka odwrócona grzbietem do góry.

Wreszcie spojrzenia obu mężczyzn się spotykają.

– Hej... dlaczego czytasz tę książkę? – pyta Matthew.

Student odpowiada zdziwiony:

– Przecież toZły. Każdy w Warszawie znaZłego.

Twarz Matthew się zmienia – od zdziwienia, przez zadumę, po nieskrywaną radość.

– Hej, a... A uwierzysz, jak ci powiem, że tę książkę napisał mój ojciec?

Przed Państwem Leopold Tyrmand. Warszawa 1920

*

3 PAŹDZIERNIKA 2019, MANHATTAN

Matthew opowiada, że w ich wychowywaniu pomagał Alvi. Rebecca mówiła o nim z wielką miłością. Matthew również, choć przyznaje, że nie był to najbystrzejszy facet na świecie. Ale miał dobre serce.

Matt patrzy za okno, bujając się w fotelu. Za każdym razem łapie za jego poręcze i odpycha się stopami, na których zawsze ma kraciaste kapcie, pod kolor piżamy.

Jeszcze raz pytam go o ojca. Butelka po piernikowej, przywiezionej z Torunia nalewce stoi już pusta.

Wciąż spogląda za okno. Na Nowy Jork, który – jak Warszawa – nigdy nie śpi, po czym wraca myślami do pokoju.

– Skoro nie miałeś ojca, a ojczyma nienawidziłeś, to kto cię wychował? – pytam.

– Nowy Jork. Wychował mnie Nowy Jork.

Wraca wzrokiem do pokoju i przestaje się bujać. Uderza teraz otwartymi dłońmi w drewniane poręcze fotela, jakby chciał sprawdzić, jaki wydają odgłos, i mówi:

– Wiesz, że siedzisz na fotelu mojego dziadka?

– Naprawdę?

– Tak. A ja... – Zaciska zęby i uśmiecha się. – A to fotel mojego ojca. Leopolda.

Fotel Leopolda Tyrmanda w mieszkaniu jego syna