Bez strachu. Dziennik współczesny - Józef Hen - ebook

Bez strachu. Dziennik współczesny ebook

Józef Hen

4,4

Opis

 

Wstrząsający i liryczny,  smutny i wesoły, pełen ciepła i ostro tnący łajdaków, melancholijny i szyderczy… zapis czy urywki z bardzo bogatego życia sprzed wojny, z czasów ludobójstwa, czasów mniejszych i większych świństw Polski socjalizmu i wreszcie współczesnych, w których życie autora, jak i nasze przeplata się  z bezsensowną polityką. Wspaniała literatura w chronologicznym zapisie miesięcy i lat, o których autor tak subiektywnie i sugestywnie opowiada, że wystarczy na chwilę się w niej zagłębić, by poczuć to co on.

 

 

 

…X 1945 - W hotelu Sejmowym przyjmował  grupę towarzysz Szleyen,  „Hiszpan”, teraz wysoki działacz partyjny, erudyta. Tak, to wszystko jeszcze byli inteligenci. Szleyenową uważano za wybitną tłumaczkę literatury hiszpańskiej.

 

Po wojnie Szleyenowie adoptowali dwie dziewczynki, sieroty. W marcu 1968 odchowane już dorosłe panny zwróciły się do władz partyjnych, że nie chcą być córkami żydowskich rodziców. Żeby unieważniono adopcję. Partia przywróciła im katolickie nazwisko. Samotna już wtedy Szleyenowa została opuszczona przez dziewczyny, które zdążyła pokochać…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (30 ocen)
16
11
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotkasia

Nie oderwiesz się od lektury

Kiedy ciąg dalszy????????
00

Popularność




Do Was i od Was.

STAROŚĆ. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Obserwuję ją nie bez ciekawości literackiej. Jakby stanowiła tworzywo. Nie chodzi o niedomagania fizyczne, słabość organizmu – wiadomo, tkanki zużyte, ale jakoś się poruszam, oddycham, krzątam – nie powinienem narzekać. (Chociaż trochę mi wolno).

Powtarzam: STAROŚĆ. Obserwuję pewne objawy, które mog­łyby dotyczyć każdego roztargnionego osobnika, ale ze mną jest inaczej: są prawie niepochwytnym znakiem starości. Wciąż coś wypada z rąk (zepsuła się „przyczepność”, jak to nazwała pewna młoda i ambitna pani biolog), tłuką się szklanki, został mi już tylko jeden mały kieliszek (nie ruszam tych do koniaku). Miałem coś schować w lodówce, spostrzegam, że przeniosłem to na biurko. Albo do pralki. Obserwuję te objawy i się uspokajam: bo wiem! bo stwierdziłem!

I przypominam sobie, jak odbiegł mnie strach we wrześniu 1939 w naszej kamienicy podczas bombardowania. Obserwowałem swoje zachowanie – świadomie – do książki o tym, co przeżywa Warszawa. Zacząłem pisać na gorąco, bodajże już 6 września. Wypisałem tytuł: „Opór”.

Nie znałem depresji podczas wojennej włóczęgi – boso, z głodówką, nawet w sytuacjach wydawałoby się beznadziejnych – odrzucony, bez przyszłości. Nie poddawałem się przygnębieniu – było co innego: gniew. Zamiast rozpaczy – wola: muszę przeżyć – wygrać wojnę – wrócić – do domu, do rodziców, do swoich. Co napiszę? Jak? „Napluję im wszystkim w twarz!… Wszystkim, co tak pięknie gadają!” I od tego zacząłem Nikt nie woła. (Książka przez 33 lata nie mogła się ukazać).

STAŁEM NA PRZYSTANKU TRAMWAJOWYM. Do dwóch kolejnych tramwajów nie zdążyłem wsiąść. Moja wina: zanim ruszałem, już drzwi się zamykały. Zobaczyłem, że spoza zakrętu nadjeżdża następny tramwaj. Do tego, pomyślałem, na pewno uda mi się wsiąść. Ale się nie udało: obudziłem się.

I pomyślałem, że skoro tak się stało, iż zacząłem mówić do was o mojej starości: warto przytoczyć raz jeszcze jeden z najsławniejszych paradoksów starego Montaigne’a: „Nam to przystało szaleć i baraszkować, młodości zasię dbać o reputację i statek: ona idzie ku światu, ku znaczeniu; my stamtąd wracamy”. (Tłum. Boy-Żeleński). Paradoksy, jak widać, mają to do siebie, że dotykają prawdy, docierają do jej dna.

DOCHODZIŁO POŁUDNIE, kiedy wybrałem się na pocztę sejmową, by nadać książki dla Romana Polańskiego. Przed samą pocztą, ostatni gmach na Wiejskiej, to dawny Hotel Sejmowy, jest stara ciemna brama, a za nią głęboki dziedziniec. Służyło to gmaszysko najwidoczniej Niemcom, bo go po powstaniu nie zburzyli. Byłem tam w 1945 roku, chyba w październiku, kiedy major Dorian Płoński, naczelny wychodzącego w Krakowie tygodnika „Żołnierz Polski”, w którym pracowałem, nakazał mi towarzyszyć grupie kombatantów wojny domowej w Hiszpanii, na ogół Amerykanów, „zna pan angielski (co było wtedy rzadkie, wśród elity krakowskiej obowiązkowy jeszcze był francuski), to się pan z nimi dogada”. Była wśród nich bardzo czczona kobieta, jakby przywódczyni grupy – domyślałem się, że to La Pasionaria (czyli Dolores Ibárruri) – szkoda, że z nią nie porozmawiałem, chociaż całkiem możliwe, że różnica w spojrzeniu na rzeczywistość utrudniłaby porozumienie. Potem czasami przychodziło mi na myśl, że to nie mogła być ona – taka opętana przywódczyni na pewno zginęła. Nie, nie zginęła. To była ona! Z artykułu Macieja Stasińskiego (w „Ale Historia”) dowiedziałem się, że po porażce w hiszpańskiej wojnie domowej przeniosła się do Związku Radzieckiego. Nigdy nie straciła wiary w Stalina. Cztery córeczki – z pięciu, które miała z asturyjskim górnikiem, ateistą, ona, niegdyś pobożna katoliczka – „zmarły w niemowlęctwie”; syn zginął w 1942 w Armii Czerwonej pod Stalingradem, „i tylko jedna z córek przeżyła wojnę – opowiada Maciej Stasiński – i dożyła starości”.

Nic wiernej komunistce w ojczyźnie proletariatu nie przeszkadzało – ani procesy moskiewskie, ani pakt Ribbentrop–Mołotow, ani powojenny powrót do morderczego terroru, ani zduszenie powstania w Budapeszcie w 1956. Tylko raz zdobyła się na krytykę – pisze autor artykułu – za czasów Breżniewa, w 1968, z powodu interwencji („bratniej pomocy”) w Czechosłowacji. (Przerwałem pisanie w komputerze, bo nagle poczułem zawroty głowy. Pokój obracał się wokół mnie. Zawołałem Maćka – był w moim mieszkaniu, pracował w pokoju obok. Przeprowadził mnie na fotel. Siedzę – ściany się uspokajają. Patrzę na duży obraz wiszący przede mną (dzieło Maćka). Jest nieruchomy. Dobrze, minęło. Wracam do roboty). Nie przejmowano się jej krytyką – ona z Kraju Rad nie wyjeżdżała, wytrwała w nim 35 lat. Kiedy zmarł generał Franco, wróciła do demokratycznej już Hiszpanii. I do partii komunistycznej. Miała 82 lata, kiedy w 1977 r. została posłanką, jest zdjęcie, jak prowadzi ją na miejsce w sali parlamentu Rafael Alberti, poeta, również komunistyczny poseł. Zmarła w 1989 r.

W Hotelu Sejmowym przyjmował tę grupę towarzysz Szleyen, też „Hiszpan”, teraz wysoki działacz partyjny, erudyta. Tak, to wszystko jeszcze byli inteligenci. Szleyenową uważano za wybitną tłumaczkę literatury hiszpańskiej.

Po wojnie Szleyenowie adoptowali dwie dziewczynki, sieroty. W marcu 1968 odchowane już dorosłe panny zwróciły się do władz partyjnych, że nie chcą być córkami żydowskich rodziców. Żeby unieważniono adopcję. Partia przywróciła im katolickie nazwisko. Samotna już wtedy Szleyenowa została opuszczona przez dziewczyny, które zdążyła pokochać.

W MAJOWĄ NIEDZIELĘ – podpisywanie na targach książki. Przyjeżdżają po mnie panie z wyd. Sonia Draga. Windą z parkingu na odpowiednie piętro. Muszę trochę odczekać, przede mną podpisuje Carter. W ogóle jest tłok, targi cieszą się powodzeniem, niektórzy sugerują, że skorzystały na „niedzieli niehandlowej”. Rodziny, zamiast klęczeć w kościele – biadolę przy herbatce z panią z wydawnictwa – cisną się na targach po bezbożne książki.

Podziwiam ludzi, że mają tyle cierpliwości. Z krótkich rozmówek wynika, że nie mam przypadkowych „klientów” (szkoda – przydaliby się), to są moi czytelnicy, czasem: „dla mamy, która ma wszystkie pana książki”, dla żony, dla nich obojga, dla syna lub córki, na urodziny. „Ile lat ma synek?” „Czterdzieści cztery”. Są tradycyjnie już „Krzysztof i Milena”. „Jesteście w tej książce!” Ze śmiechem: „Wiemy”. „I będziecie w następnych!” Jest pan Jan Car, chyba przychodzi do mnie od ponad 30 lat. Tym razem z wnuczką, zrobi nam zdjęcie. Monika Płatek stoi uprzejmie w kolejce, opowiada, że wciąż ktoś daruje jej mojego Błazna: „Musisz to przeczytać!”. Ma już z pięć egzemplarzy.

Jakiś czytelnik o mojej znajomości historii: – Skąd się to wzięło? Czy pan studiował? – Z tego, że nie mam matury, odpowiedziałem. (Najpierw zdziwienie, potem błysk zrozumienia). Z pasji od ósmego roku życia, dopowiadam, już nie tak przekornie.

Przychodzi pan z książeczką Źrenice jego oczu, wydaną w 1954 przez Naszą Księgarnię. „Nie mam tego!” – wykrzykuję. A chciałem to przeczytać, przekonać się, czy warto to wznowić. Skoro były dwa konkurujące ze sobą przekłady rosyjskie (Zina Szatałowa i Arcimowicz, w dwóch różnych miesięcznikach) i przekład chiński, w numerze poświęconym Ibsenowi. (Pamiętam, że mówiłem wtedy: mam nadzieję, że nie wzięli „Hena za Ibsena”).

Przeczytałem. Nie bardzo byłem zadowolony. To jednak były inne czasy, inni czytelnicy, czasem nie byle jacy, wdzięczni za doznane wzruszenie. „Ibsen lepszy” – powiedziałem do Madzi.

DZWONI JAREK ABRAMOW-NEWERLY. Jutro pewien skwerek na Żoliborzu otrzyma nazwę „Igora Newerlego”. Chciałby, żebym przy tym był. Koniecznie! Będę, oczywiście, jakoś sobie ten czas zorganizuję. Dostaję adres: przy Słowackiego, na końcu Krechowieckiej.

Z taksówkarzem zgadało się o literaturze. Wie, kto to był Newerly. Nienawidził, mówi, filmu Pamiątka z Celulozy (według poczytnej – zasłużenie – powieści Newerlego), bo ilekroć w szkole miało z powodu jakiejś uroczystości być kino, wyświetlano im tę Pamiątkę.

Dojeżdżamy do skwerku, zgromadziło się trochę ludzi, więc to chyba tu. Jest Edward Pałłasz, Andrzej Mencwel, Janek Rodzeń (Klub Księgarza), Jerzy Kisielewski i kilkanaście osób, których, jak zwykle, nie potrafię zidentyfikować. Przyszli, ze względu na Jarka, ludzie związani z STS-em. Rozpoznaliśmy się z panem Praczem, który kiedyś uczestniczył w jakimś moim wieczorze. „Pamiętam, była przy panu śpiewająca oryginalnie żona”. „Jest obok!” Jakaś uśmiechnięta kobieta przypomina się: „Barbara Krasińska”. Z których, myślę, Krasińskich? Ona: „Żona Janusza”. Zaskoczyło! „Pamiętam, jak uganiałaś się na gazonie w Oborach za synkiem”. Mama po latach rozczulona: „O tak, był bardzo niesforny”. Nie przypominam o pewnym spotkaniu z nią na Saskiej Kępie, po kolacji właśnie u Newerlego. I o tym, że coś z tego weszło do Brulionów profesora T.

Jarek dość szczegółowo opowiada żywot swojego ojca. Pradziadek Jarka miał carski tytuł Wielkiego Łowczego, w jego córce zakochał się sztabskapitan Mikołaj Abramow, którego synem był późniejszy sekretarz Korczaka, Jerzy Abramow, władający już polszczyzną po mistrzowsku. Kiedy Jarek doszedł do redagowania przez ojca „Małego Przeglądu” – pismo zapełniane przez dzieci (założone przez Korczaka) – wspomniał, że jest tu jeden ze współpracowników, „to Józef Hen”.

Pan burmistrz przejął przewodnictwo, poprosił o zabranie głosu Andrzeja Mencwela, Danutę Kuroń (sąsiadkę z Żoliborza), potem jeszcze jakieś inne osoby, lepiej mu znane. Zaczął padać deszcz. Odszedłem na bok, żeby zamówić taksówkę do domu. Zebrani, było już ich ze sto osób, odchodzili do restauracji „Tęcza”. Jakaś uważna pani (Jolanta Nowakowska) spostrzegła moją samotność pod siąpiącym deszczem, została, by zaprosić mnie pod parasol. Było trochę kłopotów z dojściem do taksówki, kierowca zajechał na drugą stronę ulicy i to dość daleko, ona mnie nie opuściła, wciąż byłem pod jej parasolem, dopóki nie znalazłem się w samochodzie. Nie wiem, czy umiałem jej podziękować. Ale zapamiętałem. I zostanie to tu, na papierze.

26 MAJA. DZIEŃ MATKI. Czczono go pod tą datą i przed wojną. Pan Duda, zawsze przekonany, że musi powiedzieć coś wzniosłego, patriotycznego, mówił o Matce-Polce, która przez lata niewoli wychowywała dzieci w pamięci o ojczyźnie. A przecież nie temu jest poświęcony ten Dzień – i to Międzynarodowy!… Jest poświęcony naszym matkom, ich codziennej czułości, oddaniu. Ich ciepłu.

DOROCZNY FESTIWAL FILMOWY „ŻYDOWSKIE MOTYWY”. Mam wygłosić, jak zwykle, formułę otwarcia. Tym razem w kinie „Muranów” – nie w Muzeum Polin. Usadzają mnie w pierwszym rzędzie. Kiedy mnie, po wstępnych przemówieniach, wywołują, nie musi stary pisarz wspinać się na nadscenkę, mikrofony ustawione są między rzędami na parterze.

Zaczynam od tego, że jestem tu po raz czternasty. „Czy tak?” – zwracam się do Mirka Chojeckiego, który wymyślił ten festiwal i niezmiennie mu dyrektoruje. Po raz pierwszy odbył się na Elektoralnej, w domu kultury. Mirek potwierdza. Otwierałem go wtedy i zawsze później z Andrzejem Wajdą.

W nagrodzonym przez jury filmie Książę i dybuk trochę za dużo dla mnie tego „dybuka”, męczących zjaw. Bohater filmu, Michał Waszyński, czołowy przedwojenny reżyser, to kiedyś był, jak ujawnia scenariusz, Mosze Waks, z wieloosobowej rodziny w Kowlu.

Po wojnie, we Włoszech, przedstawiał się jako „polski książę”. Hochsztapler? Nie mam mu tego za złe. On po prostu rozgryzł tamtejsze środowisko. Jako „książę” był przyjmowany, podziwiany, produkował filmy, a to umiał robić. Przystojny, elegancki, przebywał w kręgu gwiazd filmowych – Claudia Cardinale, Sophia Loren, Audrey Hepburn – czuły się z nim bezpiecznie, żadnych MeToo, seks z kobietami go nie interesował.

Książę-dybuk przeminął, zasiadamy z Mirkiem Chojeckim i Jackiem Bocheńskim przy winie. Mirek zapewnia, że wciąż ma jeszcze sweter z psiej wełny, który kilkadziesiąt lat temu podarowała mu Rena, kiedy zmarznięty, chroniąc się przed agentami na ulicy Matejki, zaszedł do nas.

ZDĄŻYŁEM PRZED SNEM ZOBACZYĆ NA DNIE, w reżyserii Holoubka, spektakl z r. 1992. Nie miałem pojęcia, że było coś takiego, spektakl – Gucio nigdy o tym nie wspomniał, telewizja nie reklamowała – wiadomo, Gorki, komunista.

Przypomniałem sobie, że zrobił na mnie wrażenie przed wojną film francuski Jeana Renoira wg Na dnie. Jean Gabin w roli Waśki złodzieja, w roli Barona Louis Jouvet – idealny. Gabin, ze swoją szeroką, proletariacką twarzą, przekonywający jako „istinno russkij”. Holoubek obsadził swój spektakl tuzami aktorstwa męskiego: Waśkę złodzieja zagrał Jan Englert (może nazbyt delikatny w rysach), Barona – Fronczewski, właściciela noclegowni – Jerzy Kamas, grają Marian Kociniak, Mariusz Benoit, Marian Opania. Gucio wziął na siebie bardziej mistyczną postać, „strannika” Łukę (mówi o sobie: „Przechodzień”). Porównałem z oryginałem, może to wpływ przekładu (dwoje poetów: Anna Kamieńska i Jan Śpiewak senior), ale polski Łuka jest bardziej „sprawiedliwy”, uporządkowany, prawie jak misjonarz, nie taki rozchwiany, rozbełtany językowo jak ten „wędrowiec” u Gorkiego. Bardziej przypominający Holoubka z Królewskich snów.

SZTUKĘ JUSTYN! JUSTYN! bardzo emocjonalnie odebrał J.P. Gawlik, dyrektor teatru im. Słowackiego w Krakowie, szykował przedstawienie, ale teatr przejęła „Solidarność”, Gawlika usunięto, a następca miał inne plany.

Po wydrukowaniu sztuki w „Dialogu” (cenzurę zwalczyli Andrzej Wasilewski i Mieczysław F. Rakowski) dostałem kartkę pocztową (z wydrukowanymi na niej patriotycznymi znaczkami), z tekstem, który warto tu utrwalić.

„Panie Hen!

Jestem oburzony Pana wypowiedzią (jednak duże „P”) w „Panoramie Dnia” 3.07. b.r. o nieżyjącym Gomułce, przecież został on zrehabilitowany czyli miejsce w którym został pochowany i kto był na pogrzebie a były też tysiące ludzi czyli ten Władek nie był chyba taki zły? A że chciał decydować sam bo nie mógł znieść tych parchów w KC takich parchów jak Pan! Którzy niszczyli i niszczą Polskę”.

Szkoda, że nie pamiętałem o tej kartce, kiedy kończyłem Deprawatora. Przydałaby się w rocznicę Marca 68. Potwierdza ten wściekły osobnik rasizm i antysemityzm gomułko-moczarowców. Potwierdza opinię o 8 Marca Henryka Grynberga.

PRZECZYTAŁEM W CIĄGU KILKU PRZEDPOŁUDNI Na dnie. Uderzająca jest szczegółowość, z jaką Gorki daje wskazówki aktorom. „Odwrócił się do ściany”, „stanął w drzwiach”, „położył się na marach”. Ciekawe, czy Stanisławski – nie wspominając już o reżyserach francuskich – szedł wiernie za widzeniem Gorkiego? Czy robił wszystko po swojemu? I czy autor się z nim sprzeczał?

Te szczegółowe wskazówki dla zachowań aktorskich, dla scenografii, świadczą o tym, że Gorki czuł się człowiekiem teatru. Ale mogło być w tym także coś z widzenia prozaika. Ci, którzy z nim obcowali, wspominają, że czytał znakomicie. (Chociaż wymawiając nieakcentowane „o” szeroko, jak w rodzinnym Niżnym Nowgorodzie). Za czytanie pochwalił go wielki Kaczałow.

Nastia opowiada w noclegowni ludziom „na dnie” o miłości, wielkiej miłości francuskiego studenta, którego raz nazywa Raul, innym razem Gaston (co wypomina jej Baron). Łuka Wędrowiec ją uspokaja: „Ja ci wierzę! Twoja prawda – nie ichnia”.

A nocujący tam Bubnow zadaje sobie pytanie: „I dlaczegóż to człowiek… tak lubi zmyślać?”. Te trzy kropki w środku – to właśnie wskazówka Gorkiego dla aktora. Że ma się zawahać przed sformułowaniem pytania.

Doświadczenia Gorkiego. Przenikliwość psychologiczna. Kiedy Natasza mówi, że wszystkim źle się żyje, ona to widzi, Kleszcz podrywa się. „Wszystkim? Bredzisz! Nie wszystkim! Gdyby wszystkim – no to niechby! Nie krzywdowałbym sobie – tak!”

Łuka do Nataszy (o Waśce złodzieju): „Wyjdź za niego! Chłopak niczego sobie. Dobry… Ty tylko częściej mu przypominaj, że dobry z niego chłopak, żeby on, znaczy się, o tym nie zapominał. On tobie – uwierzy”.

„Prywykniet”. Przyzwyczai się. Słowo często powtarzane przez czerwonoarmistów we Lwowie. A w literaturze pojawia się u Czechowa, w opowiadaniu Na zesłaniu.

I coś jak z Korczaka! Satin: „Szczególnie dzieciaków trzeba szanować. Dzieciakom przestrzeń potrzebna. Nie przeszkadzajcie im żyć. Dzieci szanujcie”.

W „WYSOKICH OBCASACH” rozmowa z mężczyzną, który mówi o sobie, że jest „byłym myśliwym”, teraz to leśnik (Marcin Kostrzyński). Ratuje ranne od postrzałów zwierzęta. W tym dwa młode wilki. Stał się dla sąsiadów kimś w rodzaju weterynarza, czasem za darmo. Żona wzdycha – mąż dziwak – ale syn jest po jego stronie.

CHCĘ CZY NIE CHCĘ – zdrowy to objaw czy niekoniecznie – ale jakieś powierzchowne podsumowywanie, przywoływanie przeszłości, towarzyszy mi stale – na jawie i we śnie.

Rano, w fotelu, czytałem, czasem tylko przeglądałem Dziennika ciąg dalszy i to jakby z zainteresowaniem dla autora: ma coś do powiedzenia – czy choćby do opowiedzenia? Ciekawość także dlatego, że wielu zapisków nie pamiętam. Więc ja coś takiego napisałem? Zaznaczałem pewne fragmenty, o których sądziłem, że są warte przypomnienia.

„Przyzwoici” i „szlachetni” – ale przecież nie nieomylni. W uczynkach mogą się mylić i ci przyzwoici, i szlachetni. (W ten sposób, ponieważ mamy do tych przyzwoitych zaufanie, zaszkodzić mogą bardziej od tych, w których przyzwoitość wątpimy).

Na tej samej stronie przytaczam wypowiedź „eksperta” o pseudonimie „Farys”, który jeździ po Polsce z innym „ekspertem” od propagowania nienawiści, szerzy opinię, że „naród żydowski nie istnieje” i że to „syjoniści sfinansowali Holokaust, żeby mieć pretekst do utworzenia państwa”.

Wzmianka o tym, że niektórzy czytelnicy piszą: „Pan wszystko przewidział!”. „Nie jestem prorokiem – bronię się rozpaczliwie. (…) Myślę racjonalnie. Mam doświadczenie. Staram się rozumieć”. (Nie, jednak prorokiem być prościej, niż myśleć racjonalnie).

TOMEK I KASULA przyjechali na tydzień z Florencji. Jest pilaw u Madzi, Eryk przywędrował do stołu na swoim ruchomym fotelu. Tomek i Kasula opuszczają nas, bo mają pojechać do Babci, która przebywa w Domu Opieki w Konstancinie. Pytam Tomka: – Czy ona cię rozpoznaje? – Rozpoznaje. Ale opowiada, że wyszła za mąż za Mazowieckiego.

WCZORAJ WIECZOREM rozmyślania na temat, na który już kiedyś marnowałem czas. Że gdybym spotkał na ulicy swojego sobowtóra, nie rozpoznałbym go.

„Ta twarz, którą widzę w lustrze – to jestem ja? (Przepiszę ten bełkot tak, jak go odnotowałem). Ta twarz – to jakaś przygoda. Nie ja ją wybierałem. Ktoś ją do mnie przykleił.

Trzeba się z nią pogodzić. Przyzwyczaić się.

Także do tego, że będzie się zmieniać. (Czyli przyzwyczajenie ulotne)”.

ZAPOWIADA SIĘ UPALNY DZIEŃ. Okna zamknąłem, nie wpuszczam nagrzanego powietrza. W mieszkaniu wystarczająco chłodno. Otworzyłem ten notes, by zapisać sen. Miał bardzo wyraziste kontury, żadnych zamgleń, sen do zapamiętania jak rzadko mi się zdarza. Treść nieoczekiwana: Gina.

Najpierw jej ojciec, właściciel drukarni – natykam się na niego w przedpokoju. Pytam: „Pan Rachman?”. „Raman” – poprawia mnie. Jak to? – dziwię się (we śnie). Przecież ona była „Gina Rachman”. Niech i tak będzie. „Czy jest Gina?” „Tam, w pokoju”. Wchodzę, za stołem ona i jeszcze dwie panie, chyba przyjaciółki. Minęło trochę lat (podpowiada sen), więc ona wygląda nieco inaczej, jest ładna, owszem, ale ładna inaczej, ma czterdzieści lat, domyślam się. Uśmiecha się na powitanie – wie, kto ja jestem. Mówię: „Występujesz u mnie w powieści Przed wielką pauzą”. Ona, ze śmiechem: „Od razu przeczytałam!” (Nie było Zagłady, ona żyje i czyta powieść o sobie). Po chwili: „To niezupełnie tak było”. Dodaje ze śmiechem: „Trochę ustylizowałeś”.

Był potem kawałek snu już bez Giny, sen z płaczącą dziewczynką, bił ją mężczyzna w roboczym ubraniu (kazał podać sobie krzesło, chciał dostać się do banknotów leżących w żyrandolu, ona tego nie zrobiła). Przytuliłem ją: „Nie płacz… wszystko będzie dobrze”. I obudziłem się.

Trochę myśli nad mechanizmem snu, nad twórczością naszego mózgu. Przecież te postaci pojawiające się we śnie, ich repliki, żarty („Od razu przeczytałam!”) nie należą do kogoś, kto wtrąca się do nas z zewnątrz, tworzy je mózg śniącego. Coś na kształt twórczości beletrystycznej. Albo filmowej. Także w czasach, kiedy nie znano jeszcze filmu. Nasze mózgi wyprzedziły o tysiące lat braci Lumière.

WRÓCIŁEM DO ALICE MUNRO, dalszy ciąg opowiadania, w dużym stopniu autobiograficznego, The Albanian Virgin. Narratorka prowadzi w Victorii (w której pisarka mieszka) księgarnię. (Księgarnię prowadzi naprawdę rozwiedziony mąż noblistki, p. Munro, wciąż pomocny, to on przyjmuje obfitą korespondencję pisarki). Narratorka opowiadania zbiera materiały do doktoratu o Mary Shelley, autorce Frankensteina. Dwoje stałych klientów zaprasza ją na obiad. Tu złośliwy opis ich mieszkania. Westybul przypominał toaletę. Nie było u nich brudno, ale straszny bałagan. I wszędzie rozrzucone książki i czasopisma. Pili białe słodkie wino, nie z kieliszków, ale z byle czego (jak my z Reną w Samarkandzie). Narratorce podsunięto bujający fotel, Charlotte siedziała na krześle, a on, jej egzotyczny partner, na podłodze. Do kurczaka z ryżem kobiety miały widelce, a facet (być może „emerytowany terrorysta”) zgarniał ryż chlebem.

I nagle myśl, że to może oni mają rację. Że po co tracić czas (i pieniądze) na usztywnione przyjęcia. Charlotte i jej partner stworzyli modę na luz.

Opowiadanie, w którym Alice Munro ujawnia apetyt na przeżycia erotyczne. Mąż inny i kochanek inny – bardzo różnią się od siebie. „Gdyby to zmieścić w jednym mężczyźnie, byłabym szczęś­liwa”. Handluje w księgarni elegancką pornografią i stwierdza, że „nie umywa się do tego, co myśmy wyczyniali z Nelsonem”.

Który (mimo to) odszedł do innej. Zmienił adres i przestał się odzywać.

OD WCZORAJ – CHŁÓD. Wyszedłem po „Wyborczą”. Jest wielostronicowy dodatek: „Na Wakacje”. A w nim, dla uczczenia niedawno zmarłej Joanny Kulmowej, przedruk reportażu z 1994 o wizycie w Strumianach, pióra Lidii Ostałowskiej. (Też już nie żyje). Decyzja rozsądna – popieram. Zawsze byłem tego zdania, że można – należy! – po latach przedrukowywać teksty, które wciąż potrafią poruszać. Przecież w ciągu 20 lat wyrastają nowi czytelnicy – co najmniej dwa czytelnicze pokolenia!…

W gazecie dramatyczna rozmowa z Mikołajem Grynbergiem: „Puszczają tamy plugastwa”. Dziennikarka, Zuzanna Kowalczyk, przypomina rozmówcy, że „Facebook zaczął blokować treści antysemickie i rasistowskie, konta ONR i NOP”.

Grynberg: „Ale to wciąż działania Facebooka, a nie Polski. Weto wobec faszyzmu powinno stawiać państwo, tymczasem u nas tendencja jest odwrotna. Rząd wstrzymuje finansowanie organizacji walczącej z mową nienawiści, homofobią, antysemityzmem czy rasizmem”.

„Będzie gorzej?”

„Będzie więcej, bo obecny obóz władzy nie zajmuje się rozwiązywaniem konfliktów, ale ich podgrzewaniem”.

Jedni to robią dlatego, że uważają, że to opłacalne politycznie, inni dlatego, że są zdeklarowanymi antysemitami. Robią to z przyjemnością. Con amore…

O PYTANIACH, KTÓRE ZADAJĄ CZYTELNICY, opowiada Alice Munro. – Czy uważam pisanie za środek do kariery? Jakiego rocznego dochodu z pisania oczekuję? Jakie wykształcenie powinien mieć pisarz? Czy jest konieczność pracy na komputerze? Musi się mieć agenta? Być w stowarzyszeniu autorskim?

Bywają pytania dotyczące samej twórczości. – Jaki temat twórczy uważa pani dla siebie za podstawowy? Główna pani siła/słabość? Dlaczego wybrała pani pisanie opowiadań, a nie powieści?

„Wszystko to bardzo mi pochlebia, bo zakłada, że jestem osobą o błyskotliwej inteligencji, sprawującą stałą kontrolę w wielu dziedzinach”. Munro potrafi być autoironiczna, dała temu wyraz w cytowanym przeze mnie wprowadzeniu (pierwszym w jej karierze „introduction”) do 700-stronicowego wyboru opowiadań.

Wróciłem do The Albanian Virgin. Narratorka, właścicielka księgarni, pisarka porzucona przez męża, który ożenił się z inną, znajduje pociechę, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy Nelson do niej wróci. A wróci na pewno!… Będą razem, narodzą się dzieci.

I oto ona siedzi w fotelu. Ktoś dotyka jej ramienia – krzyknęła – i to był on, Nelson!

Kursywą kilka zdań, jak się u nich życie potoczyło.

We have been very happy.

Różnie bywało, „ale tak w ogóle to jestem zadowolona”.

NIECHĘĆ DO ODNOTOWYWANIA. A może tylko zmęczenie. Pomyślałem sobie przed chwilą, siedząc w głębokim fotelu, że przydałby się jakiś rozmówca, właściwie wysłuchiwacz, panna Eckermann (spokojnie, nie uważam się za Goethego, ale jego technika dzielenia się myślami może być naśladowana). Tołstoj miał tych „eckermannów” wokół siebie multum, garnęli się do niego, on zapraszał pisarzy, muzyków (tych najchętniej), opędzał się przed wyznawcami, każdy coś notował – także młody Gorki, czasem nieubłaganie przenikliwy. A wśród nich Sofia Andriejewna ze swoim dzienniczkiem, „Lowoczka” powiedział to czy tamto, „Lowoczce” się nie podobało – zresztą on sam, Lowoczka, do ostatnich chwil, kiedy niby gardził „chudożestwiennym” („artystycznym”, czyli literaturą piękną), niezmordowanie obserwował i zapisywał.

Tylko proszę nie brać poważnie moich chwilowych kaprysów. Nie wytrzymałbym obecności w domu drugiej osoby. Czyhającej – i podsłuchującej.

BYŁ JUŻ WIECZÓR, KIEDY ZADZWONIŁA URSZULA KOZIOŁ. Chciałaby mieć fragment Deprawatora dla „Odry”. – Ale książka lada moment wyjdzie… – Jeśli da pan fragmenty – no, ze 20 stron – do końca tygodnia, zdążymy przed książką.

Madzia „posklejała” mój wybór – posłaliśmy. Pani Urszula po godzinie zadzwoniła, aprobuje, cieszy się, że dobrze piszę o Wiktorze Groszu. Jego córka się popłacze.

KUPIŁEM DWUMIESIĘCZNIK „KSIĄŻKI” wydawany przez „Agorę”. Na okładce jest Mary Shelley, autorka Frankensteina, zapowiedź rozmowy z jej biografką, chciałem to przeczytać.

No, niewiele tego jest. Ale jest ciekawy i świetnie napisany artykuł Janusza Rudnickiego: „Czego nie wiecie o naszych wielkich”; o trzech książkach Iwony Kienzler – trzech wydanych w Bellonie biografiach. Pokazują małość, słabość, próżność, egotyzm tych wielkości: Konopnickiej („Mania”), Paderewskiego („Paddy”) i jego koszmarnej żony, i „Miruchny”, czyli Marii Dąbrowskiej. W moich notatkach pojawia się Dąbrowska często, w książce o Boyu (Błazen – wielki mąż) przytaczam, co powiedziała o niej obolała Krzywicka: „To niegodziwa kobieta”. Jest też gdzieś odnotowana moja osobista satysfakcja: że w mieszkaniu tej „wydry” (jak ją nazywam), czyli w muzeum będącym filią Muzeum Literatury, ja mam wieczór poświęcony znienawidzonemu przez nią Boyowi-Żeleńskiemu.

A antysemityzm „Miruchny”? Artykuł Rudnickiego kończy się ciężkim westchnieniem.

Brak u Dąbrowskiej słowa współczucia dla płonących w getcie ludzi. Chociaż zdarzyło jej się zakochać we Lwowie w pięknej, inteligentnej Żydówce. Przyjaźniła się też z Bronisławem i Anną Linke. Po wydaniu pierwszych, jeszcze mocno przez Tadka Drewnowskiego okrojonych dzienników, zadzwoniła do mnie wzburzona Linkowa: „Jak ci się podoba ta obsesja Mani?” (Zawsze podczas debaty czy zebrania czołowa pisarka-humanistka liczyła, ilu było „Jews”). Nie wiedziałem jeszcze o tej jej słabości, kiedy jesienią w 1948 roku w Oborach, podczas przyjęcia z okazji otwarcia „domu pracy twórczej”, sfotografowałem ją z Anną Kowalską na ich prośbę. (Nie wiem, czy zostałem przez nią „zaliczony”). Tuli, córki Kowalskiej, swojej partnerki, wielka pisarka nie tolerowała.

I chociaż była twarda, „niezłomna”, gardziła „zdrajcami”, napisała jakiś żałobny kawałek po śmierci Stalina. Starała się wtedy o willę w Komorowie.

RANO, W FOTELU, trzymając opasły tom na kolanach, przez kilka dni próbowałem czytać Silva rerum Mieczysława Grydzewskiego. Naprawdę miałem na to chętkę. Tekst przyjemny – i na pewno pouczający.

Owszem, lekkie pióro – jak przystało na naczelnego przedwojennych „Wiadomości Literackich” – ale mentalność, niestety, denerwująca i daleka. Żyd katolik sam siebie określa jako polskiego nacjonalistę. Nie wiem, czy mu to w Londynie w pewnych kręgach pomogło. (Chyba tak nie myślał o sobie, kiedy redagował „Wiadomości Literackie” – z grzesznymi skamandrytami, z Boyem-Żeleńskim, Słonimskim, Ireną Krzywicką, Brunonem Winawerem). Teraz, w Londynie, najbardziej interesuje go heraldyka, arystokraci, drzewo genealogiczne. Broni Henryka Dąbrowskiego – zgoda, należy mu się to, ale broni go jako osoby „honorowej, jak przystoi Polakowi, tacy jesteśmy”. (Nie wspomina, bo może nie wie, że Dąbrowski nie rozstawał się z tomikiem niemieckich wierszy Schillera). Grydzewski nie ukrywa, co prawda, swojego pochodzenia, nazwiska dziadka (Grützhaendler) i ojca (Grycendler), ale zarazem jest „plus catholique que le pape”. Oczywiście, antyrosyjski, jak przystało na ideowego emigranta (z pewnym jednak wyjątkiem: z czułością dla rodziny carskiej; chyba nie wiedział o tym, że Gorki ukrywał w swoim apartamencie w Piotrogrodzie księcia Gawriła Romanowa z żoną, ratując im życie – patrz Bruliony profesora T.).

A co z Boyem? Niespodzianka: Grydzewski go broni! Cytuje pamiętnik Aleksandra Maliszewskiego, poety i dramaturga, z którego wynika, że Boy n i e p o d p i s a ł we Lwowie oświadczenia literatów aprobujących przyłączenie Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi do ZSRR, ukazało się ono w „Czerwonym Sztandarze”; Boy zasiadał w prezydium zebrania – od tego nie mógł się wymigać – dopisano go do opublikowanej deklaracji, tłumaczył Maliszewski, no i idź, prostuj, protestuj.

Tutaj Grydzewski jest przeciw najbardziej zapamiętałym „londyńczykom”. Broniąc Boya, bronił zarazem siebie, swoich przedwojennych „Wiadomości Literackich”. Pismo wiele Boyowi zawdzięczało. (Dostał nagrodę czytelników – Książka Roku – za Marysieńkę Sobieską. O którą była niespodziewanie awantura – z pogróżkami oficerskimi – znowu ten Boy szkaluje wielkiego Polaka! Zwycięskiego Wodza!)

Jaka ma być odzyskana Polska? Z Ziemiami Zachodnimi (które przyznano Polsce w wyklętej Jałcie). „I dlatego bliższa i m o ż l i w s z a jest Polska „od morza do morza”, Polska ze Lwowem i Wilnem oraz z Wrocławiem i Szczecinem, niż Polska ze Lwowem i Wilnem, a bez Wrocławia i Szczecina”. (1949).

Zmarł w 1970 roku.

W „ALE HISTORIA” artykuł Marty Grzywacz o przedwojennym Świdrze. (Sporo jest o Świdrze w Nowolipiu). Dowiedziałem się z artykułu, że sosnowe lasy nad Świdrem odkrył Michał Elwiro Andriolli, zbudował willę, korty, stworzył letnisko. Otóż ja gdzieś wspominam elegancki pensjonat „Elwirów” z piaszczystą plażą nad Świdrem – byłem pewny, że właściciel nadał tę nazwę na cześć jakiejś ważnej dla niego Elwiry, córki lub żony. Wspominam też kort, na którym pierwszy raz w życiu (!) grałem w tenisa – z Zygmusiem Olszyną, przyjacielem z klasy – i wygrałem! 6:3. Jego trzy siostry pamiętały tego seta. Przeżyły. A Zygmuś zginął – w partyzantce AL.

O Świdrze – wspominanym po wojnie przez kobietę, która przeżyła, a była nią moja mama – jest w opowiadaniu Woda do łydek i trochę piasku. Pani (moja mama) opowiada o pensjonacie Lewinowej (tuż przy stacji), o swojej kapryśności i wymaganiach przy stole podczas śniadania i wzdycha: „Ale ze mnie był numer!…”. W obozie w Skarżysku-Kamiennej, gdzie pracowała, ładując w bomby trotyl („wciąż pamiętając, że to przeciw wam, moim dzieciom, które schroniły się w Rosji”) – odkryła, że najsmaczniejsza kanapka to kromka chleba z nałożonym na nią gotowanym kartoflem. Delikates!…

GRZEBIĄC W KORESPONDENCJI Z KOŃCA 1987 R., znalazłem list od Ryszarda Przybylskiego. Był znakomitym znawcą literatury rosyjskiej, samodzielnym rzecz prosta, co nie podobało się regulatorom tego znawstwa w KC. Zdążył zaprzyjaźnić się z Nadieżdą Mandelsztam, opracować prozę poety. Nie podzielał kultu Gombrowicza, wspomniałem gdzieś o tym w dziennikach.

Był wielbicielem i przyjacielem Różewicza (i przez pewne lata, do czasu, J.M. Rymkiewicza). Pamiętam, że Różewicz bardzo przeżył jego śmierć. Schorowany Przybylski dożył 88 lat, co całkiem dobrze świadczy o polskiej medycynie.

Fragment jego listu: „Szanowny i najmilszy Panie Józefie, bardzo dziękuję za plon Pana bezsennych nocy. Najpierw chciałem sobie zostawić tę lekturę na święta, ale nie wytrzymałem i sprawiłem sobie z niej „nagrodę za pracę”. Tak nazywam te książki, które czytam dla radości i w czasie ciężkiej roboty. (…) …bardzo mnie ciekawi Pana sąd w czasie i w wydarzeniach, które wspólnie przeżyliśmy. To jest wzruszające. No i ten spokój, na tle dość powszechnej frustracji i bałaganu… (…) Teraz dopiero, w tym czasie morowym, rozumie się, dlaczego z Montaigne’a uczynił Pan Wielki Wzór”…

ZACYTUJĘ ZA BOYEM (Flirt z Melpomeną, Wieczór V). W recenzji z Miłość czuwa Flersa i Caillaveta, (1924):

Stara służąca mówi: „To jest kłamstwo boże”, Agata: „Przecież Pan Bóg nie kłamie”. A stara na to: „Et, to takie gadanie. Pan Bóg jest za dobry na to, żeby mówić prawdę…”.

(Tak i czasem ktoś z rządzących. Kłamie, bo jest za dobry na to, by posługiwać się prawdą).

„Z OPOWIADAŃ MUZEUM DUSZ CZYŚĆCOWYCH przynajmniej połowa jest świetna, a kilka to klasyka na światowym poziomie – sam Poe by się nie powstydził” – tak pisze o wznowieniu prozy Stefana Grabińskiego Krzysztof Varga w „Newsweeku”. (Grabiński, z zawodu nauczyciel, zmarł młodo na gruźlicę w 1936 r.).

Chociaż pewien wybór ukazał się w cyklu „Stanisław Lem poleca”, mniej entuzjastycznie o tych opowiadaniach pisze Wojciech Orliński, przypomina, że autor bywał ośmieszany.

Żaden z nich – ani Varga, ani Orliński – nie wspomina, że Grabiński starał się o wystawienie swoich sztuk – nie tylko więc świat duchów go interesował, ale i całkiem przyziemna, niedofinansowana rzeczywistość.

Zaglądam do Pism Boya-Żeleńskiego. Flirt z Melpomeną, wieczór II. Grabiński: Ciemne siły. Kraków, kwiecień, 1920. (Co za data!).

Felieton zaczyna się sympatycznie. „Stefan Grabiński jest młodym i utalentowanym autorem szeregu fantastycznych nowel”. „Wrodzony dar opowiadania”. „Język (poza pewnymi narowami stylistycznych wypracowań) wyszukany, ale sprawny…” Dalej Boy, zawsze rzetelny, zauważa: „Jako brak wyczuwa się natomiast pewne ubóstwo życiowego materiału, którym autor operuje”.

No i wytyka bez ogródek: „ilekroć… bierze za tło do swych opowiadań tzw. świat wykwintny, zarywa – powiedzmy wręcz – stylem powieści zeszytowych wydawanych dla szwaczek”. (Ówczesnych – nie dzisiejszych). „Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy dowiadujemy się, że „piękna Róża” kocha Stanisława Prandotę, „genialnego autora fantastycznych nowel” (który popełnił samobójstwo) i chce się poświęcić jego przyszłej sławie. „Róża – pisze Boy – to papierowa heroina, wobec której bohaterki Właściciela kuźnic (francuski bestseller Ohneta z końca XIX wieku) tętnią życiem i prawdą”.

W sumie opinia Boya jest jednak pozytywna. „Jest tu sporo naiwności, sporo braków gustu, ale nie ma artystycznego fałszu; dążenia młodego pisarza są szczere, a próba ujęcia pewnych problemów w formie scenicznej godna uwagi”.

Gorzej było z następną próbą sceniczną. Tytuł: Zaduszki. Grabiński dokonał adaptacji trzech swoich opowiadań. Znowu Kraków, teatr im. Słowackiego, 1921.

Tym razem Boy jest bez litości. Mniejsza o skomplikowaną fabułę. Ale jak zwykle, gdy Grabiński wchodzi do s a l o n u lub „przedziału pierwszej klasy”, częstuje naiwnościami i banalnościami „godnymi zdolnej pensjonarki z niższych klas”.

Słyszymy – relacjonuje Boy – straszne zwierzenie, „Ja z miłości do ciebie zabiłam męża” (Dreszcz nas przechodzi). W jaki sposób? Lekarz zapisał mu krople – „co dwie godziny, a ja z rozmysłu nie dałam ich wcale. Zabiłam…” (Boy: „Na ustach obecnych w teatrze kilku lekarzy zaigrał pobłażliwy uśmiech…”).

Na tym, o ile wiem, teatralne ambicje Grabińskiego się skończyły. Byłoby mi lżej, gdyby mu się było udało i lepiej w życiu powiodło.

DZIŚ „550-LECIE PARLAMENTARYZMU”. Czyli od czasu Kazimierza Jagiellończyka. Podczas rozmówek z kierowcą, który wiózł mnie na Noskowskiego do Madzi, powiedziałem, że parlamentaryzm i przestrzeganie prawa zostały rozbite w Polsce za Wazy, od rokoszu Zebrzydowskiego i awanturnictwa Diabła Stadnickiego. Obaj powoływali się na swoje sumienie. „Moje sumienie jest ważniejsze niż prawo”. Pan przy kierownicy od razu to sobie skojarzył.

Bliscy mi ludzie wzburzeni i przygnębieni, że antysemityzm i nienawiść, które prezentuje „Gazeta” z dodatkiem „Warszawska”, są bezkarne. Pokwitowała na swój sposób śmierć Ireny Szewińskiej („Żydówka, Kirszenstein”). I bardzo dobrze, mogę powiedzieć: ich czytelnicy się dowiedzieli, że medale olimpijskie, rekordy Polski i świata, wiele medali europejskich przysporzyła Polsce, o zgrozo, Żydówka. Trudna sprawa, panowie. Może lepiej było przemilczeć?…

Z mojego Dziennika na nowy wiek wyłapuję anegdotę, cudowną w swojej baśniowej rosyjskości – Czechow byłby zachwycony. Stareńka kobieta przed murem kremlowskim patrzy na tablicę upamiętniającą Stalina i biadoli: „Ech, biednieńkij ty, Josif Wissarionowicz, szto ty do etoj swobody nie dożył”.

Mam ochotę wcisnąć to do Deprawatora. Stamtąd jednak sygnalizują, że tekst jest po drugiej korekcie, już w edycji książkowej, wraz z indeksem osobowym. Wkrótce w sprzedaży.

TYTUŁ WSTĘPNIAKA Baczyńskiego w „Polityce”: Rozchamienie. Jarosław Kurski w „Wyborczej” o tym, co się dzieje w Polsce: Mafia kradnie nam demokrację. Zaczyna się to tak: „Mafia może się kłócić w rodzinie, ale w sprawach dla mafii najistotniejszych potrafi się dogadać. Jeśli trzeba, to się napisze nawet i piątą nowelizację. Powstanie w Ministerstwie Zarzynania Sprawiedliwości. Usłużni posłowie przegłosują ją bez czytania jako własny projekt”. (…)

Wojciech Sadurski w „Faktach po Faktach”. Język i stwierdzenia – bez ogródek, nie czas na eufemizmy. „Polską rządzi zorganizowana grupa przestępcza. Ten, który stoi na czele, jest jak szef mafii”. A prezydent? Według Sadurskiego: „Postać tragikomiczna”.

EWA WONTOR PRZYSŁAŁA mi wywiad z Korą sprzed roku, w którym pada zdanie, o którym zapomniałem: „Wróciłam do Józefa Hena i cudnego Ja, Michał z Montaigne. Dalej kilka zdań o osobowości Montaigne’a. Wyczuwałem, że wspaniała Kora ma do mnie stosunek serdeczny, widywaliśmy się czasem na Czerskiej. Teraz, czytając o niej, kiedy odeszła, osoba tak miła, utalentowana, urodziwa i którą choroba tak dotknęła, zawsze mokną mi oczy.

Maciek dostał z „Wyborczej” zamówienie, żeby napisał o jej piosenkach, szczególnie tych niedocenionych. Ma na to dwa dni.

Co Korę tak w moim Montaigne’u ujęło? Może to? Że w końcu o powodzeniu władcy decyduje „Lud” – „sędzia mało baczny, łatwy do omamienia, łatwy do zadowolenia”. To, co najgroźniejsze dla władcy, wtrącam, to zgraja pochlebców, która go otacza. (…) Nigdy nie spotyka się z prawdą, nie zna swoich prawdziwych możliwości i swoich przywar, ma zniekształcony obraz samego siebie.

Montaigne, doświadczony mer: „Wnioskować z roztropności prywatnego życia o jakiej bądź roztropności w sprawach publicznych – zła to konkluzja. (…) Pospolitsze i mniej sprawne umysły okazują się sposobniejsze i szczęśliwsze w prowadzeniu spraw”. Nie jest to zbyt pocieszające. Czasem – relacjonuję to w moim Montaigne’u – w ogóle nie jest rzeczą ważną, kto stoi na czele państw: dzieciakom trzymającym ster władzy (nie zapominajmy: jesteśmy w świecie dziedzicznych monarchii) udawało się więcej niż mężom stanu. „Wszystko zależy od szczęścia!”

Ewa w Krakowie, z dwiema koleżankami Irankami, z którymi zaprzyjaźniła się podczas studiów w Dartmouth.

W Krakowie – przykrość: znikła tablica ku czci jej dziadka, Leopolda Infelda. Profesora, który napisał książkę o fizyce (wciąż funkcjonującą na uniwersytetach) z Albertem Einsteinem.

Ewa pokazuje mi swój nowy, bardzo przemyślny aparat fotograficzny. Będzie wychwytywać na soczewkę jakieś epizody z uroczystości w rocznicę powstania warszawskiego, przy pomniku Armii Krajowej, więc koło mojego domu. No to zdąży zjeść ze mną spaghetti z sosem, który (jak wiedzą niektórzy moi czytelnicy) wymyśliłem siedemdziesiąt lat temu, w roku 1948 roku, o czym natychmiast z dumą zawiadomiłem studiującą wtedy w Leningradzie Renę. (To miasto nazywałem „Reningrad”).

Potem wybierze się Ewa na cmentarz Bródnowski, będą upamiętniać poległych powstańców z Gwardii Ludowej. O ich uczestnictwie w powstaniu oficjalni organizatorzy dzisiaj się nie zająknęli. Podobnie jak relacjonujący walki Bartoszewski. Co mu wypomniałem w którymś z dzienników – z puentą, która chyba do niego dotarła: „Niezbyt to przyzwoite”.

FELIETON ROMANA KURKIEWICZA w „Przeglądzie”: Ale zagłosuj se pan. Opowiada, że był „przez krótką chwilę samozwańczym, niezrzeszonym aktywistą antynikotynowym”. Wybrał w pociągu miejsce w wagonie „dla niepalących”. W korytarzu dużo było dymu. Kurkiewicz pyta konduktora: „Czy to wagon w całości dla niepalących?”. „A tak”. „Czyli nikomu nie wolno palić?” „Nie wolno”. Po chwili konduktor, wspaniałomyślnie: „Ale zapal pan sobie!”.

Czy nie powiedziałem kiedyś w wywiadzie: „Cudowny kraj ta Polska!”? Można palić tam, gdzie nie wolno. Można głosić nienawiść, rasizm, antysemityzm – chociaż prawo tego zabrania. Można kontynuować przemarsz faszystowski, chociaż ratusz nakazał manifestację rozwiązać. „Wyspa wolności!”

O SZÓSTEJ RANO MACIEK Z ANIĄ przyjechali do Bełżca, Maćkowi spojrzenie na to miejsce potrzebne jest do powieści (Deutsch dla średnio zaawansowanych, wyjdzie w Wyd. Literackim). O Bełżcu – jako o dnie człowieka – napisał w reportażu Mathias Döpfner, którego ja cytuję w Deprawatorze. Obóz niepodobny do innych, bez ogrodzenia i bez baraków – tam zabijano od razu. Niemcy nadzorowali – zabijali Ukraińcy i Łotysze.

Czy jakiś Bandera ten udział (bardzo opłacalny, bo mordowani Żydzi, licząc na przeżycie, mieli ze sobą kosztowności i banknoty), więc czy któryś z przywódców nacjonalistycznych to potępił? Może, nie wiem. Czy któryś z pisarzy ukraińskich zmierzył się z tym tematem?

W Bełżcu na polu leżą głazy, a dokoła pola, ku pamięci zamordowanych, kamienie z wypisanymi nazwami miejscowości, z których Żydów przywożono. Jest i NAWARIA. To tutaj przywieziono na śmierć rodziców i rodzeństwo Reny.

ROZMOWA Z ARIADNĄ ROKOSSOWSKĄ, prawnuczką marszałka, dziennikarką, która specjalizuje się w problemach Polski i Niemiec. Kpi w „Przeglądzie”, że w Polsce często używa się argumentu nie do zbicia: „Powszechnie wiadomo”. Rokossowski, słyszy p. Ariadna, miał zabić wielu Polaków. Pyta: „Ma pani na to jakieś dowody?”. „To powszechnie wiadomo”. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jaki był prywatny język Rokossowskiego. Ci z moich znajomych, którzy się z nim zetknęli (Lena Strażewska, córka generała, czy mjr Tadeusz Urniaż, dziennikarz z Prasy Wojskowej, przez pewien czas jego sekretarz), mówili, że był uprzejmy i miły. I oto prawnuczka podkreśla: „Nigdy nie przeklinał!” (No, jak na wojskowego, to rzeczywiście wyróżniające). Starał się, mówi pani Ariadna, by było na froncie jak najmniej ofiar. „Dlatego, że Polak?” „Nie, dlatego, że taki był”.

PRZEDWCZORAJ, WE WTOREK 21 SIERPNIA, spotkanie w Czytelniku z panem Marcinem Wyrembelskim, poznaniakiem, który jest wykładowcą we Florencji i który przygotowuje pracowicie doktorat na mój temat. Zaczęliśmy o wpół do jedenastej, przy cappuccino, rozmawialiśmy prawie cztery godziny. Siedzieliśmy przy drugim stoliku od ściany, tym, który przed laty był „naszym stolikiem” – Konwy, Szymańskiej, Janki Borowiczowej (redaktorki mojego Montaigne’a), Holoubka i przysiadających się (bywał Słonimski, Dygat, Ważyk).

Pan Wyrembelski nagrywał. Rozmowa, z mojej winy, zbaczała na anegdoty, ale trudno było je pomijać, tłumaczyły sytuację. Orientował się, oczywiście, że Western, pierwsze opowiadanie z cyklu Oko Dajana, pisałem w 1969 r. „do szuflady”; że u Andrzejewskiego, do którego przyszedłem po odbiór maszynopisu, zastałem Helenkę Stachovą, powiedziała nam, że za kilka dni idą na tamtą stronę taternicy, mogą maszynopis przenieść. I przesłać do „Kultury”. Pamiętał, że Simon Laks, kompozytor i tłumacz, od razu przełożył opowiadanie na francuski, ukazało się w „Les Temps Modernes”, miesięczniku Sartre’a, już w styczniu 1970 r.

Pisze o mnie p. Wyrembelski artykuł, ukaże się w jakimś trzytomowym wydaniu włoskim o literaturze współczesnej. Będzie tam dużo o Oporze. Przepytywał mnie na temat przygód tej powieści, udało mi się o niej mówić jesienią 1967 na spotkaniu telewizyjnym z młodzieżą, na którym wspomniałem, że grozi nam nacjonalizm. Kliszko wybuchnął oburzeniem i zablokowano na kilka lat rozpowszechnianie Oporu.

Co mi zarzucano w artykule Toast, ale na czyją cześć? Czy były w nim elementy antysemickie? Dosłownie nie: byłem proniemiecki i antypolski. Reszty pozwalają się domyślić.

Dość dokładnie opowiadałem o tym, jak nachodzący mnie pułkownik K. z kontrwywiadu usiłował mnie wciągnąć do współpracy i że występuje on w Brulionach profesora T. jako płk. Papierek, już emerytowany. Dlaczego była u mnie rewizja? Bo odmówiłem pułkownikowi K. następnego spotkania. („Pan jest bardzo miły człowiek i chętnie się z panem spotkam, jak pan będzie na emeryturze”).

Co czytał „Pełnomocnik” (NKWD) podczas aresztowania opisanego w Najpiękniejszych latach, kiedy powiedział do oficera Rosjanina: „On tałantliw”? Pięć pierwszych rozdziałów Oporu, napisanych od nowa, w Busku pod Lwowem. Mam więc talent przyznany przez NKWD!

Mówię o tym, że Kijów, Taszkient, Berlin zacząłem pisać pod „Przekrój”, namówiony przez Mariana Eilego. Z obowiązku przedstawiłem kilka pierwszych rozdziałów mojemu naczelnemu, Dorianowi Płońskiemu, pewny, że to dla „Żołnierza Polskiego” się nie nadaje, on to odrzuci – „nie, to nie dla nas” – ale jemu to niespodziewanie się spodobało: „Drukujemy!”. I w ten sposób ominęła mnie kariera. „Nie bardzo dziś mi się ta książka podoba”, powiedziałem, na co pan Marcin: „A mnie bardzo! Jest świetna”.

Sporo o Jokohamie. O Lutèce, która zademonstrowała nam dramatyczną pantomimę z kobietą w klatce. Może jeszcze to: Christa Wolff, czołowa pisarka w NRD, prosiła kogoś, by mi przekazał: „Pan to za nas napisał, bo to my tkwimy w tej klatce”.

W KLUBIE FOTOGRAFIKÓW na wernisażu Twarze Zaiksu. Wisi tam moje zdjęcie, które wykonał p. Furman. Przypomniała mi się sztywna, b. zasadnicza porucznik Furman, potocznie „Furmanka”. I ta sztywna pani porucznik, która traktowała mnie jak wroga klasowego, podeszła do mnie na jakimś tanecznym wieczorze towarzyskim, zorganizowanym w baraku koło wojskowego „Domu bez kantów”, i poprosiła: „Zatańczcie ze mną”. Więc się chyba co do jej stosunku do mnie myliłem.

A może ona po prostu chciała zatańczyć, co się kobietom, nawet tym najbardziej doktrynerskim, też zdarza.

MINĄŁ WEEKEND, JEST PONIEDZIAŁEK, spodziewam się wydruku przełamanego już tekstu książki, nie wychodzę z domu, bo może mnie szukać kurier, wreszcie dzwonię do wydawnictwa Sonia Draga w Katowicach, Magda Bargłowska informuje, że żaden kurier mnie nie szuka, bo magazynier przed weekendem nie wysłał.

Jest wtorek, kurier ma zadania w innej okolicy, wreszcie do mnie przyjeżdża. To czarnoskóry przemiły chłopiec, po polsku mówi dobrze, trafić pomógł mu zainstalowany nawigator, on zadowolony, bo dał sobie radę – proszę podpisać, palcem na smartfonie (jeśli to jest smartfon). Paczka trochę mnie dziwi, podłużna – dlaczego? Niełatwo było ją otworzyć, tnę nożem jedną osłonę, tnę drugą, jest jeszcze trzecia – otwieram i widzę… dwa głośniki i dwie pary słuchawek. Ale adres się zgadza: to do mnie!…

Jest godzina druga. Trzeba znaleźć tego, do kogo poszła moja paczka. Może gdzieś poza Warszawę? Magazynier pomylił adresy, kurierzy kończą pracę, nic już dziś nie da się załatwić.

Nazajutrz. Rano dzwoni ten drugi poszkodowany. „Mam pańskie tłumaczenie”. (Nazwisko nic mu nie mówi. Zawsze się człowiek czegoś o sobie dowie). Prostuję, taki już jestem: „To nie tłumaczenie – to powieść”. On mieszka w Wawrze, załatwia kuriera na swój koszt. (P. Magda wyjaśniła mi, że te głośniki to wyposażenie do jachtu). Właściciel jachtu wszystko sprawnie załatwił. Tym razem kurier nie jest czarnoskóry, też młody, szczupły chłopiec. Nie muszę nic podpisywać – dostaję małą, skromną paczuszkę. W środku szara, papierowa teczka. Zgadza się: to to.

PAN WYREMBELSKI ALARMUJE, że przeglądał różne antologie, począwszy od roku 1965, Matuszewskiego w Czytelniku, dwie antologie jakiegoś Kajtocha w krakowskim WL – i w żadnej nie ma moich opowiadań. Ma prawo być zaniepokojony. I zdumiony. Przecież właśnie opowiadania dały mi popularność. Począwszy od Wdowy po Joczysie w 1955 r. W kilka miesięcy później – Bokser i śmierć. Autobusy jak żółwie.

Jednak byłem cholernie krzywdzony. Bo przecież tych opowiadań nie można było nie zauważyć. Pisano o nich gęsto po premierze Krzyża Walecznych. (Co zirytowało reżysera – za dobrze o scenarzyście!).

Wyjaśniam p. Wyrembelskiemu, na czym to polegało. Nie było to „niedocenienie” – raczej przeciwnie. Przypomniałem, że kiedy w Czytelniku zaczął wreszcie rządzić Michał Sprusiński, natychmiast do mnie zadzwonił: „Mogę ci wydać opowiadania. Przyślij te najdłuższe!”. Ukazał się tom Opowiadania wybrane i drugi Bokser i śmierć.

Ukazywały się opowiadania w tomach i antologiach zagranicznych: w Niemczech, w Holandii (z Marquezem, Singerem, Bablem, Pirandellem, Naipaulem, Cortazarem), w Japonii. W Izraelu w antologii Najpiękniejsze opowiadania miłosne świata – mój Morderca jako utwór jedynego żyjącego autora, reszta to sami czcigodni klasycy. We wstępie do tomu użyto fragmentu rozważań… Kierkegaarda.

Co do notki biograficznej na okładce Deprawatora, którą przysłała mi z Soni Dragi Magda Bargłowska, poprosiłem – nie, stanowczo się domagałem – by usunąć informację o orderach, wyróżnieniach, nagródkach itd. Najważniejsze, powiedziałem Magdzie, są książki. Wyliczyć te, która wydała Sonia Draga. Ja, deprawator będzie szóstą pozycją.

Nie wiem, czy Magdę przekonałem, ale się zgodziła.

TROCHĘ SIĘ OBAWIAM, że czytelnika Deprawatora znudzi zamieszczony wśród dzienników mój szkic o Buddenbrookach. Odnalazłem go niedawno i pocieszam się, że mój pobłażliwy czytelnik przez to przebrnie. I domyśli się, że chciałem zwrócić uwagę, iż szkic z 1953 roku nie ma nic wspólnego z panującym wtedy „soc­realizmem”. Ani z przejawianym czasem przez krytyków, którzy zaczynali jeszcze przed wojną, oportunizmem; z zabawnym, bywało, podłączaniem się niektórych przedwojennych, czcigodnych krytyków pod „materializm historyczny”.

I druga sprawa: Tomasz Mann, 26-letni autor, w książce wydanej w r. 1901, pisząc o pruskiej szkole, która opanowuje Niemcy Bismarcka, zarysowuje jakby przyszły hitleryzm, przewiduje, w jakim kierunku to idzie. Dzieje upadku rodziny, jak podaje podtytuł powieści – to dzieje upadku nie tylko fizycznego, ale i mentalnego. Dzieje hipokryzji i zwyrodnienia.

WCZORAJ PO RAZ PIERWSZY udało nam się na cmentarzu Wojskowym dojechać do Reny taksówką. Przed szlabanem jest automat, można zapłacić, a dla mnie, z powodu wieku, pewna ulga. Madzia i Tomek przemyli płytę, do wazoniku wetknęli duże białe róże, zapaliliśmy znicze. Trafiliśmy z pogodą, byłem w bluzce z krótkimi rękawami, kupiliśmy ją z Reną na targu w Konstancinie od Wietnamczyków.

Odchodząc, pożegnałem się z Reną: „Do zobaczenia!”.

Z powrotem, do bramy, już bez taksówki. Wiem, że dojdę. Obok – opuszczony grób Jurka Stawińskiego. (Jego Dżiba, Gruzinka, pochowana w Tbilisi). Ela Czyżewska. Zapasiewicz. Kawalerowicz. Łomnicki. Skręcamy w cienistą alejkę, do grobu Infeldów. Ewa i Tomek zapalają znicze. (W Koninie jest ulica Leopolda Infelda, dziadek Ewy był tam przez kilka lat nauczycielem w szkole średniej). Kłaniamy się Tuwimowi. I spoczywającej obok Nałkowskiej.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Copyright © 2020, Józef Hen. Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów

Copyright © 2020, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-663-4

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Zdjęcie wykorzystane na okładce: ©Maciej Hen

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz