Witraż. W poszukiwaniu tożsamości. O dzieciach i sierotach wojennych - Michał Christian - ebook

Witraż. W poszukiwaniu tożsamości. O dzieciach i sierotach wojennych ebook

Christian Michał

3,0

Opis

Autor był sierotą wojenną. Jedną z około 400 tysięcy innych, jemu podobnych. Szczególność jego sieroctwa polegała na tym, że nie wiedział, kim jest – Polakiem czy Niemcem? Kiedy się urodził? Data urodzenia została wybrana przez dom dziecka jako jedna z dwóch możliwych. Jak się nazywał? W użyciu była wersja nazwiska, którą sam sobie poprawił, gdy nadarzyła się ku temu sposobność. W wieku 18 lat otrzymał poświadczoną sądownie metrykę, do której wymyślił wszystkie niezbędne dane. Jego książka stanowi rzadki dokument codziennego życia ostatnich świadków tamtych czasów – sierot, dla których prawdziwym domem stały się domy dziecka wczesnego PRL.

Jednocześnie Witraż… jest książką, która tworzy niezwykłą, wszechstronną panoramę wojennej historii dzieci. Michał Christian zaczął bowiem dociekać swojej tożsamości i szeroko zakrojone poszukiwania stały się częścią książki. Przedzierał się przez literaturę i archiwalia, docierał do wielu osób. Poszukiwania prowadził wszędzie tam, gdzie w czasie wojny aresztowano, rozstrzeliwano i wywożono ludność polską. Tam, gdzie mogły rodzić się lub przebywać sieroty – w Lebensbornach, w niemieckich domach publicznych i obozach koncentracyjnych. W jednym ze śląskich Polenlagrów natrafił na „swój” ślad. Był to wąski, wysoki i kolorowy witraż zakończony gotyckim ostrołukiem. Swoista pieczęć, która się odcisnęła w jego umyśle, gdy był maleńkim dzieckiem. Poszedł tym tropem. Przez cztery lata poszukiwań wniknął w wojenną tragedię ludzi i niewyobrażalną gehennę dzieci. Nasuwa się myśl, że to bardziej ich losy śledził, aniżeli szukał siebie. A jednak! Udało mu się odnaleźć ślady swoich korzeni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ta książka nie powstałaby bez ogromnego wsparcia mojej żony Oluni

Autor

Niestety, nikt z bliskich o Pana nie pytał.

Biuro Informacji i Poszukiwań

Polskiego Czerwonego Krzyża

WSTĘP

Byłem sierotą. Sierotą wojenną. Rok urodzenia 1941 lub 1942. Dokładna data urodzenia nie była pewna– tak mi mówiono. Oswoich rodzicach nie wiem nic. Nie wiem, kiedy igdzie się urodziłem. Nie wiem inie bardzo jestem przekonany, że dobrze by było, gdybym dowiedział się, kim oni byli. Mimo to rozpoczynam poszukiwania swoich korzeni. Nazwisko też nie jest pewne. Od dziecka moje nazwisko zapisywano jako Chrystian, awpełnym komplecie Michał Krzysztof Chrystian. Na co dzień wołano na mnie Krzysiek. Wychowałem się iwykształciłem wPolsce, mówię po polsku, więc mogę powiedzieć, że jestem Polakiem. Choć tak naprawdę jest mi to zupełnie obojętne, kim jestem. Gdyby nagle, podczas moich poszukiwań, okazało się, że jestem Francuzem, Czechem, Austriakiem, Holendrem lub Szwedem, nie obraziłbym się. Gorzej, gdyby okazało się, że jestem Niemcem. Inie daj Boże, jeszcze na dodatek synem esesmana lub gestapowca. Ato wszystko jest nie tylko możliwe, ale ijak najbardziej prawdopodobne.

Mojemu koledze zDomu Dziecka wPieszycach1, który przybył do nas wwieku 13 lat, apochodził zMazowsza, rzuciło się woczy, że wiele dzieci musiało być pochodzenia niemieckiego. Nie tylko zuwagi na posiadane nazwiska (choć były one wzapisie iwwymowie spolszczone), ale dlatego, że te dzieci wypowiadały chropowate niemieckie „r”. Przyznam się, że ja też do osiemnastego roku życia nie potrafiłem wymawiać poprawnie polskiego „r”. Ponieważ wmłodości bardzo wstydziłem się tego niemieckiego „r”, przy każdej okazji, gdy byłem sam, ćwiczyłem prawidłową wymowę tej litery, recytując wkoło wierszyk: „czarna krowa wkropki bordo gryzła trawę kręcąc mordą”.

Ale co ja mam właściwie do Niemców? To zależy, co przez to pytanie rozumieć. Ogólnie szanuję Niemców za ich kulturę, gospodarność, technikę, organizację, ład, porządek iczystość oraz za to, że wydali wielu wspaniałych ludzi kultury inauki: poetów, pisarzy, kompozytorów, awszczególności matematyków. Gorzej onich sądzę, gdy pomyślę oich barbarzyństwie wojennym. Jeśli chodzi owspółczesnych obywateli Niemiec, to nie mam zbyt dobrze wyrobionego zdania.

Byłem wNiemczech tylko przelotnie– nazwijmy to wpodróżach służbowych– ato za mało na jednoznaczne osądy. Ajednak... niesmak pozostał. Było to wlatach 90. XX wieku, wczasach obowiązujących paszportów. Zawsze przed wyjazdem do Niemiec uczyłem się kilku podstawowych zdań, typu: dzień dobry, bardzo przepraszam, czy jest wolny pokój?, jak dojechać do...? Podczas pierwszej mojej podróży, gdzieś wpobliżu zachodniej granicy Niemiec, szukałem pokoju whotelu wnapotkanym mieście. Posłużyłem się kilkoma, wyuczonymi niezbyt dokładnie zdaniami niemieckimi. Młody człowiek wrecepcji zorientował się, że jestem Polakiem ipotraktował mnie bardzo źle iniegrzecznie. Zirytowany, zwróciłem się do niego po francusku– właściwie to wrzasnąłem– bo ten język dwadzieścia lat temu znałem bardzo dobrze. Nastąpiła gwałtowna iniesłychana zmiana wzachowaniu chłopaka. Młody człowiek stanął na baczność izrękami „po szwach” zaczął coś szybko „szwargotać”. Wkońcu zaczął mówić po francusku, strasznie kalecząc ten piękny język. Znalazł się dla mnie wygodny pokój. Młody człowiek usłużnie podźwigał mój bagaż do pokoju. Pomyślałem wtedy, że ten młodzieniec nie lubi Polaków ina dodatek jest na tyle bezczelny, że to zademonstrował. Potem już zawsze wpodróżach po Niemczech używałem języka francuskiego. Pamiętam, jak pewnego razu, wdużym mieście blisko ich granicy zachodniej, wjechałem na parking pod rondem wcentrum miasta. Zaparkowałem auto ichciałem wyjść ztego podziemnego parkingu wtaki sposób, aby znaleźć jakąś tam Strasse. Rozglądnąłem się za jakimś dobrze ubranym mężczyzną, bo to mogłoby rokować, że jest człowiekiem wykształconym imoże znać francuski. Dojrzałem takiego. Nienaganny dżentelmen pod krawatem. Zagadnąłem go po francusku, jak znaleźć ulicę taką ataką. Dżentelmen, mimo że wcześniej kierował się wstronę innego wyjścia, poszedł ze mną wprzeciwnym kierunku, wyprowadził mnie ztych podziemi na słońce iwskazał szukaną ulicę. Miałem wrażenie, że jeszcze chciałby ze mną porozmawiać, bo brał mnie za Francuza. Nie wiem, jak by się zachował, gdyby okazało się, że jestem Polakiem.

Nie odpowiedziałem jeszcze do końca na pytanie, które sam sobie postawiłem: co ja właściwie mam do Niemców? Otych Niemcach, którzy wywołali II wojnę światową ispowodowali śmierć około 72 milionów ludzi, myślę jak najgorzej. Podczas pisania książki zmuszony byłem do starannego zapoznania się ztematem okupacji Polski podczas II wojny światowej. Gdybym kulturalnemu, nieświadomemu faktów Niemcowi opowiedział otym, jak jego rodacy podczas wojny poniżali Polaków, jak ich traktowali, jak ich okradali, to zpewnością ów kulturalny człowiek zwątpiłby wswoją kulturę, anawet wswoje iswoich rodaków człowieczeństwo. Otym właśnie chciałem też wtej książce napisać, choć nie jest to dokładnie na temat. Mam zamiar pisać osierotach wojennych.

Poszukiwania moich korzeni zmusiły mnie do przestudiowania dziesiątków ludzkich historii. Przedzierałem się przez literaturę, dokumentację iarchiwa, docierając do wielu osób. Poszukiwania prowadziłem wcałej Polsce, wszędzie tam, gdzie wczasie wojny miały miejsce aresztowania, rozstrzeliwania iwywózki ludności polskiej– na Pomorzu, wWielkopolsce, na wschodnich obrzeżach Śląska, na ziemi żywieckiej izamojskiej. Szukałem też– siebie lub rodziców– wwojennym Breslau, atakże wobozach koncentracyjnych wAuschwitz, Dachau iStutthofie. Zadałem sobie pytanie, czy whitlerowskim KL Auschwitz rodziły się dzieci iczy ja mogłem wnim przebywać. Zamieszczam więc wksiążce opisy losów dzieci, które były wtym kacecie. Te historie opowiedziane są cytatami wziętymi zrelacji ich matek.

Podczas moich poszukiwań starałem się dotrzeć wszędzie tam, gdzie mogły urodzić się lub przebywać sieroty. Opisałem więc organizacje, które zajmowały się kradzieżą igermanizacją polskich dzieci– NSV (Nationalsozialistische Volkswohlfahrt– Narodowosocjalistyczna Opieka Społeczna) iLebensborn. Zkonieczności zająłem się niemieckimi domami publicznymi itak zwanymi puffami wobozach koncentracyjnych, bo tam także rodziły się dzieci, późniejsze sieroty.

Obce brzmienie mego nazwiska skłoniło mnie nie tylko do poszukiwań wprzedwojennym Breslau, zająłem się także obcymi kolonistami wPolsce.

Opisałem również miejsca, wktórych przetrzymywano polskie rodziny wyrzucone zich własnych domów, czyli Polenlagry na Śląsku. Wydaje mi się, że wjednym ztych Polenlagrów natrafiłem na swój ślad. Tym śladem jest swoista pieczęć, która została odbita wmoim umyśle, gdy byłem jeszcze bardzo malutkim dzieckiem. Jest nią wspomnienie niezmiernie wąskiego, wysokiego ikolorowego witrażu, zakończonego gotyckim ostrołukiem. Taki witraż znajdował się wLyskach koło Rybnika, wjednym ze śląskich Polenlagrów.

Przez ostatnie cztery lata poszukiwań wniknąłem wwojenną tragedię ludzi iniewyobrażalną gehennę dzieci. Wkońcu rozwikłanie zagadki mojego pochodzenia przestało być najważniejsze. Najważniejszą rzeczą stały się same poszukiwania iopisanie rzeczywistości, wjakiej miałem się znaleźć po moim urodzeniu. Tą rzeczywistością były warunki do życia, jakie hitlerowcy stworzyli ludziom wokupowanej Polsce. Ciągle zadziwia mnie to, że żyję iże jako niemowlak przeżyłem jednak wojnę.

Książkę osnułem wokół dwóch planów powiązanych motywem poszukiwania swojej tożsamości. Jest to plan historii osobistej iplan wojennych cierpień dzieci isierot. Odpowiada temu podział na dwie części: „Domy dziecka” i„Moje poszukiwania”. Książka jest nasycona informacjami historycznymi, które dla jasności narracji przesunąłem do Aneksów na końcu książki. Wżadnym wypadku moja książka nie jest jednak pracą naukową. Została opatrzona przypisami, aby uwiarygodnić przekaz, lecz niezainteresowany nimi Czytelnik może je po prostu pominąć. Czytelnik może też pominąć Aneksy. Mam nadzieję, że poprzez narrację osobistych poszukiwań książka wskromnym wymiarze spełni wymagania popularyzatorskie historii czasów wojny ipierwszych kilkunastu lat powojennych.

1 Powiat wałbrzyski.

DOMY DZIECKA

Jako dziecko przebywałem kolejno wkilku Domach Dziecka. Zaraz po wojnie nazywano je sierocińcami. Potem, gdy do Polski zawitała epoka socjalizmu izlikwidowano własność prywatną, wszystko stało się państwowe. Przedsiębiorstwa zmieniły nazwy ipowstały: Państwowe Gospodarstwa Rolne (PGR), Państwowy Ośrodek Maszynowy (POM), Państwowe Lasy, Państwowe Koleje, Państwowe Zakłady Spirytusowe itak dalej. Więc musiał też być Państwowy Dom Dziecka– PDDz. Dzieci też stały się państwowe– co zresztą było prawdą.

Różne było pochodzenie sierot zdomu dziecka: znajdy zokresu wojny, dzieci odebrane zniemieckich instytucji wychowawczych, dzieci zprzeludnionych ubogich rodzin czy dzieci odebrane rodzicom przez sądy (to już po wojnie).

Pierwszy ślad wpamięci

Zmego wczesnego dzieciństwa zapamiętałem niewiele. Pierwsze, co mocno utkwiło wmojej pamięci, to wspaniały, bardzo wąski iniezmiernie wysoki witraż, okno zakończone szpiczastym gotyckim łukiem. Wwitrażu kolorowe szybki, niebieskie, czerwone iżółte, trójkąty iromby. Leżałem na wznak, na białym materacyku, głową wstronę okna. Byłem wradosnym nastroju. Dlaczego? Nie wiem. Może dostałem kawałek czekoladki lub cukierek. Gdy patrzyłem do góry ido tyłu, to widziałem ten witraż. Wpadające przez szybki promienie układały się wcudowne kolorowe smugi. Takich materacyków wtej sali było więcej. Ile– nie wiem. Nie pamiętam, czy były tam jakieś opiekunki, ale, na zdrowy rozum, musiały przecież być. Nie pamiętam, czy już wtedy umiałem mówić. Ajeśli tak, to nie pamiętam, jakiego używaliśmy języka: polskiego czy niemieckiego. Wpamięci zachowałem tylko obrazy.

Powstaje pytanie: czy dziecko wie, wjakim mówi języku? Oczywiście, że nie wie. Nie zna takiego pojęcia. Idalej: ile wtedy mogłem mieć latek– dwa, trzy lub cztery? Zmoich żmudnych obliczeń wynika, że trzy latka. Kłopot wtym, że nie miałem się do czego odnieść, bo nie wiedziałem inadal nie jestem pewien, wktórym roku się urodziłem. Ale skłonny jestem przyjąć za mój rok urodzenia 1942.

1. Wielka Osina – pałacyk, w którym był sierociniec [zbiory własne]

Zapamiętałem też masywne drzwi iogromną klamkę zbrązu, zakończoną szpicem. Ale czy ta klamka była wtym samym pomieszczeniu co witraż? Nie wiem. Pewne oddzielne obrazy mogły się zlać wjeden. Wten szpic uderzyłem kiedyś wnocy czołem, idąc zrobić siusiu. Oczywiście mocno bolało.

Co to było– kościół czy klasztor, może kaplica? Iwjakim to było mieście lub wsi?– nie wiedziałem.

2. Wielka Osina – zabudowania folwarczne [zbiory własne]

Wielka Osina

Pierwszą zapamiętałem miejscowość onazwie Wielka Osina2. Mieszkaliśmy wdomu, sypialnie były na półpiętrze. Wdużym pokoju na podłodze leżały białe materacyki– chyba te same, które widziałem wcześniej wsali zwysokim iwąskim witrażem. Właśnie obudziliśmy się. Za parę chwil miało być śniadanie. Siedziałem na swoim białym materacyku. Na tle białej ściany rozgrywała się dziwna scena. Johan, owinięty wbiałe prześcieradło, odprawiał nabożeństwo. Wykrzykiwał seriami słowa łacińskie ipolskie, podnosił iopuszczał ręce, błogosławił nas, żegnał się, składał ręce do modlitwy ideklamował różności ztego, co usłyszał izapamiętał zkościoła. Wpewnym momencie sięgnął do najbliższego nocnika, wyjął kawałek kupki izgrabnie wykonał dwa wałeczki. Przykleił je do ściany powyżej swojej głowy. Miał krzyż. Dalej grał wswoim teatrzyku. Byłem rozbawiony. Uczucia wstydu izgorszenia wtedy jeszcze nie znałem. Byłem zbyt mały, by wiedzieć, co jestdobre, aco złe.

Stamtąd zapamiętałem jeszcze kilka pojedynczych scenek: wybiegłem przed dom, było ciepło. Ubrany byłem wbiałą koszulkę bez rękawów ikrótkie niebieskie spodenki-ogrodniczki na szelkach. Ztyłu na pupie była klapa zapinana na białe guziki. Bardzo zmyślne wdzianko dla dzieciaka. Przy załatwianiu się opiekunki nie miały kłopotu, dziewczyna odpinała dwa guziki igotowe. Teraz, już wdojrzałych latach, gdy zapoznaję się zhistoriami dotyczącymi dzieci zokresu wojny, takie same ubranka widziałem na zdjęciach dzieci zośrodków Lebensbornu. Ale otym później.

Na podwórzu, na marmurowym stoliku leżał zakrwawiony, zmaltretowany królik. Trzech starszych ode mnie chłopaków, wydając okropne, dzikie okrzyki, okładało go zwściekłością widłami. Jego wnętrzności zkrwią spływały po blacie. Uciekłem.

Na przedłużeniu budynku mieszkalnego znajdowała się długa, choć niezbyt wysoka, dwuskrzydłowa brama wjazdowa. Huśtaliśmy się na obu skrzydłach tej bramy, wydzierając się wniebogłosy: „Kowal kuje, podskakuje, akowalka smaży jajka dla świętego Mikołajka”. Po drugiej stronie ulicy był warsztat kowalski, przy palenisku uwijał się kowal.

Ten wierszyk to zpewnością spontaniczna, poetycka twórczość dzieci. Wierszyk ułożony dla kowala. Wspominam tu otym dlatego, by podkreślić to, że śpiewaliśmy wjęzyku polskim. Amoże któreś dziecko znało ten wierszyk wcześniej inas nauczyło? Który to mógł być rok iile mogłem mieć lat? Nie wiedziałem. Pewnie może nawet pięć latek. Jest dla mnie ważne, by ustalić chronologię zdarzeń ibyć może napisać wkońcu poprawnie swój życiorys.

Ten dom przylegał do ulicy wybrukowanej wspaniałą kostką granitową. Potem dowiedziałem się, że za Niemców wkażdą sobotę ulica była sprzątana, zamiatana do ostatniego ździebełka słomy. Gdy po trzydziestu latach wybrałem się zżoną do Wielkiej Osiny, piękną granitową ulicę pokrywała warstwa ziemi ibrudu. Czytałem wspomnienia jakiejś Ślązaczki, nie pamiętam tytułu książki. Pisała otym, jak to przed wojną, uniej, gdzie mieszkała, wkażdą sobotę chodniki iulice były zamiatane. Gdy po wojnie na Śląsk napłynęli Polacy zinnych części kraju, ulic już nikt nie zamiatał. Ślązaczka była zbulwersowana irozgoryczona.

To wtym poniemieckim majątku ziemskim ulokowany był nasz sierociniec. Budynek, wktórym mieszkaliśmy, jeszcze do dzisiaj nazywany jest przez lokalnych mieszkańców „pałacykiem”. Podobno zaraz po wojnie był bardzo ładny. Dzisiaj tego piękna nie można się już dopatrzyć. Pracownicy PGR-u dali sobie radę ztym pięknem. Budyneczek jest brudny iodrapany, wśrodku również brud iodrapane ściany. Zabudowania majątku pobudowane są na planie prostokąta. Krótszy bok od ulicy to budynek mieszkalny dawnych właścicieli, apotem nasz ibrama wjazdowa. Podwórko bardzo długie, na jakieś pięćdziesiąt metrów, pozostałe trzy boki tego prostokąta to stajnie, chlewy, stodoły iinne budynki gospodarcze. Ztyłu, wlewym rogu tej zabudowy, był wyjazd na pola. Nawet wybrałem się tam kiedyś samotnie na spacer. Spotkałem ogromnego wieprza. Sięgał mi do piersi. Przezwyciężyłem strach ipodszedłem do niego. Łypnął na mnie swoim świńskim okiem ichrząknął coś po swojemu. Miał bardzo brudną skórę idługą szczecinę. Nieprzyjemną. Przełamałem się ipodrapałem go po łbie. Wiejską dróżką poszedłem między pola. Pasło się tam stado gęsi. Gdy się zbliżyłem, zasyczał na mnie wielki biały gąsior pilnujący stada swoich gęsich żon. Apoza tym wkoło było cicho ipusto. Zerwałem kilka kwiatków iwróciłem.

Niemcza

Druga miejscowość, jaką zapamiętałem, to Niemcza. Mieszkaliśmy wmaleńkim domku, przycupniętym obok ogromnego kościoła. Kościół zbudowany był zczerwonych cegieł. Niewątpliwie chodziliśmy do tego kościoła, bo zapamiętałem taką scenkę: pewnego razu któryś dzieciak zaczął wrzeszczeć na podwórku, że Ludwik Hoppe zesikał się wkościele na ławkę. Co za wstyd!

Znowu fakt godny odnotowania– mówiliśmy po polsku.

3. Niemcza – w tym domu był sierociniec w latach 1945–1947 [zbiory własne]

Pamiętam też pewien bardzo słoneczny igorący dzień. Na głównej ulicy nagle pokazały się czołgi. Staliśmy pod ścianą naszego domu ipatrzyliśmy na nie. Na czołgach wokół wieżyczek siedzieli żołnierze. Każdy żołnierz miał przewieszony przez ramię zrolowany koc, ana kolanach pepeszę. Ponieważ było bardzo ciepło, wręcz gorąco, ktoś podłączył do hydrantu gruby wąż strażacki iwrzeszcząc „lany poniedziałek!”, polewał żołnierzy wodą. Czerwonoarmiści– bo to byli oni– śmiali się zadowoleni. Zwielkim grzechotem gąsienic przejechało kilka czołgów. Przypuszczalnie był to kwiecień 1946 roku3. Ale chciałem upewnić się, czy to nie było rok wcześniej. Zadzwoniłem do Urzędu Gminy miasta Niemcza. Dwie panie, zapytane odatę wjazdu żołnierzy radzieckich do Niemczy, nie wiedziały, kiedy to było. Obydwie panie twierdziły, że jako główne święto wNiemczy obchodzi się tam rok 1017, czyli obronę Niemczy przed najazdem cesarza niemieckiego Henryka II. Tak czy siak stwierdzam, że my, polskie sieroty wojenne, czyli ja, Ludwik Hoppe, Stefan Grunwald iinni, byliśmy prawdopodobnie pierwszymi polskimi mieszkańcami miasta Niemcza od czasu wybuchu II wojny światowej. Wikipedia podaje, że ostatnie oddziały wojska niemieckiego opuściły miasto 6 maja 1945 roku, a9 maja Niemcza została zajęta przez wojska radzieckie.

Iostatnia, trzecia scenka zapamiętana zNiemczy. Pewnego dnia dzieciaki zaczęły wrzeszczeć: „Złapaliśmy szkopa, siedzi zamknięty wpiwnicy!”. Okazało się, że jakiś niemiecki chłopaczek wszedł na teren sierocińca, bodajże do ogródka, może był głodny iszukał czegoś do zjedzenia, itam został złapany. Wniosek nieodparty– byliśmy grupką polskich dzieci, nielubiących Niemców. Askąd ten chłopaczek? Myślę, że była to zagubiona niemiecka sierotka. Był głodny, amyśmy zamknęli go wpiwnicy. Nieładnie.

Niektóre ztych faktów potwierdza Ludwik Hoppe, który przysłał mi przez Internet kilka wspomnień ztamtego okresu. Zapamiętał on starego Niemca, który był kimś wrodzaju woźnego lub raczej dozorcy wmajątku wWielkiej Osinie. Na niesforne dzieci wrzeszczał po niemiecku.

Jeszcze do niedawna nie wiedziałem, czy najpierw była Wielka Osina, apotem Niemcza, czy też odwrotnie. Zawsze myślałem, że pierwsza była Wielka Osina idatowałem ją przed 1945 rokiem. Nawet wmoim dowodzie osobistym zapisano, bo tak zuporem twierdziłem, miejsce urodzenia: Wielka Osina, ponieważ była to pierwsza miejscowość, jaką zapamiętałem znazwy. Kiedy zacząłem poszukiwać swoich korzeni, kilkakrotnie przyjeżdżałem do Urzędu Gminy wZiębicach, do której należy Wielka Osina, ibezlitośnie molestowałem burmistrza, pana Antoniego Herbowskiego, oraz panią Sylwię zUrzędu Stanu Cywilnego, prosząc oodnalezienie akt, to znaczy jakichkolwiek zapisów potwierdzających istnienie wWielkiej Osinie tego sierocińca. Wszelkie poszukiwania iwiele wysiłku poszło na marne. Niczego nie znaleziono. Dopiero w2010 roku ustaliłem, że było odwrotnie. Najpierw była Niemcza ibył to rok 1945, być może 1946, apotem Wielka Osina– rok 1947. Awięc wZiębicach należało szukać akt z1947 roku, anie sprzed 1945. Gdybym otym wiedział w1960 roku, gdy po raz pierwszy wyrabiałem metrykę urodzenia, to jako miejsce urodzenia miałbym wpisaną Niemczę– tak byłoby lepiej, wkońcu to bardzo historyczne, polskie miasto, choć ostatnio raczej zaniedbane.

Miszkowice

ZWielkiej Osiny przewieziono nas, wkwietniu 1947 roku, ogromną ciężarówką do Miszkowic wKarkonoszach. Jest to mała wioska położona wpołowie drogi pomiędzy Lubawką aKowarami.

4. Miszkowice na ośmiopolowej karcie pocztowej – po lewej stronie: od dołu Kinderheim (dom sierot „Ojczyzna”), powyżej Dom Opieki Społecznej (dom starców), po prawej od góry dwa kościoły [http://fotopolska.eu/145469,foto.html]

Podczas II wojny światowej wpowiecie kamiennogórskim było sześć niemieckich sierocińców icztery domy starców. WMiszkowicach (Michelsdorf) był jeden sierociniec ijeden dom starców. Gdy skończyła się wojna iNiemcy podpisały bezwarunkową kapitulację 8 maja 1945 roku, ziemie Dolnego Śląska zalała fala ludzi poturbowanych przez los, głodnych, zmęczonych ibezdomnych. Byli to głównie Polacy, wyrzuceni ze swych domów igospodarstw na dawnych polskich Kresach Wschodnich. Nazywano ich repatriantami. Oprócz nich na Dolnym Śląsku znaleźli się liczni więźniowie uwolnieni zlokalnych niemieckich obozów pracy, atakże Polacy powracający zNiemiec zrobót przymusowych. Dopiero za trzy miesiące miała się odbyć konferencja wPoczdamie, która miała określić przyszłe granice Polski. Na razie nic nie było wiadomo. Nowo utworzone komunistyczne władze Polski (PKWN4 zsiedzibą wLublinie, apotem Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej5) wykazały się przezornością ijuż 9 maja przybyła do Wrocławia grupa 13 osób zdoktorem Bolesławem Drobnerem na czele, aby zorganizować życie wmieście iprzejąć Breslau dla Polski. Mianowano także Pełnomocników Rządu RP na Dolny Śląsk, którzy organizując niezbędne urzędy, działali metodą faktów dokonanych. Zaczęto od zweryfikowania liczby sierot wPolsce, atakże inwalidów wojennych, repatriantów, starców, ludzi chorych isłabych, itak dalej. Zajęto się nie tylko Polakami, lecz także cudzoziemcami, w miarę możliwości starając się im pomóc. Przystąpiono do sprawdzenia istniejących sierocińców iprzejmowania ich od personelu niemieckiego. Ponieważ sierot wojennych wcałej Polsce było bardzo dużo, natomiast na terenie Dolnego Śląska znajdowało się wiele opuszczonych budynków, postanowiono, by znaczną liczbę dzieci sprowadzić zPolski centralnej iumieścić na terenie Dolnego Śląska. Już wczerwcu 1945 roku podjęto decyzję, aby wkażdym powiecie na Dolnym Śląsku przygotować po 300 miejsc dla polskich sierot. Zostały powołane powiatowe igminne Referaty Opieki Społecznej. Pracownicy opieki społecznej wyruszyli wteren, przeprowadzili wizytację istniejących kinderheimów, spisali protokoły ze stanu faktycznego, dokonali inwentaryzacji majątku kinderheimów izabezpieczyli go, pozostawiając wkażdym znich Polaka (Polkę) do pilnowania dobytku przed kradzieżami iroztrwonieniem. Kinderheimy musiały działać nieprzerwanie, bo znajdowały się wnich dzieci iinne osoby, którym należało zapewnić ciągłą opiekę. Na razie przez kolejne miesiące dziećmi opiekował się dotychczasowy personel niemiecki.

Kinderheim wMiszkowicach onazwie „Ojczyzna” prowadzony był przez niemieckie siostry zakonne. Posiadam kopię protokołu pokontrolnego sporządzonego przez pracownika Referatu Opieki Socjalnej zKamiennej Góry. Sióstr zakonnych było dwanaście, wtym kierowniczka Elfrida Langner, cztery wychowawczynie, dwie kucharki, jedna praczka, jedna szwaczka, jedna pielęgniarka, jedna biuralistka, cztery ogrodniczki oraz ogrodnik istolarz. Pod koniec sierpnia 1945 roku na stanowisko kierowniczki sierocińca przyjęto panią Eleonorę Zajączkowską. Pochodziła ze Lwowa, ukończyła seminarium nauczycielskie, znała rosyjski iniemiecki, podczas wojny straciła męża, miała pięcioro dzieci, pozostała bez mieszkania iśrodków do życia. Pani Zajączkowska rozpoczęła urzędowanie od polityki twardej ręki. Po pierwsze usunęła zsierocińca wszystkie dzieci posiadające rodziców lub opiekunów prawnych, po drugie usunęła zzakładu osoby prywatne, które korzystały bezpodstawnie ze świadczeń wsierocińcu. Wkinderheimie mieszkało 39 dzieci niemieckich, dziewczynki od dwu do jedenastu lat. Już wsierpniu 1945 roku zatrudniono wsierocińcu pierwszych Polaków. Było to pięć osób dorosłych– kierowniczka, dwie kucharki idwóch pracowników rolnych. Przyjęto też czworo dzieci, wtym troje dzieci kierowniczki Zajączkowskiej.

20 października 1945 roku starosta powiatowy wydał pisemne polecenie (dokument pisany ołówkiem), aby usunąć zsierocińców wszystkie dzieci niemieckie iprzekazać je pod opiekę rodzinom niemieckim, które nadal mieszkały na terenie powiatu. Wtym samym dniu przekazano niemieckie dziewczynki zkinderheimu wMiszkowicach Misji Wewnętrznej Kościoła Ewangelickiego wWałbrzychu. Ze wszystkich kinderheimów na terenie powiatu usuwano dzieci posiadające dokumenty zaświadczające, że są dziećmi niemieckimi. Na miejscu pozostały dzieci bez dokumentów, bez swojej tożsamości, niewiadomego pochodzenia oimionach inazwiskach niebrzmiących polsko. Być może były to dzieci ulokowane wkinderheimach przez Niemców celem ich zgermanizowania. Cytuję zprotokołu sporządzonego 9 czerwca 1948 roku wjednym zsierocińców (Janowice Wielkie) przez komisję, wskład której wchodzili przedstawiciele inspektoratu szkolnego, sądu iPolskiego Związku Zachodniego6 (nie zmieniam składni):

[...] po przejrzeniu akt izasięgnięciu opinii od kierownika zakładu ipersonelu, komisja stwierdziła, że dzieci znajdujące się wZakładzie posiadające nazwiska iimiona obrzmieniu nie polskim nie posiadają żadnych dowodów wg których można byłoby ustalić przynależność państwową. [...] Dzieci te po zlikwidowaniu niemieckich zakładów opiekuńczych zostały przyjęte do [...] (tut. Zakładu) [...] bez żadnych akt, opierając się jedynie na informacjach podanych ustnie przez siostry zakonne Niemki. [...] Ponieważ dzieci te znajdują się już 3 lata wZakładzie ido obecnej chwili nie ustalono rodziców, Komisja [...] jednomyślnie orzekła: pozostawienie je wPolsce iuznanie za polskie, nadając im nazwiska iimiona polskie, oraz zgłosić je do Urzędu Stanu Cywilnego celem sporządzenia aktu urodzenia. Komisja uzasadnia również, że są przesłanki, że dzieci te są pochodzenia polskiego, oddane do zakładów opiekuńczych niemieckich celem zgermanizowania. Przy repatriacji kierown. zakł. niem. zabrały dzieci posiadające akta pochodzenia niemieckiego. Dzieci bez dokumentów pozostały wPolsce ido tej pory nikt się onie upomniał [...].

[Podpisy]7

Po zapadnięciu na Konferencji Poczdamskiej (17 lipca– 2 sierpnia 1945 roku) decyzji oprzyłączeniu Dolnego Śląska do Polski zgranicą na Odrze iNysie Łużyckiej lokalne władze działały już wmajestacie prawa. Urząd Pełnomocnika Rządu RP wydał decyzje oprzydzieleniu wkażdym powiecie czterech folwarków na cele opieki społecznej. WMiszkowicach na ten cel wyznaczono dwa duże poniemieckie gospodarstwa rolne zbudynkami nadającymi się na lokalizację sierocińca idomu starców. Posiadały one łącznie 116 hektarów ziemi rolnej. Dom dziecka ulokowano wdawnym trzypiętrowym budynku domu opieki społecznej, zinstalacją wodną, ze stajnią, oborą ikurnikiem. Dom dziecka posiadał 52 hektary ziemi oraz inwentarz żywy: konie robocze, buhaje, woły robocze, krowy, jałówki, cielęta oraz świnie, kury, indyki igęsi.

5. Miszkowice – powstały ok. 1880 r. Dom Opieki Społecznej, po wojnie przekształcony w Państwowy Dom Dziecka [http://fotopolska.eu/91990,foto.html]

Kiedy 6 października 1945 roku usunięto dotychczasową niemiecką kierowniczkę sierocińca siostrę Elfridę Langner inakazano jej opuszczenie budynku, to być może razem znią odeszła reszta sióstr zakonnych ipersonel niemiecki. Grupka dzieci zWielkiej Osiny, wktórej byłem ja, została przywieziona do Miszkowic wkwietniu 1947 roku. Od 1 września 1947 roku kierownikiem Domu Dziecka był pan Zygmunt Bieńkowski. Dla nas, dzieciaków, kierownik PDDz był autorytetem. Baliśmy się go. Dbał onas, ale potrafił na wieczornym apelu rzucić kapciem wdziecko, które przeszkadzało. Pochodził zWilna. Przypuszczam, że cała kadra wychowawczyń oraz personel pomocniczy wPDDz wMiszkowicach przybyli na te tereny zKresów Wschodnich.

Zygmunt Bieńkowski ukończył Korpus Kadetów wChełmnie wstopniu podporucznika. Po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku, brał udział wbitwie nad Bzurą, apóźniej, wWilnie, został zaprzysiężony jako żołnierz Armii Krajowej. Po zakończeniu wojny zakopał gdzieś swoje dokumenty izdjęcia zWojska Polskiego izgłosił się do nowych władz wChełmie lubelskim jako bezrobotny nauczyciel. Przez jakiś czas prowadził wiejską czteroklasową szkołę wokolicy Lublina. Bieńkowski ijego żona cierpieli skrajną nędzę. Brakowało jedzenia, butów iubrań. Pan nauczyciel po wsi iwszkole chodził boso. Gdy wniedzielę, jak zwykle, wybierał się do kościoła oddalonego od wsi ocztery ipół kilometra, to także szedł boso, buty zakładając niemal na progu kościoła. Podobnie było, gdy szedł raz na tydzień na zakupy do Chełma, oddalonego o18 kilometrów. Chodzenie wniedzielę na mszę nie wyszło Zygmuntowi Bieńkowskiemu na dobre. Dowiedziały się otym władze oświatowe imilicja. Sprawę jeszcze pogarszał fakt, że poranne lekcje zdziećmi Pan Zygmunt zaczynał zawsze od modlitwy. Zaczęły się przepytywania irozmowy wInspektoracie. Musiał podczas jednej ztakich rozmów powiedzieć ojedno słowo za dużo. Zdaje się, że sprawa przynależności do AK zaczynała wychodzić na jaw. Nie było innej rady, jak tylko zabrać się zcałą rodziną na polski „Dziki Zachód”, czyli na Ziemie Odzyskane. Przez kolejne dwadzieścia trzy lata Zygmunt Bieńkowski czuł się „ściganym”. Ujawnił się dopiero w1968 roku– po przejściu na rentę inwalidzką. Przez te wszystkie lata kluczył, bojąc się przyznać do przeszłości oficera sanacyjnego8.

Na Dolnym Śląsku powierzono mu zadanie kierowania domem dziecka wdużym poniemieckim majątku ziemskim we wsi Miszkowice koło Lubawki. To tam właśnie przebywałem pięć lat. Dzieci było około setki. Były podzielone na dwudziestoosobowe grupy, oczywiście dziewczynki ichłopcy osobno. Każda grupa miała na stałe swoją wychowawczynię. Moją wychowawczynią była pani Gienia, jej nazwiska nie zapamiętałem, amoże nawet nie znałem. Pełna empatii dla dzieci izwierząt. Byłem jej pupilkiem. Pamiętam, że stale siedziałem na jej kolanach. Bardzo szybko, bo jeszcze wprzedszkolu, nauczyłem się czytać iliczyć oraz troszkę grać jednym paluszkiem na pianinie. Niemiecki matematyk Gauss twierdził żartobliwie, że przyszedł na świat zumiejętnością liczenia. Mógłbym powiedzieć to samo osobie– nie wiem, kiedy nauczyłem się liczyć. Siedziało to chyba we mnie od urodzenia. Nie cierpiałem plastyki, to znaczy rysunków, kolorowanek, wycinanek itym podobnych. Pewnego razu pani Gienia rozdała dzieciom kolorowe wałeczki plasteliny. Wytłumaczyła, jak plastelinę rozmiękczyć, anastępnie poprosiła dzieci, ażeby ulepiły sobie to, co chcą: zwierzątka, ludziki, domki, krasnale itak dalej. Wziąłem kawałek plasteliny do ręki, rozwałkowałem ją, ale niczego nie umiałem inie chciałem ulepić. Rozbeczałem się jak głupi. Pani Gienia dała mi spokój.

Był też teatrzyk, wktórym występowałem razem zinnymi dziećmi. Wtym teatrzyku graliśmy postaci zbajek dla dzieci. Miałem wtedy zpięć lat. Jedną zmoich ról była rola kaczorka, przez co po tym występie dostałem przezwisko „Kaczor”. To przezwisko prześladowało mnie aż do opuszczenia Domu Dziecka. Odbierałem to jako niesprawiedliwą mściwość izłośliwość dzieci– bo one takie są. Zresztą wszystkie dzieci wPDDz miały jakieś przezwiska. Brało się to zapewne ztego, że nie używaliśmy swoich imion, było to bardzo niepraktyczne wtłumie stu dzieciaków, ponieważ na zawołanie na przykład „Jasiu” zgłosiłoby się zpewnością dwóch, amoże iwięcej Jasiów. Dzieciaki mówiły do siebie zreguły po nazwisku, ajeśli było ono zbyt długie lub zbyt skomplikowane do wymówienia, posługiwano się imieniem lub przezwiskiem. Były one krótkie, dwusylabowe. Wołało się więc Wolf, Ary, Kaczor, Focia, Kiziu, Welcz, Jarosz, Szade itym podobne.

Na jednym zmoich występów wteatrzyku doznałem ogromnej traumy. Po przedstawieniu włączono silne światło, zostałem oślepiony iogłuszony burzą oklasków. Poczułem się, jakbym został porażony silnym prądem elektrycznym. To wszystko tak mnie przeraziło, że zacząłem histerycznie płakać. Byłem zdruzgotany, rozdygotany iciężko przerażony. Zgłośnym płaczem zbiegłem ze sceny. Zobaczyłem dziesiątki oczu wpatrzonych we mnie. Przypadłem do pani Gieni iwtuliłem się wnią. Wyniosła mnie ze świetlicy. Już nigdy więcej nie zagrałem wdziecięcym teatrzyku. Od tego czasu zacząłem się zacinać przy wymawianiu niektórych słów. Nie mogłem na przykład wymówić słów: „proszę pana”. Zawsze wychodziło to jako: „pppproszę pppana”. Zacząłem panicznie bać się wystąpień przed dużą grupą ludzi. Nie potrafiłem czegokolwiek wymówić publicznie. Ten stan prześladował mnie przez kolejne dwadzieścia lat. Gdy poszedłem na studia, zdałem sobie sprawę, że muszę te stany lękowe jakoś pokonać. Ito pokonać własnymi siłami. Już na studiach wstąpiłem do ZMP. Zuporem chodziłem na wszystkie zebrania po to, abym został zmuszony do wymówienia czegokolwiek. Masochizm. Ibyłem bardzo zadowolony zsiebie, gdy udało mi się publicznie wypowiedzieć choćby jedno najkrótsze słowo, na przykład „tak” albo „nie”. Potem stopniowo nauczyłem się panować nad sobą, czyli mówić publicznie. Gdzieś wyczytałem, że jeśli ma się silne stany lękowe itremę, najlepiej jest wtym tłumie wypatrzeć sobie jakąś osobę, wyobrazić, że to jest wróg lub przyjaciel (to miało zależeć od treści wymawianych zdań) izacząć mówić do tej jednej osoby. Wten sposób udawało mi się zignorować tłum imówić tak, jak się mówi do jednej osoby. Ato już co innego niż przemawiać publicznie. Wten sposób, kontrolując swoje stany lękowe, powoli przestałem odczuwać tak silną panikę, chociaż ona stale we mnie siedzi.

WDomu Dziecka wMiszkowicach były jeszcze inne wychowawczynie. Pamiętam imiona dwu: pani Zosi ipani Rozy. Pani Zosia była bardzo młodą iszczupłą blondynką, chodziła wmundurze wojskowym ipięknych wojskowych oficerkach, zawsze wyglansowanych do połysku. Podobno pani Roza była niedobra dla dzieci, biła je– tak ją zapamiętał mój kolega. Była też sprzątaczka, pani Walercia. Mówiła językiem kresowiaków.

Wprzeciwieństwie do kierownika Bieńkowskiego, który był bardzo religijny, moja wychowawczyni, pani Gienia, była ateistką. Pamiętam pogadanki, jakie nam robiła. Sadzała nas wkole na podłodze, wyciągała mapy, stawiała też globus, pokazywała kolorowe obrazki iopowiadała oziemi, powstaniu świata. Mówiła obogach, powstaniu różnych religii, oróżnych mitach, wierzeniach, przesądach ikulturach. Ponieważ byłem jej pupilkiem ikochałem ją na swój dziecięcy sposób, wszystko, co mówiła, brałem sobie głęboko do serca. Jeszcze przed komunią, nie zdając sobie ztego sprawy, stałem się ateistą. Dzieci zinnych grup, wprost przeciwnie, zostały osobami wierzącymi.

6. Miszkowice – obecna szkoła podstawowa; dawny niemiecki Dom Opieki Społecznej, po 1945 r. schronienie dla sierot: Państwowy Dom Dziecka [https://dolny-slask.org.pl/654631,foto.html]

Główny budynek Domu Dziecka był trzypiętrowy, zbudowany na planie podłużnego prostokąta. Na tylnej czołowej ścianie, na zewnątrz budynku, zbelek idesek były pobudowane ubikacje, wten sposób, że odchody spadały wprost na ocembrowane gnojowisko znajdujące się na poziomie ziemi. Ubikacje na drugim piętrze były przesunięte ojeden moduł na zewnątrz wstosunku do tych zpierwszego piętra, ate na trzecim wysunięte były okolejny moduł tak, że odchody zdowolnego piętra spadały wprost do gnojownika. Była to bardzo zmyślna konstrukcja, która bardzo mi się spodobała imocno utkwiła wmojej główce. Wpiwnicach znajdowały się pracownie: stolarska, krawiecka, pralnia, magiel iinne. Tylko szewca nie mieliśmy, zepsute buty zanosiliśmy do szewca we wsi. Był nim stary Niemiec, który nie uciekł po 1945 roku. Zawsze wyrywałem się pierwszy, ażeby zanieść do niego buty, bo chciałem, żeby nauczył mnie liczyć po niemiecku.

Do głównego budynku domu dziecka wchodziło się po kilku kamiennych schodach. Przed budynkiem było obszerne podwórko, anieco niżej piękny, ukwiecony wlecie ogród. Ten ogród to było królestwo iniewyczerpane źródło miłości naszych wychowawczyń. Spędzały tam wszystkie wolne chwile. Sadziły iprzesadzały kwiaty, grabiły iwyrywały chwasty, siedziały tam irozmawiały zroślinkami lub między sobą. Kwiaty bardzo lubiłem, ale wcześnie odkryłem wsobie silną niechęć do prac polowych iogrodniczych. Nie znałem swoich rodziców, ale na poczekaniu ukułem szczeniackie wyobrażenie, że zpewnością nie byli rolnikami. Akim byli? Tego nie wiem do dzisiaj.

Poniżej ogrodu przepływał strumyk. Bardzo lubiłem siedzieć nad jego brzegiem, agdy było trochę cieplej, kąpałem się wnim. Chłopcy wpychali ręce pod korzenie drzew porastających brzeg rzeczki ipróbowali złapać pstrąga. Nieraz im się to nawet udawało. Pewnego razu zdobyłem białe, nieduże lakierowane drzwi. Zaciągnąłem te drzwi wgórę rzeki, ułożyłem na wodzie, usiadłem na nich ipłynąłem wdół rzeczki, bawiłem się tak przez pół dnia. Myślałem, że może zostanę marynarzem. Nie zostałem jednak marynarzem, ato dlatego, że pewnego razu, pasąc krowy na górze pod lasem, zobaczyłem woddali, na głównej drodze, samochód ciężarowy. Byłem urzeczony tym widokiem. Wydawało mi się, że pędził zogromną prędkością, koła miał bardzo duże, podwozie znajdowało się wysoko nad asfaltem. Przez kilka lat śniła mi się scenka, że idę środkiem asfaltowej drogi inagle ztyłu niespodziewanie nadjeżdża taka ogromna ciężarówka. Kucam, pochylam się ikulę tak, że głowę mam poniżej kolan, aciężarówka zwielkim łoskotem przejeżdża nade mną. Postanowiłem, że zostanę kierowcą takiej ciężarówki. Odtąd, gdy pytano mnie, kim chciałbym zostać, niezmiennie odpowiadałem: kierowcą ciężarówki.

Do Domu Dziecka często wówczas przychodziły dary zUNRRA9. Wpaczkach były konserwy isłodycze, kukurydza wpuszkach, marmolada wdrewnianych skrzyneczkach oraz mleko wproszku wogromnych tekturowych beczkach. Najsmaczniejsze były konserwy. Pasztet albo gulasz. Zdarzało się, że wozem drabiniastym zwielką ilością dużych garów ikoszy jechaliśmy do lasu na grzyby. Konie iwoźnica pozostawały na leśnej dróżce, astado dzieci idorosłych zapuszczało się do lasu. Gdy byliśmy już wlesie, kucharka pokazywała mi miejsce, jakąś polankę pełną prawdziwków, wyrywała jednego znich, pokazywała mi go iostrzegała: „Krzysiu, zbieraj tylko takie grzyby. To są bardzo smaczne izdrowe borowiki. Nie wolno ci zbierać innych grzybów, bo są trujące”. Zbierałem na polance borowiki izanosiłem je do wozu. Potem biegłem iszukałem „mojej” kucharki, scenka powtarzała się. Po trzech godzinach robiono przerwę, zbierano się koło wozu, kucharki otwierały konserwy ikażdy dostawał kawał pasztetu lub gulaszu zpajdą chleba. To było pyszne jedzenie. Nigdy wcześniej nie jadłem tak smacznych rzeczy. Ajak te pasztety pachniały!

Beczki zmlekiem wproszku składowano wmagazynie PDDz, ale jedną znich zostawiano otwartą na korytarzu wpobliżu kuchni. Stała tam przykryta tekturowym wiekiem. Kto chciał, wydłubywał bryłę tego mleka izajadał na podwórku. Zajadałem te bryły mleka ztaką żarłocznością, że często aż robiło mi się niedobrze. Aż się wkońcu przejadłem. Dzisiaj mleka wproszku nie cierpię. Nieraz bywam wbarze mlecznym ijeśli podadzą kawę białą robioną na mleku wproszku, wyczuwam ten smak natychmiast inie piję. Nie cierpię też kukurydzy. Przez kilkanaście lat dostawaliśmy na obiad gotowaną kukurydzę, polaną najczęściej sokiem malinowym. To danie nazywaliśmy mamałygą. Podczas obiadu zwykle wywalałem takie jedzenie do szuflady wstole, przy którym akurat siedziałem. Wielu chłopców robiło to samo. Gdy potem miałem dyżur wjadalni, sprzątałem dyskretnie te szuflady, inni chłopcy też.

Pewnego razu dostaliśmy zUNRRA pięknego karego konia. Wydawał mi się taki ogromny, bałem się do niego zbliżać. Ale siadałem na skraju łąki ipodziwiałem urodę tego zwierzęcia. Trzy konie stale pasały się na łące za naszymi budynkami.

Zboku iza głównym budynkiem domu dziecka znajdowały się ogromne obory dla krów istajnie dla koni, stodoła oraz pomieszczenia na wozy imaszyny rolnicze. Mieliśmy kilka krów ina zmianę troje dzieci miało dyżur przy krowach, wyganiało je zobory na pastwisko pod lasem itam pilnowało do obiadu. Bardzo lubiłem pasać krowy, szczególnie późną jesienią. Za łąką pod lasem rósł ogromny buk. Kładłem się na ziemi, zbierałem orzeszki buku izajadałem się nimi. Jeszcze do dzisiaj czuję wustach boski smak buczyny. Mimo że jedzenia nie brakowało wtym Domu Dziecka, to jednak zawsze czuliśmy się głodni. Kiedyś bardzo głodny wpadłem do jadalni ibłagalnym oraz przymilnym tonem zacząłem prosić kucharkę, aby dała mi kromkę chleba. Podała mi dużą piętkę zwyrwanym miąższem wypełnioną po brzegi jeszcze gorącym smalcem ze skwarkami. Pochłonąłem ten chleb ismalec wprzeciągu minuty. Po następnych kilku minutach zwymiotowałem ten przysmak na podwórku. Do dzisiaj nie jem skwarków iodrzuca mnie od nich. To już zpewnością obsesja, wszystkie moje wspomnienia zdzieciństwa kojarzą mi się zjedzeniem. Moje wspomnienia to na ogół obrazy ikolory, nigdy słowa, ale bardzo często melodia lub zapach. Od dzieciństwa prześladuje mnie pewien bardzo przyjemny smak izapach, którego nie potrafię przypisać do żadnej potrawy. Nieraz gdy idę ulicą, wmoje nozdrza wpada delikatniutki powiew tego zapachu. Wtedy rozglądam się wkoło, szukając jego źródła, iwącham jak pies myśliwski. Przypuszczam, że gdybym odkrył, zczym ten tajemniczy zapach jest związany, przypomniałbym sobie jakiś ciekawy moment zmego życia.

Czasami na łące pod lasem rozpalaliśmy ognisko, kładliśmy kawałek blachy na czterech kamieniach ina tej blasze przysmażaliśmy plasterki ziemniaków. Oczywiście każdy znas miał jakiś scyzoryk, więc graliśmy „wnoża”. Wtej grze były do wykonania różne „figury”, jak na przykład: paluszek, kostka, widelec, nosek, bródka iinne. Ten, który przegrywał, ponosił surową karę. Chłopcy mieli przygotowany zaostrzony patyk grubości ołówka idługości palca wskazującego. Jeśli ktoś „skuł” figurę, to jego sąsiad, trzymając swój scyzoryk za czubek ostrza, trzonkiem wbijał kołek wziemię. Pozostali gracze kolejno wykonywali jedno uderzenie wkołek. Przegrany musiał ten patyk wyciągnąć zębami ztrawy izziemi. Było to nieraz bardzo trudne, szczególnie gdy kołek był wbity kilka milimetrów pod ziemią. Zębami gryzło się trawę iziemię. Następnie przegrany uciekał po łące zpatykiem wzębach, starając się po drodze tak go niepostrzeżenie wypluć izgubić, ażeby koledzy tego kołka nie odnaleźli. Jeśli „wrogowie” odnaleźli kołek, wbijali go powtórnie wziemię. Gra była znakomita.

Były też inne zabawy. Bardzo lubiłem robić fujarki zleszczyny. Bardzo dobrze mi to wychodziło. Potem próbowałem wygrywać na nich różne melodie. Mimo że byłem już bardzo wyrośniętym młodzieńcem, zauroczenie fujarkami trwało nadal. Nieraz nawet udawało mi się jakąś kupić wsklepie zzabawkami dla dzieci. Gdy byłem już na studiach wKrakowie, wdomu towarowym przy Rynku udało mi się kupić okarynę. Był to prymitywny gliniany instrument ozakresie półtorej gamy. Mieszkałem wakademiku. Stały tam cztery ogromne budynki, mieszkało wnich kilka tysięcy studentów. Uwielbiałem wstawać raniutko oszóstej lub siódmej, otwierałem okno, siadałem na parapecie ibudziłem brać studencką melodią Kiedy ranne wstają zorze. Nawet bardzo dobrze mi to wychodziło. Ale pomińmy te mało poważne sprawy iwróćmy do domu dziecka.

Oprócz krów były też konie, świnie iinne zwierzaki. Gęsiami opiekowała się nasza magazynierka. Gęsi tak bardzo były do niej przywiązane, że widziałem raz, jak jedna znich szła tuż przy nodze magazynierki, gdy ta wybrała się na zakupy do wsi. Gęś towarzyszyła swojej pani aż do sklepu, szła zmocno wyciągniętą szyją, trochę zaniepokojona, ale chyba zadowolona. Ktoś mi wytłumaczył, że ptak – kura, gęś, kaczka bardzo przywiązuje się do osoby, którą pierwszą zobaczy swoimi dopiero co po wykluciu otwartymi oczkami. Magazynierka opiekowała się gęsiami od momentu ich wyklucia, więc była ona postrzegana przez gęsi jako ich matka.

Gospodarstwo przy Domu Dziecka było samowystarczalne ibogate. Nadwyżki mleka oddawaliśmy do miejscowej mleczarni. Zdarzało się, że jechałem razem zfurmanem wozem konnym zkilkoma załadowanymi bańkami mleka. Pewnego razu wmleczarni zupełnie niechcący, stojąc za drzwiami wmagazynie, podsłuchałem rozmowę dwóch mężczyzn. Jeden znich opowiadał drugiemu, jak zgwałcił kiedyś młodą kobietę wpociągu. Szczegółowo opowiadał temu drugiemu, jak to zrobił, jaką zastosował technikę unieruchomienia dziewczyny itak dalej. Stałem oniemiały, chyba podniecony iczerwony jak burak. Mleko wmetalowych bańkach odwoziliśmy też do mleczarni małym wózkiem drewnianym. Zdejmowaliśmy przednią itylną ściankę zwózka, bańkę stawialiśmy na środku, jeden zchłopców siadał zprzodu, brał dyszel pomiędzy wyciągnięte stopy ikierował wózkiem, adrugi chłopiec pchał lub hamował wózek ztyłu.

Pewnego razu doszło do nieszczęścia. Na naszym mostku, przy wjeździe na dziedziniec, pokazał się wóz drabiniasty wyładowany sianem. Zawsze czekaliśmy na taki moment. Podbiegaliśmy do wozu, jechał bardzo powoli, bo było trochę pod górkę, iczepialiśmy się drabinek bocznych, głowę wciskając wpachnące siano, astopy zapierając odolny podłużny drąg. Gdy wóz przejechał łukowe sklepienie bramy wjazdowej, prowadzącej do gospodarczej części zabudowy, rozległ się wrzask: przejechał Johana. Woźnica zatrzymał się kilka metrów dalej. Podbiegłem na miejsce wypadku izobaczyłem Johana. Główkę miał zmiażdżoną żelazną obręczą ciężkiego wozu, przed jego twarzą iskrzyła się wsłońcu różowa galareta, jego mózg. Po kilku miesiącach, gdy nadeszła zima, dostałem wełnianą, zrobioną na drutach, bardzo ciepłą ikolorową czapkę po Johanie. Czapka miała nauszniki zawiązywane pod brodą kolorowymi wełnianymi sznureczkami. Ucieszyłem się bardzo, ale czułem się głupio. Do dzisiaj, gdy przypomni mi się ta sprawa, widzę ten różowy mózg na kocich łbach naszego podwórka. Rok temu byłem wMiszkowicach. Przy okazji chciałem koniecznie zobaczyć grób Johana izłożyć na nim kwiaty. Niestety, nikt nie opiekował się tym grobem, minęło ponad sześćdziesiąt lat, grób przekopano.

Wpiwnicy urządzona była łaźnia. Kąpiele, wymiana bielizny iodzieży odbywały się wsoboty. Wpodłodze zrobiony był basen zczerwonych cegieł, głębokości może czterdziestu centymetrów. Po napełnieniu go ciepłą wodą, dwudziestu golasów pluskało się ikąpało wtym baseniku. Mieliśmy kilka kostek szarego mydła. Pamiętam, jak pewnego razu do łaźni weszła sprzątaczka Walercia, na taborecie postawiła miednicę zciepłą wodą, zawołała mnie, zdjęła bluzkę ikazała mydłem myć jej plecy. Stałem obok niej, nagusieńki, tak jak mnie Pan Bóg stworzył, imyłem jej plecy. Nad miednicą wisiały jej ogromne piersi. Byłem mocno zawstydzony izniesmaczony. Od tamtego czasu nie cierpię otyłych kobiet. Po kąpieli dostawaliśmy czystą bieliznę.

Wniedziele dzieci szły dwójkami do kościoła. We wsi były dwa kościoły. Obok Domu Dziecka stał ogromny nieczynny kościół ewangelicki zamknięty na kłódkę, anieco dalej kościół katolicki. Dzieciaki przez dziurę wparkanie iokno przedostawały się do wnętrza kościoła ewangelickiego iposzukiwały ciekawych rzeczy. Między ławkami leżało mnóstwo porozrzucanych, nieco zaśniedziałych niemieckich fenigów. Niektórzy chłopcy wyłamywali piszczałki zorganów, bo ich końce wykonane były zołowiu. Ten ołów roztapiali wpuszce po konserwie na ognisku ipróbowali zniego odlewać jakieś zabawki.

Uczenie się sprawiało mi dużą przyjemność. Od małego stale coś czytałem. Pamiętam, jak pewnego razu dorwałem się do „Trybuny Ludu” izacząłem ją czytać. Nie rozumiałem niczego ztego tekstu, tylko pojedyncze słowa, mimo to czytałem zawzięcie. Zrobiło się późno, pani Gienia zaganiała dzieci do spania. Krzyczała też na mnie. Odkrzykiwałem, że nie pójdę spać, aż nie skończę czytać zaczętej pionowej kolumny. Wychowawczyni machnęła ręką idała mi spokój. Poszedłem spać, gdy skończyłem. Byłem bardzo zadowolony zsiebie, że przeczytałem całą kolumnę, wściekałem się tylko, że nic ztego czytania nie zrozumiałem. Nie pamiętam, kiedy nauczyłem się liczyć. Pamiętam, że wMiszkowicach przed snem liczyłem powoli od jednego do stu. Przeważnie szybko usypiałem. Ale gdy to się nie udawało, „za karę” (bo ja bardzo lubiłem sam sobie zadawać karę inadal tak robię) liczyłem „wdół”, od stu do jednego. Zczasem urozmaiciłem sobie to liczenie– liczyłem od pięciuset do tysiąca lub „wdół” od tysiąca, aż usnąłem.

Zawsze coś czytałem. Cokolwiek wpadło mi do ręki. Bajeczki iinne poważniejsze książeczki, agdy już nie było niczego, to nawet gazety. Pod wpływem tych lektur moje wyobrażenie świata zmieniło się szybko. Po pewnym czasie, gdy pytano mnie, kim chciałbym zostać, odpowiadałem: „Dyrektorem, będę jeździł czarnym samochodem, aPiotruś będzie moim kierowcą”. Mówiąc to, pytałem Piotrusia Krupskiego: „Będziesz moim kierowcą?”. „No jasne”– odpowiadał chłopak. Wdorosłym życiu dyrektorem nigdy nie zostałem, ale byłem kierownikiem bazy samochodowej, miałem samochód służbowy onazwie UAZ wraz zosobistym kierowcą. Było to na Ukrainie, trzydzieści lat później.

Szkoła podstawowa

Wtamtych czasach, gdy byłem wPDDz wMiszkowicach, wysyłano dzieci do szkoły podstawowej po ukończeniu siedmiu lat. Mnie wysłano orok wcześniej, bo już umiałem czytać, pisać iliczyć. Pamiętam, że pisaliśmy na tabliczkach rysikiem. Była też tablica szkolna ikreda. Był jeden elementarz, zktórego uczyła nas nauczycielka. Kładła książkę przed uczniem ikazała czytać wskazaną linijkę tekstu. Bardzo denerwował mnie kolega zławki, który nie umiał jeszcze czytać. Zdanie „Ala ma kota” czytał mniej więcej tak: „a... el... a... em... a... ky... o... te...a”. Nie umiał tych liter poskładać do kupy. To, że ja już umiałem czytać, na nauczycielce nie robiło żadnego wrażenia. Awręcz przeciwnie. Już po miesiącu nauczycielka, pani Babiarzowa, zkrzykiem wyrzuciła mnie zklasy. Abyło to tak. Zawołała mnie do tablicy ikazała narysować jabłko. Wcześniej przez pół godziny tłumaczyła tym „bałwanom ze wsi”, czyli moim szkolnym kolegom, jak się ten owoc rysuje. No wiadomo– kółeczko na kształt serduszka, ugóry ogonek izdołu wąsiki. Rysowałem to nieszczęsne jabłko wprawo. Pani Babiarzowa kazała mi rysować wlewo. Zacząłem się znią kłócić, że będę rysował wprawo, bo itak na jedno wyjdzie. Jabłko to jabłko. Ona swoje, aja swoje. Wkońcu miała mnie dosyć iwyrzuciła zklasy. Ztego powodu orok dłużej pasałem nasze krówki. Zresztą polubiłem je bardziej niż panią Babiarzową. Wnastępnych latach jakoś omijałem wklasach tę wstrętną kobietę. Wdrugiej klasie otrzymałem nawet nagrodę za bardzo dobre wyniki wnauce. Dostałem książkę opsie Azorku ibyłem ztego bardzo dumny. Zklasy trzeciej zapamiętałem tylko jedno zdarzenie. Była zima, przed szkołą leżał roztopiony śnieg, po którym biegaliśmy na bosaka, rżąc przy tym jak konie.

Gdy byłem wpierwszej klasie, zaczęto przygotowywać dzieci do komunii. Ksiądz na lekcji religii opowiadał życiorysy świętych ipotem odpytywał. Mnie odpytywał zżyciorysu świętego Józefa. Zdałem lekcję dobrze. Wtych lekcjach religii widziałem tylko bujdy. Gruby, starannie ogolony ksiądz opowiadał historie, wktóre wcale nie wierzyłem. Ale lekcje musiałem zdać, więc zdałem dobrze. Bardzo martwiłem się tym, jak to będzie, gdy będę przyjmował komunię. Jak otworzyć usta? Czy wyciągnąć język? Przed lustrem ćwiczyłem wyciąganie języka iprzyjmowanie komunii. Bóg się jednak nade mną ulitował inie dopuścił do tego. Wdniu, wktórym sierotki miały pójść do komunii, od samego rana wDomu Dziecka panował ożywiony ruch. Dzieci starannie domywano, wszczególności za uszami, ubierano władne ubranka. Ubrałem się pierwszy. Miałem śliczny, nowiutki jasnobrązowy garniturek, białą koszulę, krawacik zczarnej tasiemki ibłyszczące półbuciki. Wyszedłem na podwórze. Trochę się nudziłem. Pobiegłem za stodołę. Stała tam ogromna poniemiecka lokomobila parowa, używana jesienią do napędu młockarni. Wdrapałem się na nią. Było tam mnóstwo pokręteł, zegarów ibłyszczących gałek mosiężnych. Wcieliłem się wrolę maszynisty. Zacząłem kręcić tymi korbkami igałkami. Usłyszałem, że mnie wołają. Dzieci ustawiały się już wdwuszeregu. Na piersi zauważyłem kleks od smaru. Wiechciem trawy starałem się usunąć ten smar. Usunąłem, ale plamka pozostała. Kawałkiem znalezionego szkiełka zacząłem zdrapywać plamkę. Tak ją zawzięcie wpośpiechu usuwałem, że pokazała się biała podszewka. Któraś zwychowawczyń zauważyła tę dziurę wmateriale. Zaczęła na mnie krzyczeć. Wobronę wzięła mnie pani Gienia. Powiedziała, że wtym roku nie pójdę do komunii, pójdę za rok. Ale tak się już nie stało.

Wnastępnym, 1951 roku spalił się Dom Dziecka. Ktoś wszkole narobił krzyku, że pali się dom dziecka. Wypadliśmy zklasy ipobiegliśmy zobaczyć pożar. Paliło się pięknie. Płonęła stodoła za głównym budynkiem. Ogień przeszedł na dach stajni po lewej stronie. Wpośpiechu wyganiano zwierzęta zobór. Konie, krowy, świnie, kury igęsi rozbiegły się po łące. Bardzo hałasowały. Uciekały przestraszone wkierunku lasu. Przykucnąłem pod drzewkiem na łące, po prawej stronie zabudowań, iobserwowałem cały rozgardiasz. Po chwili zajął się dach głównego budynku. Wysokie pomarańczowe jęzory ognia falowały wpowietrzu, apowyżej fruwały delikatne zwęglone źdźbła słomy. Okropnie śmierdziały spalona słoma, siano ipapa. Wkońcu przyjechała straż pożarna. Wodę ciągnęli zrzeczki ilali na dachy płonących budynków. Ugasili ogień na najwyższym piętrze budynku głównego. Dach stodoły zapadł się. Pokazały się sterty palącego się siana.

Dopiero niedawno, zbierając materiał do tej książki, dowiedziałem się, że pożar spowodowali bracia Wołyńce. Było ich trzech. Wstodole na klepisku rozpalili ognisko, bo chcieli usmażyć sobie plasterki kartofli. Gdy pożar został ugaszony izjawiła się milicja, postanowili winę zwalić na Jarka Bieńkowskiego, syna kierownika. Załadowali go na taczkę izawieźli nad tamę. Powiedzieli mu, aby przyznał się przed ojcem, że to on rozpalił wstodole ognisko. Tłumaczyli mu, że jemu nic nie zrobią, bo jego ojciec jest kierownikiem domu dziecka. Straszyli go, że jak tego nie zrobi, to go złapią izrzucą do rzeki ztej tamy iutopią. Zapłakany chłopiec poszedł do ojca ipowiedział, że to on rozpalił ognisko.

Pieszyce

Po pożarze Domu Dziecka wMiszkowicach, 1 lipca 1952 roku przewieziono nas do Pieszyc koło Dzierżoniowa. Nowy Dom Dziecka zorganizowano wbudynku, wktórym wczasie wojny mieścił się Hitlerjugend, azaraz po wojnie dom dziecka dla dzieci żydowskich. Tam skończyłem podstawówkę, anastępnie wyrwałem się do Technikum Samochodowego wStrzelinie, zaś po maturze poszedłem na studia do Krakowa, które ukończyłem w1969 roku.

Koledzy z PDDz odnaleźli mnie w Krakowie

Po kilkudziesięciu latach od tamtych wydarzeń, w2009 roku, do mojej skrzynki pocztowej na komputerze nieoczekiwanie wpadł list mniej więcej takiej treści:

Cześć Krzysiek! Czy to jesteś Ty zdomu dziecka wPieszycach? Przeczytaliśmy twoją książkę Muzułmanie...10. Niechcący natrafiłem na nią wksięgarni. Bardzo nam się spodobała, choć nie jesteśmy ateistami.

Itak dalej. Apotem:

Napisz coś osobie więcej, abyśmy wznowili kontakty.

Łukasiak Roman iLudwik Hoppe

Rozpoczęła się seria e-maili, rozmów telefonicznych iwkońcu spotkań zchłopakami. Zawsze mówię „chłopaki”, choć wszyscy są już emerytami idziadkami. Ale dla mnie to nadal chłopcy. Okazało się, że we Wrocławiu odnaleźli się Romek Łukasiak, Ludwik Hoppe, Henio Sikorski iFranciszek Wilk. Odwiedzają się ispotykają, co więcej– odwiedzają się bardzo często. Do tej drużyny należał niegdyś Ludwig Henkel. Zaproponowałem zorganizowanie spotkania wjakimś miłym pensjonacie wRościszowie, bo przez telefon to nie rozmowa.

Pomyślałem oRościszowie– bo miejscowość ta znajduje się zaledwie trzy kilometry od Pieszyc ijest stosunkowo niedaleko od Wrocławia, Świdnicy, Wielkiej Osiny iMiszkowic. Zależało mi na odwiedzeniu izłożeniu wizyty wDomu Dziecka wPieszycach (obowiązkowo kwiaty iczekoladki), ewentualnie odwiedzeniu Miszkowic iWielkiej Osiny. Aponadto tuż za Rościszowem jest Walim ze swoimi poniemieckimi sztolniami wykutymi przez jeńców wojennych. Sztolnie są udostępnione do zwiedzania.

Zarezerwowałem trzy dwuosobowe pokoje upani Haliny L. wRościszowie, zcałodziennym wyżywieniem. Zaprosiłem wszystkich chłopaków, prosiłem, żeby przyjechali zżonami, anawet dziećmi lub wnukami. Ceny bardzo niskie.

Pierwszy odmówił Heniu. Chora żona. Szkoda. Urodził się w1943 roku wrodzinnym majątku koło Kielc. Ojciec posiadał ogromne gospodarstwo rolne. Był obszarnikiem irotmistrzem wlegionach Piłsudskiego. Podczas okupacji ścigało go Gestapo. Przez pięć lat ukrywał się skutecznie wlasach kieleckich. Po wojnie prześladowany był przez UB. Często musiał uciekać zdomu ikrył się wdawnych, sprawdzonych wczasie wojny miejscach. Podczas jednej zucieczek został postrzelony przez funkcjonariuszy UB wplecy. Po dwu latach takiej zabawy zUB iMilicją Obywatelską rozdał, za potwierdzeniem na piśmie, okolicznym chłopom po kawałku swojej ziemi. Spieniężył, co mógł iwraz zżoną imałym Heniem uciekł na polski „Dziki Zachód”, czyli na Dolny Śląsk. We Wrocławiu na Krzykach zajął pustą willę. Sąsiednią willę zajął hrabia Wojciech Dzieduszycki. Niestety ojciec Henia umarł w1956 roku. Wkrótce po nim umarła matka. Heniu został oddany do domu dziecka. Przywieziono go do Pieszyc. Heniu uczył się przeciętnie. Po ukończeniu podstawówki ijakiejś zawodówki został przyjęty do szkoły podchorążych. Miłość do munduru przejął po ojcu isłużył wWojsku Polskim aż do wojskowej emerytury. Ma dwóch synów ikilkoro wnuków.

ZLudwikiem Hoppe były poważniejsze kłopoty. Mnóstwo kompleksów iwewnętrznych obaw. Niskie wykształcenie, brak pieniędzy, na utrzymaniu córki, dziwna, niezrozumiała dla mnie obsesja– nienawiść do Niemców iwszystkiego, co jest lub było niemieckie. Nie chciał rozmawiać oswoim inaszym dzieciństwie. Potem Romek mówił, że Ludwik jest bardzo delikatnym człowiekiem, jest zablokowany na tle swojego pochodzenia, że potrafi popłakać się, gdy przypomni sobie jakieś wspomnienie zdzieciństwa, że jest typem człowieka, który oczekuje od innych pomocy. Idalej, że musiał mieć kulturalnych rodziców, bo znatury jest bardzo grzeczny idelikatny. Reaguje bardzo histerycznie, gdy sugeruje mu się, że może być Niemcem. Gdy Ludwik był mały, wykazywał dużą muzykalność; muzyka wzruszała go do łez. Wwieku młodzieńczym pojechał do siedziby Zespołu Pieśni iTańca „Śląsk” ibyć może zostałby nawet przyjęty, ale nie miał żadnego dokumentu potwierdzającego jego tożsamość. Czym jest dowód osobisty lub metryka urodzenia, jak każda sierota wojenna, nie wiedział. Całą winą za to niepowodzenie obwinia ówczesnego kierownika Domu Dziecka wPieszycach, świętej pamięci Karola Niebylskiego, którego od czasu tej niefortunnej przygody szczerze znienawidził.

Nie chciał przyjechać do Rościszowa. Myślę, że bał się wspomnień. Próbowałem telefonicznie namówić go na udział wtym spotkaniu, ale histeryzował iwykręcał się. Musiał tak silnie przeżywać tę sytuację, że jego serce nie wytrzymało. Zamiast wRościszowie wylądował wszpitalu we Wrocławiu– wszczepienie bypassu. Poczułem się winny.

Franciszek Wilk nie miał pieniędzy, ana zafundowanie mu pensjonatu nie zgadzał się. Jest żonaty ima trójkę dzieci. Skromnie, ale jakoś sobie radzi.

Ludwig Henkel, urodzony w1943 roku, już nie żył. Zmarł wwieku trzydziestu ośmiu lat. Był chory psychicznie. Prześladowały go jakieś koszmary związane zwojną. Po kapitulacji Niemiec wylądował wsierocińcu zorganizowanym wzamku wPłakowicach– obecnie Lwówek Śląski– gdzie przed wojną iwczasie wojny mieścił się szpital psychiatryczny, który po wojnie zamieniono na dom dziecka. Potem przywieziono tam sieroty zwojny koreańsko-koreańskiej (wybuchła w1950 roku). W1955 roku polskie dzieci przeniesiono zPłakowic do Państwowego Domu Dziecka wSzklarskiej Porębie (istnieje nadal). W1957 roku Henkel znalazł się wDomu Dziecka wPieszycach. Mało go znałem, bo widywałem go tylko podczas wakacji. Przez pięć lat mieszkałem winternacie przy technikum wStrzelinie.

Wczerwcu 2009 roku przez cały tydzień siedzieliśmy wpensjonacie wtrójkę: ja, moja żona Ola iRomek. Żona (Olunia) jak zwykle przeglądała książki (jest historykiem, profesorem, specjalistą od kolonializmu francuskiego), amy zRomkiem pogadywaliśmy sobie. Bardzo często do rozmów przyłączała się Olunia imimo że zgrubsza znała wiele ztych historii, była mocno zaaferowana nowymi dla niej rozwijanymi przez nas wątkami.

Właścicielka pensjonatu, pani Halina, gotowała ipodawała do stołu, jej mąż icórka zajmowali się sklepem, który prowadzili obok. Od czasu do czasu pokazywała się dość wiekowa iosłabiona już mama gospodyni. Pochodziła zDubna (dawne Kresy Wschodnie, województwo lwowskie) iniedługo po kapitulacji Niemiec wraz ze swoim mężem osiadła wPieszycach. Jej mąż, oficer, przybył do Pieszyc wraz zarmią generała Zygmunta Berlinga. Został pierwszym wójtem Pieszyc. Zajęli dziesięciohektarowe gospodarstwo wDolnych Pieszycach, oparli się powszechnej kolektywizacji ipracowali na swoim przez całe życie. Babcia najchętniej rozmawiała zRomkiem, bo dość dobrze znał realia przedwojenne iwojenne Kresów Wschodnich. Twierdził, że ma wdomu we Wrocławiu opasłą książkę, świeżo wydaną, na temat historii ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach na Kresach iże po powrocie do domu sprawdzi, czy jest tam Dubno, ajak będzie, to zrobi ksera odpowiednich stron iprzyśle babci pocztą. Babcia była uszczęśliwiona. Sprawdziłem– nie ma wtej książce Dubna11.

Losy Romka

Urodziłem się wstyczniu 1944 roku wrodzinie biednych chłopów, we wsi Rąbierz-Kolonia, gmina Dobre, powiat Mińsk Mazowiecki. Podczas nawały bolszewickiej wroku 1920 ojciec zgłosił się na ochotnika do wojsk Piłsudskiego, zczego był bardzo dumny, jego ideałem był „marsiałek”. W1926 roku ożenił się. Co dwa lata rodziło się kolejne dziecko. Byłem siódmym dzieckiem. Rodzice nie radzili sobie na gospodarce. Mieli też kłopoty zwychowaniem dzieci. Jeszcze przed wojną bezdzietny nasz wujek wziął na wychowanie dwójkę mego rodzeństwa– Kazika i