Tatowanie. Jak zostałem lekko odklejonym ojcem - Hanke Krystian - ebook

Tatowanie. Jak zostałem lekko odklejonym ojcem ebook

Hanke Krystian

4,3

Opis

Jak tatuje Krystian Hanke – autor audycji „Projekt Tata”

Nie jestem najlepszym ojcem na świecie – pisze Krystian Hanke. I ta odwaga przyznania się do niedoskonałości, chwilowej bezradności, ciągłej nauki, odklejenia, czyni z jego książki niezwykłą lekturę. Ni to poradnik, ni dziennik – fascynującej, czasem żmudnej, pełnej niebezpieczeństw, smutków i ekscytacji, upadków i wzlotów – podróży przez życie w towarzystwie dziś już dziesięcioletniego Tośka, sześcioletniej Alicji i Jej – mamy, partnerki, przyjaciółki, żony. Podróży, której ramy wyznaczają dwa koncerty Pearl Jam, pierwszy odwołany przez poród Antka, drugi przez pandemię. Zapis rodzących się wątpliwości i pytań, które spędzają sen z powiek niejednemu świadomemu ojcu. Dochodzenia do rozwiązań, może nie zawsze idealnych, ale w danej sytuacji najlepszych. Radzenia sobie z porażkami i wyciągania z nich nauki. Pozbawiona patosu, pełna humoru, niezwykle prawdziwa relacja z codziennych – w czasach spokoju i czasach zarazy – trudów „tatowania”, z którymi mierzy się autor i prowadzący radiowego cyklu „Projekt Tata”.

„Tatowanie”. Podoba mi się to słowo, bo zdejmuje patos z „ojcostwa”. Pozwala być tatą i przypomina mi, że nie ma takich, którzy się nie mylą, więc kochaj i działaj. Przekazuj wiedzę, respektuj wolność. Bądź dla swoich dzieci tak dobry, żeby nigdy nie usunęły cię z grona znajomych na fejsie.

Krystian Hanke – niedoszły: fryzjer, kierowca autobusu, piłkarz, komentator sportowy, pianista, rock'n'rollowiec i ilustrator. Doszły: prawnik (z wykształcenia), dziennikarz (z zawodu), tata (z doświadczenia) i pisarz (na co dowodem jest Tatowanie). Pomysłodawca facebookowych „Odklejek”. Autor i prowadzący cieszącego się od lat olbrzymią popularnością cyklu „Projekt Tata”, emitowanego na antenie radiowej Trójki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
9
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monies1988
(edytowany)

Z braku laku…

bardzo specyficzna książka. spodziewałam się ciekawych porad na temat rodzicielstwa, a to raczej zbiór anegdotek i bardzo niepowtarzalnych doświadczeń jednego ojca. czułam się, jakby przy lunchu w pracy dosiadł się do mnie kolega, którego średnio znam i lubię i po prostu zajarany opowiadał o swoich dzieciach. ok, fajnie, że się jara, ale nie znam gościa, więc co mnie to obchodzi 😀 niewiele można z tego wynieść dla siebie, bo nie ma tu uniwersalnych rad czy inspiracji. Raczej zbiór obaw, frustracji, radości i szczęścia jednego człowieka.
00
aopiekulska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura, polecam
00
baartosz

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Kej_kej

Nie oderwiesz się od lektury

Super, szczerze plecam wszystkim rodzicom nie tylko tatą.
00

Popularność




Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK
Redakcja: PAULINA ORŁOWSKA-BAŃDO
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANNA RUDNICKA, BARBARA TURNAU
Projekt graficzny okładki i wnętrza książki: Paweł Panczakiewicz /PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Łukasz Król
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Krystian Hanke © Copyright for this edition Wydawnictwo Literackie, 2020
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07178-6
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Mojej Rodzinie

DAWNO TEMU...

Jedna teczka, druga teczka, karton zapchany po brzegi. Jest okładka z rysunkiem, na innej niedokończony rysunek, pozostałe strony puste, spięte elegancko zszywkami. Spis treści na stronie drugiej. Nic więcej. Ale tytuł jest zawsze. Kiedy jako mały chłopiec tworzyłem te swoje książki, a było to jedno z moich ulubionych zajęć, najpierw powstawał tytuł. Wielka księga gór, Grzyby, Opowieści z lasu nigdy nie ujrzały światła dziennego, bo kiedy okładka była gotowa, a gabaryt starannie przygotowany (osiem czy dwadzieścia cztery strony), do pokoju wchodził tata i wskazywał sugestywnie na zegarek. Rzucał swoje okrutne: „Szykuj się do spania” i bestseller odlatywał niczym niedokończony biały kruk. I tak nie zostałem pisarzem. Nauka jednak nie poszła w las, bo już jako dziennikarz wymyśliłem kilka zgrabnych tytułów reportaży. Grafikiem i projektantem okładek też nie jestem. Nie obwiniam się za dramatyczny stan czytelnictwa w Polsce, bo wierzę, że to chwilowy błąd, może nawet statystyczny. Mógłbym złośliwie dodać, że dziś więcej jest autorów niż czytelników, ale właśnie poszerzam to grono, więc po co robić z siebie durnia?

Nauczyłem się czytać i pisać, zanim zdmuchnąłem pięć świeczek na torcie. A może jeszcze wcześniej. Zaglądałem do książek czytanych przez mamę i babcię i pytałem o poszczególne litery, które kodowałem sobie w głowie. Tak podobno było. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dawne czasy. Czasy polowania na artykuły pierwszej i każdej potrzeby. Kolejki przed Serdelkiem, sklepem tylko z nazwy mięsnym, sąsiadującym ze spożywczakiem pod wdzięcznym szyldem Pabianka. Nieco lepiej zaopatrzone zieleniaki, choć tylko w polskie warzywa i owoce. Bele materiału, które ekspedientka wprawnym ruchem odmierzała długą drewnianą linijką. Kupowało się materiał, bo babcia umiała szyć, a w odzieżowym straszyły puste wieszaki albo nylonowe szkaradzieństwa. Potem w domu pod wkładki z „Burdy” lub innego żurnalu, wyglądające jak plątanina nitek, babcia kładła kalkę i papier, przejeżdżała paznokciem i forma na bluzkę czy spodnie odbijała się gotowa do wycięcia.

Większość produktów była wówczas na kartki. Rysowałem je chętnie w ramach zabaw plastycznych – rzecz jasna, kiedy akurat nie ilustrowałem okładek książek. Mięso 1500 gramów, wędliny 200 gramów, cukier... Podczas zabawy w sklep ekscytowałem się wycinaniem stosownych kuponów. Tak się kiedyś ćwiczyło małą motorykę! Czasem rysowałem banknoty. Waryński ze „stówy” był naprawdę do siebie podobny, nawet udało mi się go wcisnąć babci. Na szczęście nie zapłaciła nim w sklepie, na przykład za herbatę Assam w pasmanterii. Nie wiem, dlaczego akurat w pasmanterii, ale właśnie tam można ją było kupić. Dziś pasmanterii coraz mniej. Te nieliczne pewnie muszą przyciągać klientów oryginalnym szyldem typu Skarbiec Mistrza Igły. Po sąsiedzku mają Studio Paznokcia, Laboratorium Włosa czy Klinikę Obuwia – kiedyś po prostu manicurzystkę, fryzjerkę, szewca. To, co dawniej zachwycało za wystawową szybą Peweksu, dziś leży na półkach tuż przy kasie. Tylko ta cola, której łyk smakował jak ambrozja, wciąż jest niezdrowa. Wtedy była też droga, dlatego piliśmy tańszą cytronetę.

Ale to były czasy! Choć w swej istocie ponure, dla nas, dzieciaków, barwne i atrakcyjne. Czasy podwórek bez ogrodzeń, bloków bez domofonów, wyrobów czekoladopodobnych (gdzie one są?), wakacji bez biletów lotniczych, biletów dwukrotnych przejazdów, jeśli nie były przedziurkowane, jazdy na czas w Wyścigu Pokoju, pokoju trzy metry na trzy w „wielkiej płycie”, płyt winylowych, porysowanych, trzeszczących, trzeszczącego radia, trzeszczącego wszystkiego. Pamiętam siebie przy biurku cudem zdobytym, z lampą w szaro-różowo-beżowo ohydnym kolorze, z brzęczącymi sprężynami. Widzę chudego, wysokiego, zgarbionego chłopca, za grubymi szkłami okularów w rogowych oprawkach, pochylonego nad kartką, pochłoniętego przez akt tworzenia. Nie potrzebowałem lepszej zabawki. Oczywiście, dobrze, kiedy była. Wyczarowane przez rodziców klocki Lego czekały w odwodzie, ale w podróży, w poczekalni, gdziekolwiek, wystarczył papier, ołówek, przydawały się nożyczki. Mijany po drodze sklep z neonem „Art Papiernicze” (kto by tam dbał o kropkę), podwyższał poziom endorfin, dopóki nie przypominałem sobie, że wewnątrz można najwyżej pogawędzić ze sprzedawczynią. W handlu uspołecznionym wspomniany człon „art” nabierał nowego znaczenia. Kupić coś było sztuką. Nawet arkusze szarego papieru. I choć dziś nawet nie zatrzymuję się obok papieru toaletowego w tym gatunku, wówczas taka zdobycz to było dla mnie prawdziwe szczęście.

Snuję te kombatanckie opowieści po to, by dojść do może zaskakującej konstatacji: miałem szczęśliwe dzieciństwo. I staram się, żeby w obecnej epoce szczęśliwe dzieciństwo miały moje dzieci, u boku szczęśliwego taty.

Co dziś znaczy być szczęśliwym? Zrozumiem pewnie, kiedy zostanę dziadkiem. Wiem za to, że dziś chcę być ojcem świadomym, aktywnym i obecnym w życiu moich dzieci. Nie masz podobnie? Nie szkodzi. Ta ścieżka długo nie była moim głównym szlakiem. Nie widziałem w niej niczego rozwijającego. Jako jedynak myślałem i wciąż myślę o swoich potrzebach. To nie wstyd, nie grzech, nie przestępstwo. Ale odkąd zostałem tatą, czuję się bogatszy i mądrzejszy. Bo nawet kiedy nie wiem, co zrobić, muszę coś zrobić i robię. Wszedłem na wyższy poziom gry.

Mój tata to świetny facet. Przecież nie zamierzał doprowadzać mnie do łez, kiedy wysyłał do łóżka. Ale chcąc nie chcąc, często staliśmy po dwóch stronach domowej barykady. I nawet jeśli długo nie zastanawiałem się, jakim sam będę ojcem – jeśli w ogóle będę – wiedziałem, jakim nie będę. Model potencjalnego ojcostwa przez zaprzeczenie. W chwilach młodzieńczej złości powtarzałem sobie: „O nie! Moim dzieciom nigdy tego nie zrobię!”.

Czterdzieści lat później śmieję się ze swojej naiwności. Próbuję znaleźć sposób ominięcia niszczącego radość moich dzieci wstrząsu, kiedy sygnalizuję im nieuchronność zakończenia zabawy, oglądania filmu, wygłupów. Szukam łagodnej formy, ale często, odhaczając kolejny punkt codziennego harmonogramu, po prostu to komunikuję. Odruchowo, bezmyślnie, czasem ze zmęczenia powielam ten i inne błędy. Ile razy można prosić o coś spokojnym tonem? Tykanie zegara w głowie rozsadza mi układ nerwowy. Jestem podminowany świadomością następstw przeciągania sprawy w nieskończoność. Skutków dalszego ignorowania mojej prośby. Nie odrobiłem zadania domowego i nie wykonywałem – jak radzili – ćwiczeń przygotowujących do rodzicielstwa, nie rozmawiałem na przykład z kamieniem. Wierzyłem w siebie i przelicytowałem, więc może jednak warto?

Ktoś słusznie zauważył, że wszystkie najważniejsze życiowe decyzje musimy podejmować, kiedy jesteśmy niezbyt dojrzali, a na pewno niedoświadczeni. Szkoła, praca, małżeństwo, dzieci – powinny być dobrze przemyślane! I tak nikt nie da ci gwarancji, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, ograniczaj więc czynniki ryzyka, które sprawią, że rodzicielstwo będzie ciężarem, wepchnie cię w depresję, zrujnuje życie zawodowe lub rodzinne. Chyba że jesteś gatunkiem „spontana”, masz podobną w typie partnerkę, w trudnych chwilach medytujecie, a pełne konto pozwala ci na dowolny styl życia. A może bierzesz to, co przynosi los, i obowiązkowo podchodzisz do prokreacji, odhaczasz kolejny etap i potrafisz dużo wytrzymać, zaciskając zęby? Też w porządku. Nikt nie zna cię tak dobrze jak ty sam. No, może twój bank.

Jest stare powiedzenie, że jedną połowę życia zmarnują ci rodzice, drugą dzieci. W moim osobistym odczuciu tak z grubsza jest. W tej drugiej połowie rodzice – daj im zdrowie! – w dalszym ciągu prawdopodobnie będą się starać nie wypaść z gry. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ale powtórzę: to tylko odczucia. Subiektywne, często bezpodstawne, podłe, niewdzięczne, fałszywe i głupie... A potem: „Mamo, przyjedziesz, bo Alicja chora...?”.

Moment na zostanie tatą trzeba po prostu znaleźć, wyczuć na rzeźbie własnych mięśni gotowość do dźwignięcia tematu i zajrzeć w meandry psychiki. Czy jest tam miejsce na totalne szaleństwo, które odmieni twoje życie? Nikt ci nie powie: „To jest ten czas. Teraz, już!” i nikt nie powinien cię do tego zmuszać. Ja swój moment znalazłem. Jakież szczęście, że był on zbieżny z tym, który znalazła w sobie moja nieco młodsza żona! Ale po prawdzie: zgraliśmy się, pokonawszy uprzednio setki kilometrów na jednym, drugim i trzecim końcu świata. Nie chcieliśmy, żeby coś nam umknęło, smak dalekich podróży był wart każdej gwiazdki Michelina. W najtrudniejszych chwilach, które przychodzą potem, kiedy jesteś już ojcem, oglądanie zdjęć z podróży po Argentynie, Malezji czy Izraelu przynosi ulgę – skoro udało się dotrzeć do tak odległych zakątków globu, to przecież uda się wychować dzieci. A jak podrosną, to w powiększonym składzie będziemy wędrować i na czwarty koniec świata. Nie ma presji. Warto przy okazji pamiętać, że wiek, w którym decydujemy się na dziecko, to jedna sprawa. Druga – czy natura będzie temu przychylna? W dobie długiej listy cywilizacyjnych przypadłości wpływających na płodność trzeba się liczyć z rozczarowaniem. Czasem nawet z depresją, jeśli kolejne podejścia nie zakończą się happy endem. Dobrze to wspólnie przegadać, wziąć pod uwagę.

Nie jestem najlepszym ojcem na świecie. Dlatego w tej książce, którą tym razem zamierzam napisać od początku do końca, ślęcząc po nocach, bo za dnia pracuję, nie podam recepty, jak radzić sobie z trudami ojcostwa. Opowiem za to nie raz o tym, jak sobie z nimi nie radzę i jak jeszcze od tego tatowania nie zwariowałem. „Tatowanie”. Podoba mi się to słowo, bo zdejmuje patos z „ojcostwa”. Pozwala być tatą i przypomina mi, że nie ma takich, którzy się nie mylą, więc kochaj i działaj. Przekazuj wiedzę, respektuj wolność. Bądź dla swoich dzieci tak dobry, żeby nigdy nie usunęły cię z grona znajomych na fejsie.

Nie lubię wielkich słów. Nie do końca przekonują mnie poradniki. To na pewno ważne książki, ale może nie mam do nich szczęścia? Albo cierpliwości? Może jestem uparty i wiem lepiej? Jedno jest pewne: jestem tatą! Jestem praktykiem i stąd pomysł na książkę. To nie garść porad i recept. Nie znajdziesz tu schodów do nieba, za to z pewnością czasem pojawi się autostrada do piekła. Nikt nie jest wolny od błędów – ale spokojnie, działa monitoring. W moim przypadku byli to słuchacze Projektu Tata, w radiowej Trójce, gdzie opowiadałem o codziennych ojcowskich zmaganiach. Dzieliłem się radościami i problemami, sprawdzałem, jak rozwiązywać kryzysy, inspirując się praktycznymi radami ekspertów i ojców. Starałem się, by ekspertami byli ojcowie. Z własnym bagażem doświadczeń. Ojcowie mają głos. Niekoniecznie głos decydujący, ale ważny. Rodzicielstwo uciera się w duecie, ale tatowanie to nasza sprawa.

Patrzę na wspaniałych facetów i widzę, że stało się coś, co złamało dawne schematy. Facet z wózkiem, facet zmieniający pieluchę, facet karmiący niemowlę butelką ze smoczkiem. Ojciec odbierający malucha z przedszkola, ojciec na wyprawie z dziećmi. Ojciec, który wie, jaki kolor i którą superbohaterkę lubi córka i nazwisko którego piłkarza na koszulce chciałby mieć syn.

Oczywiście, że ojcem nie jest się od razu. Ale – zacytuję kabaret Dudek: „Nie bądź pan rura i nie pękaj!”. Jak to pasuje do nas! Idealnie. Któż z nas nie pękał na początku? Był strach, lecz na szczęście była ciekawość i to nasze: „Co? Ja tego nie zrobię!?”. To, że widzimy ojców w akcji, jest także efektem tego, że chcą się pokazać. Nie chodzi o odwagę czy lans. Myślę, że odważne mamy, mamy celebrytki, mamy blogerki, mamy pisarki, mamy dziennikarki jednak nas zmobilizowały. Może poczuliśmy, że zostajemy nieco z tyłu? I dobrze, tylko niech to nie będzie niezdrowa rywalizacja, nieuczciwa konkurencja czy parcie na szkło obiektywów, bez oglądania się na innych. Zwłaszcza na Nią. Bo mimo wszelkich różnic w patrzeniu na świat, innych doświadczeń, temperamentu trzeba pamiętać, że gdyby nie Mama, nie byłoby Taty. To podstawa. Poziom zero.

Wiem, że czasem życie zagoni cię w kozi róg, zapętli myśli, zablokuje wyjścia. Cokolwiek postanowisz, jeszcze raz sięgnij po kartę: „Wracasz na start”. W końcu zaczynaliście razem. Współdziałanie w każdym przypadku zwiększa szanse na sukces. Jakikolwiek byście za swój cel obrali. Dobrze, gdy mama i tata są jak sprawnie zarządzana firma albo team. Załoga, która się wspiera, rozumie, najlepiej bez słów, a kiedy trzeba, wybacza słabości.

Tyle teoria. W praktyce to pędzący po szosie pojazd, w którym wszystko nagle może się zepsuć. Zasuwamy więc, nad głową burzowe chmury, obok gna dzik gotowy wskoczyć przed maskę, a ty nie możesz hamować, bo już jesteś spóźniony. Jedziesz dalej. Jeszcze szybciej, sprawniej omijając kolejne stada dzików w ulewnym deszczu. Kiedy pierwszy raz poczujesz dumę z siebie jako ojca, nigdy już nie zatęsknisz do innego życia. Choć często będziesz utyskiwał, to jeszcze częściej będziesz się śmiał i wzruszał.

Może niezbyt oszczędnie skorzystam w tej książce z prostych skojarzeń i zwrotów. Jeśli cię dotkną, przepraszam. Ale bycie ojcem to czasem jazda po bandzie. Mam nadzieję, że będziesz pamiętał także o moim ogromnym szacunku dla matek i macierzyństwa. W nienadętej formie postaram się pomóc przebrnąć przez trudne sprawy, a w ojcostwie jest ich wiele. To nie będzie książka naukowa. To ułożony w formie umownego kalendarza zapis tego, co z całego mojego tatowania siedzi mi w głowie. Moje wspomnienia i doświadczenia. Zwykłe i niezwykłe.

Skąd w radiu się wziął Projekt Tata? Chętnie opowiadam tę historię od początku; jest dowodem na siłę przypadku, który niewątpliwie mocno napędza moje życie.

...I CAŁKIEM NIEDAWNO

Mniej więcej w czasie kiedy się kończył trzeci miesiąc pierwszej ciąży mojej żony, końca dobiegała „ostatnia taka zima”. Nie wiem, czy moje dzieci zobaczą kiedyś tak wysokie zaspy na naszej ulicy. W wydrążonych w nich korytarzach przyszła mama jeszcze bez prawa jazdy, za to już z widocznym brzuchem, szła na przystanek autobusowy, żeby dojechać do pracy. Ja w swojej ślęczałem od świtu. I wtedy ówczesny dyrektor radia odebrał mi moje programy i postawił nade mną znak zapytania. Pewnie nie wiedział, że ani mnie, ani mojej żonie adrenaliny wówczas nie brakowało. Początek ciąży nie należał do spokojnych. Los zdążył nas już niemal na sygnale wysłać do lekarzy specjalistów. A to z powodu niepokojącego krwawienia, a to z powodu krew w żyłach mrożących wyników badań. Cóż, pierwsza ciąża to debiut. Podobnie jak w historii z połknięciem przez dziecko złotówki. Z pierwszym gnasz na rentgen. Trzeciemu potrącasz z kieszonkowego.

Wysłanie mnie w radiowy niebyt nie było jeszcze końcem świata. Ale podzielenie się tą wiadomością z ciężarną żoną w walentynki to jednak trochę wyzwanie. Zanim więc obwieściłem nowinę, zacząłem myśleć.

A gdyby tak opowiedzieć w radiu o ciąży z perspektywy faceta?! – zapytałem sam siebie. – Tak po prostu. Zadać te pytania, które stawia sobie przyszły tata? Albo takie, których w obliczu błogosławionego napięcia nie ma siły sobie postawić?! Takie, które może i by sobie zadał, ale wygodniej mu je przemilczeć. I asekuracyjnie przetrwać miodowo-śledziowy nie miesiąc, a dziewięć miesięcy. I jako lekko już doświadczony ojciec in spe zacząłem na poczekaniu wymyślać tematy audycji.

Ten o dziwnych zachciankach kulinarnych przyszłych mam jako jeden z pierwszych trafił na listę tematów. Cały zapełniłem w dziesięć minut. Wystarczyło się rozejrzeć, sięgnąć do emocjonalnych huśtawek, napadów paniki, wzruszeń wywołanych zbliżającym się macierzyństwem, nieoczekiwanych ataków bezsilności. Potem dopytać ekspertów o przyczyny, a zwłaszcza o to, jak sobie z nimi radzić. Podać to w smacznym i strawnym sosie, czyli po ludzku omówić konkretne zadania, poradzić, przestrzec, ostrzec, zalecić – i gotowe. Aha! Jeszcze dobrze się przy tym bawić. Chciałem obalać mity, odczarowywać przesądy, demaskować wiedźmy, które pod różnymi postaciami krążą przy kobietach w ciąży.

Zabobony to zresztą temat rzeka wśród przyszłych rodziców. Aż trudno uwierzyć, że w XXI wieku niektórym ludziom da się wmówić, że gwizdanie w trakcie stosunku przyniesie upragnionego syna. Nie wiadomo tylko, kto ma gwizdać. Zabobon ze znamieniem u dziecka w miejscu, za które złapała się oczekująca mama czegoś nagle przestraszona, jest wydumany. Za to przesąd, że jeśli mama ochlapie sobie brzuch podczas zmywania, to w przyszłości dziecko będzie alkoholikiem, już nie wydaje się aż tak niedorzeczny. Ostrzeganie pań przed zbytnim przemęczaniem się obowiązkami ma sens! Pytałem też ekspertów, czy farbowanie włosów jest szkodliwe z powodu substancji chemicznych zawartych w produktach do farbowania. Może przesąd, że dziecko kobiety farbującej włosy będzie rude, ma uchronić przed wdychaniem zawartych w farbie chemikaliów? Tylko dlaczego przy okazji robić z matek idiotki i stygmatyzować rudych? Natomiast przesądu, że kobieta zamartwiająca się w czasie ciąży urodzi leworęczne dziecko, nie rozwikłałem do dziś.

Internet zdewaluował przesądy, ale dziesięć lat temu naprawdę sporo osób jeszcze w niektóre wierzyło. Łyse dziecko, bo przyszła mama patrzyła na księżyc? Księżyc widziany podczas ciąży i łyse noworodki nie są rzadkością. Mnie się to klei! A zabawna przestroga przed seksem w trzecim trymestrze, bo dziecku będą ropiały oczy? Śmiech, tarzanie się po podłodze, ale, ale... Oksytocyna uwalniana podczas igraszek przyspiesza poród, a ten na początku trzeciego trymestru może być problematyczny! Oczy prawdopodobnie da się uratować, ale skazujemy noworodka na dojrzewanie w inkubatorze! Czy tego chcesz, tato? Szach-mat, nieprzesądni!

Tak czy siak (albo „yes or sies”, jak pięć lat później po lekcji angielskiego w przedszkolu wypali Tosiek) lepiej po prostu o wszystko pytać. Czerpać wiedzę z nauki, a do internetowych forów i grup w mediach społecznościowych podchodzić z dystansem.

I tak, zanim zaczęliśmy z żoną zajęcia w szkole rodzenia, przeszedłem szkolenie jako autor Projektu Tata. Pozwoliło mi to zrozumieć i zneutralizować mój własny pakiet obaw. Ekspertów wyszukiwałem na bieżąco, zaprzyjaźnieni świeżo upieczeni rodzice pomogli. Przed mikrofonem szczerze opowiadali o swoich przygodach i radzili. Napad głodu w środku nocy? Zasuwasz do kuchni! Ogórek z dżemem? Proszę. Nie ma dżemu? Bujasz się do nocnego. Mój przyjaciel banany w środku nocy znalazł dopiero po kilku godzinach na Ursynowie. Nie ma zmiłuj. Ciesz się, że są nocne sklepy.

„Wybieracie imię? Przemyślcie je kilka razy. To wybór na całe osiemnaście lat. Potem córka czy syn będzie mógł sobie zmienić, ale do tego czasu może was znienawidzić”, ostrzegali krewni i przyjaciele. Wiem, że mieli rację. Ja miałem być Simoną. Całuję, Mamusiu. Twój syn, Krystian.

„Antoni” w gronie przyjaciół był zaklepany przez nas. Jedni z nich lojalnie dali Jan. Antoniego dodali jako drugie imię. To miłe. W rewanżu zrobiliśmy odwrotnie. Dziś już sam nie wiem, czy nie przesadziłem z żartem. „Alicja” musiała poczekać na córkę. Pierwsza seria, więc na „A”. Dobrze, to już naprawdę żart. „Alicja” bardzo mi się podobała. Brzmienie, gracja, jak u „Antoniego” bez „r” w wymowie, na wypadek gdyby logopeda nie dał rady, piękne i dla małej, i dla dojrzałej. Ochy i achy! Ponieważ babcia małżonki tak właśnie miała na imię, nie było problemu. Aklamacja. Tak też byłoby ładnie. I oryginalnie. Tymczasem osiem lat później imię Antoni spodobało się największej liczbie rodziców noworodków płci męskiej (dane Ministerstwa Cyfryzacji za rok 2018 i 2019). „Alicja” również zyskała uznanie z roku na rok i dziś plasuje się niedaleko podium. Moje ego podpowiada, brawo! Trendsetterzy, influencerzy z nas! Ale już wtedy Antków w wózkach trochę jeździło. Dlatego Antoni natychmiast został Tośkiem.

Na marginesie, jeździło też już trochę Krystianów. Do tej pory, gdy ktoś wykrzykuje to imię, zawsze jestem pewien, że chodzi o mnie. Bo nie o innych Krystianów przecież. W młodości dla rówieśników byłem Sebastianem, Cyprianem, Kamilem, Konradem, Kordianem, Adrianem, Kazimierzem nawet. Tak trudno szło im z Krystianem. Choć w pierwszym momencie kojarzyli: Andersen! Już wolałbym, gdyby tak mnie przezywali. To ciągłe poprawianie doprowadzało mnie do szału, ale co robić? W końcu przywykłem. Także do pisowni. Tu dopiero działy się cuda. Kristian, Christian, Chrystian, był i Krystjan. W końcu Jan to już jakaś znajoma cząstka w tym dziwacznym imieniu. Nie. Ja tego moim dzieciom nie zrobię! Antoni, Alicja. Amen!

Tematem odcinków Projektu były problemy całkiem przyziemne, ale i notabene z wyższych sfer. Żona czy partnerka boi się lecieć samolotem? Spróbuj wytłumaczyć, ale nie zmuszaj. Podeprzyj się wskazaniami medycznymi (w drugim trymestrze latać jest bezpieczniej niż w pierwszym i trzecim, usłyszałem). A jeśli jednak wybierzecie samochód, sprawdź, jak prawidłowo i bezpiecznie zapiąć pasy. Tu nie ma pola do negocjacji. Ważne, by dolny pas przebiegał poniżej tak zwanych kłykci biodrowych. Dopiero jeśli z uwagi na układ fotela i pasów w aucie pas przebiega wyżej, skorzystaj z adaptera. Zbyt pochopne jego stosowanie też nie jest dobre, o czym przekonał mnie ekspert kampanii „Ciąża i pasy”. Przepis pozwalający nie zapinać pasów kobietom brzemiennym to w ogóle błąd. A z przyszłą mamą do sklepu najczęściej jeździliśmy samochodem. Ciąża to jedna wielka pułapka marketingowa. Czeka na nas mnóstwo „niezbędnych” rzeczy. Niewkładane do koszyka niemal krzyczą jak nauczycielka za nieodrobioną pracę domową. Strach pomyśleć, co bym jeszcze kupił, gdyby Projekt Tata nie powstał i nie zapalił lampki ostrzegawczej.

Audycja mogła ruszyć, bo mój zwierzchnik przyklasnął propozycji programu. Po pierwszym odcinku zadzwonił z wyrazami uznania. W okolicach kolejnego obwieścił oddanie mi poprzednich zadań antenowych. Tym samym już na początku drugiego trymestru ciąży miałem pracy od groma (czwartkową robotę kończyłem w piątek nad ranem).

Powstało piętnaście odcinków cyklu, podczas których zrozumiałem, że moje współodczuwanie ciąży nie jest przypadkowe (syndrom kuwady). Dowiedziałem się, co z tym serem pleśniowym w ciąży. Z tego, co pamiętam, my, ojcowie, możemy jeść bez obaw. Natomiast przyszłe mamy nie muszą się nim objadać. Lepiej też gwałtownie i drastycznie nie zmieniać menu (wstrząsy nie są dobre dla organizmu). Nawet kawa, jeśli piło się ją wcześniej, nie musi całkowicie zniknąć z jadłospisu, gdy nie ma wyraźnych przeciwwskazań. Inaczej jest z alkoholem, choć do dziś brzmią mi w głowie słowa pewnego ginekologa: „gdyby w czasie ciąży od czasu do czasu nie można byłoby się napić małego kieliszka wina, to Francuzki i Włoszki nie rodziłyby dzieci!”.

Znając nasz narodowy gen interpretacji rozszerzającej, podchodzę do tej opinii ostrożnie, pamiętając wszak o jednej bardzo ważnej zasadzie: Choćbyśmy zrealizowali wszystkie punkty programu wzorowo, obniżając ryzyko szkód wyrządzonych dziecku przez dziewięć miesięcy, nie dostaniemy gwarancji pełnego sukcesu. Do gry często wkracza nie tylko genetyka, ale też nieszczęśliwe wypadki losowe. Koincydencje nieprawdopodobnych zdarzeń. HLHS, czyli wrodzoną wadę serca, polegającą na niewykształceniu się u dziecka lewej komory, może spowodować niewinny na pozór wirus opryszczki u przyszłej mamy. A jeśli się przytrafi, to towarzyszy nam do końca życia i nie da się go przed ciążą pokonać. Inne ciężkie wady u noworodków też mogą być spowodowane bakteriami, na których obecność nie ma się wpływu. Dobrze mieć tę świadomość. To niezwykle ważna dla psychiki rodzica sprawa. Wszyscy liczymy na szczęśliwy poród i zdrowe dziecko, ale los bywa przewrotny.

Mijały tygodnie. Gdy dostałem pierwsze listy od oczekujących ojców słuchających audycji, dotarło do mnie, że sprawa jest poważniejsza, niż myślałem. Kiedy zaczęły przychodzić listy z prośbą o porady, przeraziłem się nie na żarty. Dziś myślę, że nie byłem gotowy, by dźwignąć aż tak dużą odpowiedzialność przy tak napiętym grafiku. To jedna z przyczyn, dla których cykl czekał na reaktywację siedem lat. Wrócił, kiedy Odklejki, czyli odklejone myśli Tośka i innych, już hulały na facebookowym profilu, a ja po wyjściu z pieluch dostrzegłem ogromną frajdę w zgłębianiu tematu komunikacji z dziećmi i ich języka.

Zawsze zachęcam rodziców, żeby notowali to, co mówią dzieci. Taka dokumentacja mówi o ich dzieciństwie i naszym ojcostwie znacznie więcej niż niejedno zdjęcie. Jeśli i wokół ciebie kręcą się małe mądrale, koniecznie zapisuj wasze rozmówki. Obiecałem sobie, że tego nie stracę, więc mam trzy telefony pełne „odklejek”.

W trzeciej edycji Projektu relacjonowałem o tym, co mnie jako tacie się zdarzyło, co ojciec musi zrobić i co robić chce lub czego nie chce. To ta seria sprawiła, że poczułem się pewniej i stałem się nawet rozpoznawalny. Poznałem mnóstwo świetnych ojców i mam, od których czerpałem garściami wiedzę, energię. Rodziców, dzięki którym porażki przyjmuję z pokorą i lekkim uśmiechem, rzadziej ze złością.

Dziś informacji na temat ojcostwa jest w sieci mnóstwo. Portale, kanały, profile, blogi. Dużo inspiracji, choć blogosfera parentingowa to w wielu przypadkach profesjonalny, zaplanowany i wpisany w arkusz Excela biznes. Wśród fantastycznych ojców, tatów, tatusiów, „daddych” piszących w sieci mam sporo znajomych, a może nawet przyjaciół. Wszyscy się uczymy i wymieniamy doświadczeniami. Patrzymy na świat nowocześnie, z duchem czasu i nie boimy się wyzwań. Zarówno tych samodzielnych, jak i tych wspólnych. Z ojcami w trakcie rozwodu też rozmawiam. Wiem, ile niesprawiedliwych rozstrzygnięć zapadło. Wiem, że przez wzgląd na dawne (a pewnie w wielu miejscach wciąż aktualne) patriarchalne złe nawyki sądy w ramach „rekompensaty” pozwalają dziś matkom na więcej. Niejeden ojciec o swoich obowiązkach przypomniał sobie za późno, ale nie można uogólniać. Uogólnienia prowadzą w kierunku odwrotnym, niż zmierza nasza „misja”. Ona, choć z akcentem na współczesną rolę ojców, dąży do tego, byśmy współdziałali sprawnie i mądrze w rodzicielskich spółkach z ogromną odpowiedzialnością, z cennym kapitałem.

Mimo że wiosna radosna, zmęczeni ciążą, nie szalejemy po mieście. Zarówno poruszanie, jak i sen dla ciężarnej żony powoli stają się uciążliwe. Zgłębiam temat tego całego rodzicielstwa.

W 2010 roku blogi i grupy ojców w Polsce dopiero raczkują, więc internet nie przynosi wsparcia. Na półce z książkami stoją co prawda napisane dla przyszłych rodziców, lecz z dystansem, książki Leszka Talki czy Tomasza Kwaśniewskiego. Nie mam jednak na nie czasu. Oczekiwanie na pierworodnego wypełniam, biegając z mikrofonem. Projekt Tata, nad którym siedzę po nocach, sprawia, że zamiast się wysypiać, brnę w niezdrowy tryb życia. Praktyka przegrywa z teorią.

Tata w ciąży

Z każdym tygodniem ciąży jest trudniej, bo program hormonalny jest pełen zwrotów akcji. Jego intensywność przestaje być regulowana wszechogarniającym szczęściem, które na początku płynie z radosnej nowiny, potem gratulacji, a następnie euforii wicia gniazda. Zaczyna być zasilany stresem, zmęczeniem, bólem, niepokojem i dyskomfortem. Zdarzają nam się kłótnie, ciąża zaczyna nużyć, zajęcia w szkole rodzenia zamiast kanalizować złe emocje, tylko je na moment usypiają. Uczę się na lalce trzymać niemowlę, kąpać, ubierać. Na sali obserwuję innych ojców. Czy tylko ja wyglądam tak idiotycznie z tym plastikowym bobasem? Co my tu robimy? Niech to już się stanie! Staram się przytomnie podchodzić do sprawy, ale za mało we mnie empatii i radości z oczekiwania. Może zbyt zadaniowo podchodzę do chwili, która dla wielu jest natchniona? A może wciąż myślę głównie o sobie, bo choć czuję obecność syna, to jakoś go „nie czuję”. Nie kopie mnie, kiedy dotykam brzucha, za to film z USG oglądam kilka razy.

Sama ciąża to zbiór przygód i nigdy nie wiesz, co jeszcze się zdarzy w ciągu dziewięciu miesięcy. Codzienny kocioł, w którym „ciąża to nie choroba”, miesza się z „ja jestem w ciąży, facet tego nigdy nie zrozumie”. Jeśli jest jakieś wyzwanie na tym etapie, to tylko jedno: od tej mieszanki nie wybuchnąć. Próbuję dyskutować, ale źle się to kończy. Przytakiwanie, pomoc i współczucie są jedynymi lekarstwami na tę niechorobę. Bywa, że tracę trzeźwość umysłu. Denerwuję się. Facet w ciąży – to byłoby coś strasznego. Na dodatek przytrafia się katar. Nie od dziś krążą plotki, że ból podczas porodu niemal równa się z bólem, jaki facet odczuwa podczas przeziębienia. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.

Dni mijają szybko, bo pracy mnóstwo, a do tego przygotowania. Fasolka rośnie. Tak nazywamy Tośka, zanim wiadomo, że to chłopak, potem też zdarza mi się tak o nim mówić. Sporo spacerujemy. „Wyśpijcie się na zapas”, śmieją się bliscy. Bardzo śmieszne. Żona dźwiga brzuch i też pracuje. Twarda sztuka. Wierzę, że w sierpniu urodzi wspaniałego bobasa. Da radę.

Czasem jednak dopadają mnie chwile zwątpienia. Różnie może być, myślę, choć wtedy jeszcze nie podejrzewam, co to znaczy noworodek. Praca pomaga, bo odpędza złe myśli. Sprawia, że mimo wszelkich wad jestem świadomym oczekującym tatą. Tak świadomym, że w trzydziestym trzecim (ach te trójki!) tygodniu, świadomie, choć jeszcze trochę symbolicznie, obchodzę swój pierwszy Dzień Ojca. Po prostu czuję, że Tosiek już jest z nami.

Lubię czerwiec. Może dlatego, że ma najdłuższe dni i truskawki. Może dlatego, że ptasie radio o świcie gra tak pięknie, że opuszczenie strefy komfortu domowego ogniska jest przyjemnością. Może dlatego, że w dzieciństwie czuło się już ekscytację nadciągającymi wakacjami, a w dorosłym życiu ta ekscytacja wcale nie minęła? A może dlatego, że to w czerwcu zadzwonił do mnie przyjaciel i powiedział: „Przyjeżdżaj do Warszawy, jest dla ciebie praca w Trójce!” i otworzył kolejny rozdział życia. I również w czerwcu, osiem lat później, zakończy się powoli etap beztroskiej młodości. Młodości, choć będę miał już trzydzieści pięć lat. Dla takiego faceta jak ja idealny wiek, by zostać ojcem. Dlaczego? Bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że kiedy ma się trzydzieści pięć lat, poszumiało się już w życiu na tyle, by czuć satysfakcję, jeszcze nie czuć znużenia, oczekiwać nowych wyzwań na innym poziomie i mieć na to siłę. Tak to widzę. I dziś z perspektywy czasu czuję, że znając siebie, lepiej bym tego nie zaplanował. Może oprócz dodatkowych przygód, które sprawiły, że formalnie tatą zostałem już w lipcu.

Jakkolwiek to zabrzmi, ciąża to jeden wielki test na to, czy potrafisz nie zwariować. Od przejęcia swojego, żony czy bliskich. Ale radosnych momentów w ciąży nie brakuje. Pierwsza euforia tête-à-tête nad testem. Dwie kreski! Żona podaje mi go, wychodząc z toalety. Usta w ciup. „No, Misiu, tak, że ten... Gratuluję”. Szybko przestaję myśleć, że to w gruncie rzeczy pasek nasączony moczem. Moczem. Siku! To wesołe, jakby japońskie, słowo będzie mi wkrótce towarzyszyło rano, wieczór, we dnie w nocy. Ale nie, nie myślę o tym, biały kawałek plastiku natychmiast staje się relikwią. Zwiastunem zmiany wszystkiego. Wszyst-kurde-kiego! Taaak! Rozum szybko wymięka i oddaje pole sercu. Wzruszenie! Rozum wraca, przecież nie będziemy chyba tego testu trzymać na pamiątkę?

Potem te ukradkiem rzucane spojrzenia, tajemnica próbująca wypełznąć wszystkimi porami skóry. Mówimy im? Jeszcze nie, bo nie wiadomo, poczekajmy. No, ale im? Może im powiemy, no dobra. Ale wiecie, na razie nikomu, bo to początek. Uściski, znów wzruszenie. Są pary, które w niebanalny sposób komunikują bliskim radosną nowinę. Okazjonalne kartki gratulacyjne dla przyszłych dziadków. Rodzinna imprezka z efektem „wow” w postaci stosownego ogłoszenia. Czasem kłania się garnizonowy kabaret: a teraz toast za wszystkich, którzy nie są babciami i dziadkami. Nie, nie mamo, tato, za was już nie pijemy! (Mrugnięcie okiem, chwila konsternacji, wybuch radości, kurtyna).

Nam wystarczył rodzinny obiad i szybko przeszliśmy do planowania. Mamy to w genach. Ciągle musimy coś planować. Trzymamy się tego planu jak rusztowania. Planu rozkładu mieszkania, by uwzględnić wstawienie łóżeczka, planu zajęć, planu oszczędzania się już w pracy i planu większych zarobków, bo to, co ma nadejść, to wielki nienasycony pożeracz domowego budżetu. Potem wybór lekarza, położnej, szpitala, imienia, zmiana szpitala, bo zmiana lekarza, zmiana położnej. Planuj, ale z głową, zostaw sobie pole manewru, ale nie manewruj za często, bo się kierownica urwie.

O ile z Projektu Tata zapamiętuję przede wszystkim, że ciąża to nie choroba, ale trzeba uważać, o tyle ze szkoły rodzenia, żeby spakować torbę do porodu wcześniej. Niech sobie czeka. Obie nauki idą w las. Organizujemy szybki wyjazd w Bory Tucholskie i nad morze, przypieczętowany wejściem na latarnię morską. Czy to nie wspaniale pokonać z brzuchem te schody, a na końcu nawet drabinę, i podziwiać fantastyczne widoki? Bałtyk, Mierzeja Wiślana... Jak się okazuje, nie. Wyzwanie wyzwaniem, ale rozsądek poszedł spać. Wchodzimy. Podziwiamy, jesteśmy dumni, ale ból brzucha po przyjeździe i polecenie lekarki: „to teraz leżymy!” nie zwiastują niczego dobrego.

Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Zagrożenie odklejenia się łożyska i kompletny zakaz wysiłku to dla nas zdecydowany zwrot. Jest i oprzytomnienie. Można już odebrać prawo jazdy, które żona niedawno zrobiła za pierwszym podejściem, ale o jeździe trzeba na razie zapomnieć. W ogóle robi się odrobinę przygnębiająco. Częstsze badania, kilka dodatkowych wizyt lekarskich, przerwa w pracy, a tu jeszcze dwa miesiące! Więc jaka tam torba do porodu? A jednak warto. Koszule nocne, koszule do karmienia, pieluchy, ubranka, wkładki laktacyjne, kosmetyki, rożek, kocyk... Spakowanie tego nie trwa długo i nigdy już nie będę się śmiał z kogoś, kto torbę przygotowuje na półmetku ciąży.

W trzydziestym czwartym tygodniu ciąży pakuję zupełnie inną torbę. Szykuję się na krótki dwudniowy wypad do Gdyni. Kiedy skończę pracę, jeszcze przed południem mam wsiąść w samochód i pędzić na koncert, na który czekam od dziesięciu lat. Bo do Polski wraca mój ukochany zespół. Pearl Jam. Absolutni idole od przesłuchania albumu Ten z kiepskiej jakości pirackiej kasety, kupionej za dziewięć i pół tysiąca starych złotych w sklepie muzycznym przy DT Uniwersal w Łodzi. Ci goście to cała moja młodość, przygoda z gitarą, zespołem muzycznym, świetnym towarzystwem z małego miasta, ze wszystkimi zaletami i wadami małych miast, położonych blisko dużego. Pierwszy koncert Pearl Jam w Polsce odbył się 1 listopada 1996 roku. To był jedyny dzień Wszystkich Świętych, w którym nie odwiedzałem cmentarza, bo musiałam rano wyjechać do Warszawy. Rodzice zrozumieli. Drugi koncert, w Spodku, to szalona wyprawa z przyjaciółmi. Teraz ma być trzeci. Na festiwalu, ale zawsze. Radość wyrażona skakaniem, wszyscy skaczą, we śnie...

Aaa... nie! To żona. Potrząsa, żeby mnie obudzić, i mówi z przerażoną miną, że coś się dzieje, bo całe łóżko mokre, jakby ktoś wiadro wody wylał. Wody płodowe odeszły, skurczów nie ma, ale stres potężny. Tego nie uczyli na żadnych zajęciach. Nie omawiała żadna lekarka. Lekcja nieprzerobiona. Trzeba jak najszybciej jechać do szpitala. Konie zaprzęgać i w drogę. Nie, nie jest mi ani trochę do śmiechu. W życiu nie obudziłem się tak szybko.

Teraz próba ogarnięcia sytuacji. Jak wyprawić tę dwójkę na cito? Co nam jest potrzebne? W co tu tę mamę ubrać? Ile tych wód jeszcze odpłynie? Sączą się cały czas. Cholera! Dobra, jedziemy, najwyżej wrócę. Ponieważ jest po piątej, trasę do szpitala pokonujemy w kwadrans, ale jak się okazuje, to drogi tej wcale nie koniec. Wybrany szpital, publiczny o doskonałej opinii, jest częściowo remontowany. Sale są pełne kobiet oczekujących na rozwiązanie, na podtrzymaniu ciąży lub świeżo upieczonych mam. Ten nasz, jak mi się wydawało, szczególny przypadek, wymagający natychmiastowej reakcji lekarza, nie pomoże w zdobyciu upragnionego łóżka. Nie ma, to znaczy, że nie ma. Lekarka rozkłada ręce. Ale sprawdza coś jeszcze. Po godzinie, która upływa na badaniu KTG, wypisywaniu kwitów i nerwach z cyklu „i co teraz?”, słyszymy:

– Jedźcie na Bielany, tam was przyjmą, już wiedzą, że będziecie.

„No, to jadziem na Bielany, cała paka rusza dziś”, nucę w myślach piosenkę Jaremy Stępowskiego, co ma mnie odrobinę odstresować.

– Kawy... Głowa mi pęka! – mówi błagalnie żona.

Można? Nie można? Niby nie, ale lekarze też mówią, że terapia szokowa nie jest wskazana. Jeśli kobieta pije trzy kawy dziennie przed ciążą, to jedną może w ciąży wypić. Ale podczas porodu...? Trudno, jeśli głowa miałaby faktycznie pęknąć... Stacja benzynowa koło cmentarza Powązkowskiego, czarny humor, ale kofeina to w tym momencie życie. Ba! Dwa życia!

Do szpitala docieramy bez przeszkód i rozpoczynamy kolejną procedurę. Przyjęcia. Na zmianę z KTG.

Słucham, jak serce Tośka bije. Słyszę, że wszystko jest w porządku. Ale jego basen wciąż się kurczy, o czym świadczy coraz bardziej mokre ubranie mamy. A my nie zabraliśmy nic na zmianę! Dosłownie! Tyle tygodni przygotowań, a zgłaszamy nieprzygotowanie jak gimnazjaliści.

Po dwóch godzinach żona z Tośkiem lądują na szpitalnym łóżku, a ja w domu, pakując torbę. Nie wiadomo, co lekarze zdecydują, więc mam przywieźć torbę do porodu. Z ubraniami dla obojga. Ale przecież to wcześniak, jakieś wrażliwe chuchro, więc szybko rozkładam deskę do prasowania i szykuję żelazko. Nienawidzę prasować, ale nie myślę o tym. Po godzinie ruszam w drogę do szpitala.

Jest ostatni dzień czerwca. Pearl Jam pewnie ma właśnie próbę, oddaję karnet naszej przyjaciółce. Na pamiątkę i w podzięce Tosiek dostanie super kocyk z motywem kasetowym w kolorze zielonym jak logo sponsora festiwalu. Świetny, będzie nam służył długo. „A na następny koncert Pearl Jam – mówię do syna, siedząc przy żonie i głaszcząc jej brzuch – pojedziemy razem! Obiecuję!”.

Tak! Lipiec to cudowna pora, żeby po raz pierwszy zostać ojcem. Jeśli będą wolne miejsca, bierzcie lipiec! Jeśli nie, to też próbujcie, bez wahania!

Długie letnie dni dodają energii. Są jak zielone dopalacze. Bo choć na początku adrenalina działa, kryzys i tak przyjdzie. Łatwiej go znieść w „tak pięknych okolicznościach przyrody”. Jest ciepło, więc nie tracimy czasu na ubieranie i szykowanie się do wyjścia. Na ulicach mniejszy ruch, miasto się hibernuje. Nie odwraca uwagi od spraw najważniejszych. W sklepach pustki, w przychodniach pacjentów jak na lekarstwo. Wkrótce się przekonam, jakie to ważne, i dziękuję w duchu, że moja tacierzyńska przygoda wystartowała w lipcu.

Podtrzymanie ciąży

Żona leży w szpitalu na podtrzymaniu ciąży. Czasem chodzi. Z „pieskiem”, jak nazywa stojak na kółkach z kroplówką, do której jest podłączana. Jak długo jeszcze? Nie wiadomo. Chciałbym, żeby już, a jednocześnie ten trzydziesty czwarty tydzień mnie przeraża. Za wcześnie! Niech tam jeszcze książę posiedzi – myślę. – Tylko bez tej wody nie może pływać. Brzuch mamy mniejszy, metraż się skurczył. Ciasno musi mu być. Nie poddusi się jak ryba na mieliźnie? Początek lipca to zodiakalny Rak – pocieszam się. – Może w wodzie i bez niej.

Wszystkie liczby, wyniki badań, wykresy w dokumentach medycznych powodują mój niepokój. Trzeba to sobie jakoś poukładać w głowie. Racjonalizować nawet czymś tak mało racjonalnym jak horoskop. Czasem pomaga. Ale nie mam zbyt dużo czasu na rozmyślania. Pod koniec tygodnia przyjeżdża mój tata, bo potrzebny jest do pomocy ktoś trzeźwo myślący. Tak się kończy odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę. Jestem w tym mistrzem. Praca pod presją czasu, mroczne widmo deadline’ów – inaczej nie umiem. Czy jako już-prawie-ojciec nie powinienem się zmienić? Później się zmienię. Teraz, w trybie pilnym wywalamy wszystkie graty z magazynu, który za moment będzie pokojem Tośka, choć i tak dalej będzie nazywany magazynem. Akurat czas, gdy to maleńkie pomieszczenie zajmowało jedno, a potem drugie niemowlę, był jedynym, kiedy w magazynie panował porządek.

Oczekiwanie. Przygotowanie mieszkania

Po opróżnieniu pokoju zabieramy się do malowania ścian. Ciemnokremowy, wpadający w jasny róż kolor wydaje się ciepły. A może to łososiowy... Na wiaderku było pewnie napisane: „marzenie paryskie” czy inna „ambrozja północy”. Jeden pies. Szczotka, pędzel, kubeł, ciepła woda... przygoda jest. Kiedy poprzedni właściciel mieszkania trzymał tu swoje komputery, serwery, ściany były jaskrawozielone. Gdy się wprowadziliśmy, zieleń zamieniliśmy na jasny krem czy inne écru.

Teraz budzi się we mnie dusza artysty. Wpadam na pomysł, żeby na ścianie nad łóżkiem pozostawić w tym właśnie kolorze, proste i znajome kształty słońca, chmury, drzewa, strumyka. Żeby coś się tam „działo”. Tym samym znów wpadam w pułapkę nawyku robienia siedmiu rzeczy naraz. Miałem malować ścianę, a rysuję i wycinam w arkuszach samoprzylepnych stosowne obrazki. Naklejam je na ścianę. A może tu, trochę wyżej. Widzę, że już-prawie-dziadek, typ z tych bardziej niecierpliwych, trzyma bohatersko nerwy na wodzy. Jeszcze jedna poprawka. Dobrze. Teraz szczotkami malarskimi działamy po całości. Fajrant! Kiedy farba wysycha, odlepiamy te ikony natury, które odsłaniają się przed nami w znajomym kolorze.

Robię dwa kroki w tył (więcej się nie da, pokój ma metraż minimalistyczny) i przyglądam się temu, co zmalowałem. Dzieło sztuki to nie jest, ale moje, własnoręczne. Dla syna! Niech będzie! Nie byłbym sobą, gdybym nie poprawił tu i ówdzie. Bo jakieś za blade. Dodaję kilka delikatnych obrysów. Lepiej. Czas biegnie, ja się bawię w artystę. Już w lekkich nerwach kończę malowanki. Potem dowiem się, że tych pastelowych, delikatnych obrazków Tosiek i tak długo nie doceni. Dzieci na początku dostrzegają tylko kontrastowe barwy.

Mój tata, kierownik remontu, czuwa nad umeblowaniem pokoju. Regał, miejsce na kołyskę... Nic więcej się nie mieści. Nie szkodzi, to pomieszczenie z oknem, na końcu mieszkania, za naszą sypialnią (więc najważniejsze, że ciche, bo dwojgiem drzwi oddzielone od hałasu radia, telewizora, ekspresu do kawy) ma dać noworodkowi spokój na czas snu. A my będziemy mieć komfort swobodnego poruszania się i pracy w domu. W końcu maluch i tak większość dnia będzie spędzał z nami. Oddawanie mu od razu dużego pokoju, w którym teraz mieści się przydatny gabinet, wypełniony tonami książek i szafą na ubrania, nie ma sensu. W swojej gawrze będzie tylko spał – zakładam.

Jadę więc po obiecaną kołyskę do przyjaciół. Ledwie mieści się do samochodu. Skręcam, dokręcam, wstawiam, jest. Czeka. Ciekawe, jak długo jeszcze? – zastanawiam się w drodze do szpitala. To najdziwniejszy czas, jaki oczekujący ojciec może sobie wyobrazić. Taka przerwa w porodzie. Wyjście chwilowo nieczynne. „Skurczów brak. Proszę pytać jutro”.

Wspominając ostatnie, dość nerwowe, dni przed narodzinami.

Tata: A co ty sobie myślałeś w tym brzuchu u mamy, że się tak spieszyłeś z przyjściem na świat?

Tosiek (lat 5,5): Że świat jest piękny i łatwo się na nim żyje. A jednak nie!

Przygotowywaliśmy się do porodu siłami natury, ale pośpiech Tośka sprawił, że najważniejsze lekcje ze szkoły rodzenia nas omijają. Brak zaprzyjaźnionej położnej (bo znaleźliśmy się w innym szpitalu niż planowany) uzupełniam sobie powtórkami z radiowych rozmów na ten temat. Piłka, kąpiel, oddechy, „przyj!”, chwila przerwy, jeszcze raz... Jednak tu sytuacja jest poplątana. Serce Tośka bije miarowo, ułożenie w porządku, ale żona jest zdenerwowana, choć nie daje po sobie poznać. Czuję, że nie mam prawa niczego narzucać. Mama wie, na co ją stać, czego chce, jak się czuje. Jej stres nie jest sprzymierzeńcem noworodka, ale stresu nie da się uniknąć. Nie można go pogłębiać. Mam być wsparciem, trzymać za rękę, podać wodę, pomóc wstać, powiedzieć: Dasz radę!, Zobacz, jak ci świetnie idzie, Zaraz będzie po wszystkim. Jeśli krzyczy i chce zabić wszystkich dokoła, pokornie trzeba dać się zabić, cierpliwie wspierać.

Kiedy miałem dziesięć lat i w szkole przekomarzaliśmy się z dziewczynami, kto ma lepiej, zawsze dochodziliśmy do tej samej wymiany argumentów. „A wy będzie musiały urodzić dzieci, a my nie!” – mówiliśmy. „A wy pójdziecie do wojska!” – słyszeliśmy w odpowiedzi.

Po latach okazało się, że chyba wygraliśmy. Choćby dlatego powinniśmy oddać swoje niespożyte siły na pomoc w rodzeniu. Na szczęście zmiany standardów i obyczajów okołoporodowych dają nam duże pole do popisu.

Pierwsze spotkanie

Cieszę się, że wyjątkowa staje się nie obecność, a nieobecność taty na sali porodowej. Tata powinien domagać się tego, by noworodka wziąć na ręce, położyć na piersi, poleżeć z nim, uspokoić. Ten pierwszy moment jest dla nas kluczowy. Nieporównywalny z niczym innym. Pierwsze spotkanie, w którym od razu „tłumaczysz” dziecku, że nie jesteś tylko asystentem tej pani, która za moment będzie karmić i przytulać, stając się najważniejszą towarzyszką w tym do tej pory krótkim życiu. Nawiązując relację od pierwszej chwili, przekazujesz, że jesteś dla niego tak samo ważny jak mama. Przyzwyczajasz do swojego zapachu, głosu, dotyku. Potem w domu możesz to rozwijać. Leżycie, a malec skóra do skóry przytulony jest do twego brzucha. Później próbuje się wspinać, żeby lepiej zobaczyć swojego wielkiego kompana. Kangurowanie. Wtedy nie wiedziałem, że to się tak nazywa. Ale tworzy cudowną więź i jeszcze piękniejsze obrazy, które zapamiętasz na długo.

Znów zaglądam do szpitala. Czekam na to, co powiedzą lekarze. Niby wszystko jest pod kontrolą, lecz hasło „steryd” nie budzi we mnie dobrych skojarzeń. Płucom przyda się jednak taki „energetyk”. W dziewiątym miesiącu byłyby już odpowiednio wykształcone i silne, ale teraz nie są.

Wcześniak

Wcześniak. Co to właściwie znaczy? Jak się z takim maleństwem obchodzić? Czy to wszystko, czego się dowiedziałem o noworodkach, muszę przerobić od nowa? Czy będzie zdrowy? Czy będzie normalnie widział, słyszał, chodził? Właściwie teraz dociera do mnie, że to nie jest zwyczajna sytuacja. Trzeba ją jednak wziąć na klatę. Staram się uspokoić. Patrzę na nowoczesne szpitalne sprzęty, rozmawiam ze znajomymi lekarzami. Tłumaczą sytuację, mówią prawdę prosto w oczy.

„Poród przed dwudziestym piątym tygodniem to poronienie; jeśli nastąpi po tym czasie, szanse na zdrowe dziecko są duże” – gdzieś słyszę. Ale przecież każdy przypadek jest inny. Statystyka to tylko model. Wyliczenia. Jeśli nogi wsadzimy do ognia, a głowę do lodówki to tylko statystycznie będziemy czuć się średnio.

Niepokój staje się moim najwierniejszym towarzyszem, a najgorsze jest czekanie. Jak przed egzaminem. Nienawidziłem tego. Wejść, zdać albo nie, ale czekać – to tortura. Nie lubię siedzieć i nic nie robić. Jeśli można jakoś pomóc, to ja się zapisuję. Tylko że tutaj to nie działa. Szpital nie kojarzy mi się z komfortową poczekalnią. I tak mam szczęście, że mogę wrócić na noc do domu, choć nie wypuszczam z ręki telefonu. Dobrze, że to mała komórka, nie siedmiocalowy smartfon.

Na sali gorąco jak diabli. Siedzimy w towarzystwie innych przyszłych matek i ojców. Przeglądam relacje z koncertu Pearl Jam. Było super. Ach! Zupełnie zapomniałem o mundialu! Jak to możliwe?! Żeby zmienić kierunek kłębiących się myśli w głowie, czytam komentarze po kolejnych meczach. Na moment wraca normalność. Do tego stopnia, że zaczynam przebierać nogami, bo przecież za chwilę pojedynek Niemcy–Argentyna! Niby to już nie priorytet, mistrzostwa toczą się gdzieś daleko w Afryce. Ale dla mnie mundial zawsze był świętem. Mówię sobie jednak: Możesz kochać futbol, może być dla ciebie nawet religią, kibicuj, przeżywaj, oglądaj, ale jeśli nie postawiłeś fortuny u bukmachera, wynik meczu, choćby najbardziej emocjonującego, nie ma wpływu na twoje życie. Teraz tutaj jest twój mecz i boisko!

W nowej roli TATA

To jedna z ważniejszych, ale i trudniejszych spraw przy wchodzeniu w nową rolę: jak tu nagle, na pstryknięcie palcem, wymazać wszystkie swoje upodobania, porzucić hobby? Rozumiem: Tosiek, obowiązki. Ale przez ponad trzydzieści lat miałem swój własny świat, w którym tyle się działo! Jeśli go porzucę, wypełni mnie pustka! Nie będę sobą. Pytanie, czy muszę rezygnować? Znam śmiałków, którzy obiecali sobie, że nie zmienią swoich upodobań po urodzeniu się dziecka. Sportowe zawody, turnieje, koncerty, rajdy, wspinaczki. Wielu poległo. Dla innych skończyło się to źle. Niektórzy nie wytrzymali napięcia. Związki się rozpadły.

Ale nie histeryzujmy. Na początku będzie inaczej, ale potem, kiedy podzielimy się obowiązkami z żoną, można – a nawet trzeba! – znaleźć czas na własne hobby. Warto też, jeśli hobby na to pozwala, próbować wciągać w to progeniturę. Niech nasze zajęcia w naturalny sposób towarzyszą dziecku. Nie ma gwarancji, że pasję do majsterkowania syn podzieli z ojcem (jestem tego dowodem), ale może chociaż piłkarskie mecze będziecie oglądać wspólnie (to u mnie się sprawdza już od dwóch pokoleń). Wszystko w swoim czasie.

Najpierw jednak będziesz musiał lepiej zorganizować sobie czas. Przed tobą logistyczny challenge, wymagający stałych korekt, refleksu, szybkiego manewrowania jak na torze wyścigowym. Ale uda ci się! „Dasz radę!” – powtarzam sobie i słyszę te znajome słowa, jakbym to ja miał za chwilę rodzić! „Odwagi, dzieciaku!” – dodaję i uśmiecham się do siebie. Nerwy odpuszczają, a ja zerkam na sektor męski. Czy są na sali kibice. Chyba nie tylko mi to po głowie chodzi, bo... Są! Pytamy partnerki, czy możemy. Możemy. Włączamy telewizor. Co pół godziny każdy po kolei wrzuca do skrzynki dwa złote. Taki system. Już nie paleozoik, ale jeszcze nie digitalik. Stawiamy krzesła przed telewizorem, oglądamy. Jest sobota, są emocje. Trochę jak w wojsku. Argentyna dostaje baty od Niemców. Zero do czterech. Odpada z imprezy. A ja w poniedziałek jadę do radia.

Skupiam się na pracy. Przeglądam newsy, czytam gazety, patrzę, jakie piosenki przygotowała redakcja muzyczna. Od szesnastej prowadzę popołudniowe pasmo „Zapraszamy do Trójki”. Zrobiło się małe zamieszanie, ktoś musi poprawić swój materiał, przesuwamy kolejność tematów. Normalka. W trakcie krótkiej przerwy dzwoni komórka w reżyserce. Żona. „No to się szykuj, jutro o ósmej rano będą mnie ciąć!”

Poród tuż, tuż

Tylko jedna myśl w głowie: Nareszcie! Wtedy tak właśnie myślałem. Nareszcie. Nagle wszystkie obawy znikają. Co będzie, to będzie, ale będzie można już działać. No i będzie On. Nie mogę się uspokoić, nie ma teraz ważniejszego newsa! Ale nie mogę przecież podzielić się tym ze słuchaczami. To jednak sprawy prywatne, a program poważny. Dorzucam do zestawu muzycznego Zorbing brytyjskiego zespołu Stornoway. Chodzi za mną od kilku tygodni, a ponieważ czuję, że zaczynam – jak w tej zorbingowej kuli – pędzić po zboczu, piosenka pasuje do mojego nastroju. Gdy słyszę ją w audycji, na moment zamykam oczy. Ślę w świat zaszyfrowaną wiadomość w piosence...

W domu nie mogę zasnąć. Z przejęcia. I z radości. Będzie cięcie, ale nie moje. Wiem, że w kulminacyjnym momencie nie wezmę do ręki nożyczek i oszołomiony własnym szczęściem i krzykiem malca nie dostąpię zaszczytu odcięcia pępowiny. Nie będę potem pokazywał, jak, którą ręką, że „to” jest takie dziwnie miękkie, że trudno się tnie. Zdarza się. I tak pewnie bym zemdlał na widok fizjologicznego pobojowiska. Łapię się na tym, że potrafię sobie zracjonalizować sytuację, a dziecko we mnie nie tupie, nie złości się, nie dąsa. Mały krok. Uświadamiam też sobie, że to jedyna taka noc w życiu. Ostatni moment we dwójkę, choć osobno. Samolot na pasie startowym, prawie przy końcu, jeszcze na ziemi, ale rozpędzony, nie ma odwrotu. I ta myśl: Nie zaspać, nie spóźnić się. Jak przed maturą. Tam zdałem, tu zdam. Wstaję. Jestem gotowy przed czasem; przyszła babcia, też jest gotowa do pomocy, ale od razu zastrzegam: Jadę tylko ja! Mówię to stanowczo, może nawet niegrzecznie. Trochę mi głupio, ale teściowa rozumie.

Nowa rola naszych rodziców.Babcia i dziadek

Często w gorączce planowania rodzicielskich rozmaitości zapominamy o babciach i dziadkach. A przecież oni też przeżywają poród. W końcu to ich dzieci zdają swój egzamin. No i wnuków także nie mogą się doczekać. W czasie ciąży relacje z naszymi rodzicami mogą układać się różnie. Bywa trudno. To czas napięcia dla całej rodziny. Poród jest kumulacją. A po porodzie prawdziwe szaleństwo. Dobrze wiele rzeczy z seniorami omówić zawczasu. Możemy powiedzieć o swoich oczekiwaniach, zapytać o te z ich strony. Nie powinni czuć się odrzuceni. Niech wiedzą, że dostrzegamy i doceniamy ich rolę w wychowaniu. Mogą doradzić, zasugerować. Oczywiście to jest twoje dziecko, ale po co od razu budować front? I tak przy pierwszej czy drugiej kryzysowej sytuacji to do nich zwrócisz się z prośbą o pomoc. Jak trwoga, to do babci.

Spokojna rozmowa pozwala wypracować granice ingerencji, których chcielibyście się trzymać, kiedy kurz opadnie. Mamo, tato, jeśli chcecie pomóc, to świetnie. Spacer z dzieckiem, usypianie, kołysanie, zakupy, obiad... Obowiązków, w których można odciążyć młodych rodziców, jest mnóstwo. Wyłączne doradzanie, nawet w dobrej wierze, nie mówiąc już o krytykowaniu, doprowadza do szału każdego, nie tylko rodzica. Oczywiście, że babcia ma doświadczenie. Urodziła, wykarmiła, wychowała. A dziś jej największą zaletą powinien być spokój, dystans, opanowanie, wynikające z doświadczenia. To wszystko, co dla nas zabieganych i zestresowanych bywa bogactwem deficytowym. A w sprawach medycznych i codziennych zadań podczas połogu? Jesteśmy pod opieką lekarzy, pielęgniarek i położnych, nie urwaliśmy się z choinki.

Wiem, że znasz się na tym i mnie urodziłaś, wykarmiłaś i wychowałaś, mamo. Teraz my musimy się tego nauczyć sami. Nie odbieraj nam tej przyjemności. Czasem popełnimy błąd, ale bardzo się staramy. Pouczanie wpędza zwykle w poczucie winy, a tego akurat najmniej nam potrzeba – przygotowuję sobie w myślach, co sam mógłbym powiedzieć. Żeby mnie tylko nie poniosło. Uśmiech! Uśmiech wiele zmienia, kiedy mówi się trudne słowa.

Tyle teoria. Porady od rodziców i tak usłyszymy. Jeśli wysłuchamy ich cierpliwie, uda się je przyswoić, a czasem nawet nienachalnie zignorować, jeśli uznamy, że nie są przydatne. Może nawet to młody tata powinien wziąć na siebie rolę dyplomaty. Rzecznika rodziny. Świetne zadanie! I męskie! Można, a nawet warto, od razu umówić się (nie zakomunikować!), że pierwsze dwa tygodnie to czas tylko dla was, rodziców i dziecka. Powitanie, oględziny, zachwyty jak najbardziej, lecz później to my kierujemy ruchem. Aż wejdziemy w rytm. Bo na razie jesteśmy trochę jak reaktor atomowy, więc proszę ostrożnie!

Mam kartkę z napisem PORÓD. Radzono mi, bym sobie przygotował taką i woził w samochodzie, bo jeśli skurcze zaczną się w dzień, będę się musiał przepychać przez stołeczne korki. „Kartkę dajesz na przednią szybę i trąbisz klaksonem”, tłumaczyli. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy to działa. Znając wrażliwość kierowców, wątpię. Ten nie zrozumie, tamten gada przez telefon, a inny „przecież też się spieszy”. Bez koguta na dachu nie pohulasz. Zresztą jest lipiec, rano, kartka niepotrzebna. Ruch na ulicach mały, kataklizmu pogodowego nie ma. Słońce zapowiada kolejny upalny dzień.

Cesarskie cięcie i pierwszy krzyk

Bez problemów melduję się na sali. Po kwadransie zjawiają się pielęgniarki, gotowe, by zawieźć królową jej szpitalną karocą na ten bal. Korytarz, winda, idę za orszakiem. Uspokajam się na widok młodej, eleganckiej pani doktor. Taka pokoleniowa wspólnota skupienia się na zadaniu. Tu nic złego się nie stanie, mówię do siebie, a państwo zamykają się na sali operacyjnej. Zostaję na korytarzu. Cesarskie cięcie to chirurgiczna ingerencja w organizm matki, dlatego intruzi nie są pożądani. Szkoda. Z drugiej strony, w czym miałbym pomóc? Znieczulenie, cięcie... Wszystko pod kontrolą. Przyjaciółka po cesarce radziła żonie, by tylko nie patrzyła w górę, bo w lampie odbija się widok rozkrawanego brzucha. Nawet twardzielki tego nie wytrzymują. Zapomniałem przypomnieć.

W telefonie ustawiam aparat fotograficzny, choć Bóg wie jak długo to będzie trwało. Może trzeba było wziąć zwykły aparat? W tym rozdzielczość śmieszna, ale można szybko przesłać fotografię do wyczekującej rodziny. Kiedy po raz pierwszy zobaczę Tośka, i tak zapomnę o całym świecie. Siadam na podłodze. Nikt i tak nie zwraca na mnie uwagi. Co teraz będzie? Niby taki przygotowany, a nie znam procedur po cesarce. Przecież żona, pozszywana, musi leżeć. Niemal nieruchomo. Dzień, dwa, trzy? Coś mi się przypomina z relacji znajomych. Będę tu na początku potrzebny bardziej, niż mi się wydaje. Ja tata, cesarka i wcześniak! Wracają nerwy. Co ja wiem o tych wcześ... „Aaa! Aaaaa! Eeeeeeeeee! Yyyyyyy! Eeeeeeeeeee!!!”, dobiega zza drzwi.

Podobno matka rozpozna głos swojego dziecka zawsze i wszędzie. Ale ja też nie mam wątpliwości. Choć noworodków na oddziale jest wiele, wiedziałem, że to On krzyczy, płacze... Co za wokal! Ile siły w płucach! Czyli płuca w porządku. Ulga. Ścisk w gardle. Radość. Ścisk... Niech go już pokażą. Mój ci On! Jest! Robię zdjęcie. Niewyraźne.

Noworodek

Przy całym zachwycie nad cudem życia muszę przyznać, że noworodki w pierwszych minutach życia nie są piękne. Obiektywnie, są brzydkie. Pomarszczone, różowosine potworki. Ale te dwa kilogramy krzyczącego wniebogłosy nowego życia, które wyjechały z sali, wprawiają mnie w stan, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałem. Radość miesza się ze wzruszeniem. Współczucie dla tego malca podlane miłością tak czystą, że dla tej jednej chwili i tego uczucia warto się było samemu urodzić.

Zostałem tatą.

Ten moment trzeba celebrować, choćby, jak w moim przypadku, miał trwać dziesięć sekund. Fotografować go przede wszystkim w swojej pamięci. To moje i tylko moje zdjęcie na zawsze. Dopiero w szpitalu ktoś mnie uświadamia, że dawniej matki mogły pokazać noworodka ojcu najwyżej przez szybę szpitalnego okna. Czasem bohaterowie pokonywali jakieś płoty, zasieki, żeby zobaczyć potomka. Wpuścić ojca na oddział? Tak od razu? Marzenie! Jesteśmy szczęściarzami! A może sami sobie to wywalczyliśmy? Tak czy inaczej, świat otwiera się na ojców. Głupio byłoby zmarnować taką szansę!

Mimo że punktacja Tośka w skali Apgar nie budzi żadnych zastrzeżeń (już wiem, że w tej skali oceniane są czynności serca, kolor skóry, oddech, napięcie mięśni i reakcje na bodźce), maluch od razu trafia do podgrzewacza. W przezroczystym „akwarium” leży na wznak, a ja siedzę przy nim, wpatrzony jak w najpiękniejszy obraz świata. Mówię do mojego syna. Nucę melodię Zorbing, która brzmi teraz jak kołysanka nie z tego świata. I czuję, że ani ja, ani Tosiek chwilowo nie jesteśmy tu i teraz, tylko fruwamy gdzieś wysoko, razem. A kiedy jego małe, ale pięknie wykształcone usta, odznaczające się na ciemnoróżowej twarzy, lekko się uśmiechają, znów ściska w gardle. Uśmiecham się i ja. Wzruszenie, a niech tam, łza... Trzydziestopięcioletni facet w takiej chwili nie jest twardzielem. To ten nasz moment. Inny niż się spodziewałem, niż zwykle, za to trwający dłużej. Cudowny. Wypełniony najszczerszym uczuciem i siłą do walki o syna. Nic innego się nie liczy. „Zobacz, jesteś silny, dałeś radę, przetrzymałeś to. Jesteś zdrowy. Zrobimy wszystko, co trzeba, i szybko nadgonisz te półtora miesiąca”, szepczę do niego.

Żona dochodzi do siebie w drugiej sali. Tośka widziała tylko chwilę po urodzeniu. Nie ma mowy o tym, byśmy usiedli w trójkę i spędzili trochę czasu razem. Wyczekiwane dziecko leży niemal dziesięć metrów od mamy. Czy to dla kobiety dramat? Na pewno nie tak sobie wyobrażała ten moment. Ale trzyma się. Mówię, że wszystko z Tośkiem w porządku. Że go pilnuję. Znieczulenie jeszcze nie odpuściło, żonie ruszać się z łóżka nie wolno. Nikt nie wie, jak długo.

Wracam do synka i robię zdjęcia. Pokazuję je żonie, opowiadam wszystko, co zapamiętałem, i znów wracam. Krążę, nie wiem, ile razy, ale za często też nie mogę. Na sali pooperacyjnej leżą inne pacjentki. Potrzebują ciszy. Wreszcie lekarka z uśmiechem, ale stanowczo, sugeruje, że nic tu po mnie, a żonie przydałoby się przywieźć to i tamto. Dostaję listę. Zatem do zadań! Zatrzymuję się jeszcze raz przy mojej kruszynie. Znów się wpatruję. Nie wygląda na pacjenta. Wygrzewa się jak na plaży. Śpi, czasem się porusza. Powoli, jakby wciąż pływał. „Szybko zleci! Niedługo będziesz biegać. Będziemy. Razem. Pogramy w piłkę, będziemy jeździć na wyprawy. No i na koncert Pearl Jam! Zobaczysz, już niedługo”, mówię do niego spokojnie i cicho.

Dlaczego parę lat później tej cierpliwości mi brakuje, gdy moje prośby odbijają się od niego jak od ściany...? Kiedy dzieje się coś naprawdę poważnego, spinam się i rzucam wszystko. Kiedy wychodzę na prostą, znów rozpędzam się, rozpościeram skrzydła, mknę i jestem pewien, że wszyscy pędzą ze mną. Drobne wyboje są w stanie wyprowadzić mnie wtedy z równowagi. Nieprzespana noc, bo dziecko kaszle. Odmowa wyjścia na plac zabaw, kiedy przerwałem pracę i się ubrałem. W takich momentach wracam myślami do naszego pierwszego dnia. Pomaga. Przypominam sobie mętlik w głowie, który mi nieustannie towarzyszył. Przecież wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak z Tośkiem będzie, i w ciemno brałem każde dobre rozwiązanie. Każde! No to konsekwentnie, tatuśku!

W sali dla wcześniaków jest przytulnie, panuje półmrok. Pamiętam sztuczne mleko w butelce w kolorze shake’a waniliowego, miłe pielęgniarki, które pozwalają mi siedzieć przy podgrzewaczu. Ciągle coś mówię do Tośka, niech sobie ten głos utrwala. Ciekawe, jak to będzie, kiedy zacznie mi odpowiadać, myślę. Nawet nie wyobrażam sobie, ile będę miał z tego radości za kilka lat.

„Wszystko jest dobrze – słyszę od lekarki. – Musi się przyzwyczaić do nowych warunków i pojedzie do mamy. Ona też teraz musi nabrać siły”.

Nawet nie zauważam, kiedy mija pierwszy dzień. Muszę się przespać, chociaż kilka godzin. Wszyscy zaopiekowani, mogę więc wyjść. Na drzwiach zaparkowanego przed szpitalem samochodu, tuż pod szybą widzę dwudziestocentymetrowe wgniecenie i czarny ślad. Po zaledwie dwóch miesiącach od zakupu wymarzonego, choć używanego auta! Co za gnojek! Na pewno widział, co zrobił. Ewidentnie lusterkiem. Ścieram. Czarne schodzi, wgniecenie zostaje. Na zawsze. Na pamiątkę.

Kiedy rodzi się dziecko, tak wiele rzeczy staje się błahostką. Gdybym miał wskazać jeden cudowny efekt zostania ojcem, to jest nim pewne przewartościowanie. Ale jeśli jest coś, czego rzeczywiście się obawiałem, to skutki niszczycielskiej siły dziecka w domu. Porysowana płyta ukochanego artysty, stłuczona szyba, uszkodzony telewizor, pomazana ściana, wgniecenia, zadrapania, odłamania... Nie jestem pedantem, ale mam swoje zabawki, które mają być sprawne i już! Ta część mnie musi być zachowana, żebym nie czuł, że stając się tatą, coś utraciłem.

Myślę, że dobrym ojcem zostaje szczęśliwy facet. Cokolwiek mu to szczęście daje. Cudowna żona, wiara, pasja czy poczucie posiadania własnych zabawek. Budowanie twierdzy mojego świata skończy się na pleksiglasowej osłonie na odtwarzacz CD i DVD (stoi na wysokości raczkującego malucha). Kocham muzykę. Nie wyobrażam sobie bez niej życia. Muszę mieć sprawny sprzęt, to część mojej pracy. Reszta jest nieważna. Chyba że gitara. A poza tym wszystko można odkupić. Byle tylko Tosiek wyszedł na prostą.

Wracam do domu z obrazem tego krasnoludka, który opuścił właśnie przytulny kąt i rusza w swoją drogę. Jeszcze nie rusza, nie potrafi, ale bilet już ma. I ma mnie. Jestem za niego odpowiedzialny. Ja, tata! Staram się przeczytać otrzymane SMS-y. Dobrze, że nie mam jeszcze konta na Facebooku, Instagramie i innych portalach społecznościowych, nie poszedłbym pewnie spać. Piszą znajomi, że o narodzinach Tośka usłyszeli w radiu. To taki miły zwyczaj, że koleżeństwo wspomina o nowych „trójkowych” dzieciach. Kasia Borowiecka, prowadząca audycję, dorzuca do tego Pearl Jam. Just breathe. O tak! Idealne na ten szalony czas. Nie wiem przecież, co będzie jutro. To nie był normalny poród, to nie jest zwykła sytuacja.

Naprawdę są pieluchy w rozmiarze zero? Kupuję, choć nie jest łatwo, i pędzę do szpitala. W głowie układam sobie ostatni odcinek Projektu Tata. Może kiedyś wrócę do tematu, ale teraz nie. Ta historia stała się zbyt poważna i osobista. Nie mam nastroju na zabawne felietony. Tym bardziej że Tosiek opuszcza „szklarnię” i melduje się u mamy, zaczyna pić mleko z piersi. O rany, jaki on maleńki! Uczę się jeszcze raz obsługi bobasa. Patrzę, jak położna kąpie go w wanience. „Ostrożnie! To małe dziecko!”, wyrywa mi się, gdy widzę rutynowy i bezceremonialny chwyt pielęgniarki.

W sali są też inne mamy, więc w nocy szkraby budzą się na zmianę. To żadna noc. Żona nadzwyczaj szybko staje na nogi, ale jest jeszcze obolała i zmęczona. Adrenalina czyni jednak cuda.

Kiedy trzeciego dnia lekarka pyta, czy chcemy już jutro iść do domu, nie dowierzam. Jak to tak? Z wcześniakiem? Ale kto by nie chciał?! Dom oczekuje małego człowieka. Może sobie maleństwo dojrzewać we własnym pokoju. Będzie miał bezgraniczną miłość i opiekę, też bezgraniczną, bo wezmę wolne. Czego mu więcej potrzeba?

Żółtaczka

Żegnamy się. Jadę najostrożniej, jak się da. Piątek po południu, Warszawa, mimo wakacji, lekko się zatyka. Nikt nie pędzi, i dobrze. Jakby wszyscy się do nas dostroili. Pół godziny i nareszcie w domu. Jest radość. Ogromna. Tyle że chyba przysłania nam rzeczowy ogląd sytuacji. Usypia czujność. A ten podejrzanie cudowny odcień skóry bobasa, który wygląda, jak po wakacjach na Sycylii, to typowa dla noworodków żółtaczka. Nie powinniśmy wychodzić ze szpitala! Czerwona lampka się nie zapaliła? Czy powinienem się o to winić? Dlaczego lekarka – starsza, doświadczona pani doktor – pozwoliła nam wyjść? Nie wiem.

Do szpitala wracamy po niecałym tygodniu, bo Tosiek nie chce nic jeść. Nasze peany w stylu „spokojny i grzeczny, tyle śpi” zmieniają się w niepokój. Po wizycie u pediatry od razu ruszamy na izbę przyjęć do szpitala. Kolejka, bo przywieźli dziecko z wypadku. Rozumiem, ale wydaje mi się, że Tosiek też walczy o życie! W ciągu doby zjadł tylko odrobinę, przecież jest słaby! Wreszcie kłucie, płacz, nie da się wbić w małą żyłę, jeszcze raz kłucie, strach, bo to tylko badanie, a dziecko opada z sił.

Siedzę o pierwszej w nocy na znajomym szpitalnym korytarzu i niemal na głos się modlę: Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Bo już nie wiem, co robić. Ja już tu w niczym nie pomogę. Są wyniki. Koszmar. Poziom bilirubiny kosmiczny. Siedemnaście! Trzeba zostać. Znów „akwarium”, tym razem inne. Naświetlające. Jadę po niezbędne rzeczy dla żony i Tośka.

Wracam nad ranem do domu pustymi ulicami, nie pędzę, ale zatrzymuje mnie policjant. Rutynowa kontrola, podczas której w skrócie streszczam ostatni tydzień. Sierżant sztabowy, pewnie starszy, może i ojciec, bo kiwa głową ze zrozumieniem. Odpuszcza.

Ale żółtaczka nie. Znów potrzebne sztuczne mleko, żona odciąga pokarm, ważne, aby podtrzymać laktację. Mleko matki to najlepsze, co bobas może dostać. Mleko trafia do lodówki, a ja uważam, żeby nie wlać go sobie do kawy, bo w tym stanie mogę zrobić wszystko. Warkot laktatora staje się codziennością, Tosiek też się do niego przyzwyczaja, nawet zasypia przy nim szybciej. Ale do piersi trudno go przyzwyczaić. Znów zasypia wtulony, zamiast jeść. Znów kłucie, przychodnie. Ileż on musi przejść na dzień dobry! Ale twardy jest!

Karmienie piersią. Pomoc laktacyjna

Rodzice wcześniaków mają dobrze wyrobiony mięsień nadziei. Nie poddają się. Poddawać się nie wolno. Czasem w trudnych chwilach pomaga przypadek albo mądrzy ludzie. A czasem przypadkiem trafiają się mądrzy ludzie. Małgosia, znajoma prowadząca szkołę rodzenia, jest doradcą laktacyjnym. Dzwonimy. „Jasne, przyjeżdżajcie!” Świetna babka. Od razu przechodzi do rzeczy: „Dziecko ma mało siły, a poza tym już zapomniało, jak się ssie. Trzeba mu przypomnieć. – Słucham zdziwiony. – Wkładasz palec do buzi i łaskoczesz go lekko po podniebieniu. A mleko odciągnięte, cienką plastikową rurką ze strzykawki, sączysz powoli przez kącik ust. Najpierw tak. Potem wrócimy do piersi”.