Korfanty. Silna bestia - Józef Krzyk, Barbara Szmatloch - ebook

Korfanty. Silna bestia ebook

Józef Krzyk, Barbara Szmatloch

4,1

Opis

Jak powiedziałaby moja mama Eugenia, nareszcie dokonała się sprawiedliwość dziejowa i mojego Dziadka, Wojciecha Korfantego, uznano za jednego z ojców polskiej niepodległości”. – ze wstępu Feliksa Korfantego, wnuka Człowiek pełen sprzeczności. Wychował się w robotniczej rodzinie, ale nad pracę na kopalni przedłożył wykształcenie. Katolik, co jednak nie przeszkodziło mu wdawać się w spory z Kościołem. Chadek albo endek – trudno jednoznacznie stwierdzić. Umiał zjednywać sobie ludzi, ale równie łatwo przychodziło mu przysparzanie sobie wrogów. Gdy przemawiał, hipnotyzował tłumy. Nie uznawał kompromisów. Jedni go czcili i widzieli w nim wielkiego przywódcę, drudzy nienawidzili i odmawiali jakichkolwiek zasług. Był niewątpliwie jedną z najbardziej charyzmatycznych, wielowymiarowych i skomplikowanych postaci polskiej polityki. Książka Józefa Krzyka i Barbary Szmatloch to reporterska opowieść biograficzna o Wojciechu Korfantym. Autorzy podążają jego losami – tak politycznymi, jak osobistymi – świetnie rysując tło historyczne tamtych czasów, pokazują złożoność relacji śląsko-polsko-niemieckich oraz cynizm sanacyjnych elit. Nie wystawiają politykowi laurki, nie boją się pisać o trudnych momentach jego życia. Korfanty. Silna bestia to – by użyć słów wnuka Feliksa – „uczciwy i rzetelny obraz człowieka, którego bezkompromisowość doprowadziła do rzeczy wielkich”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 502

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korfanty. Silna bestia

Copyright © 2020 by Józef Krzyk, Barbara Szmatloch

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/ artnovo.pl

Zdjęcie wykorzystane na okładce: domena publiczna (ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego)

W publikacji wykorzystano zdjęcia:

ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

ze zbiorów Śląskiej Biblioteki Cyfrowej

ze zbiorów Biblioteki Narodowej (biblioteka cyfrowa Polona)

z archiwum autorki, Barbary Szmatloch

autorstwa Izabelli Krenzel (zdjęcie Feliksa Korfantego przy pomniku dziadka)

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan, Mariusz Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-66512-95-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

WSTĘP

JAK POWIEDZIAŁABY MOJA MAMA Eugenia, nareszcie dokonała się sprawiedliwość dziejowa i mojego Dziadka, Wojciecha Korfantego, uznano za jednego z ojców polskiej niepodległości i wystawiono Mu pomnik w Warszawie.

Gdy Go widziałem po raz ostatni, miałem trzy lata, więc niczego nie pamiętam. Ale myśl o tym, że trzymał mnie na rękach, napawa mnie dumą i radością. Znam Dziadka doskonale z opowiadań Matki oraz Jej sióstr. Dawniej wyobrażałem Go sobie jako kochającego i serdecznego człowieka, którego zasługi zostały w rodzinnych przekazach wyolbrzymione. Dopiero kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Polski i zobaczyłem w Siemianowicach Śląskich Jego pomnik, zrozumiałem, że miałem jednak niezwykłego przodka.

Podczas następnych pobytów, uroczystości i spotkań w Polsce dowiadywałem się o Nim coraz więcej. I wtedy rodzinne relacje zaczęły nabierać nowego sensu. Zrozumiałem, dlaczego Mama, która znała kilka języków obcych, rozmawiała ze mną tylko po polsku. Niestety, czytać po polsku nie potrafię, bo kiedy uciekaliśmy z Polski przed zemstą Niemców, którzy na pewno nie oszczędziliby rodziny człowieka odpowiedzialnego za odebranie im części Górnego Śląska, dopiero zaczynałem chodzić. Z tego powodu nie przeczytałem książek ani artykułów o Dziadku, mogłem jedynie słuchać, gdy czytała je Mama. Nieraz się przy tym denerwowała, czemuś zaprzeczała lub dopowiadała jakieś szczegóły. Często też mojemu obecnie już nieżyjącemu bratu Wojtkowi i mnie powtarzała, że to nie wstyd być biednym. Bo gdy zaczynaliśmy życie za oceanem, byliśmy bardzo biedni. Straciliśmy wszystko: dom i poczucie bezpieczeństwa, drukarnię, a na jakiś czas także dobre imię.

Teraz Wojciechowi Korfantemu wzniesiono pomnik w Warszawie, powstała także następna Jego biografia. Książek opisujących Jego życie i dokonania nie ma zbyt wielu, więc tym bardziej się cieszę, że został przypomniany w tak obszernej formie. Mam nadzieję, że ta pozycja przybliży postać mojego Dziadka nie tylko Czytelnikom, ale także mnie. Wiem już, że nie jest to laurka, że książka odkrywa epizody z Jego życia, których wolałbym nie poznać. Jednak nie ma ludzi bez skazy – no, może taka była moja Matka. Wiem, że ta książka prezentuje uczciwy i rzetelny obraz człowieka, którego bezkompromisowość doprowadziła do rzeczy wielkich.

Wojciech Korfanty został w niej ukazany jako Górnoślązak, który szuka swojej drogi życiowej i odnajduje ją w dążeniu do uświadomienia najpierw sobie, a potem innym swej przynależności narodowej. Odnosi triumf po powstaniach śląskich, ale zaraz potem zostaje wykluczony z grona tych, którzy decydowali o losach Polski, jest obwiniany o nadużycia i aresztowany. Cierń twierdzy brzeskiej tkwił w Jego sercu przez całe życie. To bardzo bolało, bo ranę zadali swoi.

W książce tej opowiadają o Nim ci, z którymi razem pracował i walczył, oraz ci, którzy walczyli przeciwko Niemu. Pada tam stwierdzenie, że był solistą, człowiekiem niepotrafiącym zjednywać sobie ludzi. Bo nawet przyjaźnie i znajomości, które zawierał, były podporządkowane osiągnięciu politycznego celu. Jako polityk za wszelką cenę dążył do unikania rozlewu krwi, wierzył w rokowania i dyplomatyczne misje, a mimo to nie zabrakło Mu odwagi, by stanąć na czele śląskich powstańców. Miał ogromny wpływ nie tylko na losy Śląska i Polski, ale także swych najbliższych – niejednokrotnie cała rodzina ponosiła konsekwencje Jego działalności politycznej. Jednak mimo związanych z tym problemów i doznanych krzywd, nawet wiele lat po Jego śmierci w naszym amerykańskim domu wszystko, co polskie, było święte.

Na kartach tej książki poprzez swe publikacje i przemówienia Dziadek opowiada o różnych faktach. Może historia nie uzna Go za postać bez skazy, ale mam nadzieję, że gdy weźmie pod uwagę całe Jego życie, wystawi Mu pozytywną ocenę. Był żarliwym katolikiem – w Brześciu modlił się głośno, klęcząc, więc na pewno przebaczył swym wrogom. Nie potrafił jednak zapomnieć, jak potraktowała go Jego wymarzona Polska, ale mimo to do końca życia kochał ją bezgranicznie.

Wielu, którzy rzucali mu kłody pod nogi, zostało zapomnianych. Pamięć o moim Dziadku nadal jest żywa. Jego walka nie poszła na marne, bo Śląsk jest polski. Na mogile Wojciecha Korfantego wciąż leżą kwiaty i palą się znicze. Takim zniczem jest także ta książka.

Felix Korfanty, wnuk Wojciecha Korfantego

Warszawa, 25 października 2019 roku

Korfanty za wcześnie się urodził – co najmniej o pół wieku – i pod wieloma względami wyprzedzał swój czas. Przede wszystkim jako demokratyczny polityk i liberalny biznesmen. Dlatego życie jego miało tak niezwykły, zgoła tragiczny przebieg.

Kazimierz Kutz

KIM PAN JEST, PANIE KORFANTY?

„MŁODZIUTKI BLONDYN ŚREDNIEGO WZROSTU, lica świeże, różowe, mały, jasny wąsik. Niebieskie oczy spoglądają pogodnie, prawie naiwnie. Z całej postaci tchnie sympatyczny urok młodości, ufnej w przyszłość, nierozczarowanej jeszcze życiem i jego gorzkimi zawodami.

Przy nim równie młodziutka postać niewieścia, kształtna i wdzięczna, wpatrzona w męża jak w obraz, wsłuchana w każde jego słowo… Teatr i powieść przyzwyczaiły nas do zgoła innego typu przywódców ludowych. Gdzież rozczochrana broda, policzki wychudłe, krawat niedbale związany, ruchy gwałtowne?”1.

Dziennikarz wydawanego w Petersburgu tygodnika „Kraj” przyjechał specjalnie do Zakopanego, żeby spotkać człowieka, który był na ustach Polaków we wszystkich trzech zaborach. Bo choć „czynił wrażenie młodzieńca cichego, spokojnego, dobrego chłopca w całym znaczeniu tych słów”, to w krótkim czasie wywołał na Górnym Śląsku potężną burzę. Potrafił zjednać sobie licznych zwolenników, ale też przysporzyć śmiertelnych wrogów. Gdy przemawiał, hipnotyzował tłumy. Zdobył mandat poselski i rzucił wyzwanie obrońcom starego porządku.

***

JEDNAK NIE WSZYSCY OBSERWOWALI go z sympatią. Bywał obwiniany o to, że swoim radykalizmem torował drogę socjalistom. Według konserwatywnego „Kraju” niewiele się od nich różnił poglądami, a swój poselski mandat zdobył w dużym stopniu dzięki ich poparciu. Od momentu, kiedy zaczął stawiać pierwsze polityczne kroki, przykuwał uwagę wielu obserwatorów. Fascynował, bo był mało podobny do reszty swojej klasy. Nie wygładzał wypowiedzi, ale walił mocno między oczy. Zaczepiony przez kogoś oddawał cios dwa razy, nie kalkulując specjalnie, czy mu się to opłaci.

Można było odnieść wrażenie, że składa się ze sprzeczności i skrajności. Bo jak tu zrozumieć człowieka wychowanego w robotniczej rodzinie, który zamiast pójść na kopalnię jak wszyscy inni, postanowił się kształcić? Wzrastającego na katolickim Śląsku, a mimo to krytykującego księży i procesującego się z samym biskupem, potężnym kardynałem Koppem? Przeciwnicy mieli go za megalomana, który dla zrealizowania własnych ambicji poświęcał innych, a nawet kupczył własnymi ideami. Tak przynajmniej odczytywali niektóre jego decyzje. Dla zwolenników były one dowodem geniuszu politycznego. „Chcę być pierwszy, ponieważ chcę przewodzić naszemu ludowi, naszym zagubionym Górnoślązakom. Chcę ich ocalić przed wynarodowieniem. Chcę ich przekonać, że są Polakami”2 – mówił podobno na starcie kariery.

***

POLAKIEM ZOSTAŁ NIE Z RACJI urodzenia, ale dlatego, że sam tak wybrał. Urodzony na Śląsku, który do państwa polskiego przestał należeć na długo przed tym, gdy zaczęły się kształtować narody, został polskim nacjonalistą. Tym bardziej radykalnym, że był to nacjonalizm narodu uciskanego3.

Obce mu były kompleksy rówieśników z Kongresówki – „niepokornych”, którzy dorastali w kraju całkowicie złamanym, i popełniających ochoczo „samobójstwo ducha”. Nie przeżywał też ich frustracji, że Polska to ponura prowincja, bez szans na cywilizacyjny awans. Obca była mu również trauma przegranych narodowych powstań, więc gdy sam w przyszłości stanął na czele insurekcji, poszedł własną drogą. Z Romanem Dmowskim, chwilowym idolem swojej młodości, łączyła go świadomość tego, za jak beznadziejną sprawę się bierze. Różniło go od niego to, że mógł to robić legalnie, ryzykując więzienie, jeśli złamie prawo, ale nie przez sam fakt działania. Niemcy przełomu XIX i XX wieku wprawdzie nie były państwem demokratycznym (w dzisiejszym rozumieniu tego słowa takich państw właściwie wtedy nie było), ale zapewniały swoim mieszkańcom daleko więcej praw niż Rosja. Każdy mężczyzna, bez względu na narodowość, stan majątkowy czy status społeczny, od 25. roku życia mógł brać udział w wyborach do ogólnokrajowego parlamentu Reichstagu, a po ukończeniu 30 lat kandydować. Najważniejsze decyzje wprawdzie i tak zachował w swoich rękach cesarz, ale do Reichstagu należało uchwalanie budżetu.

W młodości Korfanty popadł w konflikt z Kościołem, bo nawołując do radykalnych zmian, kojarzył się z socjalistami. Przez księży postrzegany był jako wróg. Tym groźniejszy, że nie atakował zasad wiary, jak np. socjaliści i liberałowie, ale podkopywał szacunek do kościelnej hierarchii. Dla Korfantego jednak działania Kościoła były zbyt umiarkowane, a jego politykę, jako zbyt ugodową, uważał za nie do przyjęcia. Z socjalistami też stale miał na pieńku. Dogadywał się właściwie tylko z niemieckimi kolegami z Reichstagu. Polscy uważali go za – jak to nazywali – przedstawiciela reakcji. Gorszej obelgi w ich ustach już być nie mog­ło, a on nie pozostawał dłużny. Pogodziła ich dopiero twierdza brzeska. Nigdy, nawet po śmierci swojego wodza, nie odpuścił mu obóz piłsudczykowski. To przez niego emigrował, był opluwany, oskarżany o błędy, zdradę oraz nadużycia finansowe, a w końcu przemilczany.

Problem z nim miała również endecka prawica. Na przemian nosiła go na rękach i się go wypierała. Sam się do tego przyczyniał przez polityczne wolty – najpierw związany był z narodową, a później chrześcijańską demokracją. Najbardziej jednak zaszkodziły Korfantemu cechy charakteru. Wypominano mu wygórowane, a czasami chorobliwe ambicje, pragnienie przywództwa za wszelką cenę, usuwanie z drogi rywali i otaczanie się chwalcami4.

Nie uznawał kompromisów. Wobec podwładnych bywał przesadnie wymagający, niecierpliwy i apodyktyczny. Robił świetne wrażenie przy pierwszym spotkaniu, ale dłuższe przebywanie z nim bywało koszmarem, bo wszystkich traktował z góry. Z tego powodu miał nie tyle współpracowników, co wykonawców swych poleceń. W rezultacie, w decydujących politycznych zmaganiach, mógł liczyć tylko na siebie i najczęściej przegrywał. Nie uznawał zasady, że polityka to gra zespołowa. On był solistą.

Przez całe życie sam tworzył swój obraz. I robił to tak skutecznie, że różne historie zaczęto powtarzać za nim, choć w gruncie rzeczy nie było żadnych dowodów, że coś zdarzyło się naprawdę. „Kim pan jest, panie Korfanty?” – pytała w 1903 roku redakcja „Kraju”. I nawet długo po jego śmierci nie przestajemy zadawać sobie tego pytania. Budził i nadal budzi skrajne emocje. Dla Niemców był i pozostaje diabłem wcielonym, który ukradł im najbogatszą część Górnego Śląska. W Polsce jedni z tego samego powodu nosili go na rękach, a inni nie tylko odmawiali mu jakichkolwiek zasług, lecz nawet oskarżali o zdradę interesów narodowych. Równie gorące spory dotyczą jego poglądów: był chadekiem czy endekiem, zwolennikiem czy przeciwnie – wrogiem autonomii Śląska?

Z WENECJI DO SADZAWEK

NIE MA NAWET PEWNOŚCI, kiedy został Wojciechem. Za życia i później jego imię przedstawiano w trzech wersjach: Albert, Adalbert i Wojciech. Pierwsze dwa imiona mają pochodzenie germańskie („adal” – ród szlachecki oraz „beraht” – jasny, błyszczący). Na Śląsku imię Albert traktowano jako skróconą wersję Adalberta. Jego polskim odpowiednikiem miał być słowiański, staropolski Wojciech („woj” – wojownik oraz „ciech” – cieszyć się). To skojarzenie powstało za sprawą św. Wojciecha, który przy bierzmowaniu przyjął imię swego nauczyciela, Adalberta z Magdeburga.

Korfanty jednak nigdy nie posługiwał się imieniem Adalbert, choć czasami tak przedstawiali go Niemcy. Aż do 1918 roku niektóre korespondencje i artykuły podpisywał imieniem Albert. Takie dostał przy chrzcie. Jednak w domu, jak wspominał, był od dziecka dla wszystkich Wojtkiem, Wojciechem. Jako kandydat do Reichstagu i poseł na pierwszym miejscu wymieniał swoje niemieckie imię, a polskie w nawiasie.

Na świat przyszedł w kąciku wciśniętym między trzy imperia. Górny Śląsk dostał się w ręce pruskich Hohenzollernów w połowie XVIII wieku, jeszcze przed rozbiorami Polski. Rosja Romanowów zaczynała się o kilka kilometrów od jego rodzinnego domu, a nieco bardziej na południe panowali już austriaccy Habsburgowie.

Sadzawki, w których się urodził, były przysiółkiem Siemianowic, formalnie wsi, choć liczącej kilkanaście tysięcy mieszkańców, z wybrukowanymi ulicami, hutą i kilkoma kopalniami. W jednej z nich, „Fanny”, jako górnik pracował jego ojciec, Józef Korfanty. Słusznie więc Wojciech szczycił się przy każdej okazji swym robotniczym pochodzeniem. Nie da się jednak wykluczyć, że miał bardziej znamienitych, a nawet herbowych praprzodków. Nazwisko Korfanty, wywodzone przez językoznawcę prof. Jana Miodka od łacińskiego „cornu” – rogu, oznaczało kogoś rogatego, może nawet diabła5.

W 1938 roku Artur Jan Korfanty (1885–1945), jak sam pisał o sobie „profesor estetyki, malarz i grafik”, w wydanej własnym sumptem niepokaźnej „księdze ozdobnej genealogii rodu”, Korfantych oczywiście, wyprowadził jego początki z Włoch. Wywód przodków zrobił z myślą o narodzonym właśnie synu. I choć pominął w nim dyktatora III powstania śląskiego, wszystko wskazuje na to, że mieli wspólnych przodków. Wiadomości zapisane w księdze ozdobnej nie są jednak pewne, a jej autor zginął pod koniec II wojny światowej w Breslau (obecnie Wrocław) i nie zdążył nikomu przekazać, z jakich źródeł korzystał. Nie sposób też w tej chwili ustalić, jakie były losy księgi przez kilkadziesiąt lat. Pojawiła się ona ponownie dopiero w 2007 roku za sprawą Bronisława Korfantego, senatora RP ze Śląska, a wnuka Jana Korfantego, młodszego brata Wojciecha. Pewien tajemniczy mężczyzna wręczył senatorowi plik podniszczonych kartek, które okazały się kopiami księgi z 1938 roku.

Następnie trafiła do rąk, także spokrewnionej z Korfantymi, Ireny Okońskiej-Kozłowskiej, która hobbystycznie zajmuje się badaniami genealogicznymi. I okazało się wówczas, że z dyktatorem III powstania śląskiego łączy ją wspólny przodek. Z księgi Artura Jana Korfantego wynika, że korzenie rodu sięgają bardzo głęboko. Jego protoplastą był urodzony w 1218 roku w Wenecji kupiec Gabriel Orfano („sierota”), który dożył sędziwego na owe czasy wieku, bo zmarł, osiągnąwszy 70 lat. Już w następnym pokoleniu pojawił się Kamil Corfano, a trochę później nazwisko zapisywano jako Corfanto i Corfanti. Członkowie tego rodu zaliczali się do weneckich patrycjuszy i przeważnie żyli z kupiectwa, ale zdarzyli się też adwokat oraz mistrz budowlany, a w XVI i XVII stuleciu oficerowie. W 1652 roku, z wojskowymi honorami, na cmentarzu św. Jakuba Rialto pochowany został jeden z nich, Leon Achilles, kapitan Republiki Weneckiej. Ostatni z weneckich członków rodu, Konstanty Hektor Corfanti-Korfanti, został w księdze opisany jako podpułkownik Chorwackiej Kawalerii w Pułku Hrabiego Isolana6, inwalida wojenny, następnie właściciel ziemski i wolny chłop w Siemianowicach Bańgowie na Górnym Śląsku.

Ożeniony (ślub odbył się w obozie polowym koło Ołomuńca) z urodzoną w Półwsi pod Opolem Amandą Weroniką von Żyrowski herbu Lzawa, spoczął, jak jego żona, na cmentarzu w Czeladzi. Ich syn, urodzony w Ołomuńcu Bartolomeusz, jako pierwszy w rodzinie posługiwał się nazwiskiem Korfanty. Był wolnym chłopem i właścicielem ziemskim w Siemianowicach, naczelnikiem i sędzią dla Siemianowic, Głębokiej, Sadzawek, Przełajki i Bańgowa.

Z Siemianowicami lub ich okolicą związane były następne pokolenia Korfantych. Sporadycznie odnotowano też formy Korfancik i Korfant. Każdy kolejny posiadacz tego nazwiska w księdze był zapisany jako wolny chłop. Taka adnotacja znalazła się też przy urodzonym w 1693 roku Wojciechu. I to jego akt chrztu jest pierwszym pewnym i potwierdzonym dokumentem. Z pierwszą żoną tenże Wojciech, w niemieckim oryginale zapisany jako Adalbert, miał siedmioro dzieci. Gdy owdowiał, ożenił się ponownie i mając 82 lata, doczekał w 1774 roku kolejnego syna, Szymona. Ten, ożeniony z Marianną Niejodek, spłodził syna Adama (1801–1873), który został górnikiem i ożenił się z pochodzącą z Sadzawek Franciszką Wypior. Wśród ich ośmiorga potomstwa 19 listopada 1845 roku przyszedł na świat Józef Korfanty. Z małżeństwa zawartego 21 kwietnia 1872 roku w Sadzawkach z Karoliną Klechą Józef doczekał się pięciorga dzieci: Wojciecha (Alberta 1873–1939), Rozalii (Rosalie ur. 1875, po mężu Kozielskiej), Andrzeja (Andreasa Stephana 1879–1973), Julii (albo Julianny Constantiny ur. 1881, po mężu Schultz ew. Szulcowej) oraz Jana (Johanna Hyazintha 1883–1947).

Natomiast w linii profesora Artura Jana Korfantego występują potem: znowu wolny chłop Mateusz, wolny chłop Jan, wolny chłop i furman w przemyśle Walenty, wolny chłop i mistrz wytapiacz stali w piecu pudlarskim w Hucie Królewskiej i w Hucie Laura Andrzej, dyrektor walcowni cynku Ludwik i wreszcie autor księgi ozdobnej i jego syn Adelward.

Choć ród Korfantych był wyznania katolickiego, to wytworzyła się także gałąź ewangelicka. Zapoczątkował ją Edmund Henryk Korfanty, najstarszy syn rębacza górniczego Aleksandra, który był kuzynem Wojciecha. Młodszy o kilkanaście lat, urodzony w 1889 roku, przeszedł na protestantyzm, wstępując w związek małżeński z Marią Oppelt z Liberca. Małżeństwo osiadło niebawem w Siemianowicach, gdzie swoich sześcioro dzieci ochrzciło według obrządku ewangelickiego. Potem Edmund uczestniczył w organizowaniu polskich towarzystw kulturalnych i narodowych, a podczas górnośląskiego plebiscytu współpracował ze swym sławnym krewnym7.

1.

O ojcu przyszłego polityka wiadomo niewiele. W szkole powszechnej nauczył się czytać i pisać po polsku, bo przed Bismarckiem na Śląsku było to jeszcze możliwe. Pamiątką po tej edukacji, która w pewnym stopniu zaważyła na życiu jego najstarszego syna, były Żywoty świętych Piotra Skargi, polska książka wszech czasów. Od XVI wieku doczekała się wielu wydań i była czytana zarówno przez lud, jak i szlachtę. W domu Korfantych czytywano też wydawanego po polsku „Katolika”. Można więc przypuszczać, że rodzina, poprzez książki i gazety, miała styczność z literacką polszczyzną, ale w domu posługiwała się śląską gwarą – tak było wówczas w wielu górnośląskich domach. W życiu publicznym używano natomiast języka niemieckiego.

Za dwunastogodzinną szychtę (dniówkę) w kopalni Józef otrzymywał około dwóch marek. Był już w sile wieku, gdy jego syn rozpoczynał karierę polityczną. Zapamiętano go z tamtego okresu jako wysokiego, kościstego, rasowego i muskularnego mężczyznę. Ale na zdjęciu, do którego pozował z żoną, wyglądał nieco inaczej i sprawiał wrażenie mniejszego. Być może dlatego, że fotograf posadził go na niższym krześle. Ubrany w kupiony z okazji ślubu garnitur, pewnie jedyny, jaki posiadał, oraz w białą koszulę, prezentował się elegancko. Uwagę zwracają czołowa łysina, dosyć duże uszy, ale przede wszystkim pełne powagi oczy. Jego żona ma na sobie chłopski, wiejski strój: jasną spódnicę i zapinany z przodu czarny kaftan – jednobarwny, bez kwiatowych elementów i koronek, bez jakichkolwiek ozdób, choć na innych zdjęciach górniczych rodzin z tego okresu na szyi matki widać na ogół kilka sznurów czerwonych korali zakończonych złotym lub tombakowym krzyżykiem. Trudno dociec, czy Karolina Korfantowa odziała się tak przez skromność, czy z powodu ubóstwa. Ale twarz ma pogodną, jakby próbowała się uśmiechnąć, a zaznaczony na środku głowy przedziałek ukazuje posiwiałe już włosy.

Jej nazwisko panieńskie, Klecha, czasami przekręcano na Klecka, ale błąd mógł wynikać z niewłaściwego odczytania ręcznie spisanych dokumentów8.

W księgach parafii św. Józefa w Sadowie koło Lublińca udało się natrafić na zapis chrztu Caroli Klechy, córki Johanna i Josephy Cyroń, urodzonej 31 października 1849 roku w Kalinie. W księdze zgonów parafii Świętego Krzyża w Siemianowicach Śląskich nie odnotowano jednak miejsca jej urodzenia. Taką informację zawiera za to akt zgonu, wystawiony przez Urząd Stanu Cywilnego w Siemianowicach Śląskich. Zapisano tam, że wdowa Karolina Korfantowa, z domu Klecha, wyznania katolickiego, bez zawodu, która mieszkała w Siemianowicach przy ul. Mysłowickiej 19, zmarła 26 kwietnia 1928 roku po południu o godz. 12 minut 45. I że urodziła się w Kalinie w powiecie lublinieckim.

Parafia w Sadowie była rozległa i obejmowała swym zasięgiem 34 miejscowości. Odnaleźć tam można pradziadka Wojciecha Korfantego ze strony matki, włościanina, urodzonego w 1782 roku Johanna Klechę, który zmarł w roku 1836 w Kalinie, mając 56 lat. Pozostawił troje dzieci: 24-letniego Johanna, 19-letnią Marię i 17-letniego Mathusa. Matką ich była Catharina Schytek (Schittek) zmarła w 1832 roku. Najstarsze z ich dzieci, urodzony prawdopodobnie w 1812 roku Johann, określany później w aktach jako rolnik, ożenił się z Josephą Cyroń (Czyroń, Czyron), córką leśniczego Simona Cyronia (1778–1847) i Antonii von Zaiczek. Z tego związku urodziło się sześcioro dzieci: Carl, Franz, Pauline, Alexander, Carola i Johannes. Wymieniona tu Carola to właśnie Karolina Klecha, matka Wojciecha Korfantego.

Na łamach „Polonii” 27 kwietnia 1928 roku ukazał się nekrolog następującej treści: „Dnia 26-go kwietnia r.b. w Siemianowicach po długich i ciężkich cierpieniach zaopatrzona Sakramentami św. zasnęła w Bogu nasza najdroższa matka i babka ś.p. Karolina Korfantowa przeżywszy lat 78. Prosząc o pacierz za spokój Jej duszy zawiadamiają o zgonie pogrążeni w smutku Wojciech Korfanty, Andrzej Korfanty, Jan Korfanty, Rozalja z Korfantych Kozielska, Juljanna z Korfantych Szulcowa oraz synowe, zięciowie, wnuki i prawnuki. Nabożeństwo żałobne odbędzie się w sobotę, dnia 28-go kwietnia o godz. 7.30 rano w kościele parafjalnym św. Krzyża w Siemianowicach. Odprowadzenie zwłok na miejsce wiecznego spoczynku odbędzie się w niedzielę, dnia 29-go kwietnia o godz. 4.15 popołudniu z domu żałoby przy Szosie Mysłowickiej na cmentarz parafjalny w Siemianowicach”. Nekrolog ten potwierdza, iż Karolina Korfantowa do końca życia była związana z Siemianowicami, a także brzmienie nazwisk jej zamężnych córek, o których informacje są bardzo skąpe.

Kolejnych członków najbliższej rodziny Wojciecha Korfantego można odnaleźć w spisie pracowników katowickiego wydawnictwa „Polonia”. W 1930 roku zatrudnione w nim były dwie osoby o nazwisku Kozielska. Wielce prawdopodobne, że były to córki młodszej siostry Korfantego, Rozalii. Urodzona w 1906 roku Matylda pracowała jako telefonistka, a młodsza o pięć lat Jadwiga jako stenotypistka. Mieszkały pod jednym dachem ze swoimi dziadkami, w Siemianowicach przy Szosie Mysłowickiej9.

Na frontowej ścianie tego domu umieszczono tablicę z informacją, że to tu na świat przyszedł przyszły dyktator powstania. Nie jest to jednak precyzyjne. Po ślubie rodzice Wojciecha Korfantego mieszkali bowiem w małej, bielonej wapnem chacie składającej się z sieni, kuchni i jednego pokoju. W skład posesji wchodził też niewielki ogródek. Stojący w tym miejscu dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły został wzniesiony dużo później, gdy Wojciech już tam nie mieszkał. Zbudowali go ok. 1906 roku jego rodzice, zadłużając się przy tym do tego stopnia, że niewiele brakowało, by został on zlicytowany. Dopiero pożyczka zaciągnięta w banku przez najstarszego syna pozwoliła im uniknąć bankructwa.

Zatrudniona w koncernie prasowym „Polonia” Stefania Korfanty (1914–1991), córka brata Wojciecha, Jana, i Wiktorii Rzychoń, opowiadała, że to jej sławny stryj w 1906 roku wykaligrafował na świeżym jeszcze cemencie sekwencję: „Oświata i praca Naród wzbogaca”. Podczas II wojny światowej napis kazano skuć, ale umieszczono go potem ponownie, tuż obok tablicy informującej, trochę niezgodnie z faktami, że tu się urodził Korfanty.

Nie istnieje również świątynia, w której 23 kwietnia, już trzy dni po narodzeniu, Wojciech został ochrzczony. Stało się to we wzniesionym w 1867 roku kościółku pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej, a rodzicami chrzestnymi byli Albert Wanot i Maria Mainka. Kilkanaście lat później nieopodal stanął duży kościół w stylu neogotyckim pod wezwaniem Podwyższenia Świętego Krzyża. W jego wnętrzu znajduje się tablica upamiętniająca chrzest Wojciecha Korfantego, choć ceremonia tu się nie odbyła, a ochrzczone dziecko miało też inne imię.

2.

Rodzice Korfantego mieli szansę, by w szkole choć trochę liznąć języka polskiego, ale pod koniec lat 70. XIX wieku w szkolnictwie wszystkich szczebli jego nauczanie zostało zniesione i zastąpione językiem niemieckim. Paradoksalnie pierwszym nauczycielem, który podobno gorliwie rozwijał w małym Wojtku zamiłowanie do niemczyzny, był człowiek o niedającym się wymówić przez Niemców nazwisku Chrząszcz.

Zgodnie z nałożonym przez państwo na wszystkich obywateli obowiązkiem szkolnym, nauką w szkołach powszechnych objęte były dzieci pomiędzy 6. a 13. rokiem życia. Pierwszy etap kształcenia był na ogół na Śląsku zarazem ostatnim, bo w często wielodzietnych rodzinach dzieci szybko musiały się usamodzielniać, a nauka pociągała za sobą ogromne koszty. Od etosu nauki silniejszy był etos pracy. W rodzinach robotniczych utarło się, że ojciec górnik przyprowadzał do kopalni nastoletniego syna, by ten pracował i zarabiał na wspólne utrzymanie. Rodzice Wojciecha wyłamali się jednak z tego schematu, być może dlatego, że dostrzegli w nim ponadprzeciętne zdolności. Wymarzyli sobie, że ich pierworodny zostanie księdzem. Drogą do tego miało być kształcenie w gimnazjum.

Najbliższe, Das Städtische Gymnasium zu Kattowitz, znajdowało się w Katowicach. Było usytuowane na rogu obecnych ulic 3 Maja i Juliusza Słowackiego (wówczas Grundmannstrasse i Schillerstrasse). Dyrektorem był dr Ernst Müller, a jednym z nauczycieli dr Georg Hoffmann, autor wydanej w 1895 roku Historii miasta Katowice. Gdy budynek okazał się za mały, w 1900 roku postawiono nowy przy ul. Adama Mickiewicza (dawniej Schneiderstrasse) i przeniesiono tam uczniów. Gmach przy Grundmannstrasse przejęło liceum dla dziewcząt. Sukcesorem dawnego gimnazjum dla chłopców zostało III Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza, a w budynku, w którym uczył się Korfanty, urządzono VIII Liceum im. Marii Skłodowskiej-Curie.

Kształcił się tam w latach 1887–1895, rozpocząwszy edukację w wieku 14 lat. Co robił od czasu ukończenia szkoły powszechnej, trudno powiedzieć. W roku szkolnym 1894/1895, ostatnim jego pobytu w katowickim gimnazjum, uczęszczało tam 296 uczniów: 133 katolików, 81 ewangelików i 82 wyznania mojżeszowego. Nie do końca oddawało to proporcje w skali całego miasta. Katolicy byli zdecydowanie grupą najliczniejszą, udział ewangelików i żydów nie przekraczał kilku procent.

Trudno też jednoznacznie rozstrzygnąć, jaka była struktura narodowościowa. W kolejnych spisach ludności pytano tylko o język, jakim posługiwano się w domu. Osoby, które podawały polski, niekoniecznie jednak czuły się Polakami, a w każdym razie nie identyfikowały się z Polakami żyjącymi w Kongresówce i Galicji, a nawet w Wielkopolsce, choć z tymi ostatnimi mieszkały przecież w jednym państwie. Przybyszów, którzy na Śląsk przywędrowali za chlebem, miejscowi pogardliwie nazywali gorolami. I traktowali ich jako konkurencję, bo ci zgadzali się podejmować pracę za dużo niższe stawki. Z tego powodu osławione rugi pruskie, w trakcie których władze nakazały wyjazd tysiącom robotników przymusowych, na Śląsku były przyjmowane inaczej niż w Wielkopolsce.

Do momentu zjednoczenia Niemiec te wschodnie rubieże Prus były biedne i zacofane. W następnych kilku dekadach jednak się rozwinęły, głównie za sprawą wydobycia węgla, w jeden z największych ośrodków przemysłowych Europy. Wiejskie osady zamieniły się w miasta, choć nie zawsze miały formalnie taki status. Przedsiębiorcom to się opłacało, bo na wsi płacili niższe podatki.

Przez mieszkających tu od pokoleń ludzi zmiany nie były jednak odbierane wyłącznie pozytywnie. Z jednej strony praca w kopalni lub hucie, choć ciężka, zapewniała stały i pewny dochód. Starczało na utrzymanie rodziny, a o dach nad głową dla swojej załogi troszczyli się pracodawcy – jeśli nie z własnej woli, to pod naciskiem związków zawodowych, w których zrzeszali się robotnicy. Państwo zapewniało emerytury i ubezpieczenie na wypadek choroby. W Kongresówce i Galicji o takich uprawnieniach można było tylko pomarzyć.

Ale była też druga, ciemniejsza strona zmian. Wraz z poprawą sytuacji materialnej w ludziach rosły gniew i frustracja, bo wielu z nich na własnej ziemi czuło się obywatelami drugiej kategorii. Wyższe stanowiska – w zakładach i administracji – zajmowali często przyjezdni z głębi Rzeszy. Na miejscowych patrzyli z góry, a ich mowę pogardliwie nazywali wasserpolnisch, co miało oznaczać, że to tylko rozcieńczona polszczyzna. W urzędach, sądach i szkołach obowiązywał tylko język niemiecki, a zaraz po bismarckowskim zjednoczeniu Niemiec władze spróbowały narzucić go też w kościołach. Ten ostatni krok – Kulturkampf, w ramach którego rząd chciał ograniczyć autonomię Kościoła katolickiego – spotkał się z oporem księży i znacznej części wiernych.

Wojciech Korfanty przyszedł na świat w apogeum Kulturkampfu. W zjednoczonych pod swoim przywództwem Niemczech protestanckie Prusy nie miały zamiaru tolerować Kościoła katolickiego, który słuchał papieża, a nie cesarza. „Kto ma być w państwie panem: rząd czy Kościół rzymski?” – pytał Johann Lutz, w rządzie Ottona von Bismarcka minister kultury i wyznań. I choć sam pochodził z katolickiej rodziny (był Bawarczykiem, a nie Prusakiem), podkreślał: „Żadne państwo nie ma trwałości, gdy obok siebie istnieją dwa rządy”.

Kulturkampf – walka o kulturę – według rządu miał pomóc w stworzeniu nowoczesnych, świeckich Niemiec. Dla Górnoślązaków, w większości katolików, ten kurs polityczny oznaczał germanizację. Państwo Hohenzollernów, któremu wcześniej było obojętne, w jakim języku mówią jego poddani, teraz na tych, którzy należeli do mniejszości narodowych i religijnych, zaczęło patrzeć jak na zagrożenie. Ale Kościół katolicki nie zamierzał się poddać bez walki. W Reichstagu miał własną reprezentację polityczną – Partię Centrum (Zentrumspartei). Siłą rzeczy zaczęli się też na nią oglądać katolicy z Górnego Śląska, zarówno niemieccy, jak i ci, którzy sami się za Niemców nie uważali. W rejencji opolskiej, czyli jednostce administracyjnej obejmującej Górny Śląsk, w spisach powszechnych aż 60 procent osób deklarowało jako swój język (Muttersprache) polski. Nie było to jeszcze równoznaczne z ich poczuciem narodowościowym, ale tak czy inaczej Bismarck, który na siłę chciał z Górnoślązaków zrobić Niemców, obudził w części z nich polskiego ducha. Przegrał też walkę z Kościołem katolickim. Wobec wzrostu znaczenia socjalistów, nowej siły na niemieckiej scenie politycznej, rząd wycofał się bowiem z Kulturkampfu. Partia Centrum z zaprzysięgłego wroga stała się odtąd dla rządu cennym sojusznikiem. Najgorzej na tej zmianie frontu wyszli niepoczuwający się do niemieckości Górnoślązacy, bo na Centrum nie mieli już co liczyć. Trwali przy nim tylko dlatego, że żadna inna niemiecka partia też by im nie pomogła. Korfanty był pierwszym, który zaczął nawoływać, by głosować na własną, polską.

W dorosłym życiu pisał, że język polski poznał z Żywotów świętych. Podobno też czytał Pana Tadeusza Adama Mickiewicza, z polsko-niemieckim słownikiem w ręce. Mogło tak być, bo nie miał szans, by języka polskiego nauczyć się w inny sposób. Edukacja na poziomie podstawowym była bezpłatna, ale w gimnazjach trzeba było uiścić czesne, co praktycznie zamykało drogę do wykształcenia młodzieży z uboższych rodzin. Albert (Wojciech) został jednak z opłat zwolniony. Na swoje utrzymanie, jak wspominał, „przeważnie” zarabiał sam udzielaniem korepetycji. Finansowo pomagał mu również ks. Wiktor Schmidt, proboszcz parafii Mariackiej w Katowicach, i to on załatwił Korfantemu także zwolnienie z czesnego. Tak przynajmniej przy różnych okazjach twierdzili wrodzy mu Niemcy, podkreślając, że Wojciech okazał się czarnym niewdzięcznikiem, bo gdy zaczął się angażować w politykę, atakował też swojego dawnego patrona.

Gimnazjum w Katowicach dzieliło od domu w Sadzawkach około ośmiu kilometrów. Zanim, prawdopodobnie też z pomocą ks. Schmidta, znalazł stancję nieopodal szkoły, codziennie tracił dwie godziny, żeby rano do niej dotrzeć, a po południu wrócić. Pieszo, bo choć Górny Śląsk pokrywała gęsta sieć połączeń kolejowych i tramwajowych, to między Katowicami a Sadzawkami żadnej linii nie było. Siedemnastoletniego Korfantego jako pilnego, ale niczym specjalnym niewyróżniającego się ucznia zapamiętał Paul Knötel, który w katowickim gimnazjum wykładał historię. Z pięciu esejów, jakie napisał w pierwszym półroczu 1890 roku, za cztery dostał oceny dobre, a za jeden o stopień gorszą – wystarczającą (genügend).

PANOWIE I PROSTACZKI

JUŻ W GIMNAZJUM BARDZIEJ OD NAUKI pasjonowała go polityka. To wtedy, w murach niemieckiej szkoły, podobno postanowił zostać Polakiem. Stało się to, jak sam w dorosłym życiu przypominał, między innymi za sprawą niemieckich nauczycieli, którzy przy różnych okazjach starali się Polskę i polskość zohydzić. Trochę z młodzieńczej przekory, trochę z ciekawości gimnazjalista z Sadzawek zaczął się więc interesować, o co z tą Polską chodzi.

„Pragnąłem się dowiedzieć, czym jest ten lżony i poniżany naród, którego językiem w mojej rodzinie mówiłem. I pokochałem naród mój, przeszłość i dolę jego i poczułem się synem jego”10.

W zostaniu Polakiem pomogli mu też, choć w inny sposób, mieszkający prawie po sąsiedzku, w Laurahucie, bracia Skowrońscy11.

Jak on, z robotniczej rodziny, na przekór własnemu pochodzeniu wyjechali w świat, by się kształcić. Starszy z braci, Leopold, wybrał początkowo teologię w Bonn, by ostatecznie zrobić doktorat z filologii we Wrocławiu. Z zamiłowania historyk, wiele lat poświęcił udowodnieniu, że Popiel był nie tylko postacią z legend, ale istniał naprawdę, choć wcale nie zjadły go myszy, jak głosiły podania. Młodszy Aleksander we Wrocławiu skończył teologię. Obaj Skowrońscy na wakacje przyjeżdżali do Laurahuty. I wyraźnie młodszemu o kilkanaście lat Korfantemu imponowali. Przyznawał się do tego nawet wiele lat później. „Jako młody chłopiec podziwiałem złotowłosego, przystojnego młodzieńca, idącego w towarzystwie starszego brata, Leopolda, w stronę Małej Dąbrówki. Bawiąc się z rówieśnikami, przystawaliśmy szepcąc sobie: to akademik z Wrocławia, a ten drugi to jego brat, doktor i wielki uczony! A obydwaj mówią między sobą po polsku i to tak jakoś pięknie po polsku!”12.

Skowrońscy przeczyli powszechnemu na Śląsku stereotypowi, że polski jest językiem wyłącznie prostaczków. „Było to dla nas rzeczą nie do uwierzenia, że »panowie« mogą mówić po polsku. Tego jeszcze nikt we wsi nie widział i nie słyszał; rozumiało się samo przez się, że »pan« mówi po niemiecku. Głęboko się ludzie nad tym zastanawiali, dlaczego ci dwaj Skowrońscy, choć wyszli na panów, mówią po polsku. Z czasem coraz więcej naszych robotników rozumiało to i wyczytało w książkach albo od takich panów jak Skowrońscy dowiadywało się. Tak rodziła się Polska na Śląsku”13.

Zgodnie z planem ośmioklasowe gimnazjum Korfanty powinien skończyć jesienią 1895 roku, ale 1 sierpnia dyrektor Müller uprzedził w poufnym piśmie do landrata, że będzie musiał Korfantego wyrzucić. Nie chodziło o kiepskie oceny, ale o politykę. „Uprawia agitację wszechpolską, kontaktuje się z przywódcami partii wielkopolskiej i socjaldemokratycznej oraz utrzymuje stałe wsparcie z Krakowa” – wyliczał przewiny krnąbrnego gimnazjalisty. I ostrzegał, że dalszy jego pobyt w murach szkoły mógłby zaszkodzić dobru tej instytucji. „Niepożądane by było, gdyby otrzymał w niej świadectwo dojrzałości człowiek, który – jak można domniemywać – w przyszłości przysposobi się na przywódcę wielkopolskiej partii w tutejszej okolicy”14.

Dwa tygodnie później Korfanty został relegowany z gimnazjum. W gruncie rzeczy dyrektor miał słabe podstawy, by zarzucać swojemu uczniowi coś poważniejszego. Na pewno takich danych nie pozyskał od policji. Ta wprawdzie miała Korfantego na oku, ale w raporcie, który sporządziła zaledwie trzy dni po piśmie dyrektora do landrata, o prowadzeniu polskiej agitacji nie było nawet słowa. Była w nim mowa tylko o tym, że utrzymywał kontakty z Franzem Neumannem, pewnym mleczarzem z Siemianowic, i Ottonem Stollem, kupcem z pobliskiej Kolonii Wandy. Policyjny informator donosił, że Korfanty rozmawiał z nimi po polsku w gospodzie Nathana Perla w Sadzawkach, ale nie potrafił nawet powiedzieć o czym.

Brak było też dowodów na to, że Korfanty należał do jakiejkolwiek organizacji. Przyłapano go tylko na tym, że 7 lipca uczestniczył w zabawie organizowanej przez polskie towarzystwo św. Alojzego. W wersji, którą on sam podał ponad 30 lat później, wyglądało to jednak dużo poważniej.

„Na ławie szkolnej usiłowałem zaszczepić moim kolegom jak ja w domu po polsku mówiącym miłość do Polski i dumę z jej przeszłości. Nie mając żadnej styczności z młodzieżą polską w innych dzielnicach, zakładałem tajne kółka w gimnazjum, w których rozczytywaliśmy się w dziejach narodu, w arcydziełach naszych poetów, uczyliśmy się poprawnego mówienia i pisania polskiego. Rwąc się do pracy narodowej, pracowałem w towarzystwach polskich pod obcym nazwiskiem”15.

Tę patetyczną i zaprawioną heroizmem opowieść o młodzieńczych latach kończył wyznaniem, że wydalenie z „wilczym paszportem” zabraniającym mu wstępu do jakiegokolwiek gimnazjum w Niemczech przyjął jako straszny cios. Zrelacjonował też ostatnią rozmowę z dyrektorem szkoły. „Coś sobie chłopcze narobił? Po co ci to potrzebne? Przy swych zdolnościach możesz się stać wśród Polaków wielkim człowiekiem, ale będziesz miał psie życie. Wróć do nas, wszystko się naprawi i będzie ci dobrze w życiu” – radził mu podobno niczym dobrotliwy ojciec sprawca jego nieszczęścia, a Korfanty dorzucał od siebie komentarz: „Nie wróciłem do nich, mimo bolesnych doświadczeń nigdy nie żałowałem tego postanowienia”.

Czy tak było naprawdę? Można Korfantemu wierzyć lub nie, ale z byle powodu prawie na finiszu ze szkoły by go nie wyrzucono. Może niekoniecznie poszło o politykę, a w każdym razie nie tylko o nią. Kajzerowska Rzesza była państwem prawa. Zasada „Ordnung muss sein” obowiązywała w obie strony, więc bez ważnej przewiny Korfanty by z gimnazjum nie wyleciał.

1.

Epilogiem wyrzucenia z gimnazjum była pierwsza sprawa sądowa, w której trafił na ławę oskarżonych. Żandarma, który go zadenuncjował u władz szkolnych, podobno chciał skłonić do wycofania swoich słów, ale wskórał tylko tyle, że został oskarżony o obrazę urzędnika. Z rozprawy 28 grudnia 1895 roku wyszedł jednak uniewinniony. Wybronił go adwokat Paweł Radwański z Pszczyny, jeden z nielicznych Polaków w palestrze na Śląsku, zaledwie dwa miesiące wcześniej wybrany do Reichstagu.

Szczęśliwie zakończyła się też dla niego sprawa wyrzucenia ze szkoły. Dzięki temu, że nagłośniły ją gazety, pomógł mu Józef Kościelski, ziemianin z Wielkopolski i były poseł do Reichstagu. Choć dużo starszy od Korfantego, pod wieloma względami go przypominał. Porywczy, z niewyparzoną gębą, co chwilę pakował się w kłopoty, raz polskie, raz niemieckie. W polskich gazetach z przekąsem nazywano go admirałem znad Gopła16, bo poparł morskie zbrojenia Rzeszy.

Najmocniej naraził się jednak rodakom, nazywając dążenia narodowe nietwórczymi marzeniami, a Polaków Prusakami mówiącymi po polsku. Z powodu tej wypowiedzi przez kilka następnych lat stawał na głowie, by naprawić nadszarpniętą reputację. Złożył mandat poselski i pomagał wszystkim, którzy w jego opinii wsparcia potrzebowali. Ufundował pomnik Juliusza Słowackiego w Miłosławiu i wspierał materialnie różnych uczniów. Skorzystał na tym też Korfanty. Za protekcją Kościelskiego mógł zdawać maturę we wrocławskim gimnazjum św. Elżbiety. To kolejne wydarzenie z jego życia, które trzeba opatrzyć słowem „podobno”, bo świadectwa maturalnego nigdzie nie znaleziono. Zachowała się jedynie barwna opowieść o tym, jak na egzamin podjechał bryczką, a uwagę komisji przykuł założonym na głowę melonikiem. Tak się maturzyści nie zachowywali.

Jeszcze przed maturą Korfanty został wolnym słuchaczem na Uniwersytecie Technicznym w Berlinie Charlottenburgu. Tutaj okazania świadectwa maturalnego nikt od niego nie wymagał, a studia służyły mu raczej do zabicia czasu niż zdobycia konkretnej wiedzy. „Studiował wszystko i nic, z wszystkiego po trochu” – zapamiętał go pewien inny słuchacz. Na oku miała go też miejscowa policja, bo ledwo się tu pojawił, prezydent rejencji opolskiej ostrzegł ją, że pod nosem mają niebezpiecznego Górnoślązaka, który może uprawiać działalność agitatorską. Być może nie były to posądzenia zupełnie bezpodstawne. Potwierdzać by je mógł list, jaki świeżo upieczony student wysłał do Bronisława Koraszewskiego, szefa słynącej w tamtym czasie z odważnej polskiej linii „Gazety Opolskiej”. Pochwalił się mu, że nie tylko jego gazetę prenumeruje, ale też udostępnia innym. „Krąży ona po wszystkich bliźnich kolegach i nakłania przez to dosyć szerokie koła z Królestwa do zainteresowania się nami”17.

W Charlottenburgu długo miejsca nie zagrzał, bo zaraz po maturze przeniósł się na Uniwersytet we Wrocławiu. Trzeciego listopada 1896 roku został immatrykulowany na Wydziale Filozoficznym. W tym niemieckim wtedy mieście doskonalił się w języku polskim. Wprawdzie Polaków wśród stałych mieszkańców prawie nie było, ale studenci z wszystkich trzech zaborów, a także z Górnego Śląska, stanowili tu całkiem liczną kolonię. To dla nich wielu kupców na drzwiach sklepów wywieszało tabliczki: „Tu mówi się po polsku”. Bez znajomości niemieckiego można było się też obejść na targu, gdzie zajeżdżali mówiący śląską gwarą rolnicy. Mniej zamożnych studentów z Górnego Śląska wrocławianie zapraszali do siebie na obiady. Korfanty nigdy się nie zwierzał, czy i jemu przyszło skorzystać z takiej okazji, ale z pewnością mu się nie przelewało. Mieszkał przy Ottostrasse 19, w robotniczej, tańszej dzielnicy miasta. W ciągu dwóch semestrów zaliczył tylko wymagane minimum czterech wykładów płatnych. W sumie zapłacił za nie 60 marek18.

Chodził na wykłady z filozofii prawa, historii prawa rzymskiego oraz instytucji prawa rzymskiego. Nadobowiązkowo na wykłady z gramatyki i literatury polskiej do Władysława Nehringa, który katedrę literatur słowiańskich objął, gdy Korfantego jeszcze nie było na świecie. Nehring, podobnie jak jego poprzednik, Wojciech Cybulski, pierwszy w dziejach wrocławskiej uczelni Polak na stanowisku profesora, był uwielbiany przez studentów. Wyznaczono go na opiekuna Towarzystwa Naukowego Górnośląskich Akademików, a on zapoznawał jego członków z dziełami romantyków polskich. Jego wykłady cieszyły się tym większą popularnością, że prowadził je nie tylko po niemiecku, ale też po polsku. W niemieckim Breslau! To jemu w niemałym stopniu Korfanty zawdzięczał swoją humanistyczną ogładę.

Po dwóch semestrach Korfanty zrobił sobie jednak dwuletnią przerwę. Chyba wymuszoną względami finansowymi, bo spędził ją jako korepetytor jakiegoś Jundziłła, syna bogatego rodu polskiego z okolic Wilna. W ramach tych obowiązków zwiedził z podopiecznym kilka krajów. Nie zerwał jednak kontaktów z kolegami. To właśnie w trakcie tej przerwy, w 1898 roku, został przyjęty do Związku Młodzieży Polskiej19.

W tym samym roku 24 grudnia pojechał z nimi do Warszawy na odsłonięcie pomnika Adama Mickiewicza. W salonach, które przy tej okazji odwiedził, pokazywano go sobie jak jakieś dziwadło, podkreślając, że choć jest ze Śląska, to mówi po polsku. Zaraz po powrocie na uczelnię, w listopadzie 1899 roku, wziął się do intensywnej pracy. Stać go było nie tylko na lepsze lokum (w pensjonacie przy Neue Junkerstrasse 5c20), ale i opłacenie większej liczby zajęć.

Zaliczył wykłady z ekonomii politycznej, pruskiego prawa państwowego, prawa wekslowego i niemieckiego prawa konstytucyjnego. Wiele lat później ekonomista prof. Werner Sombart wspominał go jako jednego ze swoich najlepszych studentów, inteligentnego i ambitnego. Z pewnością wywarł on wpływ na poglądy ekonomiczne i społeczne Korfantego. To u Sombarta przyszły dyktator powstania mógł poznać i Manifest komunistyczny Karola Marksa, i naukowe podstawy socjalizmu.

W maju 1901 roku jednak znów przeniósł się do Berlina. Trzy miesiące później studia zakończył, ale raczej ich nie ukończył. Chwaląc się przy różnych okazjach swoimi dokonaniami, z pewnością pamiętałby o dyplomie uniwersyteckim, a nigdy o nim nie wspomniał. Wiele więc wskazuje na to, że pochłonięty polityką, studia zwyczajnie przerwał. Brak tego dyplomu nie miał jednak w jego przypadku żadnego znaczenia. Kilkuletni, choć z przerwą, pobyt na uczelniach we Wrocławiu i Berlinie dobrze wykorzystał. Nigdy nikt nie kwestionował jego szerokich horyzontów i ogłady humanistycznej.

2.

Z dyplomem uniwersyteckim czy bez w 1901 roku na pierwszym planie była już wtedy u niego nie nauka, lecz polityka. Takim go zapamiętał Wojciech Brzega, góral z Zakopanego, a jednocześnie artysta i działacz społeczny, który spotkał Korfantego na zjeździe Młodzieży Akademickiej w Zurychu. Wspominał, że zmęczony przeciągającymi się do późnej nocy naradami Korfanty czasami zasypiał na kanapie w sali obrad. Po chwili jednak wstawał i gorąco dyskutował.

„Bardzo mnie i nie tylko mnie ujął tym zachowaniem. Poczułem doń wiele sympatii jako do jednego z najwięcej pracujących Polaków” – charakteryzował młodego Korfantego Brzega21.

Znajomość z Brzegą zaowocowała już od 1902 roku częstymi wizytami Korfantego w Zakopanem. Przyjeżdżał w Tatry na wakacje. Młody, przystojny, z góralskim kapeluszem na głowie robił na wszystkich świetne wrażenie i zyskał wiele sympatii. Poznał tu między innymi Witkiewiczów – ojca, a potem syna.

W Odezwie do ludu śląskiego wspominał, że w krąg młodzieży narodowej wpadł jeszcze w Berlinie. „Rozpoczęło się nowe życie. Upojony byłem ideałami narodowymi. Należałem do tajnych organizacji młodzieży, pokrywających siecią wszystkie uniwersytety na ziemiach polskich i tam za granicą, gdzie młodzież polska się uczyła. Pracowaliśmy wśród emigrantów, uczyliśmy ich dzieci czytania i pisania polskiego, wygłaszaliśmy odczyty w towarzystwach robotniczych. Taką samą działalność rozwijałem później we Wrocławiu, a podczas wakacji na Górnym Śląsku. Należałem wnet do najwyższych władz Ligi Narodowej, której zasługą jest, że na nowo wzbudziła w sercach polskich wiarę w naszą niepodległość, zwalczała trójlojalizm i wzmacniała poczucie niepodzielności i nieśmiertelności narodu polskiego. Policję pruską wciąż miałem na piętach, ścigała mnie jak psa”.

W jednej sprawie Korfanty w swych wspomnieniach przesadził – z pewnością nie należał do najwyższych władz Ligi Narodowej. W szeregi organizacji wprowadził go starszy o kilka miesięcy kolega ze studiów Jan Jakub Kowalczyk, Ślązak spod Pszczyny. Gdziekolwiek się pojawiał Korfanty, tam Kowalczyk był już przed nim. Jednego i drugiego rodziny chciały przeznaczyć do stanu duchownego, ale obaj się zbuntowali. Korfantemu ta myśl wypadła z głowy jeszcze w gimnazjum, Kowalczykowi dopiero w trakcie studiów. Elokwentny, bystry i energiczny, był dla młodego Korfantego wzorem. Do Ligi Narodowej został przyjęty w 1899 roku, dwa lata przed Korfantym.

Liga była w tamtym czasie klubem dyskusyjnym, „raczej sprawą romantycznej wrażliwości niż organizacyjnych poczynań”22, ale to Korfantemu odpowiadało. Nauczył się dzięki temu przemawiać i poznał ludzi, którzy mieli mu się potem jeszcze przydać.

Trafił na dobry moment, bo Liga Narodowa wprowadziła do swej działalności „nowe metody i nowego ducha”23.

W praktyce w tych nowych metodach chodziło o rosnący radykalizm. „Polityka ugodowa obliczona na naszą łatwowierność, zrzekająca się najszczytniejszych naszych aspiracji, bez których nie bylibyśmy narodem, doznaje bezwzględnego zwalczania”24 – komentował ten zwrot jej czołowy działacz.

Liga obejmowała swoim zasięgiem wszystkie trzy zabory. Korfanty z Kowalczykiem jej hasła ponieśli na Śląsk, który do żadnego z zaborów nie należał. Nawet wielu ligowców uważało, że jest jeszcze za wcześnie, bo Ślązacy, jeśli nie uważają się za Niemców, to też raczej nie utożsamiają się z polskością. Oczywiście wytrwałą pracą u podstaw – uważała ligowa góra – to się da zmienić, ale na razie trzeba cierpliwie czekać i ograniczyć się do polityki małych kroków. Korfanty czekać nie miał zamiaru. Temperamentem przypominał „niepokornych” zza rosyjskiego kordonu. Tak jak oni „palił za sobą mosty łączące go ze spokojnym życiem, w którym można było realizować własne kariery i cieszyć się własnymi małymi szczęściami. Do tamtego porzuconego życia praktycznie nie było już jak wrócić, piętno człowieka politycznie szkodliwego dla władz nie ulegało zatarciu. Raz dokonany wybór angażował pod tym względem na stałe”25.

Od „niepokornych” z zaboru rosyjskiego różniły go przede wszystkim zupełnie odmienne warunki działania. Niemcy nie były może państwem liberalnym, a na pewno nie demokratycznym, ale w porównaniu z imperium carów oddychało się tu dużo swobodniej. Korfanty nawet wtedy, gdy wyruszył na wojnę z państwem, nie był pozbawiony tych praw, którymi cieszyli się niemieccy poddani kajzera.

3.

Już na początku studiów Korfanty był tak aktywny, że policja znów zwróciła na niego uwagę. Na oku miał go Wilhelm Mädler, królewski komisarz graniczny, czyli szef niemieckich szpicli politycznych na Śląsku, jak sam o sobie mówił nie bez dumy. To on podobno jako pierwszy przyłapał Korfantego na próbie zorganizowania nielegalnego zgromadzenia w 1897 roku w Laurahucie. Mädler miał opinię nadgorliwca, który wszędzie wietrzy polskie działania wywrotowe. Przed Izbą Karną w Bytomiu stanął z jego oskarżenia niejaki Mąkowski, którego jedyną przewiną było wydanie broszurki z pieśnią Z dymem pożarów. Królewski komisarz uznał, że treść tego utworu Kornela Ujejskiego, w tamtym czasie niemalże polskiego hymnu, zawiera podżeganie do czynów gwałtownych. Musiał jednak przełknąć gorycz porażki – sąd wydawcę uniewinnił. Niewykluczone, że to właśnie idący za nim krok w krok Mädler pchnął Korfantego do działania.

Jeszcze wiele lat później Korfanty wspominał przygodę, której o mało nie przypłacił rosyjskim więzieniem. Przytrafiło się to wkrótce po tym, gdy został członkiem „Zetu” i przemycał do Kongresówki „Przegląd Wszechpolski”. Przedsięwzięcie wymagało stalowych nerwów, sprytu i zręczności, bo przemytnik przenosił na sobie gruby plik gazet. Umieszczano go w tak zwanym ornacie, czyli worku z płótna, którego jedną część kładło się na plecy, a drugą na piersi. Żeby ten ładunek zamaskować, Korfanty pożyczył od znajomego przestronne palto i tak wyekwipowany wsiadł w Katowicach do pociągu jadącego w kierunku znajdującego się zaledwie kilka kilometrów dalej, ale już po rosyjskiej stronie granicy, Sosnowca. Przechwalał się, jak w trakcie kontroli celnej wystrychnął policjantów na dudka. „Śmiało i zuchwale używając języka niemieckiego, aby mnie brali za Niemca, przeszedłem rewizję celną, wyminąłem żandarmów i otrzymałem swój paszport”26.

Ale był to dopiero początek tej przygody. Oczekując na pociąg do Dąbrowy Górniczej, gdzie miał zaufanemu inżynierowi przekazać zawartość „ornatu”, Korfanty wszedł do dworcowej restauracji i wpadł prosto na Romana Dmowskiego. Zaskoczony spotkaniem zapomniał o ostrożności i serdecznie się z przywódcą endecji przywitał. Mogło się to dla nich obu źle skończyć. Dmowski mieszkał bowiem wtedy w Krakowie, czyli w zaborze austriackim, a w Kongresówce był „człowiekiem nielegalnym”. „Niedoświadczonemu młodzieńcowi, jakim wtedy byłem, wszystkie te niebezpieczeństwa nie przyszły na myśl”27.

Wpadka wydawała się nieunikniona, gdy się okazało, że w poczekalni jest komisarz Mädler. Siedział w towarzystwie rosyjskich żandarmów i żywo z nimi rozmawiał. „Zrozumiałem w jednej chwili niebezpieczeństwo, w jakim obydwaj się znaleźliśmy. Oczywiście, natychmiast każdy z nas poszedł w swoją stronę” – wspominał Korfanty.

Skończyło się tylko na strachu. Przesyłkę szczęśliwie dostarczył pod właściwy adres i z ulgą wsiadł do pociągu powrotnego przekonany, że niebezpieczeństwo minęło. Czekały go jednak nowe emocje. Do jego przedziału wszedł dopiero co spotkany komisarz i zajął miejsce naprzeciwko. „Gdy pociąg ruszył, szpicel zaczął mnie wypytywać, co robiłem w Sosnowcu. Powiedziałem mu oczywiście, że wybrałem się na »bumlerkę«28, jak to wielu katowiczan wtedy czyniło. Sprytny agent naturalnie nie uwierzył. Powiedział mi potem prosto w oczy: »Wy mnie uważacie za stuprocentowego łajdaka. Dowiodłem panu dzisiaj, że takim nie jestem. Pan dzisiaj przemycał książki, wiem o tym na pewno. A ten drugi jegomość, z którym pan rozmawiał w restauracji dworcowej, także był nielegalny. Potrzebowałem tylko słówko szepnąć żandarmom, a teraz już byś pan najspokojniej jechał ze swoim towarzyszem do cytadeli warszawskiej«”29.

Mädler jak cień towarzyszyć miał już Korfantemu aż do końca kajzerowskiej Rzeszy. Dopiero po wybuchu rewolucji w Berlinie radcę policyjnego zwolniła Rada Robotników i Żołnierzy. Z satysfakcją odnotowała to wtedy cała polska prasa na Śląsku, bo zalazł za skórę nie tylko Korfantemu.

RĘKAWICA RZUCONA NAPIERALSKIEMU

MNIEJ WIĘCEJ W TYM SAMYM CZASIE, gdy Korfanty kolportował wydawany przez endeków we Lwowie „Przegląd Wszechpolski”, zaczął sam pisywać do gazet o podobnym profilu: „Dziennika Berlińskiego” oraz drukowanego w Poznaniu tygodnika „Praca”. Obie docierały również na Śląsk, ale rząd czytających po polsku dusz należał tu do Adama Napieralskiego, wydawcy „Katolika”, starszego od Korfantego o 12 lat, który dosyć szybko zdobył pozycję króla prasy polskiej na Śląsku. Ze swoich rodzinnych wielkopolskich stron przeniósł sprawdzone tam od dziesięcioleci metody. Zamiast zbrojnych powstań i rewolucji – zakładanie polskich stowarzyszeń, przedsiębiorstw i banków. Zamiast walki z wszystkimi Niemcami – szukanie wśród nich sprzymierzeńców. Do tej ostatniej jego zdaniem nadawała się Partia Centrum.

W pruskim Landtagu i Reichstagu współpracowali z nią zrzeszeni w Kole Polskim Wielkopolanie. Przychodziło im to tym łatwiej, że wśród posłów Centrum zdarzali się również Polacy. Jednym z nich był Paweł Radwański, obrońca Korfantego z procesu w 1895 roku. Współpraca jednak się popsuła, bo po zerwaniu z Kulturkampfem i dymisji Bismarcka, w 1890 roku Centrum miało coraz mniej powodów, by robić ukłony w stronę Polaków. Od wspólnego ołtarza ważniejsza okazała się przynależność narodowa.

Napieralski to widział, ale uważał, że nie było innego wyjścia, jak trzymać się takiego układu. „Inne partie nie dadzą nam nawet tego, co Centrum, a w dodatku stracimy poparcie księży” – argumentował, a przywódcy endecji tę filozofię początkowo podzielali. W Napieralskim widzieli „patriotę gorącego serca, zdolności wielkich i zasług dla dobra publicznego”. Z zupełnie innych powodów redaktora „Katolika” popierali w tamtym czasie działacze Centrum i duża część górnośląskich proboszczów. Dla nich jego gazeta była ostoją obrony porządku społecznego i łagodzenia konfliktów. „Katolik” rzeczywiście mocno akcentował lojalność wobec państwa pruskiego, ale w jednej sprawie konsekwentnie był z nim w sporze: głosił, że polski jako język ojczysty ludu śląskiego jest darem boskim, i dopominał się o jego obecność w szkole oraz w życiu publicznym.

W praktyce obecność ta była mocno ograniczona, choć według spisu ponad połowa mieszkańców rejencji opolskiej jako swój język prywatny deklarowała polski. Co z tego, skoro w urzędach, w szkole, a nawet częściowo w kościele języka polskiego używać nie było można. O prawo do tego ze swoim „Katolikiem” upominał się właśnie Napieralski. Na pierwszej stronie pod winietą stale apelował: „Rodzice, uczcie dzieci czytać i pisać po polsku”, a raz po raz zamieszczał artykuły podkreślające związki Górnoślązaków z Polakami wszystkich trzech zaborów. Setna rocznica uchwalenia Konstytucji 3 maja stała się dla niego pretekstem do przypomnienia, że w Prusach ustawa zasadnicza została przyjęta dopiero w trakcie Wiosny Ludów. To on też namówił Feliksa Konecznego, cenionego historyka związanego z Uniwersytetem Jagiellońskim, do napisania takiej historii Śląska, która uwzględniała polski punkt widzenia. Gdy książka była gotowa, zachęcał do jej abonowania, a nawet rozdawał dzieciom w oddzielnie wydawanych zeszytach. W ciągu kilku lat prawie potroił sprzedaż gazety (do 21 tysięcy stałych prenumeratorów) i zaczął wydawać kolejne, wykupując również te, które same sobie nie radziły. Żaden inny polski wydawca nie mógł się z nim równać. Pierwszym, który odważył się rzucić Napieralskiemu rękawicę, był Korfanty.

Z początku nie pisywał pod własnym nazwiskiem. Wtajemniczeni i tak wiedzieli, kim jest pan K. i Górnoślązak, bo tak czasami go przedstawiano na łamach „Dziennika Berlińskiego”. W „Pracy” publikował również jako Vester, ale tym samym pseudonimem w tygodniku posługiwał się także jeden z jego kolegów, Kazimierz Rakowski. Obaj na Napieralskiego patrzyli podobnie: był dla nich zbyt ugodowy. Pokrewną duszę znaleźli w starszym od siebie o dekadę Marcinie Biedermannie, który był szefem tygodnika30.

Nie zadowalali się już tylko obroną wiary i języka ojców. „Bąknie się od czasu do czasu coś o ideałach narodowych, o świętej spuściźnie po pradziadach. Jakie to ogólnikowe, jakie mdłe i słabe” – drwiła z ugodowców lwowska „Teka”, równie radykalna co oni. Z Petersburga do dyskusji włączył się konserwatywny „Kraj”. Na jego łamach do umiaru zachęcał Bolesław Prus. „Precz z nienawiścią nawet do Prusaków, nawet do hakatystów! Narodowość polska dopiero by się stała zagrożoną, gdyby Polacy pod wpływem obłędnych swych nieprzyjaciół sami popadli w obłęd nienawiści”31.

Hakata, czyli stworzony w 1894 roku Związek Popierania Niemczyzny w Marchiach Wschodnich (Verein zur Förderung des Deutschtums in den Ostmarken), wśród Polaków żyjących w Niemczech szybko zyskał bardzo złą sławę. Potoczną nazwę zawdzięczał nazwiskom założycieli. Ferdynand Hansemann, Hermann Kennemann oraz Heinrich von Tiedemann za swój cel obrali obronę interesów niemieckich, w ich mniemaniu zagrożonych polską ekspansją. Sytuacja była nieco schizofreniczna, wszak Polski nie było wtedy na mapie, a rzekoma ekspansja polegała na tym, że Polacy, głównie w Wielkopolsce, w mniejszym stopniu na Pomorzu i Górnym Śląsku, zaczęli organizować własne towarzystwa. Niemieckim nacjonalistom to wystarczyło, by wezwać do umacniania niemczyzny. Choć działania Hakaty nie miały bezpośredniego przełożenia na posunięcia niemieckiego rządu, to wkrótce trzeba było się z nią liczyć. W szczytowym momencie zrzeszała w całych Niemczech ponad 50 tysięcy osób, najwięcej w Wielkopolsce i na Śląsku. Domagano się, z początku nieskutecznie, takich zmian w prawie, by Polakom jak najbardziej utrudnić życie – zmusić ich do wyprzedaży majątków, nawet w drodze nakazów administracyjnych. W końcu członkowie Hakaty dopięli swego – to efektem ich działań stał się sławny wóz Drzymały. Chodziło o przepisy, które utrudniając Polakom wznoszenie nowych domów, miały zmusić ich do sprzedaży gospodarstwa i wyjazdu. Michał Drzymała, uparty rolnik z okolic Grodziska Wielkopolskiego, ominął ten zakaz w taki sposób, że zamieszkał w wozie cyrkowym. Tego rodzaju polityka niemieckiego rządu dla wielu Polaków stała się powodem stawiania znaku równości między Hakatą a państwem niemieckim. A właśnie przed czymś takim przestrzegał Bolesław Prus.

Korfanty nie zamierzał słuchać przestróg sławnego pisarza. Radykalizm miał być jego przepustką do kariery. W pierwszym publicznym wystąpieniu musiał jednak przełknąć gorycz porażki. Trzynastego stycznia 1901 roku w Bytomiu przemawiał na zjeździe zarządów polskich towarzystw z Górnego Śląska. Ledwie wszedł na trybunę, zaatakował Centrum, bo śląscy posłowie tej partii, choć zaproszeni, się nie zjawili. Porwał za sobą salę, ale kilka dni później nadeszła odpowiedź kierownictwa wrocławskich akademików: „Korfanty nie miał naszego upoważnienia, by przemawiać, i nie zrozumiał celu, w jakim ten zjazd zwołano. Potępiamy taką destrukcyjną pracę z całą stanowczością. Ubolewamy nad tym, że właśnie wskutek natarczywości pana Korfantego w gronie uczestników zjazdu wywołane zostało nieporozumienie. W przyszłości chcemy budować na Śląsku, a nie burzyć lub wywoływać zamieszanie i kłótnie” – konkludowali górnośląscy akademicy z Wrocławia.

1.

Kłótnia w polskim obozie na Śląsku jednak dopiero się zaczynała. Korfantego wsparł w niej „Dziennik Berliński”. Na 24 lutego redakcja zwołała wiec do Zabrza. Temat – drożyzna chleba – pokrywał się z tytułem jednej z dwóch anonsowanych właśnie w tamtych dniach na łamach gazety książeczek. Głównym celem ataku byli Niemcy, przede wszystkim ci bogaci, „podpory tronu i ołtarza”, jak ich Korfanty nazywał w broszurze Baczność! Chleb drożeje!. „Panowie ci zawsze kosztem ludu biednego kieszenie swe napełniali i dzisiaj z pomocą fałszywych przyjaciół ludu znów chcą kieszenie zapełniać” – pisał o junkrach. Pretekstem były plany podniesienia cła na zboże. Rząd pod naciskiem dużych posiadaczy ziemskich argumentował, że cła posłużą ochronie krajowego rynku. Opozycja, przede wszystkim socjaliści, odpowiadała na to, że za tę ochronę zapłacą z własnej kieszeni najbiedniejsi, bo to w nich najmocniej uderzą spowodowane cłami podwyżki cen żywności. Nie przekonywały jej zapewnienia rządu, że robotnicy tej podwyżki nie odczują, bo wzrosną również ich pensje. „Gdyby tak było, to nie wahając się, zgodziliby się robotnicy na podwyższenie ceł zbożowych. Ale czy to który z tych panów zapewnił ludowi większe zarobki? Niech panowie ci złożą kilka miliardów marek w bankach, aby wypłacały ludowi pensje, gdy zarobki na chleb mu nie starczą, a wtedy robotnicy uwierzą ich słowom” – pisał. I przypominał, że o każdą, najdrobniejszą nawet podwyżkę płac robotnicy musieli staczać zaciętą walkę.

Przygotowywany w Zabrzu wiec, w trakcie którego Korfanty miał tę odezwę wygłosić, kilka godzin wcześniej został jednak odwołany. Władze chyba się przestraszyły, że dojdzie do zamieszek. Wydając zakaz zgromadzenia, niespecjalnie się nawet starały, by podany przez nie powód brzmiał wiarygodnie. „W sali Kołodzieja przy Glückaufstraße brakuje drzwi awaryjnych” – brzmiało uzasadnienie policji. Rzecz jasna nikt w to nie uwierzył, bo zaledwie tydzień wcześniej tę samą salę wynajęła pewna niemiecka organizacja i brak drzwi awaryjnych nikomu jakoś wtedy nie przeszkadzał. Jednak Korfanty na odwołaniu wiecu dobrze wyszedł. Jego broszurami zainteresowało się znacznie więcej osób, niż mogła pomieścić sala przy Glückaufstraße. Obie: Precz z Centrum! i Baczność! Chleb drożeje! na takie zainteresowanie zasługiwały. Napisane były ze swadą, o którą trudno było podejrzewać 28-latka, w dziennikarstwie wciąż żółtodzioba.

„Tyle lat smutnych i bolesnych doświadczeń minęło, a jednak nie wyleczyliśmy się dotąd ze zgubnej dla nas wady oglądania się na innych i szukania pomocy u obcych. Wielcy politycy nasi pod zaborem pruskim ciągle nam prawią o sojuszu z partyą centrową i każą nam szukać zbawienia w oparciu się na niej. Zapominają oni o tym, że »jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem«; zapominają o tym, że Centrum jest partią niemiecką i musi mieć już jako partia niemiecka interesy różne od naszych; zapominają o tym, że Centrum, mimo swej przewagi w sejmie i w parlamencie, dziś jest potulną i posłuszną prawą ręką rządu pruskiego, niekryjącego się wcale ze swym wrogiem dla naszych dążeń usposobieniem; zapominają o tym, że my za tysiące głosów, oddanych partii centrowej podczas wyborów, nie zadowolimy się bardzo lichą nagrodą od posłów centrowych odbieraną”. Przesłanie broszury Precz z Centrum! było jednoznaczne: dosyć zgniłych kompromisów, pora na zmianę.

Korfanty ośmielił się zaatakować nie tylko samą Zentrumspartei, ale również kler. Uważał, nie bez podstaw, że niektórym proboszczom ambona myli się z polityczną trybuną i są tubą Partii Centrum. Serią retorycznych pytań pokazał, co myśli o księżach trzymających się bliżej władzy niż swoich owieczek: „Któż to bowiem ruguje nasz język i pieśń polską z kościołów górnośląskich, zbudowanych za nasz ciężko zapracowany grosz? Księża centrowcy! Któż to germanizuje dzieci nasze w ochronkach, coraz częściej na Śląsku zakładanych? Księża centrowcy! Któż to na równi z hakatystami wymyśla nam za »wszechpolską agitację«? Księża centrowcy i pisma centrowe! Któż to odmawia Polakom, ciężko pracującym w Westfalii, w Berlinie i w innych miejscowościach północnych i zachodnich Niemiec, pociechy religijnej w języku ojczystym? Księża centrowcy! Któż to wreszcie zakłada gazety, by nas gnębić i przeciwdziałać naszym najsłuszniejszym dążeniom narodowym, jak na przykład »Gazetę Katolicką« na Śląsku? Księża centrowcy!”.

Tego ataku Kościół nigdy Korfantemu nie wybaczył. Już wkrótce dał mu odczuć, z jaką potęgą zadarł. Odezwa wywołała polityczne trzęsienie ziemi. Kto dotąd nie zwracał na Korfantego uwagi, teraz musiał to zrobić.

„Biegam z wiecu na wiec, ze zgromadzenia na zgromadzenie. Rozpętała się walka na całej linii, lojalistyczni posłowie Koła Polskiego się nas wypierali, a ugodowa prasa polska traktowała jak prowokatorów. Szczególnie ciężką trzeba było staczać walkę z własnymi rodakami, którzy stali w niemieckim obozie centrowym i politykę młodych uważali za szaleństwo”32 – Korfanty nawet po latach się emocjonował, gdy wspominał wrażenie, jakie wtedy zrobił.

Jego pojawienie się wywołało jednak w polskim obozie ferment. W „Przeglądzie Wszechpolskim” strofowali go jak sztubaka: „Przezorność i cierpliwość w polityce nie wykluczają bynajmniej dążeń radykalnych, zarówno narodowych, jak i społecznych. Na Górnym Śląsku w obu tych kierunkach ruch demokratyczny radykalnym być musi, lecz też w obu działalność swą musi zaczynać od podstaw, rozważnie i oględnie, bo ma przeciw sobie trzy, nierówne wprawdzie siły, ale równie niebezpieczne: rządu pruskiego, duchowieństwa niemieckiego i socjalistów”33.

Korfanty puszczał te uwagi mimo uszu. Starszych kolegów pouczał, że Śląsk to nie Wielkopolska.

„U nas ruch polski opiera się na szerokich warstwach ludu roboczego i drobnych rolników. Jako ruch narodowy wobec tego faktu mamy też zupełnie inne zadanie pod względem ekonomiczno-społecznym” – wyjaśniał. „Katolik” przestrzegał przed nieobliczalnością młodych radykałów. I podkreślał, że najgorsze ich cechy skupia w sobie Korfanty, desperat poruszający się na oślep, „skory do burzenia zastanych struktur, nie uznający autorytetów, zakłócający istniejący ład, a przez to niebezpieczny”.

2.

Korfanty pod wieloma względami stanowił rzeczywiście zupełne przeciwieństwo Napieralskiego. O redaktorze „Katolika” mawiano, że w polityce był dyplomatą, a nie bojownikiem. Brzydził się demagogią i gwałtem. Kompromis, którego Korfanty nie uznawał, dla niego był życiową zasadą, zaś ludzi, którzy sami takich zasad nie wyznawali, miał za fanatyków. Jednakowo gardził zarówno tymi religijnymi, jak i politycznymi. Uważał, że ciasny umysł ich ogranicza, a egoizm zaślepia i odejmuje zdolność trzeźwej oceny rzeczywistości. Radykałowie pokroju Korfantego, niezdolni do żadnych ustępstw na rzecz drugiego, byli dla niego anarchistami z przekonania lub z natury. Obserwując to, co się działo na Śląsku, również inni byli zdania, że radykalizm młodych ligowców poszedł za daleko. „Przez tendencyjne zohydzanie »Katolika«, sprawie górnośląskiej można oddać tylko niedźwiedzią przysługę. To ciągłe wygadywanie, zaprowadzanie jakichś stronnictw narodowo-demokratycznych, jakichś nowych ludzi, jakiejś nowej pracy na Górnym Śląsku przechodzi z wolna w prawdziwą donkiszoterię polityczną”34 – ostrzegał z Poznania Roman Szymański.

Jeden tylko Jan Ludwik Popławski, duchowy ojciec endecji, w tym sporze wziął ich stronę. Bo, jak podkreślał, nadszedł czas, by ruch ludowy na Górnym Śląsku stał się polski, narodowy, bez żadnych kompromisów z niemieckim katolicyzmem. „Dziś dążenia ruchu narodowego na Śląsku wyprzedzają programy jego kierowników. Jeżeli owi przywódcy nie podejmą inicjatywy, lud zacznie szukać i znajdzie sobie kierownictwo innych”35 – przestrzegał.

„Ta chwila już nadeszła – dopowiadał chwilę później w specjalnym, »śląskim« numerze »Pracy«. – Dopóki lud politycznie nie dojrzał, mógł sobie dać narzucić przywódców obcoplemieńców, lecz skoro się rozbudził i poznał swoje potrzeby, wtedy naturalnym wynikiem tego jest zrzucenie narzuconych przez obcych posłów”36.

Rozpętał dyskusję, chwilami przechodzącą w pyskówkę, o tym, co należy i co wolno robić. Ks. Aleksander Skowroński, ten, w którego Korfanty w gimnazjalnych czasach był zapatrzony jak w obraz, przyznawał, że Centrum poza pięknymi słówkami niewiele dało Polakom, ale inne liczące się w Niemczech ugrupowania są jeszcze gorzej nastawione. Górnoślązakom pozostaje więc tylko małżeństwo z rozsądku, choć jak mówił: „miłość, którą nam Centrum w publicznych mowach okazuje i którą chętnie uznajemy, w życiu praktycznym mało co skutkuje”.

W „Dzienniku Poznańskim” pisał: „Z Centrum jesteśmy jak najściślejszymi węzłami przyjaźni politycznej połączeni. Od lat trzydziestu wybieramy naszych posłów pod hasłem centrowym i dla partii centrowej i nadal wybierać będziemy. Ta przyjaźń opiera się na tych samych religijnych, politycznych i socjalnych zasadach, a ze strony naszej jeszcze na przychylności, którą Centrum w sprawie językowej zawsze nam okazywało”. I dodawał z przekąsem: „Gdyby obrona polskiego języka polegała jedynie na mowach w sejmie i publicznych uchwałach, mielibyśmy w Centrum najlepszego obrońcę”.

Skowroński, choć wprost tego nie przyznał, podzielał jednak wnioski Korfantego: zamiast liczyć na pomoc Centrum, najwyższy czas na samodzielne działania. „Od Centrum tylko żądać możemy i musimy, aby nam w tym naszym zadaniu nie przeszkadzało i nie wietrzyło w żywym polskim życiu niebezpieczeństwa dla swego bytu na Górnym Śląsku. Przyjaźń z Centrum niech nam w walce o byt zabezpiecza plecy, ale pamiętajmy, że bez serca, bez głowy i bez duszy plecy nic niewarte. Nie zasypiajmy w przyjaźni centrowej, nie myślmy, że mając tak potężnego i szczerego sojusznika, nam już robić nic nie wypada. Niech rozgoreje serce ludu gorącą miłością dla narodowości i języka polskiego, zdobywajmy głowy inteligencji polskiej dla obrony ciemniejszego ludu, starajmy się zachować ducha narodowego, a wtenczas idea polska na Górnym Śląsku nabędzie lotu, który ją unieść może do dzieł wielkich i twórczych!”

Atakując Centrum i stojący za nim Kościół, odważył się na coś bardzo ryzykownego. Na Śląsku ludzie wpatrzeni byli w proboszcza jak w święty obrazek. Korfanty jednak, na przekór nawet endecji, uznał, że tak postępują nie wszyscy i bynajmniej nie bezwarunkowo. Wierność Kościołowi potrafią oddzielić od spraw narodowych, a na kazaniu chcą słuchać o Bogu, nie o polityce. Są już wystarczająco rozbudzeni narodowo – czują się Polakami, katolikami dopiero na drugim miejscu.

„Jeszcze na to za wcześnie, Ślązacy zbyt długo byli oderwani od polskości” – odpowiadali zwolennicy trzymania się sojuszu z Centrum. Korfanty ten sposób myślenia wyśmiewał jako nową Targowicę. „Myśmy się jeszcze widocznie niczego nie nauczyli, a nieszczęść mało nam było, że pod obcym obuchem nie chcemy się łączyć i jednolitym pasmem obrony otoczyć zagrożone ziemie ojczyste. Nie, panowie dzisiejsi przewodnicy ludu polskiego na Górnym Śląsku! Tą drogą nie dojdziecie do celu – a swemu własnemu znaczeniu i wpływom tylko grób kopiecie”37.

Postulat walki z Centrum nie był na Górnym Śląsku nowy. Wyszli z nim kilka lat wcześniej socjaliści, ale to była tylko naturalna konsekwencja ich negatywnego stosunku do Kościoła, a nawet samej religii. Korfanty, inaczej niż oni, nie tylko się swej religijności nie wypierał, ale kiedy tylko miał okazję, to o niej przypominał. Podkreślał, że reprezentacja ludu śląskiego musi być polska, ale ściś­le katolicka. I gdyby jeszcze ktoś miał wątpliwości co do jego intencji, dodawał, że w sprawach religijnych możemy i powinniśmy kroczyć razem z centrowcami, lecz tu w domu, na Górnym Śląsku, nie potrzebujemy szarej gęsi, która by nami rządziła. „Nie potrzebujemy apostołów przewrotu, którzy pod płaszczykiem obrony robotnika, uciskanego i wyzyskiwanego przez Niemca-pracodawcę, zbliżają się do naszych robotników, aby ich wciągać w szeregi bezreligijnego i międzynarodowego socjalizmu. Precz z socjalistami!”38.

By zamknąć usta tym, którzy i tak mieli go za ateusza, prawie od pierwszego numeru w „Górnoślązaku” drukował teksty ojca Euzebiusza Statecznego, franciszkanina rodem spod śląskiego Koźla. Poprosił też zakonnika o poświęcenie redakcji gazety, narażając go zresztą na spore nieprzyjemności. Biskup wrocławski, kardynał Georg Kopp, który już miał oko na tę polską gazetę, ograniczył czynności duszpasterskie ojca Euzebiusza do odprawiania mszy.

WYBORCZY MANIFEST

PRZYSZEDŁ WRESZCIE CZAS na wyłożenie programu. Trzeciego listopada 1901 roku „Praca” opublikowała odezwę Do moich braci Górnoślązaków. Zabrzmiała jak manifest wyborczy. „Jako syn ludu górnośląskiego, który między Wami żył, z Wami cierpiał, który na własnej osobie doznał, co to jest brutalność pruska, który własnymi oczyma patrzał, jak jawni i ukryci wrogowie nasi ograbiają lud polski z przyrodzonych praw jego, jak Niemcy i Żydzi wyzyskują pracę Górnoślązaków, tuszę, iż dobrze odczuję i zrozumiem Wasze potrzeby i razem z Wami, z dłonią w dłoń, skutecznie walczyć będę za sprawę polską. Mamy wielkie zadanie do spełnienia. Wiecie, że cały naród polski ma oczy zwrócone na nas, Górnoślązaków, i z niecierpliwością wyczekuje chwili wyborów, podczas których czynem zaprzeczyć mamy twierdzeniom wrogów naszych, jakobyśmy nie byli Polakami”39.

W tym samym numerze „Pracy” ukazał się jeszcze jeden artykuł, który wyszedł spod jego pióra. Choć podpisał go pseudonimem Vester, nikt nie miał wątp­liwości, że to on był jego autorem. Odezwa Do Niemców była swego rodzaju uzupełnieniem tej skierowanej do Górnoślązaków. Czytając ją, trudno było się domyślić, że autor tego tekstu nie ma jeszcze 30 lat, a całe jego polityczne doświadczenie sprowadza się do działalności w organizacjach studenckich.

„Dziś wy nas nie zrozumiecie, bo jesteście ślepi i głusi, bo serca wasze napełniają przesądy barbarzyńskie. Może potomkowie wasi za parę wieków zrozumieją nas, gdy barbarzyństwo panujące w waszym państwie »ładu i bogobojności« ustąpi miejsca prawdziwej cywilizacji. Kłamalibyśmy, gdybyśmy wam powiadali, że was kochamy. My was nienawidzimy i to z całego serca. Wierzymy, że pomiędzy wami są zacne i uczciwe jednostki, które wyprzedziły społeczeństwo wasze i przejęte są prawdziwą kulturą. Tych my czcimy i szanujemy, lecz naród wasz, społeczeństwo wasze nienawidzimy z głębi duszy naszej”.

Cały następny fragment tej swoistej odezwy poświęcił wyliczeniu niemieckich przewin i retorycznie pytał: „Czy mamy miłować urzędników waszych, co brutalnie i pogardliwie obrażają święte uczucia nasze? Czy dziennikarzy waszych, którzy ograbianie nas z naszych praw narodowych głoszą jako zaszczyt i posłannictwo narodu waszego? Czy duchownych waszych, którzy dla przypodobania się rządowi usiłują zniemczyć nas za pomocą kościoła, szkółek i ochronek, którzy tak dalece przejęci są barbarzyństwem, że mają czelność nazywać nas narodem znikczemniałym? Czy filozofów waszych, którzy swoim »Ausrotten«40