Stephen Hawking. Opowieść o przyjaźni i fizyce - Leonard Mlodinow - ebook + audiobook

Stephen Hawking. Opowieść o przyjaźni i fizyce ebook i audiobook

Leonard Mlodinow

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ujmujące osobiste wspomnienie o Stephenie Hawkingu jako człowieku, przyjacielu i fizyku.

Stephen Hawking pozostawił trwały ślad w naszej kulturze, oddziaływając na życie milionów ludzi. Jego książki zainspirowały niezliczoną rzeszę przyszłych naukowców, a teoria czarnych dziur i dociekania dotyczące początków Wszechświata wytyczyły nowe kierunki badawcze.

W obejmujących prawie dwie dekady wspomnieniach amerykański fizyk Leonard Mlodinow, przyjaciel i współpracownik Stephena Hawkinga, skupia uwagę nie tylko na sferze naukowej, ale też na bogatej osobowości słynnego badacza. Poznajemy Hawkinga jako przyjaciela, nawiązującego tak doskonały kontakt z bliskimi mu ludźmi, że potrafił efektywnie komunikować się z nimi poprzez podniesienie brwi. Jesteśmy też świadkami rozwoju naukowego Hawkinga, który na przekór wszystkiemu znacznie przyspiesza po zdiagnozowaniu u niego stwardnienia zanikowego bocznego, gdy angażuje swój genialny umysł w odsłanianie tajemnic Wszechświata.

Książka Leonarda Mlodinowa, który jak nikt inny dotąd potrafi w przystępny sposób przedstawić nawet najbardziej skomplikowane koncepcje Hawkinga, to intymne, unikalne i inspirujące spojrzenie na życie i aktywność naukową jednego z największych umysłów naszych czasów, przepełnione wnikliwością, humorem i nigdy wcześniej nieopowiadanymi historiami.

„Stephen Hawking był wyjątkowym naukowcem i człowiekiem, a książka Leonarda Mlodinowa jest jedyną w swoim rodzaju okazją zapoznania się z jego życiem i pracą. To głęboko ludzkie spojrzenie na umysł, który sięgał krańców kosmosu".

Sean Carroll, autor bestsellera Nowa perspektywa. Pochodzenie życia, świadomości i Wszechświata

„Stephen Hawking był wyjątkowym naukowcem i człowiekiem, a książka Leonarda Mlodinowa jest jedyną w swoim rodzaju okazją zapoznania się z jego życiem i pracą. To głęboko ludzkie spojrzenie na umysł, który sięgał krańców kosmosu".

Sean Carroll, autor bestsellera Nowa perspektywa. Pochodzenie życia, świadomości i Wszechświata

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 0 min

Lektor: Leonard Mlodinow

Oceny
4,4 (20 ocen)
11
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grakaj22

Całkiem niezła

Bardzo chciałam ją przeczytać, ale mimo chęci i zapału nie dobrnelam do końca. Źle mi się ją czytało, znużyła mnie.
00

Popularność




Leonard Mlodinow Stephen Hawking. Opowieść o przyjaźni i fizyce Tytuł oryginału Stephen Hawking. A Memoir of Friendship and Physics ISBN Copyright © 2020 by Leonard MlodinowAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020 Epigraph photo: Alexei Mlodinow, 2005 Author-photo on endpaper: © Sanford Perliss Cover photograph: The Milky Way\Shutterstock Cover design by Kelly Blair Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Zofia Domańska Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Pamięci Stephena Hawkinga
1942-2018

Wprowadzenie

Moje ostateczne pożegnanie ze Stephenem odbyło się w kościele Great St. Mary, liczącej sobie pięćset lat świątyni w obrębie starego Cambridge. To było w marcu 2018 roku. Usiadłem w nawie, a gdy go wnoszono, byliśmy po raz ostatni przez chwilę blisko siebie. Czułem wyraźnie obecność Stephena, mimo że przede mną i innymi żałobnikami ukryty był w trumnie, która po siedemdziesięciu sześciu latach wreszcie osłoniła go przed niebezpieczeństwami i wyzwaniami świata fizycznego.

Stephen wierzył, że śmierć to koniec wszystkiego. My, ludzie, wznosimy budowle, tworzymy teorie i płodzimy potomstwo, które rzeka czasu niesie potem dalej. Ale sami w pewnym momencie przestajemy w tym uczestniczyć. W tej kwestii mam podobne zdanie jak Stephen, a jednak, gdy trumna znalazła się koło mnie, czułem, że on, mimo iż w tej drewnianej skrzyni, wciąż był z nami. Było w tym coś niesamowitego. Rozum podpowiadał mi, że czas egzystencji Stephena minął nieodwracalnie, podobnie jak to będzie ze mną za jakiś czas. Fizyka nauczyła mnie, że kiedyś nie tylko to, co kochamy, ale wszystko, co widzimy wokół siebie, będzie miało swój kres. Wiedziałem doskonale, że nawet dni naszej Ziemi, naszego Słońca i naszej Galaktyki są policzone, a potem pozostanie po nich tylko pył. Mimo to w myślach pozdrowiłem serdecznie mojego przyjaciela i złożyłem mu najlepsze życzenia na wiekuistą przyszłość.

Patrząc na pogodną twarz Stephena na okładce broszury z programem ceremonii pogrzebowej, pomyślałem o jego wewnętrznej sile, o szerokich uśmiechach, którymi wyrażał swoją wdzięczność, ale i o wzgardliwych grymasach dezaprobaty. Wspomniałem szczęśliwe czasy, kiedy oddawaliśmy się bez reszty temu, co było naszą wspólną pasją. Wróciłem pamięcią nie tylko do tych chwil, gdy rozprawialiśmy o pełnych wewnętrznego piękna ideach albo dowiadywałem się od niego czegoś nowego, ale i do tych frustrujących, kiedy próbowałem go o czymś przekonać, a on nie chciał ani trochę ustąpić.

Stephen był znany z tego, że wprowadzał twórczy ferment do świata fizyki i zajmująco go opisywał, pomimo wysokiego stopnia swojej niesprawności. Równie wielkim wyzwaniem dla osoby, która nie jest w stanie się poruszać, a zwłaszcza nie może mówić, jest utrzymywanie długotrwałych przyjaźni, nawiązywanie głębokich relacji i znajdowanie miłości. Stephen zdawał sobie sprawę, jak ważny jest ten aspekt życia, i także na tym polu odnosił sukcesy, co przekraczało racjonalne oczekiwania.

Niektóre z mów pogrzebowych wskazywały na paradoks, że Stephen, który nie wierzył w Boga, ma ceremonię pogrzebową w kościele. A dla mnie miało to sens, ponieważ pomimo żarliwego przekonania Stephena, że prawa nauki rządzą wszystkim, co się dzieje w naturze, był on człowiekiem głęboko uduchowionym. Tyle że wierzył w ducha ludzkiego, w to, że wszyscy ludzie mają emocjonalną i moralną siłę, która odróżnia nas od innych zwierząt i wyznacza naszą indywidualność. Pogląd, że ludzkie dusze nie są nadprzyrodzone, lecz stanowią wytwór naszych mózgów, nie umniejszał jego duchowego zaangażowania. Jak to możliwe? Dla Stephena, człowieka, który nie mógł ani mówić, ani się poruszać, sfera ducha była wszystkim, co miał.

„Upór to moja najlepsza cecha”, mawiał Stephen, a ja nie zaprzeczałem. Upór pozwalał mu zgłębiać koncepcje, które wydawały się prowadzić donikąd i którymi nikt nie chciał się zajmować. Ożywiał też jego ducha zamkniętego w bezwładnym ciele. Stephen żył wbrew prognozom wszystkich lekarzy, niemniej 14 marca 2018 roku jego gwiazda w końcu zgasła. Teraz zebraliśmy się tu wszyscy — jego rodzina, przyjaciele, opiekunki i współpracownicy — by się z nim pożegnać. Trzynaście lat starszy ode mnie, miał umrzeć dziesiątki lat wcześniej, do tego przez całe dorosłe życie co jakiś czas zapadał na potencjalnie śmiertelne dla niego zapalenie płuc. A ja i tak w głębi serca niezmiennie zakładałem, że będzie żył dłużej ode mnie.

* * *

Poznałem Stephena, gdy skontaktował się ze mną w 2003 roku i spytał, czy nie rozważyłbym napisania czegoś razem z nim. Czytał moje książki, Euclid’s Window o koncepcji zakrzywionej przestrzeni i Feynman’s Rainbow o moich spotkaniach z legendarnym fizykiem. Ujął go mój sposób pisania, ale i to, że również jestem fizykiem, a zatem potrafię zrozumieć, nad czym on pracuje. Byłem oszołomiony i bardzo mi to pochlebiło. W efekcie nie tylko napisaliśmy wspólnie dwie książki, ale staliśmy się też bliskimi przyjaciółmi.

Nasza pierwsza książka nosiła tytuł Jeszcze krótsza historia czasu. Nie było to nowe dzieło, lecz przeróbka słynnej Krótkiej historii czasu Stephena, gdyż zależało mu na tym, by uczynić oryginał bardziej zrozumiałym. Kip Thorne, fizyk teoretyczny z Caltechu i jeden z najbliższych przyjaciół Hawkinga, powiedział mi kiedyś, że im lepiej zna się fizykę, tym mniej się rozumie z Krótkiej historii czasu. Stephen ujął to trochę inaczej. „Wielu ją kupiło — powiedział — ale niewielu przeczytało”.

Jeszcze krótsza historia czasu wyszła drukiem w 2005 roku. Byłem wówczas wykładowcą Caltechu. Stephen mieszkał w Anglii, ale raz w roku przyjeżdżał do Caltechu na dwa do czterech tygodni. Te jego wizyty i nasza korespondencja e-mailowa wystarczyły, by opracować Jeszcze krótszą historię czasu. Podobnie jak Wszechświat w skorupce orzecha i inne książki Hawkinga była ona oparta na badaniach, które przeprowadził w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Po jej ukazaniu się postanowiliśmy wspólnie napisać Wielki projekt. Książka ta miała dotyczyć tego wszystkiego, czym się wówczas zajmował. Zaczynaliśmy od zera, przedstawiając nowatorskie koncepcje teoretyczne, o których on sam nigdy wcześniej nie pisał, a wiele z tych zagadnień miało dość abstrakcyjny charakter, jak równoległe wszechświaty, idea, że wszechświat mógł powstać ze stanu nicości, że prawa natury wydawały się dopasowane tak, by dopuszczały istnienie życia. Było jasne, że nasza współpraca będzie wyglądała inaczej. Potrzebowalibyśmy spędzać wiele czasu razem. Zacząłem więc dojeżdżać z Kalifornii, by pracować ze Stephenem w Cambridge. Kursowałem tak aż do ukończenia książki w 2010 roku.

Dużą część swojej kariery naukowej Stephen poświęcił na kontynuowanie tego, co zapoczątkował Einstein. W 1905 roku Einstein stworzył teorię, którą obecnie nazywamy szczególną teorią względności. Miał wtedy dwadzieścia pięć lat i zajmował się fizyką w czasie wolnym, pracując jednocześnie na etacie w urzędzie patentowym. Szczególna teoria względności odsłoniła wiele zaskakujących tajemnic świata fizyki: że wynik pomiaru odcinków odległości i czasu jest względny i zależny od obserwatora; że materia stanowi inną postać energii; że nic nie może się poruszać szybciej niż światło. Powstał jednak pewien problem — choć szczególna teoria względności nie odnosiła się bezpośrednio do grawitacji, postulowana przez nią górna granica możliwej prędkości była sprzeczna z teorią Newtona, w której siła grawitacji pomiędzy dwoma ciałami działa natychmiastowo, czyli z prędkością nieskończoną.

Einsteinowi ta sprzeczność nie dawała spokoju. Czy teoria względności wymaga modyfikacji? A może należy zrezygnować z teorii powszechnego ciążenia? Miało się okazać, że konieczne jest i to, i to. Zajmował się tym problemem przez dziesięć lat, gdy porzuciwszy urząd patentowy, rozwijał karierę akademicką w Bernie, Zurychu, Pradze i Berlinie. Ostatecznie w 1915 roku Einstein ukończył swą nową teorię, nazwaną ogólną teorią względności. Było to rozszerzenie szczególnej teorii względności uwzględniające wprost oddziaływania grawitacyjne.

Jedną z wielu różnic między ogólną teorią względności a teorią Newtona jest zakwestionowanie tezy Newtona, że grawitacja działa natychmiastowo na odległość. Według Einsteina oddziaływanie grawitacyjne przemieszcza się jak fala — analogicznie do fal świetlnych — i z prędkością światła, podlegając tym samym ograniczeniu prędkości przewidzianemu w szczególnej teorii względności. Paradoksalnie, choć uzyskanie zadowalającego opisu przenoszenia oddziaływania grawitacyjnego stanowiło główny bodziec rozwoju ogólnej teorii względności Einsteina, fale grawitacyjne były jednym z ostatnich zasadniczych jej aspektów, który został eksperymentalnie potwierdzony. Za swój „decydujący wkład” w ten eksperyment Kip Thorne został w 2017 roku współlaureatem Nagrody Nobla z fizyki.

Newton wyjaśnił, dlaczego planety krążą po orbitach, a upuszczone przedmioty spadają, wprowadzając siłę, którą nazwał grawitacją. Grawitacja przyciąga każdą materię do wszelkiej innej materii i powoduje, że trajektorie ciał materialnych odbiegają od ich „naturalnego ruchu”, który według jego teorii odbywa się po linii prostej. Einstein pokazał, że jest to obraz tylko przybliżony i istnieje głębsza prawda opisująca zjawisko grawitacji w całkowicie odmienny sposób.

Według Einsteina materia i energia nie oddziałują przyciągająco za pośrednictwem siły, lecz zakrzywiają przestrzeń, z kolei owo zakrzywienie przestrzeni determinuje ruch ciał materialnych i propagację energii. Materia działa na czasoprzestrzeń, a czasoprzestrzeń na materię. Właśnie to „sprzężenie zwrotne” sprawia, że ogólna teoria względności jest tak trudna od strony matematycznej. Na jej potrzeby Einstein musiał dobrze opanować mało wówczas znaną dziedzinę matematyki zwaną geometrią nieeuklidesową, czyli opis matematyczny przestrzeni zakrzywionej. W ciągu dziesięciu lat żmudnej pracy nad ogólną teorią względności Einstein postępował metodą prób i błędów, postulując rozmaite formy, jakie może przybrać teoria, obliczając konsekwencje takiej tymczasowej teorii i odrzucając kolejne pomysły.

Na co dzień teoria Newtona stanowi całkiem dobre przybliżenie, dlatego minęły wieki, zanim ktokolwiek dostrzegł jej mankamenty. Ale w odniesieniu do wysokich prędkości lub dużej gęstości materii/energii — a tym samym dużego natężenia pola grawitacyjnego — nie można na niej polegać.

Dzisiaj szczególna teoria względności stosowana jest w wielu dziedzinach fizyki, natomiast sytuacje, przy których rozpatrywaniu konieczne jest odwołanie się do ogólnej teorii względności, są nieliczne. Dwie najważniejsze dotyczą czarnych dziur i pochodzenia Wszechświata. Przez dziesiątki lat kwestie te wydawały się odległe i niemożliwe dla poznania empirycznego. Wczesny Wszechświat uważany był w przeszłości za zbyt odległy w czasie, by możliwe było jego efektywne badanie, a sam Einstein odrzucił ideę czarnych dziur, uważając je wyłącznie za matematyczne ciekawostki, a nie zjawisko realnie występujące w kosmosie. W konsekwencji przez pół wieku od ukazania się pracy Einsteina w 1915 roku idee te pozostawały niemal zapomniane, a ogólną teorię względności zepchnięto na dalszy plan, poza główny nurt nauki.

Opinie innych fizyków nie zraziły Stephena. Jego pierwsza książka, której był w istocie współautorem, Wielkoskalowa struktura czasoprzestrzeni, w dużej mierze dotyczyła zakrzywionej przestrzeni i jej matematycznego opisu. Przeczytałem znaczną część tej książki, będąc na studiach, i uznałem ją za bardzo ekscytującą, tak że chciałoby się przeczytać ją od deski do deski, choć jej stronic nie da się przewracać zbyt szybko. Przebrnięcie przez jedną może zająć godzinę, a nawet więcej.

Zarówno czarne dziury, jak i wczesny Wszechświat zafascynowały Stephena i uczynił on ich fizykę głównym obszarem swoich badań. Wczesne prace Hawkinga wywarły ogromny wpływ na innych i doprowadziły do wznowienia zainteresowania ogólną teorią względności. Potem jego odkrycia dotyczące związków pomiędzy teorią względności a mechaniką kwantową przyczyniły się do powstania nowej dziedziny zwanej obecnie grawitacją kwantową.

To właśnie tym ideom i zjawiskom Stephen poświęcił swoje życie. Wykazał, jak wielkie mają znaczenie, i nigdy nie przestał ich zgłębiać, dokonując nowych odkryć. Przez czterdzieści lat wytężonej pracy intelektualnej, zanim nie powziął myśli o napisaniu Wielkiego projektu, wierzył, że w końcu uda mu się odpowiedzieć na najtrudniejsze z pytań, które zadał sobie na początku swojej kariery naukowej: Jak zaczął się Wszechświat, dlaczego w ogóle cokolwiek istnieje i dlaczego prawa fizyki są takie, jakie są? Omówienie prób jego odpowiedzi było właśnie naszym zamiarem przy pisaniu Wielkiego projektu.

Współpraca nad zagadnieniem, które jest obopólną pasją, prowadzi do wspólnoty umysłów. Jeśli dopisze szczęście, powstaje również wspólnota serc. Stephen i ja zostaliśmy przyjaciółmi. To, co początkowo miało charakter współpracy intelektualnej, połączyło nas obu jako ludzi. Byłem zaskoczony, choć nie powinienem, ponieważ Stephen nie tylko odkrywał tajemnice wszechświata, ale też pragnął się nimi z kimś podzielić.

W dzieciństwie Stephen był tyranizowany przez innych chłopców. „Był taki mały i wyglądał jak małpa”, powiedział jego kolega ze szkoły średniej. Jako dorosły został uwięziony w dysfunkcyjnej klatce swego ciała. Ale ze szkolnymi prześladowcami walczył humorem, a z paraliżem — wewnętrzną siłą. Każdy, kto bliżej poznał Stephena, był pod wrażeniem jego silnego charakteru oraz przenikliwości naukowej. Na dalszych stronicach tej książki opowiem o mojej pracy ze Stephenem i naszej przyjaźni. Mam nadzieję, że uda mi się wyjaśnić, co czyniło go wyjątkowym, zarówno jako fizyka, jak i jako człowieka. Jaki był naprawdę? Jak radził sobie z chorobą i jak niepełnosprawność wpływała na jego myślenie? Co wyróżniało podejście Stephena do życia i do nauki? Co go inspirowało i skąd brał swoje idee? Co było jego głównym osiągnięciem naukowym i jakie ma to znaczenie dla całej fizyki? I w końcu, czym tak naprawdę zajmują się fizycy teoretyczni, jak to robią i dlaczego? Wspólna praca nad Wielkim projektem pozwoliła mi nie tylko pochylić się raz jeszcze nad tymi wszystkimi pytaniami, ale także zastanowić się nad kwestiami, co do których miałem wcześniej wyrobioną opinię. Moim celem, gdy wspominam czas spędzony ze Stephenem i przytaczam niektóre z najważniejszych momentów jego życia, jest podzielenie się w wami tym, czego się nauczyłem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział 1

zwykle tego nie robię, ale gdy po raz pierwszy przyjechałem do Cambridge latem 2006 roku, gapiłem się na wszystko. Stephen miał sześćdziesiąt cztery lata i chociaż wiele szczegółów z jego życia nie zgadzało się z tymi przedstawionymi w jego filmowej biografii, to, co zobaczyłem w Cambridge, wydało mi się bliskie temu, co widziałem w innym filmie — mam na myśli cykl o Harrym Potterze. Cambridge było Hogwartem. Dalsze dzielnice miasta prawdopodobnie mają mniej uroku i historycznej patyny, ale rzadko wychodziłem poza „stare Cambridge”, tę gęstwinę brukowanych ulic oraz budynków, które wznoszą się w pozornie przypadkowych miejscach. To tu właśnie pomiędzy średniowiecznymi kościołami i cmentarzami znajduje się główna część uniwersytetu z wysokimi murami wzniesionymi przed wiekami w celu odizolowania studentów od mieszkańców miasta, z wąskimi chodnikami i niemal równie wąskimi uliczkami o ceglanej nawierzchni biegnącymi bezładnie niczym rozrzucone nitki makaronu linguine.

Nieplanowany i nieregularny układ miasta staje się zrozumiały, gdy uświadomimy sobie, że uniwersytet został założony osiemset lat temu, wieki przed wynalezieniem przez René Descartes’a jego eleganckich współrzędnych prostokątnych. Wszakże „stary” jest określeniem względnym — w rzeczy samej ludzie zamieszkiwali okolice Cambridge od czasów prehistorycznych. Obecnie uniwersytet składa się z trzydziesu jeden półautonomicznych kolegiów, a miasto liczy ponad sto tysięcy mieszkańców.

Choć Cambridge wydało mi się Hogwartem, zachodziła między tymi uczelniami zasadnicza różnica. Magia Cambridge istniała naprawdę. Znajdował się tutaj dziedziniec, na którym Newton tupał nogą, by zmierzyć czas echa w celu wyznaczenia prędkości dźwięku; laboratorium zbudowane przez Jamesa Clerka Maxwella, który wyjaśnił zjawiska elektryczności i magnetyzmu, i gdzie J.J. Thomson dokonał odkrycia elektronu; bar, w którym Watson i Crick pili piwo i rozprawiali o genetyce; budynek, w którym Ernest Rutherford — człowiek, który rozwiązał tajemnicę budowy atomu — przeprowadzał swoje eksperymenty.

W Cambridge słusznie szczycą się tradycją nauk przyrodniczych i nazywają humanistyczny Oksford „tamtą inną uczelnią”. Dziekan wydziału Stephena opowiadał mi, że gdy — podobnie jak Stephen — był studentem studiów licencjackich w Oksfordzie, profesorowie wymagali od niego pisania esejów na tematy naukowe, zamiast zadawać problemy do rozwiązania. Przyznał, że próbował przydzielać eseje w Cambridge, ale nie dostał od swoich studentów żadnego. Byli to nieprzejednani pasjonaci nauk przyrodniczych i jeśli pisana im była Nagroda Nobla, to z całą pewnością nie z literatury.

Podczas moich wizyt Stephen zakwaterował mnie w college’u Gonville & Caius, z którym był związany, mieszczącym się w pochodzących z XIV wieku budynkach w obrębie starego Cambridge. Pierwszego dnia mojej pierwszej wizyty postanowiłem pójść stąd pieszo do gabinetu Stephena. Zajęło mi to tylko dwadzieścia minut, ale słońce przygrzewało mocno, a ja nie byłem przyzwyczajony do tak wysokiej wilgotności. Stephen zawsze doceniał południowokalifornijskie zimy w Caltechu. Rzadziej zapadał tam na zapalenie płuc i mówił mi, że nienawidzi mroźnych zim w Cambridge. Teraz zdałem sobie sprawę, że latem w Cambridge też trudno wytrzymać. Mieszkańcy Wielkiej Brytanii nieustannie narzekają na pogodę. Nie bez powodu.

Gdy dotarłem do Centrum Nauk Matematycznych, w którym Stephen miał swój gabinet, chciałem jak najszybciej wejść do środka. Ale trudno było znaleźć właściwy budynek. Centrum składa się z siedmiu pawilonów ustawionych w kształcie paraboli. Wykonane z cegły, metalu i kamienia miały olbrzymie okna i futurystyczny wygląd japońskiej świątyni. Podobały mi się te okna, a było ich mnóstwo. Cały ten kompleks zdobył kilka nagród za projekt architektoniczny, ale mnie zdecydowanie brakowało w nim jednego elementu — strzałek z napisem „Tędy do Stephena Hawkinga”.

Pawilon Hawkinga sąsiadował ze starszym budynkiem zwanym Instytutem Isaaca Newtona. Nazwisko Newtona pojawiało się bardzo często w związku ze Stephenem. Ludzie nawet przyrównywali go do Newtona. Było to cokolwiek ironiczne, bo sam Stephen nie poważał go jako człowieka. Newton zwykł kłócić się o drobiazgi, był podstępny i mściwy, wykorzystując swoją pozycję i władzę. Odmawiał potwierdzenia udziału innych w którymkolwiek ze swoich odkryć, a nawet przyznania, że inspirował się czyimiś ideami, a do tego był kompletnie pozbawiony poczucia humoru. Krewny, który przez pięć lat był jego asystentem, tylko raz widział Newtona śmiejącego się, kiedy ktoś zapytał go, po co miałby studiować Euklidesa. Przeczytałem kilka biografii tego człowieka i chociaż miały one różne tytuły, do każdej pasowałby jeden — „Isaac Newton: Co za dupek”.

Być może ważniejsze od oceny charakteru Newtona jest to, że w szkole średniej Stephena nudziła fizyka newtonowska. Tym, co ekscytuje naukowca, jest odkrycie — pokazanie zjawiska, którego nikt dotąd nie widział, bądź wyjaśnienie czegoś, co wcześniej było niezrozumiałe. Ale ponieważ prawa Newtona opisują świat, z jakim mamy do czynienia na co dzień, i są znane od dawna, na lekcjach fizyki nie było żadnych niespodzianek. W szkole średniej nauczyciele używają praw Newtona do opisu ruchu wahadła lub przewidywania, co się stanie, gdy zderzą się dwie kule bilardowe. Dla Stephena miało to jednoznaczną wymowę — ludzie normalni grają w bilard dla rozrywki, podczas gdy fizycy opisują go równaniami. Dlatego też na tym wczesnym etapie edukacji Stephen nie miał cierpliwości do fizyki. Bardziej interesowała go chemia. Tu przynajmniej coś od czasu do czasu wybuchało.

W pawilonie Stephena w Centrum Nauk Matematycznych mieścił się Wydział Matematyki Stosowanej i Fizyki Teoretycznej, czyli DAMTP (Department of Applied Mathematics and Theoretical Physics), jak go powszechnie tkliwie nazywano, wymawiając akronim, jak gdyby P było nieme. DAMTP słynął na całym świecie jako wydział uniwersytecki, na którym pracował Stephen Hawking.

W budynku Stephena były tylko trzy kondygnacje, a klatka schodowa wiła się wokół szybu windy. Wszedłem po schodach na pierwsze piętro. Budynek był przystosowany dla osób na wózkach inwalidzkich. Stephena bardzo irytowało, gdy gdzieś nie było takiego udogodnienia. To była kolejna rzecz, która usposobiła go życzliwie do Caltechu — gdy w 1974 roku zgodził się spędzić tam rok, uczelnia zadbała o to, by cały kampus był dostępny dla niepełnosprawnych, co nie było wymagane w Stanach Zjednoczonych przed uchwaleniem Americans with Disabilities Act w 1990 roku.

Po wejściu na szczyt schodów skręciłem w lewo i znalazłem się przed gabinetem Stephena. Drzwi były zamknięte. Zastanawiałem się, co to znaczy. Czułem się nieco zbity z tropu, tym bardziej że po raz pierwszy byłem na jego terenie. Gdy tak stałem przed drzwiami, wyszła mi na spotkanie straż pałacowa. Miała na imię Judith. Gabinet Stephena był narożny, a jej znajdował się tuż obok. Swą potężną postacią zagrodziła mi drogę.

Judith wzbudzała respekt. Wyglądała na pięćdziesiąt lat, była masywnie zbudowana i miała pasującą do jej fizjonomii osobowość. Za młodu pracowała cztery lata na Fidżi, stosując pionierską terapię sztuką jako alternatywę wobec elektrowstrząsów dla psychicznie chorych, którzy popełnili zbrodnię. Jeden z przydzielonych jej tam pacjentów odciął głowę swojemu ojcu. W ciągu kilku tygodni doprowadziła do tego, że kredkami rysował palmy. Skoro była w stanie sobie z nim poradzić, mogła bez trudu poradzić sobie ze mną.

— To ty jesteś Leonard? — zapytała tubalnym głosem.

Skinąłem głową.

— Miło cię poznać — powiedziała. — To potrwa tylko kilka minut. Stephen jest na kanapie.

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzie czasami w taki sposób formułują swoje wypowiedzi, choć nie mają żadnych podstaw, by przypuszczać, że się domyślę, o co chodzi. „Stephen jest na kanapie”. Cóż to miało znaczyć? Ja kładę się na kanapę, żeby się zdrzemnąć lub obejrzeć film. Nie sądziłem, by tutaj w grę wchodziło coś podobnego. Ale czułem, że niegrzecznie byłoby się dopytywać, więc tylko przytaknąłem, jak gdyby to było zupełnie normalne kazać komuś czekać, bo sławny uczony jest na kanapie.

Chociaż nie spotkaliśmy się wcześniej, wymieniliśmy z Judith sporo e-maili i wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. Wiedziałem, że była osobą, z którą muszę się liczyć. Gdy ktoś prosił o spotkanie ze Stephenem, ona ustalała, kiedy się ono odbędzie. Gdy ktoś dzwonił, ona odbierała telefon i podawała mu słuchawkę (albo i nie). Gdy ktoś do niego napisał, ona decydowała, czy w ogóle pokazać mu list, a jeśli był ważny, to mu go czytała. Jedyny znany mi przypadek, że ktoś ją poskromił, miał miejsce podczas pobytu Stephena w RPA. Udał się on wówczas z wizytą do Nelsona Mandeli, którego bardzo podziwiał. Mandela miał wtedy około dziewięćdziesięciu lat. Był kompletnie nieobeznany z techniką i z jakiegoś względu przerażało go, że komputer Stephena mówił za niego. Poza tym nie czuł się dobrze. Zdrowie mu nie dopisywało. „On już należy trochę do historii”, opisał go Stephen, co było nieco paradoksalne, bo Stephen też miał zły dzień i niewiele brakowało, by w ogóle nie dotarł na czas. Jednak Judith, która wchodziła w skład orszaku podczas tej podróży, bardzo zależało na spotkaniu z Mandelą, więc dopilnowała, aby Stephen pojechał, i dołączyła do niego oraz jego opiekunki. Ale Mandela miał własną Judith, kobietę o imieniu Zelda, i kiedy Stephen z opiekunką zostali wprowadzeni do pokoju, gdzie miało się odbyć spotkanie, Zelda zastąpiła drogę Judith. Zbyt duży tłum dla starca, zdecydowała kategorycznie i jej nie wpuściła. I tak Zelda „zjudithowała” Judith.

Moja matka mawiała: „Dla chcącego nic trudnego”. Miała wiele rozmaitych powiedzonek, ale to akurat było sensowne. W istocie każdy system bezpieczeństwa ma swoje słabe punkty i tak było również tutaj. System ochrony Stephena miał „tylne drzwi”. Można było pominąć Judith i skontaktować się bezpośrednio ze Stephenem, jeśli znało się adres e-mail, który podał przyjaciołom. Problem polegał na tym, że najczęściej nie odpisywał. Nawet Kip, który był wielkim przyjacielem Stephena, powiedział mi, że Stephen odpowiadał jedynie na połowę e-maili. Brak odpowiedzi nie oznaczał, że nie przeczytał wiadomości — ale tego nigdy się nie wiedziało. Jeśli przeczytał, to jego odpowiedź zależała nie od tego, jak dana sprawa była ważna dla ciebie, ale od tego, jak ważna była dla niego. Komunikując się w tempie sześciu słów na minutę, musiał być wybredny w udzielaniu odpowiedzi.

Judith mogła pomóc w kontakcie, jeśli było się z nią w dobrych układach. Wystarczyło forwardować e-maila lub wysłać do niej kopię, a ona go drukowała, a potem szła do Stephena i czytała mu. Jeśli zwlekał z odpowiedzią, to go ponaglała. Gdy chciało się z nim porozmawiać, należało dzwonić do niej, a ona przełączała rozmowę na głośnik stojący na jego biurku. Gdy natomiast dochodziła do wniosku, że Stephen ma lepsze rzeczy do roboty niż rozmowa z daną osobą, okazywał się dziwnie niedostępny przy każdej próbie nawiązania kontaktu.

Po kilku minutach pogawędki Judith odebrała telefon i poleciła, żebym poczekał w jej biurze, podczas gdy ona poszła do Stephena. Po chwili wróciła i poprosiła mnie do środka. Jego drzwi stały teraz przede mną otworem.

Judith wprowadziła mnie do pokoju. Stephen siedział na swoim słynnym wózku inwalidzkim za swoim równie słynnym biurkiem i patrzył w dół na ekran komputera. Twarz miał młodą jak na swój wiek. Ubrany był w niebieską koszulę, z jednym czy dwoma rozpiętymi górnymi guzikami, co odsłaniało przetokę — otwór u dołu szyi, przez który oddychał. Przypominała ciemnoczerwoną plamę krwi wielkości dziesięciocentówki. Był bardzo szczupły, a koszula i szare spodnie od garnituru zwisały na nim luźno. Stephen był w stanie poruszać jedynie mięśniami twarzy, gdyż wszystkie inne uległy atrofii. Całe ciało miał wiotkie, co uwidaczniało się w jego postawie. Głowa znajdowała się nienaturalnie nisko między ramionami, jak gdyby się zapadła, i była lekko przechylona na bok. W telewizji to wszystko tworzyło jego osobliwy wygląd, ale widziane z bliska było krępujące, i chociaż wcześniej pracowałem z nim w Caltechu, wciąż jeszcze do tego nie przywykłem. Tak czy owak, on był ikoną, a ja czułem się trochę onieśmielony. Kimże byłem, że zasłużyłem na czas, który mieliśmy razem spędzić, i zmianę jego rozkładu zajęć przez tydzień lub więcej z racji mojej wizyty?

— Cześć, Stephen — powiedziałem, chociaż nie spojrzał na mnie. — Miło cię widzieć. Wspaniale jest tu być. Kocham Cambridge!

Nadal nie podnosił wzroku. Odczekałem minutę. Zrobiło się niezręcznie. Zatem, aby przerwać ciszę, dodałem:

— Jestem podekscytowany, że wreszcie zabieramy się do tej książki.

Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, natychmiast ich pożałowałem. Uznałem je za banalne, a i tak nie zdołały one wypełnić ciszy. Zresztą, formalnie rzecz biorąc, nie była to do końca prawda. Włożyliśmy już w nią trochę pracy w ciągu ostatnich paru wizyt Stephena w Caltechu. Niemniej wszystko, co na razie zrobiliśmy, to przedyskutowanie kształtu książki. Tak naprawdę jeszcze niczego nie napisaliśmy.

Próbowałem wymyślić, co by innego powiedzieć. Coś mądrzejszego. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. W końcu zauważyłem, że Stephen poruszył policzkiem. Tak właśnie wystukiwał słowa. W jego okularach zainstalowano czujnik, który wykrywał te drgnięcia i transformował je na kliknięcia myszką, co pozwalało mu wybierać litery, słowa lub całe frazy z listy, w miarę jak kursor przemieszczał się po ekranie. Przypominało to grę komputerową. Skoro tworzył słowa, pomyślałem, to ma zamiar odpowiedzieć na moje niezręczne zagadywanie i wybawić mnie z opresji. Po chwili komputerowy głos Stephena w końcu przemówił. Ale wypowiedział zaledwie jedno słowo:

— Banan.

Szarpnęło mną. Oto przeleciałem sześć tysięcy mil i pojawiłem się kilka dni wcześniej, by być w jak najlepszej formie w czasie naszego spotkania, a tymczasem jego jedyna reakcja to „banan”? Co to znaczy, gdy ktoś odpowiada na powitanie nazwą owocu? Zacząłem się nad tym zastanawiać. Ale wtedy Sandi, jego opiekunka, poderwała się z kanapy, na której siedziała, podczytując jakiś romans.

— Banana i kiwi? — zapytała.

Stephen podniósł brwi, co oznaczało „tak”.

— A herbata?

Ponownie zasygnalizował potwierdzenie.

Gdy Sandi podeszła do kuchenki za jego plecami, Stephen nareszcie spojrzał na mnie. Nasze oczy spotkały się. O dziwo, teraz nie musiał używać słów. W jego wzroku odczytałem serdeczność i szczęście, co mnie całkowicie rozbroiło. Teraz czułem się winny, że okazałem się tak niecierpliwy. Zaczął wystukiwać litery. Po minucie padły w końcu słowa, na które czekałem.

— Witaj w DAMTP — rozległ się jego głos.

Zdawałem sobie sprawę, że nie będziemy tracić czasu na kurtuazyjne rozmowy, i nie miałem z tym problemu. Naprawdę się cieszyłem, że będziemy mogli przystąpić do pracy. Ale właśnie w tym momencie do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Był to jeden z profesorów z Cambridge, średnio znany kosmolog. Poznałem go, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. On sam się przedstawił, bo Stephenowi oczywiście szkoda było na to energii.

— Chcę z tobą porozmawiać o Danielu — zwrócił się do Stephena, ignorując moją obecność. — Masz chwilkę?

W ciągu następnych lat niezmiennie mnie to irytowało. Ludzie wpadali nieoczekiwanie i przerywali naszą pracę ze słowami: „Ja tylko na chwilę”. Ale szybko się przekonałem, że owa chwila to eufemistyczne określenie niekiedy bardzo długiego czasu. Gdy tylko współpracownicy Stephena dostali się do niego, rozmawiali z nim bez końca. Jemu te przerwy nigdy nie przeszkadzały, w przeciwieństwie do mnie.

Stephen uniósł potwierdzająco brwi, co oznaczało, że muszę poczekać. Rozmowa początkowo była nawet interesująca. Wyglądało na to, że stypendium Daniela dobiegło końca, a on jeszcze nie ukończył swojej pracy doktorskiej. Ale pracował pilnie i dobrze zaczął. Czy wydział nie mógłby wyłożyć nieco gotówki, by go wesprzeć, dopóki nie skończy? Stephen jako szef „grupy ogólnej teorii względności” odpowiadał za przyznawanie studentom i młodym postdocom pewnych środków finansowych na utrzymanie, podróże i inne potrzeby.

Po kilku minutach przestałem przysłuchiwać się rozmowie i rozejrzałem się po pokoju. Gabinet miał kształt prostokąta, a na jednej z dłuższych ścian były drzwi. Na przeciwległej ścianie znajdowały się okna. Dawały dużo światła i roztaczał się z nich ładny widok na futurystyczny kompleks.

Biurko Stephena stało po lewej stronie od wejścia, prostopadle do okien. Po prawej była kanapa z oparciem przysuniętym do nich. Za Stephenem znajdowała się kuchenka — blat z umywalką i czajnikiem elektrycznym — oraz ściana z półkami na książki. Na prawo i lewo od drzwi wisiały tablice pokryte równaniami zapisywanymi przez jego licznych uczniów i współpracowników. Było tam też zmontowane w Photoshopie zdjęcie Stephena z Marilyn Monroe, na punkcie której w młodości miał osobliwą obsesję.

Gabinet był duży jak na standardy uniwersyteckie, mniejszy tylko od gabinetu dziekana. Bywałem w gabinetach kadry zarządzającej w sferach biznesowych i w Hollywood. Miało się tam świadomość jeszcze przed wejściem, że zajmuje je ktoś bardzo wpływowy. Jednak w fizyce nie chodzi o wielkie pieniądze, stąd gabinetowi Stephena daleko było do aż takiej okazałości. Gdyby Stephen był szychą o porównywalnej sławie w świecie korporacji, ten gabinet zmieściłby się w jego prywatnej łazience.

Rozmowa dobiegała końca. Podsumowując swoje wywody, profesor zapytał Stephena, czy nie zatwierdziłby 6000 funtów dla tego doktoranta. Stephen wystukał swoją decyzję: „3000”. Profesor podziękował i wyszedł. Takie sprawy, jak się okazało, były na porządku dziennym, a Stephen za każdym razem udzielał zgody, ponieważ miał wiele zrozumienia dla swoich uczniów. Zawsze jednak zmniejszał kwotę o połowę, nie chcąc uchodzić za osobę, którą łatwo na cokolwiek naciągnąć. Mimo to i tak dawał się naciągać.

— On jest bardzo podatny na manipulacje — mówiła mi Judith. — Wszyscy doskonale wiedzą, że zmniejsza kwotę o połowę, więc wnioskują o podwójną. To jest doprawdy dziwna gra uprawiana przez dziwnych ludzi. Nie mam tu nic złego na myśli.

Zanim profesor wyłożył do końca sprawę, z którą przyszedł, Sandi zdążyła już obrać, rozgnieść i wymieszać razem banana i kiwi oraz zaparzyć dzbanek herbaty. Poszedłem posiedzieć na kanapie przez następne dziesięć minut, podczas gdy ona karmiła Stephena łyżką stołową. Łyżka była bardzo duża i idealnie nadawała się do tego celu. Pewnego dnia jedna z jego opiekunek zobaczyła ją w miejscowej restauracji, włożyła ukradkiem do torebki i wyniosła. Teraz łyżka była używana przy każdym posiłku.

Kanapa, owa sławetna kanapa, miała pokrycie z jasnopomarańczowej skóry i była całkiem wygodna. Później dowiedziałem się, że to na nią Stephen był przenoszony przez dyżurną opiekunkę i Sama Blackburna, jego asystenta komputerowo-elektronicznego, gdy potrzebował się załatwić. To właśnie oznaczało, że „jest na kanapie”. Nie ukrywam, że siedząc na niej, czułem się trochę nieswojo.

Stephenowi pobyt na kanapie zajmował sporo czasu i tylko wtedy drzwi do jego gabinetu były zamknięte. Potem bywał zmęczony, więc często prosił o herbatę lub rozgniecionego banana, albo o jedno i drugie — tak jak teraz.

Zastanawiałem się, jak Stephen odbiera to, że zawsze jest przy nim opiekunka, nawet w tak intymnej sytuacji. Zastanawiałem się, jak to jest potrzebować innych do codziennych czynności i otworzyć się na ich pomoc, tak jak to z konieczności było jego udziałem. Spojrzałem na niego — już prawie kończył posiłek. Kawałki banana i strużka herbaty spływały mu po podbródku. Sandi wytarła je serwetką. Pogodzić się z taką pomocą było czymś, co stało się dla niego koniecznością wiele lat temu, ale nie dawał po sobie poznać, że jest mu z tym źle. Wręcz przeciwnie, wydawał się odczuwać satysfakcję, że znalazł ludzi, bez których nie mógł się obejść.

My, fizycy, badamy, jak systemy fizyczne zmieniają się z upływem czasu, ale w naszym życiu nie mamy możliwości, by przewidzieć, co nam się przydarzy. Moja matka mawiała: „Nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro”. Ona sama ocalała z holokaustu, co wpoiło jej nieodparte przeświadczenie, że katastrofa może się czaić tuż za rogiem. Wniosek, jaki Stephen wyciągał ze swej własnej historii, był zupełnie inny. Otóż niezależnie od tego, jak fatalne rozdanie kart przypadło nam w życiu, da się coś z tym zrobić. Choroba dopadła go wcześnie, ale choć jego stan powoli się pogarszał, życie Stephena nie traciło na intensywności. Wręcz przeciwnie — stawało się coraz pełniejsze. Gdy zdarzało się, że przyszedłem do pracy czymś zniechęcony, widok Stephena zawsze napawał mnie otuchą i pozwalał zobaczyć te moje stosunkowo drobne problemy we właściwej perspektywie.

Podczas wizyt Stephena w Caltechu opracowaliśmy szczegółowy „konspekt” odnośnie do treści każdego z rozdziałów, czyli stworzyliśmy wielki projekt Wielkiego projektu. Krótka historia czasu przedstawiała w ogólnym zarysie to, co wiadomo nam było w latach osiemdziesiątych XX wieku o początku i ewolucji Wszechświata, i próbowała udzielić odpowiedzi na fundamentalne pytanie: „Jak zaczął się Wszechświat?”. Wielki projekt miał stanowić jej naturalną kontynuację, aktualizując tę odpowiedź, a także poruszając kwestie, dlaczego Wszechświat w ogóle istnieje — czy potrzebuje stwórcy — oraz dlaczego prawa natury są takie, jakie są, a nie inne.

W konspekcie naszej przyszłej książki nakreśliliśmy strukturę narracji, mającej wyjaśnić te kwestie. Wzięliśmy pod uwagę wyniki najnowszych badań Stephena oraz tło naukowe potrzebne do oceny ich znaczenia i przetworzyliśmy to na listę podtematów. Następnie zdecydowaliśmy, co każdy z nas napisze. Rozdział po rozdziale uzgodniliśmy sekcje, którymi się zajmiemy. Obraną przez nas strategią było tworzenie wstępnych wersji na przypisany temat i przesyłanie ich sobie za pomocą poczty elektronicznej, a potem spotykanie się w Cambridge lub w Caltechu w celu omówienia swoich tekstów. Następnie każdy z nas dokonywał odpowiednich poprawek i cały cykl powtarzał się od początku.

Niektóre fragmenty przesłanych mi przez Stephena tekstów były dla mnie niejasne i aby się zorientować, o co chodzi, musiałem ponownie zajrzeć do jego oryginalnych artykułów, aby to ustalić. W odróżnieniu od uległości, jaką Stephen wykazywał podczas pracy nad Jeszcze krótszą historią czasu, tym razem gotów był spierać się o każdy drobiazg, nawet najmniej istotny. To był powolny proces, przypominający sytuację, gdy mrówki przenoszą kawałki liści na drugą stronę drogi, by założyć hodowlę grzybów. Ostatecznie tych zmian i poprawek było tyle, że trudno byłoby jednoznacznie przypisać autorstwo konkretnych fragmentów jednemu z nas.

Moja obecna wizyta była pierwszą z tych sesji wzajemnej krytyki. Rozmawiając ze Stephenem tutaj, w Anglii, miałem poczucie, że amerykański akcent jego komputerowego głosu jest cokolwiek nie na miejscu. On urodził się w Anglii, a jego głos pochodził z Kansas.

Gorące powietrze z zewnątrz wdzierało się do środka. Miałem już serdecznie dość ocierania potu z czoła, ale Stephenowi upał musiał doskwierać jeszcze bardziej. Dostrzegłem kroplę potu tuż pod linią jego wilgotnych, zmierzwionych włosów. Po chwili zaczęła powoli spływać po twarzy, zatrzymując się prowokująco od czasu do czasu. Wyobraziłem sobie, jak bardzo go to musi łaskotać. Mnie wystarczał szybki ruch papierową chusteczką, by zarówno zetrzeć kroplę, jak i podrapać się w tym miejscu. Ale kiedy nie można się ruszyć, jest się skazanym na wytrzymywanie tego ledwo wyczuwalnego, ale nieubłaganego mrowienia, w miarę jak kropla podąża swoją newtonowską trajektorią, niczym podczas chińskiej tortury wodnej. Sandi najwyraźniej niczego nie zauważyła. Spoglądała na niego od czasu do czasu, ale dalej pochłonięta była lekturą.

Chciałem zadać Stephenowi pytanie, dlaczego nie ma u niego klimatyzacji, ale uznałem, że nie warto tracić czasu na czekanie na odpowiedź. Wobec tego zapytałem o to Sandi. Odpowiedziała mi szybkimi, urywanymi zdaniami, z których rozumiałem nie więcej niż połowę ze względu na jej silny akcent cockney. Sens tego, co usłyszałem, był mniej więcej taki, że budynek wyposażono wprawdzie w jakiś system kontroli środowiska, ale był on fatalny. Robił rzeczy niepożądane, na przykład opuszczał samoczynnie rolety okienne o siedemnastej każdego dnia, niezależnie od tego, czy się tego chciało, czy nie, ale nie robił tego, co było potrzebne, czyli chłodzenie powietrza. Kilka lat później Sam po kryjomu zmodyfikował ten system, umieszczając w nim przełącznik, którym można było opuszczać i podnosić rolety. Sam często wymyślał sposoby obejścia różnych problemów technicznych. Dla mnie najważniejsze było, że zawsze mogłem na niego liczyć, zwłaszcza jeśli chodziło o rozkład dnia Stephena. Ale na upały Sam nie potrafił nic poradzić.

Stephen zwracał się oficjalnie o zakup osobnego klimatyzatora albo przynajmniej pozwolenie na zamontowanie własnego, ale administracja nie wyraziła zgody. Nikt inny, powiedzieli, nie ma osobnej klimatyzacji, więc dlaczego mieliby zrobić wyjątek. Właśnie, dlaczego? Może dlatego, że Stephen przyniósł uniwersytetowi więcej sławy i publicznej uwagi niż reszta kadry wydziału fizyki razem wzięta? Może dlatego, że tylko dzięki jego działaniom fundraisingowym uniwersytet mógł zbudować Centrum Nauk Matematycznych? Albo dlatego, że jest człowiekiem SPARALIŻOWANYM. Ale biurokraci nie postrzegali tego w ten sposób. Koledzy fizycy mogli go ubóstwiać, ale koteria, która rządziła wydziałem, nigdy nie była do niego dobrze usposobiona. W oczach kadry nauczającej wydziałów uniwersyteckich członkowie administracji najczęściej troszczą wyłącznie o kwestie prawne, budżety i pozyskiwanie środków; w oczach administracji kadrze wydziału zależy tylko na własnych badaniach i niekiedy na własnych studentach. To zazwyczaj rodzi konflikty między tymi dwiema grupami. Oczekiwałem, że w odniesieniu do Stephena dojdzie do przełamania tego schematu, ale się myliłem.

Z jednej strony Stephen mógłby próbować pójść drogą, którą ostatecznie zastosowano w kwestii żaluzji, i rozwiązać problem we własnym zakresie. Ale w przeciwieństwie do przełącznika żaluzji klimatyzator byłby niemożliwy do ukrycia. Z drugiej strony w Cambridge było tak, że często mówiono ludziom, że nie mogą czegoś mieć, albo czegoś zrobić, ale jeśli to sami zdobyli lub zrobili, administracja nie oponowała. Jednak Stephen nie nalegał na to, by zamontowano mu klimatyzację. Sądzę, że w głębi ducha podzielał stanowisko administracji — skoro inni czegoś nie mieli, on też nie powinien.

Sandi oznajmiła, że musi iść do toalety, używając słowa „loo”. Chociaż my, Amerykanie, mamy własne potoczne określenia na toaletę, loo zabrzmiało w moich uszach cokolwiek osobliwie. Słownik oksfordzki spekuluje, że może ono pochodzić od „Waterloo”, marki handlowej żelaznych cystern sprzed mniej więcej stu lat. Niezależnie od tego, czy faktycznie tak było, Sandi skierowała tam swoje kroki. Opiekunkom Stephena surowo przykazywano, by nigdy nie zostawiały go samego, zatem Sandi normalnie powiadomiłaby Judith, która na ten krótki czas przejęłaby pieczę nad Stephenem. Ale na miejscu byłem ja, więc Sandi mnie powierzyła to zadanie.

— Po prostu wezwij Judith, gdyby był jakiś problem — powiedziała. — Będę za chwilę.

Wróciłem do rozmowy ze Stephenem, ale nie mogłem oderwać wzroku od spływającego po jego twarzy potu. Patrzyłem, jak krople zbierają się na brodzie, a następnie odrywają się i spadają. Do diabła z tym, pomyślałem.

— Czy mogę otrzeć ci czoło? — spytałem.

Stephen uniósł brwi, co oznaczało „tak”. Unoszenia brwi, jednego z niewielu ruchów mięśni, do których był zdolny, używał do wielu celów: by odpowiedzieć „tak” na czyjeś pytanie, by wskazać, że chce tego, co mu się proponuje, by za coś podziękować. Natomiast do powiedzenia „nie” lub wyrażenia niezadowolenia używał przeraźliwego grymasu.

Wziąłem chusteczkę higieniczną, sięgnąłem ręką i delikatnie przetarłem mu twarz. Podniósł brwi w podzięce. Skoro mu się to podobało, postanowiłem zrobić to powtórnie. Gdy moja ręka zbliżała się do jego twarzy, oczy Stephena wydawały się migać ostrzegawczo „uważaj”. W życiu otrzymuję mnóstwo takich sygnałów, ale zazwyczaj albo je przeoczę, albo zauważę zbyt późno. I tak było tym razem. Okazało się, że moja ręka poruszała się trochę za szybko i wylądowała na jego twarzy zbyt energicznie. Głowa Stephena, wiotko jak u szmacianej lalki, przechyliła się i opadła w stronę ramienia, by ostatecznie zatrzymać się na klatce piersiowej w pozycji, na którą przykro było patrzeć.

Usta wykrzywiły mu się w grymasie. Ogarnęło mnie przerażenie. Co robić? Czy mam prawo go dotknąć? Wyciągnąłem rękę i tak delikatnie, jak tylko potrafiłem, uniosłem jego głowę. Czoło i włosy miał mokre od gorąca. Gdy puściłem głowę, znowu zaczęła opadać, więc ponownie ją ująłem w ręce. Stałem tak, utrzymując jego głowę w górze i próbując nadać jej stan równowagi. Okulary zsunęły mu się na policzek. Biip biip biip biip biip. Uruchomił się alarm. A więc zostałem przyłapany na gorącym uczynku, gdy próbowałem uszkodzić Stephena Hawkinga.

Wtedy wróciła Sandi, a za nią wpadła Judith, która zareagowała na alarm. Sandi ustawiła głowę Stephena w pionie i poprawiła mu okulary. Gdy okulary wróciły na właściwe miejsce, alarm ucichł. Czujnik w okularach wykrył zmianę odległości od policzka i wysłał sygnał do komputera znajdującego się w wózku, uruchamiając alarm informujący, że okulary za bardzo się zsunęły. Zobaczywszy, że wszystko jest pod kontrolą, Judith wróciła do swojego gabinetu. Sandi otarła Stephenowi czoło.

— Przepraszam — powiedziała.

Jego grymas się utrzymywał. Sandi ponownie usiadła na kanapie.

Było mi żal Stephena, bo kiedy jego czoło pociło się bądź swędziało, nie mógł go wytrzeć ani podrapać. To był okres, kiedy litowałem się nad nim z wielu powodów. Współczułem mu, że dosięgło go kalectwo. Że nie potrafi samodzielnie jeść, mówić ani przewracać stronic książki, którą chce przeczytać. Że nie potrafi nawet samodzielnie załatwić potrzeb fizjologicznych. Że ma tak wiele myśli i idei zamkniętych w mózgu, a tak strasznie trudno mu je stamtąd wydobyć. Z czasem cała moja litość wyparowała niczym jedna z czarnych dziur Stephena.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki