Dom pisarzy w czasach zarazy - Tomasz Jastrun - ebook + książka

Dom pisarzy w czasach zarazy ebook

Tomasz Jastrun

4,0

Opis

Ta książka to opowieść o warszawskim budynku i jego mieszkańcach.

Autor wraca do dziejów rodzinnego domu przy ulicy Iwickiej 8A, który w stalinowskich latach zamieszkiwali znani pisarze. Książka mówi o procesie zniewalania duszy, o sztuce miażdżonej walcem historii, ale także o przebudzeniu i triumfie prawdy. Tomasz Jastrun stara się zrozumieć, dlaczego twórcy podpisali pakt z diabłem.

Kilkadziesiąt lat zbierania materiałów zaowocowało bardzo osobistym, gorącym i chwilami autobiograficznym tekstem. Pełnym anegdot, dygresji, czasem skandalizujących faktów z życia artystów. Intrygujący reportaż, esej i pamiętnik wzbogacony niezwykłymi dokumentami i zdjęciami.

Drugą część książki stanowią wywiady z pisarzami, mieszkańcami domu takimi jak Juliusz Żuławski, Ryszard Matuszewski, Jan Kott, Seweryn Pollak, Irena Szymańska czy Bronisława Przybosiowa. Wszystko to nasycone poetycką wrażliwością autora.

Tomasz Jastrun – poeta, prozaik, dziennikarz i felietonista. Publikował w paryskiej „Kulturze”. Pełnił funkcję dyrektora Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attaché kulturalnego w Szwecji. Od lat pisze do wielu miesięczników i tygodników takich jak „Zwierciadło”, „Twój Styl”, „Przegląd”, „Newsweek” czy „Wprost”. Jest autorem powieści, tomów wierszy i książek dla dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (28 ocen)
7
14
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Iwicka 8A

Jest to opowieść o domu, który płynął na warszawskim Czerniakowie w mroku i w blasku mijających lat, i o losach jego „pasażerów”, w większości znanych literatów. Był to świat po wielkiej wojnie, w ruinach zaszczepiano komunizm, krzepł stalinizm. Na ulicy Iwickiej pod numerem 8A od czerwca 1949 roku mieszkali moi rodzice, Mieczysława Buczkówna i Mieczysław Jastrun. Tam zostanę poczęty, spędzę dzieciństwo i młodość. Rodzinne losy są ważnym wątkiem mojej opowieści, ale jest to też historia budynku, którego wznoszenie zaczęto przed wojną, nie zdążono go jednak ukończyć.

Dlaczego pisarze tak powszechnie wzięli udział w tym, co potem sami uznali za grzech, przestępstwo, nawet za zbrodnię? Opisuję, jak bezradność wobec presji historii i lęk zmieniały się w wiarę, a wiara – w cynizm; jak kłamstwo brano za prawdę, a próżność usypiała sumienie. Miało to też wymiar demoniczny – podpisywano pakt z diabłem. Pragnę również pokazać, w jaki sposób wyzwalano się potem ze zniewolenia umysłu. Interesują mnie nie tylko losy ludzi, zdarzenia społeczne, sztuka, ale też życie codzienne w tamtym czasie.

Zdążyłem przed laty porozmawiać z pisarzami, z dozorcami domu, nawet z krawcami, którzy mieli w pobliżu swój zakład. Pojawiająca się na Iwickiej pani Stasia Weber, od mięsa i wódki, z jednym przednim zębem, zajmuje tyle miejsca w mojej pamięci co niejeden artysta. W kręgu moich zainteresowań oprócz mieszkańców domu byli pisarze, którzy mieli przenieść się na Iwicką, lecz z różnych powodów tego nie zrobili, jak Jan Kott i krytyk Ryszard Matuszewski, oraz ci, którzy często odwiedzali nasz dom – poeta Julian Przyboś, przyjaciel ojca, potem jego śmiertelny wróg, Bronisława, żona Przybosia, z którą się wtedy rozwodził, a która z kolei do końca życia była przyjaciółką moich rodziców i często u nas bywała.

Wiele wspomnień przekazała mi trójka moich rówieśników i przyjaciół z dzieciństwa: Monika Czeszko, Agnieszka Żuławska i Adam Sandauer, dzieci pisarzy. Urodzeni w tym samym roku 1950, mieszkaliśmy w jednym domu, a wspólne podwórko było miejscem naszych zabaw.

Pisarze zostawiają po sobie powieści, wiersze, dzienniki, wspomnienia, ale zachowały się też protokoły partyjnych zebrań. Trudno jest zmieścić w jednej książce tak obszerny i gęsty materiał, stąd tyle dygresji i cytatów. Wspomnienia tak jak przedmioty po latach nabierają wartości, nie rezygnuję więc z tego, co małe i pozornie nieważne. Moja główna opowieść obejmuje okres od 1949 roku, gdy dom zasiedlano, do połowy lat 50., kiedy wyzwalano się z sideł stalinizmu. Interesują mnie też przeszłość i lata późniejsze, bo czas takiej opowieści nie lubi sztywnych ram. Pragnę ożywić trudną powojenną historię Polski: dużą i małą, która mieszka w brzęku butelek z mlekiem stawianych pod drzwiami o świcie.

Rozmowy z mieszkańcami Iwickiej prowadziłem w latach 70. i 80. XX wieku. Stanisław Wyganowski, pierwszy prezydent Warszawy po wielkim przełomie, zmarł w roku 2017. Miał dziewięćdziesiąt osiem lat. Był ostatnim „starym” mieszkańcem domu.

W drugiej części książki są wywiady z grupą pisarzy związanych z domem, oprócz rozmowy z Ireną Szymańską nigdy do tej pory niepublikowane. Ilustrują tamten czas, który oddala się, rozsypuje w proch i niknie.

Zapachy i barwy początku

Słoneczne promienie wdzierają się przez szczeliny zasłon, wirują w nich złote drobinki kurzu. Do moich pierwszych dziecięcych wspomnień należy burza. Nadciągnęła nagle. Przeciąg, jak armatni wystrzał, otworzył drzwi balkonów z obu stron mieszkania. Trąba powietrzna zdawała się wchłaniać kolejne pokoje, nie oszczędzając nikogo i niczego. Babcia Helena w ostatniej chwili zaciągnęła mnie do łazienki. Tam, przycupnięci za drzwiami, słyszeliśmy, jak rodzice walczą z żywiołem, jak jęczą i wzywają Matkę Boską i Chrystusa na pomoc, mocując się z bramami balkonów, by w końcu zatriumfować nad kataklizmem. Zapewne tę samą burzę pamięta Monika, córka Bohdana Czeszki. Piętro niżej jej mama w popłochu zastawiała fotelami drzwi balkonu, by uratować mieszkanie przed zagładą.

Dookoła ruiny. Ich kształty były fantastyczne, czasami drapieżne. Świat po końcu świata porastał trawą i drzewami, odradzał się na grobach i wśród roztrzaskanych cegieł. Niektóre z nich zdawały się wciąż krwawić.

Uczono mnie, jak się nazywam, jak nazywa się moja ulica i jaki numer ma dom – Iwicka 8A mieszkania 9. Telefon: 41 23 94. Nasza kamienica ma trzy piętra i obszerną klatkę schodową, na każdym piętrze są cztery lokale. Dwa większe i dwa mniejsze. Schody, które na starość docenił ojciec, jak je opisał: „o dość niskich stopniach, dlatego łatwych do wchodzenia”, przy swoich narodzinach zostały obarczone zaokrąglonymi poręczami z rowkiem w środku. Zrobione z jasnego drewna, dobrze oheblowane i grubo polakierowane, były świadkiem mojego dorastania. Kiedyś odkryłem, a stało się to jednym z większych odkryć mego wczesnego dzieciństwa, że jeśli z wysokości wypuści się z ust grudkę śliny, spada jak kamyk. Cała sztuka, by leciała w dół nie zawadzając o poręcze.

Na strychu mieściła się pralnia i suszarnia. Stały tam kadzie do prania, pachniało mydlinami i gołębiami; słyszałem ich rozmowy i trzepot skrzydeł. W korytarzu byle jakiej, mrocznej piwnicy łaziły kury dozorcy; znosiły jajka i zostawiały kupy. Jednej ściany domu nie otynkowano, do drugiej przylegała drapieżna ruina.

Nasze podwórko

Zapachy po latach pamięta się szczególnie żywo i budzą wiele wspomnień. Zapach tego domu w Warszawie na Czerniakowie tworzyła suma woni mieszkań, zbiór zapachów szaf pełnych ubrań i białych gałek na mole, gotowanych potraw, pasty do podłóg, a przede wszystkim tysięcy książek stojących na półkach. Zapachu własnego mieszkania nie czuje się. Żyją za to nadal we mnie zapachy innych mieszkań, choćby Sandauerów, gdzie woń farb malarki Erny Rosenstein mieszała się z wonią psa Gałgana, a gdy zdechł – suki Wrony, potu grubej gospodyni, zwanej przez nas Gonią. Dominował jednak dochodzący z klatki schodowej przenikliwy smród obierków, które w piwnicy, w wielkim kotle, gotował dla świń dozorca, pan Bolesław Badowski – chłopski, czerstwy, niewysoki i krzepki, pachnący ciężką pracą. Miał zawsze czerwone policzki. Irena Badowska była jego żoną, ale to na nią wszyscy mówili „dozorczyni” i to ona bardziej pełniła tę funkcję niż jej mąż, zajmujący się gospodarstwem rolnym, które przylegało do domu (ich oboje nazywać będziemy w tej książce „dozorcami”). Zapamiętałem ją gniewnie stojącą na progu podwórka, gdy biorąc się pod boki, uruchamia potęgę swego głosu.

Pamiętam metalowy korek do zatykania wanny. Znalazłem go niedawno wśród rupieci – został po latach zastąpiony przez gumowy. Kiedy siedziałem w wannie, żałowałem, gdy go wyciągano, a wodne morze wsysał w otchłań czarny otwór. Ten metalowy korek miał jeszcze duszę, której nie miały potem korki gumowe, a odpływ, którym uciekała woda, został mi w pamięci. I chrobot, gdy wciągane były ostatnie strumienie, a wir wodny zdawał się sięgać tajemnych głębin domu.

Mam też w pamięci powagę mruczenia i ziewania rur, w których mieszkał hipopotam. Przed zaśnięciem odmawiałem krótką modlitwę. Babcia, która mieszkała z nami, pilnowała, abym jej nie przegapił, jakby od tego zależało moje bezpieczeństwo. „Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy…” Ale w nocy Anioł Stróż też szedł spać i zostawiał mnie samego. Wtedy z kątów mieszkania, ze szpar między podłogową klepką, wychodziły zwierzęta. Rodzina niedźwiedzia gnieździła się w kącie przy oknie. Z niedźwiedziami potrafiłem się porozumieć, chociaż niemałym kosztem. Robiłem dla nich słownik ludzko-niedźwiedzi, noc po nocy wymyślałem nowe słowa, odpowiedniki ludzkich słów. Tak udawało mi się je udobruchać. Moim lingwistycznym wysiłkom towarzyszył szum zagłuszarek Wolnej Europy, płynący z gabinetu ojca, ale o wiele hałaśliwiej z sufitu, gdzie w mrokach nocy walczył z radiem przygłuchy ojciec sąsiadki. Trudniej było z wilkiem, wielkim jak dom. Gnieździł się gdzieś w zakamarkach. Dlatego gdy zasypiałem, w przedpokoju zawsze musiało palić się światło. Pamiętałem, jak bezwzględnie zjadł babcię i Czerwonego Kapturka. Kiedy pokazano mi potem wilka w warszawskim zoo, jego psie rozmiary spotkały się z moim gwałtownym protestem; nie mogłem się pogodzić, że tak banalnie zabierają mi lęk dzieciństwa. Mój niepokój był zapewne tylko pretekstem dla ukrycia innych lęków, realniejszych, ale o wiele trudniejszych do odczytania niż ukryty sens okrutnej bajki. Czasami budziłem się w środku nocy. Biegłem wtedy przerażony do mamy. Spała sama w swoim łóżku, pachnąca mlekiem i snem; wtulałem się w nią, ale ona – zła – wyrzucała mnie z łóżka i kazała wracać do swojego. Nigdy jej tego nie wybaczyłem.

Nasze życie dzieli się na świat dzienny i nocny, jest więc jawa i sen, ale one przenikają się i po latach często już nie wiemy, co było snem, a co rzeczywistością; wiry pamięci unoszą równie bałamutnie pyłki z obu światów. Pewien sen pamiętam, jakby to była jawa. Czerwony autobus z ruchomym, niemal ludzkim ramieniem otwierającym drzwi zatrzymał się na przystanku w aurze zapachów rozpalonej gumy kół i smarów. Jedyna wtedy linia autobusowa na ulicy Chełmskiej – 107 – ku której nieubłaganie zmierzała Iwicka w asyście kilku równoległych uliczek, miała swój przystanek przy słynnej Wytwórni Filmów Dokumentalnych, jednej z pierwszych w Polsce wytwórni filmowych, powstałej w 1949 roku. Z balkonu gabinetu ojca widać było mysią barwę (cegła miała szary kolor) tych zupełnie nowych filmowych budowli. Stałem na przystanku, czekałem na rodziców z niepokojem wielokrotnie większym ode mnie. W syku otwieranych drzwi, w fontannie autobusowych woni wychodzili z autobusu ci, których oczekiwałem z drżeniem, a z ich brzuchów wypływały wnętrzności. Ten traumatyczny sen został ze mną na zawsze, równie wyraźny po przebudzeniu wtedy, co teraz, po ponad pół wieku. Świadectwo głębokiego lęku o najbliższych, którzy zapewne nie byli wystarczająco blisko ze mną, albo właśnie byli tak blisko, że zostałem zarażony wielkim niepokojem, który nosili w sobie. W końcu wszystkich naznaczyła trauma wojny.

Gdyby ktoś posiadał czuły słuch historyczny, usłyszałby na tym przystanku okrzyki żołnierzy, bo stały tu kiedyś carskie koszary, a w pobliżu bielił się dwór, gdzie chętnie przenosił się namiestnik Królestwa Polskiego, brat cara Aleksandra, książę Konstanty ze swoją wielką miłością, później żoną, Joanną Grudzińską, okrzyki zaś żołnierzy i oficerów musiały być miłe jego uchu. Od połowy XIX do początków następnego wieku działała w tym miejscu hodowla jedwabników, której towarzyszył budynek przędzalni.

Ze wspomnień, które można zaliczyć do pierwszych, pamiętam małą górkę naprzeciw bramy garaży MSW, widoczną z balkonu po prawej stronie. Musiała być doprawdy mała, ale wtedy zdawała mi się duża, a wielka stała się dla chłopca, który zjechał z niej na sankach pod koła autobusu. Widziałem, jak leży na ulicy, przykryty tekturą, spod której wystawały nogi w bucikach. Wielkość śmierci i marność tektury – to moje pierwsze dotknięcie absurdu życia. I poczucie bezmiernej trwogi. Przez lata myślałem, że to był senny koszmar, ale jedna z mieszkanek domu na Iwickiej urealniła sen, dodała jeszcze rozpacz dziadka, który miał pilnować wnuka. Ewa Żuławska, starsza córka Juliusza Żuławskiego, ciągnęła na sankach siostrę Agnieszkę, kiedy to się stało. Niestety, wszystko widziała, jak mówi teraz. Chłopca leżącego na ulicy pamięta też Monika Czeszko. To moje pierwsze spotkanie z tajemnicą śmierci. Rodzice zapisali me pytanie z tego czasu: „On umrzał? A kiedy się obudzi?”. Wiele było śmierci wokół, nawet w rozmowach ludzi, którzy nadal szukali swoich zaginionych bliskich. Śmierć, niemal dotykalna, stała w powietrzu, szczególnie gdy zmierzch robił się wilgotny i zmieniała się w mrok powszechna żałoba po zabitych. Moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem dramatu daremnych poszukiwań przez babcię grobu męża, dziadka Wilhelma Buczka, oficera, który zginął w 1939 roku, broniąc Warszawy.

Z Adamem Sandauerem, gram na organkach – 1956 rok. Jesteśmy w miejscu, gdzie jeszcze rok temu do ściany naszego domu przylegała drapieżna ruina; został po niej tylko betonowy podest, na którym siedzimy

Badowski buduje dom, a tu wojna

Początek domu na Iwickiej pamiętał Bolesław Badowski, nawet te dni, kiedy nie było jeszcze domu – był tylko plac i w tym placu pojawiła się dziura. Badowski opowiadał: – Trzech fabrykantów, żydowskich braci, produkowało skrzynie na Grochowskiej. I kupili tu plac. Był rok 1939, dawaj budować. Ja przyszedłem na dozorcę i na robotnika. Od pierwszej cegły znam ten dom. Najpierw były doły i dwie pompy, z których wodę się pompowało, nie było jeszcze wtedy wody magistrackiej. I tak dom rósł.

Na razie Badowski idzie z ludźmi robić ostatni strop. Na październik dom miał być gotowy. Opowiadał mi: – Kładliśmy właśnie ten strop; wczesny ranek, mgła, a tu lecą samoloty. Artyleria bije do nich. „Ćwiczenia próbne!” – wszyscy krzyczą. „Tak, kurwa, ćwiczenia próbne” – wołam. „Wojna!”.

Można więc z pewną przesadą powiedzieć, że Badowski wykrakał drugą wojnę światową: – No i dali my spokój z budową. Wojna zapadła i zostało tak niewykończone.

Tylko przez przypadek sam nie poszedł na wojnę. Wcześniej służył w ułanach, w Augustowie. Mówiąc o tym miejscu, rozmarzył się: – Piękna miejscowość ten Augustów! Przez jeziora kunie my przeprawiali, całe stada kuni.

Pamiętał też, jak ułani się malowali: – Ułani, malowani chłopcy, czerwienili sobie policzki różem. A mieli my szable i lance, jak to ułani, a na cały pułk jedno działko. Potem na wojnę z Litwą się szło. Kunie były gotowe, siodła potroczone, ostre pogotowie. Wojska kupę z Warszawy przyjechało, ale jakoś się z tą Litwą pojednali i nie było wojny.

W roku 1939 Badowski szedł właśnie do cywila, a tu mobilizacja! Zgubili mu kartę powołania. I nie walczył na tej światowej wojnie. Wie, że jego pułk ruszył na Prusy Wschodnie. Tu Badowski ponownie się rozczulił: – Oj, była tam kawaleria nasza. Parę kilometrów weszli, ale potem Niemcy puścili czołgi i z naszej kawalerii, cholera, mało kto wrócił.

Dane mu było więc zostać z domem na Iwickiej jak psu z budą. Wojna zapadła i tak został – niewykończony. Badowski mieszkał w nim jako nadzorca i po latach wspominał: – Przemordowałem się tu przez tę wojnę. Nastali Niemcy. Bracia, żydowscy fabrykanci, poszli do getta i kuniec. Ocalał syn jednego. Ukrywał się u mnie przez jakiś tydzień, ale dłużej nie dawało rady, budynek stał pusty i szkopy przychodziły sprawdzać, czy kogoś tu się nie przechowuje. Poszedł on na Grochów i tam przetrzymał jakoś wojnę razem z Adolfem Rudnickim, tym pisarzem, jego krewniakiem.

Bolesław Badowski jako ułan

Badowski nie mógł wtedy wiedzieć, że Adolf Rudnicki zamieszka po wojnie na pierwszym piętrze tego domu, gdzie on ukrywał przez tydzień jego krewniaka. Od połowy wojny dozorca nie był już sam. Żonę „zapoznał na tańcach”. Pani Irena Badowska dobrze pamiętała, że 22 lutego 1941 roku wyszła za mąż i zamieszkała na Iwickiej, w pustym domu.

Wojna chyliła się ku końcowi. Pani Badowska, hoża, krzepka kobieta o donośnym, chropowatym głosie, pojechała do miasta 1 sierpnia i ledwie zdążyła wrócić przed wybuchem powstania. Jej mąż opowiadał: – Zebrała się u mnie kupa uciekinierów z całej Warszawy. Koło domu trzymałem wtedy świnie, jakie dziesięć sztuk. Mówię: „Co ma być dla szkopów. Dzisiaj jestem, a jutro może mnie nie być, niech se ludzie podeżrą”. Zarżnąłem wszystkie, co do jednej. I żeśmy je zjedli. W okolicy domu alianci zrobili zrzuty: jedno działko spadło tutaj, gdzie stoi tera trzepak, inne nieco dalej i amunicja też była. Trzy samoloty wtedy Niemcy zbili. Rano chłopcy z powstania przyjechali, kunie mieli i pościągali te zrzuty na swoje placówki. A potem przyszli sami do naszego domu.

Książeczka wojskowa Bolesława Badowskiego, z której wynika, że z zawodu był kowalem

Badowska pamiętała, jak powstańcy zabili volksdeutscha, który mieszkał na Iwickiej, ale pod ósemką; potem na ten dom spadła bomba i zrobiła z niego ruinę.

W czasie powstania pobliskie pompy przyczyniły się do śmierci Mieczysława, brata Badowskiego. Wyszedł do nich na chwilę po wodę i już nie wrócił. A przecież nie było wtedy ostrzału ani bombardowania. Po wojnie Badowski oglądał ekshumowane zwłoki rozstrzelanych w okolicy, ale nie znalazł w tej ludzkiej miazdze nawet śladu brata. Kiedy więc skończyła się wojna, poszedł do Cyganki znanej z wróżenia na całych Sielcach. Nie zobaczyła niczego w kartach.

Pan Bolesław wspominał powstanie ze łzą w oku: – Chłopcy zajęli drugie piętro, porobili dziury do strzelania w ścianie mieszkania, gdzie potem mieszkał Seweryn Pollak, i obstrzał robili na ulicę Podchorążych. Mówię: „Dajta spokój, chłopaki, bo nas wyśledzą”. Biorę od jednego lornetkę, patrzę przez dziury, szkopa wypatruję, bo strzelał. Jak przycelował, cholera, to o mały figiel żem w same zęby nie dostał. Tylko kurz poszedł. I wymacali nas na całego. Sporo było strzelania przez te dziury. A potem chłopcy poszli zdobywać koszary na Podchorążych. Wyszli wszyscy z naszego domu, z kilku innych placówek też poszli, a wróciło ich tylko trzech. Samoloty latali, ale bomba nie trafiła w nasz dom, tylko w ten obok.

Na ślepej i gołej ścianie bloku, nieotynkowanej aż do roku 2000, widać było zamurowane otwory strzelnicze. Także ten, gdzie Badowski z powodu ciekawości o włos nie stracił zębów i życia. Odmienne kolory cegły wskazywały, że otwory strzelnicze znajdowały się też piętro niżej, gdzie potem mieszkali Paulina i Juliusz Żuławscy. O tę ścianę, obnażoną przez wojnę, również w czasie pokoju toczyły się bitwy z administracją. Niestety, nawet inżynierowie ludzkich dusz w epoce stalinowskiej nie potrafili zmusić biurokracji, żeby nakazała otynkować ścianę, od której ciągnęło zimnem. Kiedy mieszkający za nią na trzecim piętrze Stanisław Wyganowski został prezydentem Warszawy, ściana nadal była goła. Żuławski naciskał na Wyganowskiego: – Jesteś prezydentem, każ otynkować – namawiał. Ten jednak się tłumaczył, że nie wolno mu urzędu wykorzystywać w takim celu, bo będą go oskarżać o prywatę.

Badowski u fotografa świadczącego usługi armii, stoi po prawej stronie

– O prywatę go i tak oskarżono, takie czasy, a ściana została goła, jak była goła – powiedział mi Żuławski w 1995 roku. Sam nie dożył roku 2000, gdy ściana w końcu została ocieplona i pomalowana na biało. Cały dom ponownie zostanie otynkowany dopiero w roku 2019. I ogromnie zyska na wyglądzie.

Kiedy powstanie upadło, Badowskich wywieźli z Warszawy, ale już w styczniu 1945 roku wrócili. W domu zastali kilku znajomych, którzy nie mieli gdzie spać, i tak nocowali w jakieś dziesięć osób w jednej izbie. Badowski wspominał: – W mieszkaniu obok, na parterze, gdzie potem mieszkał Artur Sandauer, leżały trociny, którymi w zimie paliłem w piecu, a w tych trocinach znalazłem schowany metr mąki razowej. Dawaj z tego się raczyć, kluski robić, chleb piec. Kto wtedy przyszedł do nas, to jadł. Wszędzie wokół jedna ruina była, stał tylko ten dom, chociaż jeszcze nieukończony i poharatany od pocisków, ale stał.

Tak narodził się i przetrwał wojnę dom na Iwickiej, wtedy jeszcze na peryferiach Warszawy.

Zdjęcie ślubne Badowskich, luty 1941

Kiedy kończy się wojna, Warszawa jest zburzona, a funkcję stolicy pełni pobliska Łódź. Miasto jest brudne i szare, ale aż kipi od życia. Zanim przeniesiemy się do Łodzi, najpierw jednak garść słów o moich rodzicach.

Mój ojciec

Trudno jest pisać o matce i ojcu. Jesteśmy za blisko nich, gdy żyją, a kiedy umierają, oddalają się od nas z prędkością światła. Ojca pamiętam z dzieciństwa ciepło i przytulnie, chociaż raczej mało się mną zajmował. Mówiło się w naszym domu na niego „Miś”. W dzieciństwie wydawało mi się, że ma w sobie coś z niedźwiadka. Mruczał, kiedy drapałem go po plecach – bardzo to lubił. Z tego czasu mam w pamięci, jak zamknięty w gabinecie gra na maszynie lub nuci wiersze. Zdarzało mi się często nudzić – dorośli nie potrafią tak boleśnie, głęboko i dramatycznie nudzić się jak dzieci. Ta nuda, gęsta jak kleik, jest nie do zniesienia. Kładłem się wtedy na podłodze przy zamkniętych drzwiach gabinetu i powtarzałem jak karabin maszynowy: „Co ja będę robił, co ja będę robił… Nudzi mi się, nudzi mi się…”. Ojciec wytrzymywał kwadrans, po czym wybiegał gwałtownie z gabinetu i rzucał się na mnie z morderczymi zamiarami. Nie robił mi jednak krzywdy, tylko wołał: „Pluj i łap!”.

Miał pasję społeczną i polityczny temperament, co było pewnym paradoksem, gdyż niezwykle głęboko zanurzony w sztuce, głowę nosił w chmurach poezji. Większość jego energii szła do wewnątrz, a nie na zewnątrz. Po latach, pisząc Smugę światła, zbiera wspomnienia ze swego życia, nadając im formy pamiętnika, esejów i opowiadań. Pisał tam o swojej młodości: „Wtedy moje życie wewnętrzne było tak intensywne, że byłem jakby całkiem poza rzeczywistością bieżącego życia”, ale kiedy jako chłopiec widzi Piłsudskiego, pisze: „Czy to, co widziałem, nie było snem? Ten, który szedł zatopiony we własnych myślach, okryty szarym płaszczem wojskowym, był uosobioną historią. Widziałem go z bliska, tak jak nigdy później. I nigdy potem nie czułem takiej miłości do tego wąsatego wodza Legionów”.

Można powiedzieć, że to okoliczności historyczne zmusiły ojca, by interesował się sprawami społecznymi i polityką, ale też odruchowa niezgoda na niesprawiedliwość. I polska literatura, gdzie tyle walki o wolność, której wielkie obszary znał na pamięć. Był cały zanurzony w poezji innych i własnej, a ta ostatnia ze swojej istoty jest zwiewna i chwiejna, podatna na zwątpienie. Tworząc wiersze, a także przeglądając je już prawie gotowe, mruczał ich treść, jakby nucił. Zdawało się, że jest w transie. Sam przyznawał, że poezja jest dla niego jak modlitwa. Miał też poczucie humoru; jeśli śmiał się, to chichotał przenikliwie, przyciskając zaciśniętą pięść do ust. Czasami wyjmował z szuflady biurka dziesiątki odznaczeń państwowych, ze Sztandarem Pracy I klasy na czele. Przypinał je sobie i paradował, pękając ze śmiechu.

W gabinecie z ojcem, na fotelu, którego drewniane poręcze pamiętają dłonie wielu znanych pisarzy, 1958

Nie pamiętam, kiedy dowiedziałem się, że mój ojciec jest żydowskiego pochodzenia. Byłem zapewne w wieku pomiędzy niedojrzałością a dojrzałością, w tym mglistym, niepewnym siebie okresie. Nigdy nie uświadomiono mnie seksualnie, tu było podobnie. Tata tylko kiedyś wspomniał o swym pochodzeniu, jakby mimochodem, chrząkając przy tym nerwowo. Chrząkał zawsze w trudnych chwilach. Świetnie pamiętam jego konsternację. Wspomniał o tym, jakby to była wstydliwa choroba, którą się dziedziczy, niegdyś śmiertelna, a teraz właściwie już niegroźna (chociaż nie jest to pewne), o której jednak lepiej wiedzieć, że się ją ma. Ta wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia.

Ojciec nie powiedział mi nigdy, że kiedyś nazywał się Agatsztajn, Mieczysław Agatsztajn, nie Mojsze, co czasami jest błędnie lub złośliwie podawane w jego biogramach. Takie połączenie bardzo polskiego imienia z bardzo żydowskim nazwiskiem ujawnia dramat, który został wpisany w jego los. Miał uraz do swojego nazwiska, które brzmiało tak żydowsko. Już przed wojną zaczął używać pseudonimu Jastrun, który stanie się jego nazwiskiem. Nazwisko to znalazłem w Przedwiośniu Żeromskiego i ten wybór nie był przypadkowy. Ojciec w młodości uwielbiał prozę Żeromskiego, by potem odkryć ze zdumieniem, że to nie najlepszy pisarz.

Po wojnie to wszystko miało niewielkie znaczenie, aż do roku 1968, który chorobliwie rozbudził zainteresowanie tematem pochodzenia i odnowił antysemityzm. Już wcześniej wiedziałem, że żydowskie korzenie mają rodzice Adama Sandauera, ale nie dostrzegałem tam zachowań i obyczajów odmiennych niż w innych domach. Święta może nie miały religijnego charakteru, ale Adam też miał choinkę i dostawał prezenty. Duża liczba pisarzy żydowskiego pochodzenia w tym domu psuła mu opinię w okolicy, ale ten temat nie pojawiał się w rozmowach. Antysemityzm był jednak żywy, choćby w języku dzieci z sąsiedztwa. Kiedy bawiliśmy się w pikuty, z dwoma kolegami z sąsiedzkiego domu, Krzyśkiem i Jackiem Krysińskimi, gdy scyzoryk odbijał się od kamienia, mówili: „O, Żyd”. Ich matka była prostytutką. Po latach synowie zadźgają ją nożem w czasie jakiejś awantury.

Państwo Badowscy lubili swoich domowników, ale pochodzili ze świata uprzedzeń. Kiedy w czasie największego napięcia roku 1956 Sandauerowie zasłonili okna kocami, ktoś pamięta, jak Badowska się śmiała i mówiła: „Żydkowie się boją”.

„Pochodzenie” to słowo, które przenikało ojca głuchym i złowrogim dreszczem. Chciał o nim zapomnieć, wytrzeć je, ale to przecież niemożliwe: ze względu na doświadczenia, na Holocaust, na śmierć siostry w Treblince, na ukrywanie się za okupacji, a także na żywy polski antysemityzm, który po wojnie przetrwał, przybierając wiele form i kamuflaży.

Mogę z pewnością powiedzieć, że ojciec walczył o swoją polskość od dziecka, czyli od czasów, kiedy zaczął pochłaniać polską literaturę, a jej wizje zdominowały jego wyobraźnię. Moi dziadkowie ze strony taty mówili tylko po polsku, babcia, nieco egzaltowana, uwielbiała polską poezję. Zajmowała się domem. Dziadek był lekarzem w małym miasteczku. Lubił siłować się na rękę i kiedyś, gdy tak rywalizował z poczmistrzem, doznał złamania ręki. Nie przypadkiem cała trójka ich dzieci – Irena, Jerzy i mój ojciec – kochała polską literaturę; ojciec był w niej śmiertelnie zakochany. To było wielkie i szczere uczucie. W wieku dwudziestu lat razem z bratem Jerzym ochrzcili się w kościele.

Młody, szczupły chłopiec w mundurku gimnazjalisty, potem student Uniwersytetu Jagiellońskiego, chodził po Krakowie niczym w bajecznym śnie. Wawel, tak jak Wyspiańskiemu, zmieniał się w jego wyobraźni w Akropol. Czuł tam „obcowanie żywych z umarłymi”. Mieszkał wówczas z siostrą, a potem krótko z bratem Jerzym Stanisławem, do którego przychodził w odwiedziny legionista w mundurze. Wymykał się do przedpokoju, by po latach zapisać w Smudze światła: „[…] dotknąłem płaszcza legionowego, otarłem twarz o jego szorstką szarą materię, prędko, aby nikt przypadkiem wchodząc nie dostrzegł – miał ten mój uczynek coś z sakralnego zbliżenia się do tajemnicy niepodległości”. Z jeszcze większym poruszeniem patrzył na marszałka Piłsudskiego, gdy w szarym płaszczu wychodził z katedry. Dostrzegł tam też ucznia Matejki, Jacka Malczewskiego.

Podczas wojny polsko-rosyjskiej w roku 1920 ojciec, jeszcze jako uczeń liceum, zgłosił się na ochotnika do wojska: – Jakiś gruby oficer zapytał mnie: „Po co jako Żyd chce pan walczyć przeciw bolszewikom?”. Dowiadywałem się o swoim pochodzeniu od głupców i chamów.

Przeszedł szkolenie, ale nie wysłano go na front, ponieważ zachorował na tyfus.

W czasie okupacji niemieckiej stał się nagle Żydem, skazanym na zagładę. Nie przyszło mu nawet do głowy, by pójść do getta: „Tylko dzięki jednorodności, dzięki absolutnemu poczuciu przynależności na śmierć i życie do narodu polskiego przetrwałem okupację” – pisał. Nie miał dobrej legitymacji; wydany na łup jeździł z Żoliborza na Pragę, gdzie uczył na tajnych kompletach. „Patrzyłem z podziwem na tę młodzież pragnącą się uczyć i walczyć. Nie było między nami czymś niezwykłym, że niektórzy z nich mieli ukryte w płaszczach rewolwery. Nie dbając o czyhającą za oknami śmierć” – napisze w Dzienniku1. W ówczesnej Warszawie nie tylko dla niego „powietrze zdawało się gęste od losu, każdy krok stawał się ważny”. Prawie wszyscy jego uczniowie zginą potem w powstaniu.

Ojciec całe życie czuł się odtrącany w swoim poczuciu polskości. Polacy wypominali mu żydowskość, Żydzi z kolei mieli żal, że odcina się od swoich korzeni. Tu był ze sobą niepogodzony, wewnętrznie pęknięty. Raz myślał o swoim żydowskim pochodzeniu niemal z dumą, kiedy indziej jako o przekleństwie. Sporo racji miał Artur Sandauer, pisząc o ojcu w książce O sytuacji pisarza pochodzenia żydowskiego: „Jastrun to czyni wyznania pochodzeniowe, to je skreśla i cofa. Temu brakowi konsekwencji – i nazwijmy rzecz po imieniu – autentyczności, przypisać należy – sądzę – zygzakowatą linię jego twórczości”. No właśnie, jak było z tą autentycznością? Czy celebrowanie swoich korzeni to wyrok, konieczność i autentyczność?

Ojciec w mundurze ochotnika, wojna roku 1920. Zachoruje na tyfus i nie pojedzie na front

[…] patrzyłem na twarz starego człowieka w pociągu i widziałem ją w kilku przekrojach, mimo że była zamknięta. Nagle twarz otworzyła się, stary człowiek pochylił ku mnie i powiedział coś w języku żydowskim. Nie zrozumiałem. – Nie rozumiem, może pan zechce powtórzyć po polsku. Machnął ręką i znów zamknął swoją twarz, ręce złożywszy na dość pokaźnym brzuchu. Ale fakt, że do mnie przemówił w niezrozumiałym mi języku, którego dźwięki przypominały niemiecki, lecz w prędkiej mowie były niezrozumiałe, zmieniły się w bełkot, jak każdy zresztą język, którego nie znamy, uświadomił mi znowu w sposób naoczny moją sytuację. Jedna i druga strona wpychała mnie gwałtem w jakąś formę nieautentyczności, obarczała mnie dziedzictwem, do którego nie przyznawałem się, nie dlatego, bym je uważał za gorsze niż jakiekolwiek inne, lecz nie mogłem być niewierny sobie – tylko dlatego, że tej niewierności żądały ode mnie obie strony, wmawiając mi, że właśnie dopiero wtedy będę wierny sobie i swoim rzekomym tradycjom2.

Pamiętam, że ojciec często żałował, że nie mógł o sprawie żydowskiej napisać pełnym głosem, właśnie ze względu na swoje pochodzenie. I że te niewypowiedziane myśli i refleksje go dręczyły. Ale w 1945 roku, w czerwcu, napisał do „Odrodzenia” bardzo mocny tekst pod tytułem Potęga ciemnoty przeciwko polskiemu antysemityzmowi, a w nim pytał: „Sprawa żydowska dalej rozpalała umysły w nienawiści – do kogo? Do cienia, do widma, do garstki ocalałych ze straszliwego pogromu”. Artykuł zrobił wielkie wrażenie, rozpętała się dyskusja, a do pisma przyszły setki listów pełnych oburzenia, większość z antysemickimi obelgami. Wkrótce będzie pogrom kielecki.

W 1961 roku wydana zostaje powieść Piękna choroba, zawierająca wątki autobiograficzne, ale ani słowem ojciec nie wspomina w niej o swoim pochodzeniu. Pisze natomiast o tym, chociaż niewiele, w Dzienniku. I znowu ubolewa, że chciałby opowiedzieć o wszystkim pełnym głosem, ale nie ma do tego warunków. To pęknięcie ujawnia się też w poezji. Ojciec napisał kilka wierszy wywodzących się z żydowskiego losu, ale niektórych z nich nigdy nie wznawiał, jakby ujawniały za wiele. W Dzienniku czasami pozwalał sobie na małe, brzmiące antysemicko wycieczki, szczególnie w stronę Artura Sandauera. Działo się to wtedy, gdy był z nim w silnym konflikcie. Tak, ojciec, walcząc ze swoim pochodzeniem, czasami przybierał pozy antysemickie. Nie znosił Żydów bardzo żydowskich z wyglądu i zachowania. Jakby to oni mu szczególnie zagrażali i kompromitowali go. Z upodobaniem powtarzał złośliwą myśl Stanisława Leca: „Sandauer – słodki sen antysemity”. Ojciec bardzo cierpiał z „żydowskiego powodu” i często w domu do tego problemu wracał.

Ojciec i Artur Sandauer, koniec lat 50. Jeszcze wtedy się przyjaźnili

Z wydawcą Adamem Brombergiem, twórcą PWN, emigrantem z 1968, rozmawiałem w Sztokholmie w 1990 roku. Uważał, że werbowanie do bezpieki ludzi pochodzenia żydowskiego było taktyką kierownictwa partii; posuwano się czasami nawet do szantażu. Podobnie robiono w ZSRR. Istnienie w stalinowskim aparacie władzy, w tym również w aparacie represji, uderzająco dużej grupy ludzi pochodzenia żydowskiego było dla ojca bolesnym problemem. To nie tylko świadoma polityka Stalina – działało też kilka prostych mechanizmów psychologicznych. Kiedyś Żydzi, będący w sytuacji podrzędnej, często prześladowani, łatwo wpadali w sidła idei gwarantującej wszystkim równość, a im – często sytuację uprzywilejowaną. Ojciec notuje w Dzienniku, że przeprowadził na ten temat rozmowę z Sandauerem. Jeszcze mieli dobre stosunki – spotkali się przed domem i odbyli mały spacer. „Uczciwie, szlachetnie ocenia winy i błędy Żydów, ich działalność w społeczeństwie polskim, w ostatnich latach niezbyt budujące” – zapisał.

Samuel Sandler3 wspominał rozmowę z moim ojcem i jego przeczucie, że Polacy nie wybaczą Żydom udziału w stalinizmie, a także obawę, że nadal żywy będzie antysemityzm. Sandler miał odpowiedzieć ojcu: „Panie Mieczysławie, wie pan przecież, że na szczytach polskiej kultury oprócz Krasińskiego antysemityzmu nie było. Antysemitą nie był Mickiewicz ani Słowacki, ani Norwid”. Jastrun zaś na to: „Panie Samuelu, kiedy wychodzę na ulicę Iwicką i wsiadam do autobusu, nie spotykam Mickiewicza, Słowackiego ani Norwida, a polskiego chama”.

Mieszkając w domu na Iwickiej, nie miałem świadomości, że większość żyjących tam pisarzy ma żydowskie pochodzenie; nie demonstrowano tego w żaden sposób, nie było to tematem rozmów.

Ojciec miał kompleks niskiego wzrostu, ubolewał, że jest niedoceniony jako pisarz i miał wielki uraz żydowski. Tak, dręczyły go liczne kompleksy. Ludzie często są w pułapce poczucia niższości i wyższości. U ojca, pewnie też dzięki poezji, te dwa bieguny były żywe. Częściej jednak i głębiej popadał w „poczucie nicości”. Pamiętam, jak kiedyś powiedział sam do siebie: „Gdyby nie to, że jestem poetą, byłbym potworem”. Napisał nawet w Dzienniku: „Nie powinienem był zabiegać, by ocaleć z zagłady. Powinienem był zginąć. Po co ocalałem. Aby krzywdzić innych, inne. Kłamstwem było wszystko”.

Uważał, że poezja uratowała mu życie w czasie okupacji. Czytanie wierszy, ich pisanie dawało mu siłę, by przetrwać. Gnębiło go uczucie niedocenienia, co może zdumiewać, biorąc pod uwagę, że bardzo go przecież ceniono. Chciał stać na pisarskim olimpie i dostał się tam, ale uważał, że zostawiono go w przedpokoju. Na ogół spokojny, ale też wybuchowy; jeśli osoba będąca powodem gniewu stała blisko, wołał wielkim głosem: „Milcz!”. Bywał furiatem w urzędach, których śmiertelnie się bał. Podobnie śmiertelnie lękał się wszelkich formularzy i denerwował niemożliwie przed każdą większą podróżą. Był nieśmiały, co – jak wiadomo – nie jest dowodem skromności, raczej dużych ambicji i lęku przed porażką i odtrąceniem. Ci, którzy go dobrze znali, wiedzieli, że jest ciepły, miły, serdeczny; inni odbierali go jako surowego, wymagającego i sztywnego. Jarosław Iwaszkiewicz tak go opisywał w swoich Marginałkach: „Zabawne, że o tych, których i czytam najwięcej i dosyć często spotykam, najmniej mam do powiedzenia. Zwłaszcza o Jastrunie, który zawsze tak peszy swoją sztywnością i chłodem. Chyba jest nieśmiały. No i ma te »pawie kompleksy« […]. Oboje z żoną bardzo lubiliśmy pierwszą Jastrunową – może on to czuje i to jest przeszkoda w swobodzie obcowania”.

Ojciec i Krystyna Bilska, Zakopane, lata 30.

Wiele osób miało żal do ojca, że po wojnie zostawił Krystynę Bilską, swoją długoletnią przyjaciółkę i partnerkę. Sam zresztą nigdy sobie tego nie wybaczył. Z Krystyną nie zawarli związku małżeńskiego, umówili się na całe życie, że w każdej chwili mogą się rozejść. I oboje nie chcieli mieć dzieci. Ona była komunistką, a komunista wiąże się na zawsze tylko z ideą. Ojciec zakochał się w młodej dziewczynie, mojej przyszłej matce, i chciał odejść. Wtedy okazało się, że to nie jest proste. Krystyna zagroziła mu samobójstwem. Największy jednak problem będzie mieć ze swoim sumieniem. Do końca życia dręczyło go poczucie winy, które skupiało się wokół dwóch, jak sądził, wielkich grzechów jego życia: opuszczenia kobiety, która uratowała mu życie w czasie wojny i udziału w stalinizmie. Żył z tymi wyrzutami sumienia niczym z niewypałami, które co jakiś czas wybuchały, najczęściej rankiem, gdy podczas golenia musiał patrzeć sobie w twarz. Słychać było wtedy okrzyki bólu. Po wielu latach od rozstania, w roku 1957, napisze: „Nie mogę dotąd pojąć i zrozumieć, że porzuciłem Krysię, którą tak długo kochałem […]. Cierpiałem bardzo po odjeździe z Łodzi, gdy zostawiłem ją samą. Kochała mnie, wiem, że zrobiłem jej straszną krzywdę, której nie można wybaczyć. Nie wybaczyłem sobie. I tak się stało, ale dzięki temu szaleństwu narodziło się nowe, piękne życie: Tomaszek. Nikt nie zrozumie, czym ten chłopczyk stał się dla mnie”.

Rodzice, Dolina Strążyska, 1948. Wyjeżdżali razem, chociaż to był jeszcze romans

W małżeństwie moich rodziców był tylko jeden kryzys, ale poważny. W roku 1972 ojciec zakochał się w krytyczce Helenie Zaworskiej, która czuła i ceniła jego poezję. Matka szalała. Po latach wspominała, jak w czasie największego rodzinnego „trzęsienia ziemi” ojciec potrafił zamknąć się w gabinecie. Matka nasłuchiwała, czy przypadkiem nie umarł z miłosnej rozpaczy. Po chwili dobiegało ją mruczenie ojca. Mruczał pisane właśnie wiersze.

A jak widziała ojca dozorczyni, pani Irena Badowska? – Jastrun był bardzo grzeczny i bardzo spokojny. On był chyba schorowany, zawsze pomalutku szedł – mówiła. – Adolf Rudnicki, kawaler, młody facet, nie przykładając do pana Jastruna, pełen życia.

Ojciec na nic poważnego wtedy nie chorował, zwykle głęboko pogrążony w myślach, chodził nieśpiesznie. Nie godząc się z upływającym czasem, napisał w wierszu: „Czas w twarzy mojej nienawistnie zakochany”. Po latach spotkania z ludźmi często są powodem refleksji na temat okrucieństwa upływającego czasu – „to obóz koncentracyjny czasu, najbardziej niezawodny z obozów”. Jego poezja, też eseje, w dużej części jest poświęcona przemijaniu. Można powiedzieć, że miał obsesję upływu czasu. O tym ciągle myślał, o tym pisał wiersze i eseje. Czasami, stojąc przed lustrem, policzkował swoją zmienioną twarz. Podobnie opętany upływem czasu był Adolf Rudnicki – wiązał się z młodszymi kobietami, unikał starych ludzi, szukał młodych znajomych, dlatego tak chętnie zaprzyjaźnił się ze mną.

Mama opowiadała, że ojciec, który wcześnie osiwiał, w latach 1950–1956 farbował sobie włosy. Były wtedy kiepskie barwniki, więc dochodziło do dramatów, włosy czasami przybierały zielonkawy kolor. Raz stało się to tuż przed wyjazdem do Paryża, gdzie ojciec miał mieć wykład na Sorbonie. Ścierał potem farbę pumeksem, wśród okrzyków rozpaczy. Spośród mieszkańców domu włosy farbował też Adolf Rudnicki.

Ojciec z uczniami w Brześciu. Porusza ta data na tablicy. Czas się zatrzymał

Ojciec, przy tak obsesyjnym, a zarazem głębokim przeżywaniu i rozumieniu przemijania i marności wszystkiego (powtarzał często słowa „wszystko to marność nad marnościami”), powinien być odporny na dokuczliwości teraz, które za chwilę będzie przeszłością. Odporny jednak nie był. Często zalewały go fale wstydu, wyrzutów sumienia – wtedy nagle krzyczał z bólu. Różne formy rozpaczy dręczyły go zwykle o świcie. Miał, jak się zdaje, podręczny zestaw bolesnych myśli. Matka pocieszała go, jak potrafiła; czasami nad ranem słyszałem jęki ojca i szept pocieszeń mamy. Myślę, że to wszystko tkwiło w nim zawsze, ale dopiero wojna nadała temu kształt pełny i ostateczny. W czasie okupacji czuł się zaszczuty, skazany na śmierć tylko dlatego, że jest Żydem. To była trauma. A przecież cały był ulepiony z polskości, z polskiej literatury. Piekłem też były wątpliwości, czy jest dobrym pisarzem; czuł się zawsze niedoceniony.

Ojciec, Genewa 1946/1947

Kto wie, czy nie najlepiej, serdecznie, ale i okrutnie, sam siebie określił w Dzienniku, notując 24 sierpnia 1957 roku: „Szedłem ścieżką, po obu jej stronach jabłonie owocujące, zupełnie rajskie w hojności barw i szelestów. Szedłem: twór dwuznaczny, pełen piekielnych sprzeczności, anioł i potwór, w jednej osobie”.

Kiedy ojciec odszedł na zawsze, napisałem o nim wiersz. W poezji czasami najlepiej oddajemy uczucia i emocje.

Ojciec nareszcie spokojny

Mojego ojca

Widziałem zawsze

Tylko

We fragmentach

Krzaczaste brwi

Chrzęściły

W jego palcach

Kiedy ziewał Bałem się, że połknie świat

Kichał

Jakby chciał go wysadzić

W powietrze

Wargi miał wąskie

Jak granice

Ze strażnicą fajki

Powtarzał często

– To wszystko nie ma sensu –

A westchnienia toczyły te słowa

Jak fale kamyki

Kiedy grał

Na maszynie do pisania

Iskry szły mu z dłoni

W całości zobaczyłem ojca

Dopiero w kostnicy

W garniturze

Z krawatem w gwiazdy

I z bryłą lodu pod pachą

Szedł przed siebie

Nareszcie zupełnie spokojny

Moja mama

Mama opowiedziała mi scenę z wczesnego dzieciństwa: – Łuków. Czekałam na ojca. Wrócił, ale nie spojrzał nawet na mnie, wziął jakąś małą dziewczynkę na ręce i powiedział: „To jest teraz moja córeczka”. Poszłam w świat. Ojciec znalazł mnie śpiącą gdzieś w polu.

To dramatyczne doświadczenie być może wyjaśnia skomplikowany stosunek do mężczyzn, jaki miała. Przyciągała ich i wiązała ze sobą, by odtrącać. Jak ktoś, kto mści się za swoje własne odtrącenie. Wyjątkiem był jej mąż. Stał się dla niej skrzyżowaniem ojca i dziecka, czyli kimś doskonalszym niż ja – tylko dziecko. Obaj okazaliśmy się kłopotliwi, trzeba było się nami nieustannie zajmować, troszczyć o nas, karmić nas, załatwiać za nas tysiące spraw. Matka nie miała siły, na zawsze została małą dziewczynką, która potrzebowała uwagi, czułości, opieki, a musiała to wszystko dawać innym. Związała się z czterdziestosiedmioletnim „dzieckiem”, które chodziło w aurze sławy wybitnego poety, ale z wewnętrznym poczuciem klęski i niespełnienia.

Z mamą nad morzem

Cała materialna strona naszej rodziny spoczywała na jej głowie, ojciec był skrajnie niezaradny i panicznie bał się urzędu. Ta rola przerastała mamę. W 1955 roku napisze w nieopublikowanym dzienniku: „Nie! Kobiety mające rodzinę nieprędko stracą umysł niewolnic. Nie mają po prostu czasu na pracę myśli. […] Odkąd opiekuję się Tomkiem, nie opiekuję się sobą”. Dziwne, że mimo obecności babci i pomocy domowych mama ciągle nie miała czasu. Wiem, że kiedy rozpaczała, że nie daje sobie rady, ojciec nieładnie wołał: „Chciałaś! To masz!”.

Pamiętam wizytę Tadeusza Różewicza na Iwickiej. Mówił o ciężkiej doli kobiet artystek i jak podziwia mamę, że mimo wszystko znajduje czas na sztukę. (A przy okazji przypominam sobie, jak Różewicz w gabinecie skarżył się mojemu ojcu, że kiedyś „poezja mi tryskała, a teraz tylko kapie”).

Babcia Helena, mama mamy, była z Żywca. Jej mąż, Wilhelm Mattern, pochodził z Austrii. Kiedy był małym chłopcem, jego matka, aktorka z Wiednia, która nie chciała mieć dzieci, zostawiła malutkiego w polskiej rodzinie Buczków, w Tomaszowie Lubelskim. Mimo swych korzeni dziadek nie znał nawet niemieckiego. Okazał się gorącym patriotą, piłsudczykiem, bohaterem legionów, do których uciekł ze szkoły, i wojny roku 1920. Odznaczony został wieloma orderami, w tym krzyżem Virtuti Militari. Zginął, broniąc Warszawy.

Dziadek Wilhelm Buczek (w mundurze)z wujkiem Stefanem, 1937

Wilhelm nie był dobrym mężem. Za bardzo lubił kobiety. Mama pamiętała, jak biegały z babcią po chałupach, zaglądając przez okna i szukając, gdzie dziadek ma schadzkę z jakąś panią. Kiedy zginął, wybaczyła mu wszystko. Poległ pod Poniatową i tam został tymczasowo pochowany, w brzozowym lasku. Na krzyżu powieszono hełm, szybko ukradziony przez chłopów. Jego grób po wojnie został przeniesiony i zaginął. To był stały temat w naszym domu – poszukiwanie grobu męża i ojca przez babcię, wujka Adama i moją mamę. Nie znaleźli go. W roku 1996 w Wieliszewie pod Warszawą poszedłem na spacer z moją ówczesną przyjaciółką. Idąc, dotarliśmy na cmentarz żołnierzy września. Zbiorowy grób poległych i od razu mój wzrok padł na jego nazwisko. Jeśli to był przypadek, to wiedział, co robi.

Dziadek był zagorzałym piłsudczykiem i człowiekiem o otwartej głowie; w jego oficerskim mieszkaniu na Krajewskiego w Warszawie bywał nawet wojskowy rabin, co budziło przerażenie babci – co sąsiedzi powiedzą? Śląscy krewni od strony babci byli endekami. Zdarzały się spory tak gwałtowne, że groziły mordobiciem.

Mama pamiętała, jak pewnego dnia przyszło ważne pismo, powodując poruszenie w domu. Wilhelmina Mattern zmarła w Wiedniu. Ojciec zamknął drzwi pokoju i naradzał się z żoną, ale spadku nie przyjął.

Zdjęcie ślubne Heleny i Wilhelma Buczków, moich dziadków

Dziadkowie Helena i Wilhelm, na kolanach młodsza siostra mamy, Zosia, i moja mama, 1927

Potomkowie rodziny babci z Żywca pod koniec lat 40. i na początku 50. czasami zjeżdżali do Warszawy w pokaźnej liczbie – synowie asystowali nestorce rodu. O szóstej rano zbudził kiedyś moją matkę telefon, który zawsze jest niepokojący o tak wczesnej godzinie. – Mietka, jesteśmy z ciotką w Warszawie, już do was idziemy na Iwicką – usłyszała i wpadła w panikę (przecież nie można Mieczysławowi zakłócać spokoju). Podała więc adres brata, wuja Adama, który mieszkał w kawalerce. (Brat mojego ojca, Jerzy, również stosując miary małomiasteczkowe, także zwykł chodzić na piechotę z dworca na Iwicką. A droga była długa).

Trauma wojny to dla matki nie tylko wrześniowa ucieczka, śmierć ojca, ale cała okupacja. Babcia nie miała wykształcenia ani zawodu, warszawskie mieszkanie zostało okradzione. Nędza. Mama jest najpierw w internacie na granicy getta, potem w klasztorze na Powiślu. Cały czas uczy się na tajnych kompletach, jest w nielegalnym harcerstwie, bierze udział w kolportażu podziemnej prasy. Z okna internatu widzi piekło zagłady getta. To jedna z wielu scen, którą musiała oglądać: „Kiedyś z okna trzeciego piętra, wychodzącego na getto, gdzie mieszkałyśmy stłoczone w pokojach zastawionych łóżkami, rankiem listopadowym ujrzałam skuloną postać, która przerzucona przez mur zaczęła uciekać wzdłuż niego – rozpoznałam małego chłopca – łyskały chude, gołe nóżki w za dużych spadających butach – wtedy rozległ się strzał – dziecko upadło – nadbiegł Niemiec w zielonym mundurze – stał na rozstawionych nogach nad dzieckiem, które jak owad przewrócony na grzbiet rozpaczliwie poruszało jeszcze nóżkami i rękami. Widziałam wyraźnie postać olbrzymiego żołnierza z wycelowanym w dół karabinem – odwróciłam się – drugi strzał. Gdy odważyłam się spojrzeć w dół, widać było tylko rozpłaszczone zwłoki z rozrzuconymi rączkami, w jednej jakiś worek, czy szmaty, zamiast głowy czerwona plama”. W podobnym czasie w domu przylegającym do getta ojciec udziela korepetycji: „Tuż pod oknem, z którego patrzyłem, niemal na linii mojego wzroku, leżał trup nakryty gazetą z hebrajskimi literami. […] Trup był ośnieżony, gdyż rano padał śnieg. Teraz blade zimowe słońce oświecało go i czyniło na odległość widzialnym. Gdybym był na jego miejscu – pomyślałem – byłoby mi o wiele łatwiej. […] Nad owym trupem leżącym na śniegu, stał stary Żyd w rytualnym stroju i z twarzą obróconą na wschód modlił się”4.

Mama jest blisko z grupą poetów skupioną wokół miesięcznika „Sztuka i Naród”5. Przyjaźni się z Gajcym, Stroińskim, Bojarskim i Trzebińskim. Będzie musiała pogodzić się z ich śmiercią. (Bojarski zostanie śmiertelnie ranny podczas składania wieńca pod pomnikiem Kopernika; Trzebiński – aresztowany i rozstrzelany, z ustami zaklejonymi gipsem; Gajcy i Stroiński zginą w powstaniu). Są spotkania poetyckie, spektakle teatralne, które mama reżyseruje, w których gra, nagle przerywane, gdy słychać w pobliżu stukot żołnierskich butów.

W czasie powstania klasztor zmienia się w szpital. Mama tam pracuje, ale mdleje na widok ran, więc przenoszą ją do pracy w kuchni. Gdy powstanie upada, przebrana za zakonnicę w wielkim tłumie opuszcza Warszawę – mija domy w ogniu, z okien jak płonące ptaki wyfruwają książki, spalony Teatr Wielki.

Wrzesień 1939 i Lwów

W nocy z 6 na 7 września 1939 roku pułkownik Roman Umiastowski, szef propagandy Sztabu Naczelnego Wodza, człowiek niewolny od ambicji literackich, wygłosił w radio przemówienie, w którym wzywał mężczyzn zdolnych do walki do opuszczenia terenów niezajętych jeszcze przez Niemców i marszu na wschód w celu utworzenia między Bugiem a Wisłą nowej linii obrony. Ochotnicy mieli zostać uzbrojeni i wcieleni do armii. (Podobnie idiotyczny rozkaz w podobnej sytuacji zostanie potem wydany we Francji, z podobnym skutkiem). Ojciec reaguje na apel i idzie z Łodzi na wschód w wielkim pochodzie mężczyzn, który miesza się z rzeszą uciekinierów. W spisanym wspomnieniu ukazuje skalę wrześniowej apokalipsy:

Nocami na szosie tłok, ścisk i chaos, jeszcze jakby potęgowały się w ciemności, niekiedy tylko oświeconej łunami pożarów. Uciekały tabory, wozy ciągnione przez zmordowane konie w poszarpanej uprzęży. Piechurzy, zbrojni w karabiny, które przy nowoczesnej broni, stawały się bronią niemal archaiczną, zmaltretowani i przerażeni powszechnym nieładem, spieszeni kawalerzyści, konie wyrywające się na okoliczne pola, stające dęba wśród huku wybuchów, zrywające uprząż, zmiażdżone, poległe, tamujące ruch na szosie, potworne kadłuby z wypływającymi wnętrznościami, z nogami zadartymi, sztywnymi jak z drewna, ludzie o twarzach z popiołu na środku drogi, pospiesznie usuwane zwłoki, oszczędzane przez kopyta koni i budzące gniew woźniców. Wszystko to pędziło na złamanie karku, dniami i nocami, nie wiadomo, dokąd, jeśli niebo było opanowane przez lotnictwo wroga, jeśli czołgi raz po raz pojawiały się w pobliżu szosy w różnych miejscach i po obu stronach.

Pewnego dnia ledwie zdążyłem położyć się w rowie, gdy zwalił się na mnie jakiś żołnierz i nakrył mnie swoim ciężkim ciałem. Czułem, jak jego serce waliło w mój grzbiet niby młot.

– Czego się pan tak boi! – krzyknąłem, żeby sobie dodać odwagi. – Nie byłeś w bitwie i nie wiesz, co to jest strach.

Nie usłyszałem więcej, bo ryk zniżających się bombowców i huk wybuchów zagłuszył jego słowa. Musiałem po chwili, gdy samoloty odleciały, wydobywać się spod jego ciała, które jeszcze bardziej ciążyło. Krew buchała na mundur […].

Po dniach beznadziejnej tułaczki ojciec wraca do Łodzi, po czym ze swoją partnerką Krystyną uciekają do Lwowa, przekradając się przez granicę.

Panorama Lwowa

W sowieckim Lwowie przebywa duża grupa polskiej inteligencji, w tym liczni pisarze. Wszyscy uciekinierzy. Adolf Rudnicki widzi miasto jako „jarmark, pełen uchodźców w groteskowych ubraniach”. Podobnie wspomina Lwów ojciec: „Pisarze, poeci, którzy tu przybyli, aby przeżyć jakiś czas w tym mrowisku, ludzie z różnych miejsc, różnych kondycji, rozmaitych języków wreszcie – wszystko to tworzyło szczególnego rodzaju targowisko”6.

Lwów. Tylny dziedziniec II więzienia NKWD

Zaczyna się diabelski taniec. Jest głód; pisarze, by przeżyć, pracują na rzecz komunistycznej propagandy. A ona jest gęsta jak smoła. Ojciec tłumaczy wiersze z rosyjskiego i ukraińskiego. W pałacu Bielskich, gdzie bywają pisarze, nie tylko polscy, odbywają się zebrania podobne do sabatów czarownic. Wychodząc kiedyś z pałacu, ojciec myśli: „Oto nadszedł czas odwrotnego myślenia”. W rozmowie z Alicją Sternową nazywa te zebrania „błotnymi kąpielami”. Pisze w pamiętniku:

Wkrótce można było dowiedzieć się o wywożeniu bez hałasu mężczyzn i kobiet z dziećmi – dokąd? Nie wiadomo jeszcze. Zdaje się, że większość stanowili oficerowie polscy, będący w cywilu i ich rodziny. […] Oczywiście strach padł na wszystkich. Widziałem z okna wyprowadzanych ludzi, niosących swoje nędzne tobołki z rzeczami zabranymi w pośpiechu. Ten obraz się powtarzał, mimo że starano się go ukryć. […] Zaczął się okres nieufności, lęku, oglądania się za siebie. Pisarze nagle znikali.

Malarka Erna Rosenstein jest we Lwowie i działa w Związku Plastyków. Wspominała, że propaganda socrealistyczna zaczęła się już wówczas, ujawniając niebywałą nudę i głupotę partyjnych spotkań. Aresztowania ludzi znanych, nawet przyjaciół, tłumaczyła sobie „hurtową” działalnością. – Wszyscy szli do zbadania – opowiadała mi. Miała jednak ufność, była przecież komunistką, że to tylko „skurcz wojenny”, że później wszystko się wyjaśni i unormuje. Ale socrealizmu w malarstwie nie mogła zaakceptować, ani wtedy, ani potem.

Rudnickiego we Lwowie zapamiętał historyk sztuki Aleksander Jackowski: – Adolf Rudnicki niespodziewanie zjawił się we Lwowie, pełen najgorszych przeczuć.

Złe przeczucia towarzyszyły Rudnickiemu przez całe życie, jednak tym razem nie przesadzał. Kręcił się koło Związku Literatów, ale korzystał głównie ze stołówki, nie angażując się w propagandową działalność. Rudnicki był mistrzem migania się i bycia z boku, nie tracąc zarazem dostępu do konfitur. Z czasem i on połknie haczyk, który jednak nie wejdzie mu zbyt głęboko w gardło. Zdawał się zbyt zajęty swoim obliczem, by ulec czarowi ideologii i kolektywu. Paweł Hertz też przebywał we Lwowie i, podobnie jak Rudnicki, jak tylko mógł, trzymał się z boku tego literackiego kłębowiska, pracując jako kasjer. Został aresztowany wieczorem 12 stycznia 1940 roku, w restauracji – dobrej, co podkreśla – o wdzięcznej nazwie Ognisko Inteligencji. W dwa miesiące potem biesiaduje tam spora grupa pisarzy, są wśród nich między innymi Władysław Broniewski, Tadeusz Peiper7, Anatol Stern8 i Aleksander Wat9.

To oni będą potem wśród aresztowanych. Barczysty mężczyzna siedzący z aktorką, podobno historyk sztuki, sprowokował Broniewskiego. O to, jak się zdaje, nie było trudno. Po chwili latały butelki, wybito szyby. Broniewski i awangardowy poeta Peiper tarzali się po podłodze, bijąc się z agentem NKWD, który podawał się za historyka sztuki. Wat dostanie przy okazji w szczękę. Ola Watowa na czworakach wyciąga leżącego męża z sali. Biernymi uczestnikami awantury są poeta Leon Pasternak i jego żona, aktorka Ryszarda Hanin. Wat pokazuje Pasternakowi rozchwiane zęby. Hanin wyjmuje z torebki chusteczkę, zwilża ją i radzi Watowi, by trzymał ją przy ustach. Na schodach stoją już enkawudziści z bagnetami na karabinach. Pasternak z żoną przezornie ulatniają się z pobojowiska. Jakimś cudem nie zostają potem aresztowani.

W kilka dni potem w „Czerwonym Sztandarze” ukazuje się artykuł Witolda Kolskiego10Zgnieść nacjonalistyczną gadzinę. Każdy z aresztowanych został obdarzony obelgami i oskarżeniami, za każde z tych oskarżeń groziła kara śmierci. O Peiperze, który był zupełnie oderwany od polityki i spraw społecznych, Kolski napisał: „uprawiający na wskroś zdegenerowaną, antyludową działalność literacką”.

Ojciec spotyka na ulicy Boya, który jakby nie pojmując, co się dzieje, pyta go, kiedy to się skończy. Tata nie rozumie, co Boy ma na myśli. Ten tłumaczy mu: – Byłem daleki od komunizmu, przeraża mnie, że chcą mnie żywić pokarmem nie do jedzenia.

Głód coraz mocniej doskwiera, zaczynają mu towarzyszyć myśli o „nieszczęsnych w śniegach i pustce Sybiru”.

Wojska hitlerowskie przekraczają granicę. Gdy zbliżają się, komuniści rozstrzeliwują więźniów. Przychodzi niezwykły moment, gdy miasto jest puste, nie ma już Armii Czerwonej, nie ma jeszcze Wehrmachtu. Czas, zdaje się, zastygł. Nowa przestrzeń w wielkiej ciszy obnaża grozę, jak to określił ojciec, „podwójnej gry wojny”. Aż w końcu „terkot pędzących motocykli z przyrośniętymi do nich stworami w hełmach wtargnął w ciszę”.

Boy ginie z grupą kilkunastu intelektualistów, których Niemcy rozstrzelali na progu nowej okupacji miasta, w powitalnym pocałunku. Czy późniejszy horror okupacji niemieckiej – w przypadku mojego ojca przez cały czas otwarty wyrok śmierci – w radzieckim Lwowie miał jednak lepszą sytuację – uśpił pamięć stalinizmu w tym mieście? Do końca życia ojciec starał się pojąć, jak mógł, pamiętając, zapomnieć. Ryszard Matuszewski wspominał, że Jastrun już w Łodzi opowiadał mu straszne rzeczy o radzieckim Lwowie, a on słuchał, ale nic nie rozumiał.

Moja mama z bratem, siostrą i swoją matką po ewakuacji z Warszawy rodzin oficerów znalazła się w okolicach Lwowa. Podróżowali najpierw zatłoczonym pociągiem, z bagażami i z kanarkiem w klatce – nie można go było przecież zostawić w domu. Mamie, wtedy piętnastoletniej dziewczynie, spodobał się piegowaty chłopiec w zielonych skarpetkach w paski jadący w sąsiednim wagonie. Pociąg został zbombardowany – w jednym z wagonów transportowano amunicję, która wybuchła. Uciekali już bez bagaży, które przepadły, ale z kanarkiem. Na peronie leżała urwana noga chłopca w zielonej skarpetce w paski.

Przygarnęła ich wtedy chłopska rodzina. Siedemnastego września mama pracowała z siostrą w polu, gdy ujrzały zbliżające się czołgi radzieckie. Zapadła decyzja o przeniesieniu się do Lwowa. Mama nie wie, że we Lwowie jest jej przyszły mąż, też uciekinier.

Po wkroczeniu Niemców rodzina wraca do Warszawy, na ulicę Krajewskiego. Mieszkanie jest obrabowane. Mama opowiadała mi: – Puste szafy, znikło mamy futro. Nasze płaszcze szkolne. Ale wisiał nieukradziony mundur ojca i czapka. Brat wziął ją i nie chciał oddać.

Za chwilę dowiedzą się, że mój dziadek nie żyje. Sąsiad, podoficer, mówi do babci: – A to pani nie wie, że mąż poszedł do piachu?

Mama pamiętała żołnierza z kompanii jej ojca, który przyszedł pewnego dnia na Krajewskiego i opowiadał o nim: – Trzynastego września brał udział w bitwie pod Legionowem. Poniatowa. Brzozowy lasek. Niemcy strzelali z broni maszynowej. Poprowadził żołnierzy do ataku. Został ciężko ranny w pierś, przeszyty serią z karabinu maszynowego [potwierdzi to po wojnie ekshumacja – T.J.]. Jeszcze przytomny rozkazał, by brać najpierw rannych żołnierzy. Kiedy wróciliśmy po niego, już nie żył. Wyjęliśmy mu z kieszeni te przedmioty: ryngraf z Matką Boską i fotografie pani i dzieci, które przekazuję – mówił żołnierz.

Koniec wojny: Lublin i Łódź

Ojciec opuścił Warszawę w 1944 roku, tuż przed wybuchem powstania. Gestapo przyszło do mieszkania, w którym się ukrywał, ale go nie zastało. Został ostrzeżony. Przeniósł się do Międzylesia. Stamtąd widział, jak „[…] nad Warszawą unosił się olbrzymi dym, niczym mur do nieba, wzniesiony przez podpalaczy, stojący nad konającą stolicą, nocą zabarwiający się ogniem. Tymczasem obok, na łące pasły się krowy, przelatująca wilga rzucała radosne zawołanie […]. Płonęły skarby architektury, myśli i sztuki. Ginęli ludzie”11.

Front przybył do Międzylesia. Pierwsi radzieccy żołnierze pojawili się nagle, cudowni wybawiciele. Najmocniej wyzwolenie przeżyli ci, którzy ze względu na swoje pochodzenie podczas okupacji znaleźli się w śmiertelnej pułapce. Nie tylko dla mojego ojca był to wstrząs.

Kazimierz Brandys pisał po wielu latach w Miesiącach:

Zacząłem biec przed siebie, krzycząc, potykając się w śniegu i wskazując ręką samolociki lśniące wysoko na zamarzniętym niebie. Zdawało mi się, że jestem bezpieczny i wolny. […] Po diabła tak biegłem? Zamiast wyłazić na wierzch, może trzeba było poszukać lepszej kryjówki. Przecież szło inne. W innej postaci, ale to, przed czym się ukrywałem. Biegłem krzycząc ze szczęścia, że Historia okazała się sprawiedliwa i wpadłem w nią jak królik.

Ważna jest wielkość zdarzeń i odczuć. Ci, którzy byli w ZSRR, doznali wielkiego strachu. Wielki strach przeżywali pisarze podczas niemieckiej okupacji. Wyzwolenie z niej uruchomiło uczucie bezgranicznej wdzięczności. Te wszystkie wielkie uczucia pod presją wielkiej historii zmieniały się w wiarę.

Sytuacja jest jednak niepewna. Ojciec idzie wzdłuż torów w stronę Falenicy z grupą ludzi; są wśród nich Ryszard Matuszewski i pchający wózek z dzieckiem mały chłopiec – jest nim przyszły aktor Zbigniew Zapasiewicz. Potem wojskową ciężarówką tata jedzie do Lublina.

Wielu twórców, którzy mieli szczęście znaleźć się w wyzwolonej już części Polski, ulokowano w Ciechankach pod Lublinem, w domu dla pisarzy na ulicy Radziwiłłowskiej 9. Nazwano ten dom Borejszówką, od nazwiska Jerzego Borejszy. Był mały, mieścił z trudem stołówkę i ciasno zapchane pokoiki z wieloma łóżkami. Mieszkał tam też mój ojciec.

Pomysł grupowania ocalałych pisarzy przyszedł z Rosji, która miała już takie wcześniejsze doświadczenia. W 1934 roku powstaje pod Moskwą osiedle domów dla twórców. Jak ogłosił Gorki, ma to być „laboratorium pisarskie”. Idea ta sprawdziła się, będąc jednym ze sposobów uwodzenia i usidlania artystów przez nową władzę. Osada Pieriediełkino stała się pierwszą w świecie kolonią pisarzy. Niektórzy jej mieszkańcy, jak Babel, wyruszą z niej na śmierć.

Lublin po brzegi wypełniano wojskiem i urzędami. Tak rodziła się Polska Ludowa. Właśnie wtedy z Moskwy przyleciał wojskowym samolotem poeta awangardowy Tadeusz Peiper. Kiedy zobaczył okropny, zabłocony i zawalony zawszonym wojskiem Lublin, podobno powiedział rozanielony: „Cóż to za urocze miasteczko”. Rodzina Parandowskich przyjechała wcześniej. Ryszard Matuszewski pamiętał ich przerażone oczy.

Borejszówkę prowadziła żona Juliana Przybosia, Bronisława. Mieszkali tam między innymi Irena i Jan Parandowscy12, Tadeusz Peiper i wiele innych pisarskich rodzin. Matuszewski wspomina, że Przybosiowa była osobą ostrą, trudną i konfliktową, ale dom funkcjonował. Ona sama opowiadała mi, że po pół roku prowadzenia tego przybytku powiedziała: „Dziękuję bardzo”, a pomyślała: „Już wolę hodować świnie, niż prowadzić dom dla pisarzy”.

Juliusz Żuławski czyta „Kuźnicę”

W 1945 roku większość twórców, wśród nich mój ojciec, znajdzie się w wyzwolonej przez Armię Czerwoną Łodzi, gdzie dostaną od władzy duże mieszkania w okazałym budynku na ulicy Bandurskiego. Domów pisarzy, już nie tymczasowych, będzie potem kilka: w Szczecinie, Krakowie, Poznaniu i Warszawie, przy ulicy Iwickiej 8A. Niezwykły wydawał się ten gest wobec pisarzy. Wyspy szczęśliwe tworzono na morzu nieszczęścia i biedy. Tam łatwiej uwierzono w fikcję.

W książce Przydługa teraźniejszość Juliusz Żuławski wspominał:

Powojenny stan rzeczy wydał mi się przede wszystkim dziwaczny, chociaż w gruncie rzeczy był po prostu straszny. W pierwszych miesiącach 1945 roku obowiązywała w Łodzi godzina policyjna – po ulicach chodzą patrole sowieckie, a służby bezpieczeństwa przygotowują się do akcji. Tygodnik „Kuźnica”, w którym pracuję jako recenzent, propaguje balzakowski realizm w literaturze – ludzie nagle znikają bez wieści – śmietanka artystyczno-towarzyska zabawia się nieprzytomnie.

Poeta Paweł Hertz przeżył sowieckie więzienia i łagry. Potem dostał się do polskiej armii, by w marcu roku 1945 trafić do Łodzi. Chodził w mundurze, pracował jako kierownik literacki Teatru Domu Żołnierza. Kiedy jednak zobaczył małego i pokracznego Adama Ważyka, też w mundurze, z dyndającym u pasa wielkim naganem, Artura Sandauera, w ułańskiej rogatywce, poprosił o zgodę na chodzenie w ubraniu cywilnym. Pamiętał, że Adam Ważyk bardzo się wtedy rządził i nie zapomniał też rządów armii radzieckiej w Łodzi. Zajęła ona, na rzecz Związku Zawodowego Literatów, budynek przy ulicy Bandurskiego numer 8. Przez przypadek taki sam numer będzie miał potem dom przeznaczony dla literatów w Warszawie. Kilku pisarzy, mieszkańców Bandurskiego, członków redakcji pisma „Kuźnica”, przeniesie się później do Warszawy, na Iwicką.

Na Bandurskiego mieszkali między innymi: Kazimierz i Maria Brandysowie, Władysław Broniewski, Jan Brzechwa, Pola Gojawiczyńska, Julia Hartwig z ówczesnym mężem Zygmuntem Kałużyńskim, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Stanisław Jerzy Lec, Janusz Minkiewicz, Zofia Nałkowska, Ryszarda i Leon Pasternakowie, Adolf Rudnicki, Artur Sandauer, Seweryna Szmaglewska, Jan Śpiewak, Adam Ważyk, Jerzy Wyszomirski, Stefan i Wanda Żółkiewscy, Mirosław Żuławski.

Adolf Rudnicki i Mieczysław Jastrun, lata 40., czasy łódzkie

Ta łódzka kamienica, zbudowana w latach 30. XX wieku dla pracowników wyższego szczebla administracji i pionów technicznych łódzkich fabryk, posiadała przestronne lokale, w których w czasie okupacji mieszkali Niemcy, ważni urzędnicy i wojskowi. Uciekając, zostawili meble, a nawet ubrania i mundury. Sporo tych mebli przeniosło się potem z nowymi właścicielami na Iwicką. Ojciec „odziedziczył” po Niemcach solidne obszerne biurko, stolik z szachowym blatem, ciężkie krzesła, szafę, fotel i kredens, który będzie za duży na małe warszawskie mieszkanie. Adolf Rudnicki też przywiózł z Bandurskiego na Iwicką sporo poniemieckich mebli: „Mój Niemiec, któremu te zagrabione przedmioty służyły pewien czas, nie zabrał ich ze sobą, uciekał pewnie z zawiniątkiem jak my niegdyś. Ratowali nagie życie, co udało się tylko nielicznym. Zostawił w łódzkim mieszkaniu ogromne liczby hagiografii hitlerowskiej, listy, fotografie, dużo pipetek do nosa: cierpiał chyba na chroniczny katar” – napisał w Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów.

Wiersze z łódzkiego czasu ojciec notował na drugiej stronie niemieckich druków urzędowych, które walały się w mieszkaniu. Pracował przy tym poniemieckim biurku, które stało potem w jego gabinecie na Iwickiej, a teraz ma miejsce w mojej pracowni, lecz już tylko jako zabytek. Biurko ciężkie, z tajemniczym wzorem, jakie miało orientalne drewno, z którego zostało wykonane, z blatem przykrytym grubym szkłem. Na nim czarna, błyszcząca maszyna do pisania. Pod szkłem trochę zdjęć, pamiątek, których z latami przybywało. Nad biurkiem wisiała duża fotografia – portret Mickiewicza. Biurko ojca, warsztat jego pracy, budziło zawsze mój szacunek. Co nie przeszkodziło mi wchodzić pod nie od chwili, gdy nauczyłem się poruszać na czworakach. Siedząc pod tym biurkiem, rozwiązałem sznurowadła w butach Jarosława Iwaszkiewicza. I cisnąłem klockiem w pana Hermana Buddensiega, tłumacza Pana Tadeusza na język niemiecki, co moi rodzice uznali za próbę rewanżu za okupację.

Ten łódzki dom, wedle Ryszarda Matuszewskiego, mieli „załatwić” dwaj pisarze w mundurach, Stanisław Jerzy Lec i Leon Pasternak, ale pomysłodawcą był oczywiście Jerzy Borejsza, brat Jacka Różańskiego13, z nadania Sowietów partyjny animator kultury, który z rozmachem kapitalisty budował swoje imperium. I powstał problem, kto ma prawo do tego domu pisarzy się wprowadzić, kto zasługuje na miano pisarza.

W redakcji „Kuźnicy”. Od lewej ojciec, Wanda Żółkiewska, Ewa Daszewska (?), Adam Ważyk, 1946

Ryszard Matuszewski pamiętał, że Ważyk wszystkim zarządzał. Hertza ulokował na parterze, Mirosława Żuławskiego nad nim, a dalej Jastrun, Brzechwa, Rudnicki. Mieszkała w tym domu Zofia Nałkowska, z którą Rudnicki przyjaźnił się od czasu okupacji. Na samej górze, strategicznie, żyć będzie Adam Ważyk. Z tą „górą” były jednak małe kłopoty. Ważyk przebywał dłuższy czas w Krakowie, więc poproszono Mieczysława Jastruna, by jako wiceprezes Zawodowego Związku Literatów Polskich (ZZLP) sprawdzał, kto jest godny miana pisarza i mieszkania w tym domu.

– Dla Ważyka zatrzymaliśmy ładną kawalerkę – opowiadał mi Ryszard Matuszewski. – Podobną kawalerkę jak Ważyk otrzymał Zygmunt Kałużyński. Ważyk przyjechał z Krakowa i bardzo żywo zaczął się interesować, jakie dostał mieszkanie. Kiedy zobaczył, że wielu kolegów ma większe, zrobił dziką awanturę. Wezwał do siebie Jastruna i przy mnie zaczęli się okropnie kłócić. Było to śmieszniejsze niż gorszące. W końcu Ważyk wywalczył dla siebie większe mieszkanie, na ostatnim piętrze, które pierwotnie miało należeć do Mariana Piechala. Ten zostawił w nim tylko walizeczkę i niebacznie wyjechał. Ważyk kazał stróżowi wyrzucić walizeczkę i zajął lokal. Piechal ponoć nie protestował, miał endecką przeszłość i bał się.

Adolf Rudnicki w Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów, pisząc z wielką przyjaźnią o ojcu, ujawnia, że na Bandurskiego tata wypędził Brzechwę z jego pięknego mieszkania, bo mu się bardziej podobało niż to, które otrzymał. Gdyby tak było naprawdę, można by mu wybaczyć mało przyjacielską prawdomówność. Ryszard Matuszewski tak to skomentował, pisząc swoje szkice wspomnieniowe, którym dał tytuł Alfabet. Wybór z pamięci 90-latka: „Każdy, kto znał Jastruna wie, że ten łagodny i niezaradny poeta nie był zdolny do »wypędzenia« kogokolwiek z mieszkania, a obraz życzliwego wszystkim, ale zarazem obrotnego i praktycznego mecenasa Brzechwy, który daje się »wypędzić« z mieszkania przez Jastruna, jest wręcz humorystyczny dla każdego, kto znał obu”.

Pijatyki, seks i aborcja

Miasta leżały w ruinie, problem lokali był więc ogromny. Mieszkanie stało się jednym z narzędzi przekupywania ludzi przez krzepnący reżim. Łódź wydawała się idealnym miejscem, by siać nowe ziarno. Miasto bez obciążeń inteligenckich, takich jak choćby miał Kraków. Aktorka Ryszarda Hanin dom na Bandurskiego pamiętała lepiej niż ten na Iwickiej, gdzie mieszkała dosyć krótko ze swoim mężem, pisarzem Leonem Pasternakiem, poznanym we Lwowie. W Łodzi wydawało się weselej, a może wszyscy byli młodsi, może jeszcze cieszono się, że upadł hitleryzm, że ocaleli, a nowa okupacja nie zdążyła pokazać zębów.

Irena Bilska, ojciec i siostra Ireny, Krystyna Bilska, wieloletnia partnerka ojca, 1933. To był jakiś trójkąt, może nie erotyczny, ale uczuciowy na pewno. Tak twierdziła moja mama, która po wojnie „zabrała” ojca Krystynie

Powszechnie nadużywano alkoholu. Picie na mieście kończyło się na Bandurskiego. Ryszarda Hanin pamiętała, że ofiarą porannego kaca padały zwykle butelki z mlekiem, które stały przed drzwiami Jastruna. Ojciec mieszkał z Krystyną Bilską, a gdy rankiem nie zastawał butelki z mlekiem, tracił poczucie humoru, z którego był znany. Krystyna była ładną, szczupłą blondynką, nauczycielką. Tata, też nauczyciel, poznał ją kilka lat przed wojną, mieszkali w Łodzi, pomogła mu przetrwać czas we Lwowie i okupację w Warszawie. Mając żydowskie pochodzenie, musiał się ukrywać, a ona ratowała mu życie, narażając swoje. Na Bandurskiego mieszkali we trójkę, z Ireną, siostrą Krystyny. Moja mama uważała, że tworzyli jakiś trójkąt uczuciowy, chociaż nie seksualny. I że mój ojciec, opuszczając potem Krystynę, musiał opuścić też Irenę.

Paweł Hertz nie brał udziału w domowych pijatykach. Pamiętał tylko jedno przyjęcie na Bandurskiego, dosyć szczególne. Spod drzwi łazienki wypłynął gwałtowny strumień wody. Zastano tam pewną panią z kolegą pisarzem. Jak się zdaje, użyli zamiast łóżka umywalki, która tego nie wytrzymała.

Opętanie seksem i wódką to również reakcja na czas wojny i śmierci. Na rozpad wszelkich norm i na brak stabilizacji; wszystko było wtedy w ruchu. Czy jednak podwójność myślenia, która potem przybierze tak monstrualne formy, nie dotknęła najpierw tej dziedziny? W końcu zarówno Stefan Żółkiewski, jak i Jan Kott, a później Tadeusz Borowski byli już wtedy kapłanami ideologii, która wymagała od swoich wyznawców czystości obyczajowej. Tej jednak nie przestrzegano.

Wymagania stawiane członkom partii w sprawach obyczajowych były szczególnie surowe. „Żąda się od nich niemal ascezy. Toteż wstąpienie do Partii nie jest zbyt różne od wstąpienia do zakonu, a akt ten jest traktowany przez literaturę Nowej Wiary z powagą równą tej, z jaką literatura katolicka traktowała śluby nowych zakonników” – napisał Czesław Miłosz w Zniewolonym umyśle.

W styczniu 1954 roku Leopold Tyrmand poszedł na zebranie sekcji prozy w ZLP. Ze strachu, że jeśli nie będzie chodził na takie zebrania, to go wyrzucą ze Związku i straci tanie obiady w literackiej stołówce. Trafił na moment, gdy – jak pisał w Dzienniku:

Pastwiono się nad niejakim Konwickim, młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii. […] Napisał opowiadanie o miłości. Ze wszystkimi akcesoriami, jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie pierdolą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustannie mowa o proletariacie. A jednak okazało się „nie takie”. Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar – Melania Kierczyńska14 i Adam Ważyk – informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie o tym, co to jest spółkowanie – dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne15.

Seks zawsze wymykał się Kościołowi, wymykał się też spod kontroli komunistom. I prowadzono się w tym środowisku fatalnie. Moja matka, Mieczysława Buczkówna, wtedy młoda i apetyczna studentka polonistyki, nie mogła opędzić się od amantów, czasami bardzo ważnych ideologicznie. Pamiętała, że do czołowych erotomanów należał szef (do 1948 roku) głównego wówczas pisma, „Kuźnicy”, Stefan Żółkiewski – też wielki uwodziciel ideologiczny tamtego czasu. Nie przypadkiem chciał, żeby mama została jego sekretarką.

Identyczny pomysł miał malarz Władysław Strzemiński16 – chociaż bez nogi i ręki, bardzo interesował się młodymi dziewczętami. Nikt jednak nie był w stanie przegonić w dziedzinie erotycznej Jana Kotta. Mama opowiadała mi, że Janek kiedyś zakradł się do niej o świcie z czekoladkami, ale go pogoniła. W szerszym kontekście zauważyła ten problem Zofia Nałkowska, pisząc w 1946 roku w swoim Dzienniku o Kotcie: „obraża mnie jego całkowita niemoralność, gdy właśnie moralność głosi w piśmie i nią gnębi, i terroryzuje innych”.

Z Janem Kottem spotkałem się w Stanach w 1985 roku (zrobiłem z nim wtedy wywiad). Mieszkał tam od 1966 roku, wykładał, a po tym, jak komuniści w 1968 usunęli go z profesury na UW, poprosił o azyl. W Stanach stał się słynnym na świecie szekspirologiem.

Po latach spotkaliśmy się ponownie, tym razem w Polsce, a ta seksualna mania nadal była widoczna i żywa. Pamiętam, że kiedy szedłem z nim Marszałkowską, chociaż ledwie dreptał, wspierając się o moje ramię, jednak na widok młodej kobiety ożywał i musiałem go mocno trzymać.

W Łodzi mama widywała Tadeusza Borowskiego. Kiedy inni się bawili, on często stał lub siedział z boku. W roku 1948, kiedy urządziła bal dla polonistów, wszyscy tańczyli, tylko Borowski stał pod ścianą, uśmiechał się ironicznie i nagle powiedział: „Tańczycie na grobach”. W czasie okupacji mama, za pośrednictwem swojej przyjaciółki Halszki Szwykowskiej, posłała mu do Oświęcimia paczkę z cebulą i słoniną. Nie przypuszczała, że spotka się z nim po wojnie, że stanie się on autorem znakomitych opowiadań i kto wie, czy nie najwybitniejszym polskim prozaikiem, któremu szaleństwo ideologiczne nie pozwoli rozwijać swojego talentu.

Borowski łatwo i często się zakochiwał; zakochał się też w przyjaciółce mamy, Hannie Kirst, jak mawiano – „pożeraczce męskich serc”. Zachowywała się tak, jakby chciała być ze wszystkimi interesującymi mężczyznami z tamtych lat, a oni jej zawsze ulegali.

Mama mówiła, że Hannę uważano za najpiękniejszą dziewczynę w Warszawie, „o niezwykłej urodzie, wdzięku, ale też inteligencji, którą łączyła z infantylną dobrocią i szczodrością serca wobec adorujących ją mężczyzn”. Kiedy Hanna oddała się pewnemu brzydkiemu grafomanowi, mama zapytała przyjaciółkę, czemu to zrobiła. Odparła: „Ale on tak błagał, tak błagał”.

Hanna Kirst (Golde) w bryczesach

Krzysztof Kąkolewski tak wspominał Kirst: – Piękna, wyrazista twarz. Umiała wspaniale patrzeć. Było to spojrzenie pytające, słodkie, zamglone. Towarzyszył mu grymas wydatnych, kształtnych ust; rodzaj pocałunku w przestrzeń. Człowiek oddawał się jej we władzę.

Nieliczne dostępne jej zdjęcia o tym nie mówią, ale fotografie często nie mogą sobie poradzić z urodą i ją fałszują. Ginie blask. Hanna, potem po mężu Golde, miała słynny romans z Markiem Hłaską, jej ostatnim kochankiem został Karol Małcużyński. A mąż wszystko heroicznie wytrzymywał. Będzie się nią opiekować, gdy po nieudanej próbie samobójczej zostanie osobą niepełnosprawną. Ale to stanie się później.

Hanna Kirst (Golde), tuż przed wojną

Mama pamiętała, że gdy Borowski dowiedział się, że Hanka jest w ciąży z Adolfem Rudnickim, był wstrząśnięty. Ponoć przeprowadził z nim ostrą rozmowę. Walczył, by Hanna nie dokonała aborcji. W związku z tym wydarzeniem 7 maja 1948 roku Tadeusz Borowski pisze do mojej mamy list: „Pewnie będziesz się widziała z Hanką. (Bo dlaczego miałabyś się nie widzieć). Powiedz jej, że jest mi strasznie przykro. Na pewno zrobiłem jej ogromny kłopot swoim sztubackim telegramem, usprawiedliwiają mnie jedynie upały, zmęczenie; także dużo uczucia, które chowam dla niej”. W tym telegramie zapewne odwodził ją od aborcji. Zrobił się z tego dramat, który mama opisuje w swoich niedyskretnych wspomnieniach. Zanim jednak do tego przejdziemy, dwa ciekawe fragmenty z listu Borowskiego do mamy: „Mówiła mi Hanka, że masz bardzo serdeczne kłopoty i że ona niepokoi się o Ciebie. Właściwie – wszyscy troje jesteśmy przygnębieni jak przepalone żarówki”. Pisarz oferuje paniom pokój w Zaborowie i odpoczynek: „Hanka chciała pisać latem pracę magisterską, dostanie potrzebną lekturę. Ty mogłabyś solidnie wypocząć i postudiować, poza tym najeść się truskawek i czereśni – bardzo potrzebnych poetom”. Nie pojadą do Zaborowa, ale do Milanówka, do Edmunda Kujawskiego, przyjaciela Borowskiego. Mama pamięta ten gościnny dom, „ale Hanka nagle ucieka stamtąd do Łodzi. Ja za nią. I tam poszła do lekarza, który – bez skalpela – zastrzykami powodował poronienie”.

Tuż po wojnie w Łodzi ówczesna elita bawiła się w Klubie Pickwicka na ulicy Traugutta. Odbywały się tam też imprezy kulturalne. W notesie mojej matki – wówczas studentki polonistyki, która ma już ambicje literackie – często widnieje nazwa klubu. Klub Pickwicka reklamuje się w kolejnych numerach tygodnika „Kuźnica”. Z pewną przesadą i z typową dla niej złośliwością Maria Dąbrowska pisze o nim w 1950 roku: „Miał być kawiarnią literacko-artystyczną, a stał się – po oficjalnej 10-tej godzinie zwyczajnym burdelem, gdzie ludzie za pieniądze się łajdaczą i różne studentki polonistyki zaznają »wtajemniczenia ideowego« w objęciach koryfeuszy literatury socrealistycznej”.

To właśnie w Klubie Pickwicka architekt Stanisław Wyganowski pozna Paulinę i Juliusza Żuławskich oraz Pawła Hertza, dzięki czemu zamieszka kiedyś na Iwickiej.

Spotkanie

Mama, rzucona przez wojnę do Łodzi, studiowała na tamtejszym uniwersytecie polonistykę, ale uczyła też jako katechetka w Szkole Powszechnej nr 49, chodząc jednocześnie na wykłady marksisty Stefana Żółkiewskiego. Jej uczniowie mieli od siedmiu do piętnastu lat. Nie była to więc łatwa praca. Na polonistyce przyjaźniła się z Misią, czyli Marią Janion, i z Marią Żmigrodzką. Komunizujące koleżanki szybko ją demoralizują. Pewnego dnia zdecydowała się pójść do biskupa i poprosić o zwolnienie z nauczania religii. Biskup bardzo się zmartwił i namawiał do zmiany decyzji, ona jednak poinformowała o swoim postanowieniu zakonnicę, słynną siostrę Józefę Ledóchowską, która opiekowała się nią w czasie okupacji i z którą się zaprzyjaźniła. Siostra napisała jej w liście: „Nie wątpię, że jest to tylko okres przejściowy, że szybko otrząśniesz się z tego nastroju, który jest nieszczęściem dla istoty myślącej i głębokiej. […] Jednak Łódź, jej atmosfera ma na Ciebie wpływ przemożny”.

Mama w Łodzi

Rodzice poznali się w roku 1946 na wieczorze autorskim mojego ojca. On był już znanym pisarzem, mama studiowała i pisała wiersze. Poszła na spotkanie z ładnymi koleżankami. Była wśród nich poetka Anna Pogonowska, ale Jastrun właśnie w moją mamę wbijał wzrok, a oczy miał piękne. – Wpadłam mu w oko – wspominała, pamiętając, jak przejęła się tym, że zauważył ją wybitny artysta.

Mama i tata, na łódzkiej ulicy. Jak widać nie ukrywali za bardzo swojego związku, a ojciec nie był przecież wtedy wolny, 1948

Szli potem we trójkę, z Anną Pogonowską, ulicą Piotrkowską, zapadł już wieczór. Ojciec musiał bardzo kluczyć, zachodząc moją mamę to z tej, to tamtej strony, by w końcu zaprosić ją na kawę, tak by jej koleżanka nie usłyszała. Poczuła, jak serce zabiło jej szybciej, i zgodziła się. Znany poeta o pięknych oczach chce się z nią spotkać. Bez tego „wpadnięcia w oko” i tej kawiarni nie pisałbym tego, co teraz piszę. I bez wielu zbiegów okoliczności przeplecionych wolną wolą lub wolą zniewoloną przez okoliczności. Na jednym z ich spotkań na łódzkim Julianowie ojciec ją pocałował. – Szok był niesamowity – wspominała.

W liście do brata z roku 1973 ojciec opisuje wizytę w Łodzi: „Miecia tu szukała ulic, którymi snuliśmy się, szukając jakiejś kawiarni lub restauracji w pierwszym czasie naszej znajomości”.

Partia

Matka wspominała, że gdy romansując z ojcem, chodzili ulicami Łodzi, na ścianach domów wisiało wiele plakatów zachęcających, by wstępować do partii. Ojciec pokazywał je i mówił: – „O, nie ma mowy”.

Jednak pewnego dnia do partii wstąpił. Nie namawiał jednak swojej młodej przyjaciółki, by poszła w jego ślady, a nawet ją ostrzegał: „Broń Boże, przynajmniej ty nie wstępuj”.

Kazimierz Brandys na uroczystości przyznania mu nagrody miasta Warszawy za książkę Miasto niepokonane, 1948

Nawet jeśli wstępował bez przekonania, to po jakimś czasie zaczął tę pewność w sobie budować, w czym pomagała mu Krystyna Bilska. I mroczny duch czasu. I krąg znajomych, którzy wstąpili. Reguła była taka: na początku sugerowano, potem namawiano, w końcu szantażowano. Ojciec wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej w roku 1946, przed wyborami do Sejmu, również dlatego, że wstąpiła wtedy cała redakcja „Kuźnicy”, też Kazimierz Brandys. Walczono z PSL-em. W artykule Faszyści Brandys napisał: „Faszystowskie podziemie tworzy dziś ideologię PSL-u”.

Zofia Nałkowska ugina się pod ciężarem orderów, 1952

Ci, którzy przystępowali do nowego ładu, czuli się ułaskawieni przez los, mieli szczęście i chcieli żyć. Adolf Rudnicki pisał po latach w Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów: „Skończyła się najczarniejsza noc! Ci, co ją przeżyli, wyszli z lasów spragnieni jednego: żyć, żyć, żyć! Poddali spragnione usta ożywczemu deszczowi. Przypadli do życiodajnego źródła i pili, i pili, i pili!”. Przy wstępowaniu do partii działał też instynkt stadny. Gdyby ktoś nie wstąpił, byłoby to od razu widać, odstawałby. A im więcej znalazło się w partii autorytetów intelektualnych i artystycznych, tym łatwiej było innym zgłaszać swój akces. Na wahających się działała moc przyciągania zgromadzonych tam osób. Andrzej Kijowski w 1975 roku pisał o Zofii Nałkowskiej, po lekturze jej Dzienników:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki