Operator 594 - Krzysztof Puwalski - ebook + audiobook + książka

Operator 594 ebook i audiobook

Puwalski Krzysztof

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krzysztof Puwalski – PUWAL – 22 lata w Siłach Specjalnych w tym 12 lat w GROM-ie.

Ten czas to spełnienie jego marzeń.

Historia Operatora /594/ to niezwykła przygoda człowieka z determinacją dążącego do upragnionego życiowego celu.

W książce znajdziesz przykłady ludzkiej wytrwałości, siły, pasji, pragnienia przeżycia przygody, akcji i adrenaliny, ale też wyczerpania, tęsknoty, oraz walki z samym sobą.

Dotkniesz świata jednostek specjalnych dostępnego tylko dla wybranych.

Przeczytasz o najbardziej spektakularnych akcjach bojowych w Iraku i Afganistanie, podczas których z narażeniem życia operatorzy zespołów bojowych ratowali zakładników i neutralizowali terrorystów. To akcje, które do tej pory nie wyszły poza teczki operacji oznaczonych klauzulą TAJNE.

W GROM-ie selekcja nigdy się nie kończy.

Jak wiele możesz poświęcić, aby osiągnąć swój wymarzony cel? Czy masz w sobie siłę, która umożliwi ci dokonanie niemożliwego?

Pamiętaj, że wszystko czego pragniesz jest po drugiej stronie strachu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 53 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,2 (210 ocen)
106
60
27
17
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasy13

Nie oderwiesz się od lektury

Ci którzy to kiedyś robili, wysłuchają z tęsknotą za „robotą”. 💪
00
unicorne

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra!
00
Maczooo

Nie oderwiesz się od lektury

5/5
00
Kroliz

Nie oderwiesz się od lektury

Pełen pasji i miłości do tematu opis stawania się i bycia operatorem legendarnej jednostki specjalnej GROM. Czyta się lekko ale czuje się ogrom pracy jaką autor włożył żeby znaleźć się tam gdzie się chciał znaleźć , czyli w zespole bojowym JW Grom. Bardzo duże wrażenie robi opis przemiany mentalnej i pracy nad sobą jaką musiał przejść i wykonać autor ale i każdy z operatorów JWG żeby móc stać się niezawodnym superkomandosem do zadań bardzo specjalnych. Bardzo inspirująca książka. Polecam.
00
1990hokage

Nie oderwiesz się od lektury

siła i honor
00

Popularność




Rozdział 1

Geneza

Geneza

Jak niesamowite siły drzemią w człowieku, że pchają go naprzód? Jak wiele możesz poświęcić, aby osiągnąć wymarzony cel? Jak ogromną moc masz w sobie, że umożliwia ci ona dokonanie niemożliwego? Kiedy dzisiaj patrzę na świat z perspektywy człowieka, który swojej pasji poświęcił całe życie, widzę, jak bardzo jestem szczęśliwy, że dokonałem takiego właśnie wyboru. Pasja to potężna moc, która pozwoli przezwyciężyć wszystkie trudności. Jeśli kochasz to, co robisz, znajdziesz sens swojego życia – i nieważne, co nim będzie, ważne, abyś robił to, co kochasz.

W książce, którą trzymasz właśnie w ręku, przeczytasz o ludzkiej wytrwałości, sile, pasji oraz pragnieniu przeżycia przygody. Poznasz historie, które towarzyszyły mi od wczesnej młodości aż do służby w siłach specjalnych. Będziesz świadkiem wydarzeń, w których uczestniczyłem wraz z kolegami, w tym pełnych adrenaliny akcji bojowych, w których z narażeniem życia ratowaliśmy zakładników i neutralizowaliśmy terrorystów. Dotkniesz realnego świata sił specjalnych, dostępnego tylko dla wybranych. Odkryję przed tobą sekrety wykorzystywanych przez nas technik. Poznasz moje metody radzenia sobie w ekstremalnie trudnych sytuacjach, dzięki którym pokonywałem wszystkie trudności. Pomogę ci odnaleźć w sobie pasję i pokażę, jak można być szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.

Pamiętam siebie jako nastolatka dorastającego w niewielkiej malowniczej miejscowości o intrygującej nazwie Zbójno. Schyłek lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych XX wieku to bardzo ciekawe czasy. Polska przechodziła potężne zmiany ustrojowe, które dla niektórych były bardzo ciężkie i przyniosły ze sobą biedę i ubóstwo, a dla innych okazały się wręcz cudowne: wolny rynek, początki biznesów, kolorowa rzeczywistość amerykańskiego kina akcji. W takim świecie kształtowały się charaktery ludzi, którzy postanowili wykorzystać ten czas i iść przez życie, spełniając swoje marzenia. Jednym z nich byłem właśnie ja.

Jako chłopiec lubiłem czytać. Uciekałem z szarej rzeczywistości lat osiemdziesiątych w świat kolorowych książek i czasopism. Często odwiedzałem wiejską bibliotekę, gdzie spędzałem wiele godzin. Pani bibliotekarka polubiła mnie i pozwalała mi zabierać do domu więcej książek, niż przewidywał regulamin biblioteki. To właśnie tam wiele lat temu po raz pierwszy zobaczyłem okładkę kolorowej gazety „Żołnierz Polski”. Przeglądając ją, nagle na jednej ze stron spostrzegłem komandosa w bordowym berecie, który biegł po torze przeszkód, a wokół palił się ogień. To było coś niewiarygodnego, nie mogłem oderwać oczu od tego zdjęcia. Z wypiekami na twarzy czekałem na kolejne numery, aby śledzić artykuły z komandosami w roli głównej. To była iskra, która rozpaliła płomień w moim sercu. To wtedy w moich marzeniach namalowałem właśnie tego komandosa, którym później się stałem.

Kiedy wracam do wspomnień z tamtych lat, widzę ludzi, którzy mieli na mnie wielki wpływ. Przekazali wartości, które towarzyszą mi przez całe życie. Wierzę, że ideały, jakie wynosi się z rodzinnego domu, są bardzo trwałe i niezwykle ważne. Pamiętam, jak dziadek Adam opowiadał mi o kampanii wrześniowej, kiedy jako młody, osiemnastoletni chłopak po mobilizacji przedzierał się ze swoją kompanią w kierunku Warszawy. Był niewyszkolony i nieuzbrojony. Opisywał, jak niemieckie kule latały wokoło, śmiertelnie raniąc jego kompanów. W końcu zapadła decyzja o demobilizacji i chłopaki musiały wracać na własną rękę do rodzinnych miejscowości. Potem przyszły lata okupacji. Babcia Helena straciła pierwszego męża, który został zamordowany i pochowany w zbiorowej mogile w lesie pod Rypinem, gdzie hitlerowcy dokonywali masowych egzekucji. W czasie okupacji sama wychowywała trójkę dzieci, a po wojnie ponownie wyszła za mąż – za wspomnianego wyżej mojego przyszłego dziadka – i wydała na świat kolejną trójkę, w tym mojego ojca.

Drugi dziadek, Janek, był moim idolem: silny, wytrwały, inteligentny, dociekliwy. Pamiętam, jak na wszystkich imprezach rodzinnych siedział z uchem przy odbiorniku i słuchał Radia Wolna Europa, jedynego rzetelnego źródła informacji w tamtym czasie. Uwielbiałem jego historie. Wychowywał się we Francji i tam skończył szkołę. Gdy wrócił do kraju, nie potrafił pisać po polsku, nauczył się sam dopiero po wojnie, za to świetnie mówił i pisał po francusku. Często opowiadał, jak pod koniec wojny uciekający z Polski Niemcy przymusowo zabrali go do transportu jako woźnicę. Jako siedemnastoletni chłopak jechał z nimi w potwornych warunkach (była zima) w głąb Niemiec. Jedna z jego historii z tamtego okresu szczególnie utkwiła mi w pamięci: konwój kilkudziesięciu furmanek miał pokonać zamarzniętą Odrę i stanął na brzegu. Zimno, wieje przeszywający wiatr. Trzeba podjąć decyzję, jak pokonać rzekę i kto pierwszy przejedzie przez most. Na początku przeprawiali się pojedynczo, jedna furmanka za drugą. Nagle na niebie pojawiły się samoloty i zaczęło się bombardowanie. Wtedy padła komenda: „Naprzód!”. By jak najszybciej przedostać się na drugi brzeg, wszystkie wozy wjechały na zamarzniętą rzekę. Niestety pod ciężarem koni oraz przewożonego ładunku lód zaczął pękać. To była gehenna. Ludzie topili się razem ze swoim majątkiem, bombardowani przez sowieckie samoloty. Na szczęście ci, którzy byli w pierwszym rzucie, przejechali bezpiecznie, a razem z nimi mój dziadek.

W każdej polskiej rodzinie na pewno jest wiele takich historii i takich osób jak moi dziadkowie czy babcie, które potrafiły wyczarować cudownie pachnący chleb ze świeżo zmielonego ziarna – jego niepowtarzalny zapach i smak pamiętam do dziś. Mistrzynią sztuki kulinarnej była moja babcia Regina. Wspaniałe drożdżówki jej wypieku były prawdziwym rarytasem. Najlepiej smakowały ze świeżo zrobionym masłem i mlekiem prosto od krowy. Zajadałem się nimi jako dziecko, podkradając kawałki z jak największą ilością słodkiej kruszonki.

Moja młodsza siostra Dorota była śliczną dziewczyną i obiektem westchnień wszystkich moich kolegów. Ja pamiętam ją jednak przede wszystkim jako bardzo pracowitą, mądrą i opiekuńczą młodą osobę. Wiele lat temu budowaliśmy z rodzicami dom. Były to czasy, kiedy murarz w trakcie pracy był podejmowany w domu gospodarza przynajmniej trzema posiłkami dziennie. Wymagało to mnóstwa dodatkowego wysiłku od gospodyni, której przecież nie brakowało codziennych obowiązków. Pewnego dnia nasza mama musiała pilnie pójść do szpitala na poważną operację. Wyobraźcie sobie, że moja dwunastoletnia wtedy siostra zaopiekowała się całym domem i przygotowywała posiłki dla nas wszystkich. To było coś niewiarygodnego. Do dziś jest piękną, silną i opiekuńczą kobietą, która potrafi zadbać o swoją rodzinę. Wreszcie mój ojciec, który jest człowiekiem uczciwym i honorowym. To on jako jeden z niewielu dopingował mnie do zdania egzaminów do szkoły średniej. Ale zdecydowanie największy wpływ na kształtowanie się mojej osobowości miała mama. Ta niezwykle silna i wytrwała kobieta zawsze stawiała na pierwszym miejscu dobro innych. To właśnie ona nauczyła mnie, jak troszczyć się o rodzinę i przyjaciół. Te wszystkie bardzo ważne dla mnie osoby swoim osobistym przykładem pokazały mi, jakimi zasadami należy kierować się w życiu.

Młodość, dyskoteki, bijatyki

Młodość, dyskoteki, bijatyki

Soboty były dla mnie niezwykłe. Cały tydzień czekałem, aż przyjdzie ta upragniona i pełna nieprzewidywalnych zdarzeń noc. Ponieważ ojciec najczęściej pracował poza domem, ja, mama i siostra musieliśmy zadbać o całe gospodarstwo. Musiałem szybko dorosnąć i już jako nastoletni chłopak przejąłem opiekę nad rodziną. Wychowywałem się na wsi, mieliśmy niewielkie gospodarstwo, w którym było jednak mnóstwo obowiązków. Szczerze nie znosiłem pracy w polu, ale za to kochałem zwierzęta i zajmowałem się nimi najlepiej, jak umiałem. Późnym sobotnim popołudniem, po wykonaniu wszystkich prac domowych, wreszcie mogłem wskoczyć do wanny, potem założyć najlepsze dżinsy, podrabianą koszulkę Lacoste, popsikać się moją ulubioną wówczas wodą toaletową Adidasa i udać się na przystanek autobusowy. A tam czekali już wszyscy moi znajomi. Wieczorny autobus, którym jechaliśmy, pachniał młodością, mieszanką dezodorantów oraz feromonów, które w połączeniu były ekscytującą zapowiedzią nadchodzących wydarzeń.

Miejsca sobotnich spotkań były różne. Wszystko zależało od tego, która dyskoteka była aktualnie najbardziej popularna. Było to również uzależnione od relacji, jakie mieliśmy z chłopakami z okolicznych miejscowości, z tym bywało różnie. Jako nastoletni chłopak byłem na tyle dobrze wyrośnięty, że mogłem dodać sobie dwa, a nawet trzy lata. Dlatego nie miałem problemu z wejściem do dyskoteki już jako czternasto- czy piętnastolatek. Miało to również swoje dobre strony w przypadku dziewczyn, które brały mnie za starszego, niż byłem w rzeczywistości.

Bójki między chłopakami były normą. Zwykle nie wdawałem się w bezsensowne bijatyki, lecz kiedy w grę wchodziła pomoc moim kolegom, bez wahania dołączałem. W tamtym czasie trenowałem wietnamski styl walki vovinam viet vo dao. Dawało mi to pewność siebie i pozwalało na skuteczną obronę w niebezpiecznych sytuacjach. Pewnego razu wyszedłem z dyskoteki z dziewczyną, żeby się przejść. Zatrzymaliśmy się, aby spokojnie porozmawiać i popatrzeć sobie głębiej w oczy. Nagle zbliżyło się do nas pięciu chłopaków. Już z daleka słychać było ich podekscytowane głosy: „To ten, to ten!”. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co się za chwilę wydarzy. Rozmawialiśmy dalej, nie zwracając na nich uwagi. Jednak oni przyspieszyli kroku i podeszli do nas, byli agresywni. Staliśmy w półmroku, nasze twarze były więc nierozpoznawalne. Nagle jeden z nich wyciągnął gaz i zaczął pryskać prosto w moje oczy. Drugi z napastników uderzył moją dziewczynę w twarz. Natychmiast podjąłem walkę, ale po krótkiej chwili przestałem cokolwiek widzieć. Poczułem tylko kilka bardzo silnych uderzeń, po których osunąłem się na ziemię. Zdążyłem jednak zapamiętać twarz jednego z nich. Olbrzymi strzał adrenaliny i chęć odwetu spowodowały, że szybko otrząsnąłem się i wstałem. Na szczęście obok była pompa z wodą, którą obmyłem oczy piekące od gazu. Ruszyłem za nimi.

Nie zdążyli zbyt daleko odejść. Spotkałem ich przy wejściu do dyskoteki. Nie patrząc na jakiekolwiek konsekwencje, dwoma uderzeniami znokautowałem zapamiętanego napastnika. Wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Stanąłem sam przeciwko całej grupie miejscowych chłopaków. Bardzo szybko mnie otoczyli i czekali tylko na sygnał swojego lidera. Ja, pełen fantazji, zdjąłem ulubioną flanelową koszulę i czekałem w pozycji do walki. Poruszenie w dyskotece było tak duże, że prawie wszyscy wyszli na zewnątrz. Okazało się, że pewność siebie połączona z odwagą nawet w tak beznadziejnej sytuacji zrobiła olbrzymie wrażenie. Podszedł do mnie jeden z miejscowych liderów, jak się później okazało, miał na imię Paweł, i spokojnie zapytał, co się stało. Krótko opisałem całe zdarzenie. Grupa była jednak tak bojowo nastawiona, że zaczęła się szarpanina. Wtedy to Paweł oraz Lidka, koleżanka ze Zbójna, stanęli po mojej stronie. Paweł był chłopakiem obdarzonym charyzmą, którego wszyscy w tej miejscowości szanowali, napastnicy odstąpili więc od dalszych ataków.

Dlaczego zostaliśmy zaatakowani? Otóż jednemu z grupy ktoś bardzo podobny do mnie odbił na tej dyskotece dziewczynę. Wściekły porzucony chłopak skrzyknął kolegów, którzy mieli dać nauczkę amatorowi cudzych dziewczyn. Wieczorem, w kiepskim oświetleniu, pomylił mnie z nim i padliśmy ofiarą tych miłosnych rozgrywek. Na szczęście udało się opanować całą sytuację. Znokautowany przeze mnie chłopak wylądował w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu. Kiedy doszedł do siebie i po kilku miesiącach przypadkowo się spotkaliśmy, przeprosił mnie za tę niefortunną sytuację.

Po latach spotkałem także wspomnianego Pawła, który wtedy stanął w mojej obronie. Nie uwierzycie gdzie. Był operatorem w jednostce GROM, gdy dołączyłem do Zespołu Bojowego A zaraz po kursie podstawowym. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy się rozpoznaliśmy i przypomnieliśmy sobie historię sprzed wielu, wielu lat. Takie właśnie zdarzenia łączą ludzi na długo. Jesteśmy kumplami do dzisiaj.

Przypominam sobie również inne sytuacje, w których musiałem stanąć w obronie moich kolegów. Walki różnie się kończyły. Bywało, że wracałem do domu cały pokrwawiony, w podartym ubraniu, ze złamanym nosem. Pamiętam do dziś, jak leczyłem lima, smarując okolice oczu pastą do zębów. W tamtym czasie zawsze mogłem liczyć na mojego przyjaciela Tomka, który nigdy mnie nie zawiódł. Nierzadko zostawaliśmy sami na „polu bitwy”. Tomek również pochodził ze Zbójna. Kończyliśmy razem szkołę podstawową, później jednak nasze drogi się rozeszły: on poszedł do szkoły budowlanej do Torunia, a ja – do technikum mechanicznego w Lipnie. Świetnie jeździł motocyklem i samochodem, a także doskonale tańczył, co bardzo podobało się dziewczynom. Był chudy i wysoki, jednak w szerokich koszulach i spodniach, tak modnych w latach dziewięćdziesiątych, prezentował się świetnie. Zawsze uśmiechnięty, pełen optymizmu i fantazji. Ta fantazja sprawiała, że ciągnęło go do dobrej zabawy, ale też do ryzykownych decyzji biznesowych. Wiele razem przeszliśmy i jak to w męskiej przyjaźni, przechodziliśmy przez różne etapy. Jednak do dnia dzisiejszego zawsze możemy na siebie liczyć.

Treningi

Treningi

Jakaś siła zawsze pchała mnie do sportu, a szczególnie upodobałem sobie sztuki walki. Jako nastolatek byłem wysoki, ale chudy i aby zbudować trochę masy mięśniowej, postanowiłem zacząć trenować kulturystykę. W tamtym czasie modne były siłownie w osiedlowych piwnicach i tego typu lokalach. Ja też miałem taką siłownię, którą zorganizowałem w domowym garażu. Miałem szczęście, bo mój ojciec był doskonałym spawaczem i wspólnie zrobiliśmy sprzęt do ćwiczeń. Z kawałków metalowych rur, cegieł, pustaków i betonu skonstruowałem prymitywne hantle, sztangę i ławeczkę. Cały czas je poprawiałem, aż zaczęły przypominać profesjonalne urządzenia. Zapraszałem kumpli na wspólne ćwiczenia i w końcu moje podwórko zamieniło się w salę treningową. Pamiętam, że urządzaliśmy walki w rękawicach bokserskich. Ten zorganizowany przeze mnie „klub sportowy” i treningi w moim domu stały się tak popularne, że nawet jak poszedłem do szkoły wojskowej, chłopaki ciągle przychodziły do mojego domu i trenowały. Niestety w pewnym momencie oprócz aktywności sportowej pojawiły się również elementy rozrywkowe i cała sportowa brać została rozpędzona przez moją kochaną mamę.

A tymczasem ja z pełną świadomością zamknąłem ten etap życia i całkowicie oddałem się mojej prawdziwej pasji, czyli wojskom specjalnym.

Rozdział 2

Początek drogi

Początek drogi

Wierzę, że jeśli bardzo czegoś pragniesz i stale o tym myślisz, to prędzej czy później to do ciebie przyjdzie i zrealizujesz swoje marzenie. Ważne, abyś miał jasno sprecyzowany cel i myślał o nim jako o czynności dokonanej, cieszył się tym tak, jakby to się już wydarzyło.

Pamiętam, jak po maturze pojechałem do Wojskowej Komisji Uzupełnień we Włocławku i zobaczyłem plakat szkół wojskowych. Był na nim dobrze zbudowany mężczyzna w czerwonym berecie, który trzymał w ręku karabin AKMS. Ze wszystkich szkół wojskowych, które były na liście, wybrałem jedną – poznańską szkołę działań specjalnych. Nie miałem wtedy pojęcia, co mnie czeka i jak potoczą się moje losy, byłem jednak pewien, że dostanie się do tej właśnie szkoły jest pierwszym krokiem mojej życiowej drogi, którą powinienem i chcę podążać.

Egzaminy do szkoły wojskowej odbywały się latem. Pojechałem w mojej ocenie dobrze przygotowany, wysportowany i gotowy stawić czoła wszystkim konkurencjom. Szkoła im. Stefana Czarnieckiego mieściła się w Poznaniu przy ul. Wojska Polskiego, nieopodal urokliwego jeziorka Rusałka. Przed wejściem stał duży czołg T-34. Bardzo spodobały mi się klimat i atmosfera miejsca oraz ludzie, których tam spotkałem. Przez kilka dni przechodziliśmy różne testy sprawnościowe oraz egzaminy psychologiczne. W tamtym czasie kandydatów było bardzo wielu i nie było łatwo się dostać, jednak zdałem egzaminy z takimi wynikami, że finalnie znalazłem się w wymarzonej szkole. To był jednak dopiero początek. Nie wiedziałem wtedy, że czeka mnie jeszcze bardzo trudna selekcja do plutonu działań specjalnych.

Niedaleko szkoły mieszkał mój wujek, stary frontowiec. Pamiętał doskonale czasy II wojny światowej, w której brał czynny udział. Jako pancerniak chciał, abym podobnie jak on został czołgistą. Jak wielka była jego radość i satysfakcja, gdy po powrocie z ostatnich „cywilnych” wakacji trafiłem właśnie do plutonu pancernego!

Przez ponad miesiąc przygotowywaliśmy się do przysięgi wojskowej. Setki godzin spędzonych na musztrze wojskowej, nauce regulaminów wojskowych, grabieniu liści (w nocy śniło mi się, że grabię sterty liści, a one ciągle rosną i rosną) oraz próbach przed przysięgą. To były czasy, kiedy krok defiladowy trenowało się, wykorzystując wojskowy pas, który trzymało się w wyciągniętych rękach – trzeba było w marszu uderzać czubkiem buta o jego brzeg. Tu też poznałem technikę czyszczenia luster w toalecie żyletką do golenia po capstrzyku (sygnał wykonywany na trąbce lub sygnałówce, oznajmujący koniec zajęć dziennych i wzywający do spoczynku i ciszy nocnej). Pobudka o 5.30, zaprawa, czyli poranne bieganie, ekspresowa toaleta i biegiem na śniadanie. Apel przed zajęciami, poddanie się kontroli czystości umundurowania, a w szczególności butów, oraz ogolenia i znowu biegiem na zajęcia. Tak kształtuje się charakter przyszłego żołnierza zawodowego. Ciągle w pędzie, ciągle szybko. Nie pasowało mi tylko, że byłem w plutonie pancerniaków. Dlatego czekałem z niecierpliwością na egzaminy do plutonu działań specjalnych.

Życie wojskowe pełne było różnych absurdów – należała do nich na przykład cotygodniowa wymiana bielizny. Kadetowi w szkole latem przysługiwała bielizna w postaci dwóch par majtek, tak zwane BGS, oraz dwóch koszulek z krótkim rękawem. Zimą były to z kolei dwie pary kalesonów oraz dwie koszulki z długim rękawem. Mogłoby się wydawać, że nic w tym dziwnego. Tylko, że kąpiel była raz na tydzień, w łaźni, do której cały pluton szedł o określonej godzinie. Był to jedyny moment, kiedy żołnierz mógł umyć się pod prysznicem. Po kąpieli pobierało się z okienka bieliznę, zwykle za małą lub za dużą. Oczywiście nikt z nas nie kąpał się tylko raz w tygodniu. Przy tak intensywnych zajęciach byłoby to niemożliwe. Opracowaliśmy więc nowatorski system kąpieli w naszej kompanijnej umywalni. Polegał on na tym, że odkręcaliśmy krany i łączyliśmy je ze sobą, przez co były dłuższe i sprawdzały się prawie jak prysznice.

Szkolenie unitarne do przysięgi było dla mnie wyzwaniem. Miałem naturę bałaganiarza i nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego mam wszystko układać w kostkę, a łóżko musi być pościelone tak, że rzucona moneta odbija się od koca. Dlatego moje łóżko ciągle służyło za negatywny przykład i kiedy wracałem z zajęć, zawsze było wywrócone do góry nogami. Dużo czasu musiało upłynąć, zanim zebrałem się i zacząłem wszystko wykonywać poprawnie.

Podczas codziennych zajęć z daleka widywałem chłopaków z plutonu działań specjalnych ze starszego rocznika. Bardzo mi imponowali i pragnąłem jak najszybciej do nich dołączyć. W końcu przyszedł wymarzony dzień – selekcja.

Pierwsza selekcja

Pierwsza selekcja

Kandydatów do plutonu było bardzo dużo, a miejsc niewiele. Wspólnie przygotowywaliśmy się do tych egzaminów. Uczyłem się od starszego kolegi, jak poprawnie zwijać koc wojskowy, aby prawidłowo przytroczyć go do plecaka. Nie mieliśmy zbyt wielu wskazówek, a czekał nas pierwszy bardzo istotny i trudny etap, czyli marszobieg w pełnym wojskowym oporządzeniu na dystansie około 60 kilometrów. Była to moja pierwsza ważna selekcja. Nie wiedziałem wtedy, że przede mną jeszcze kilka, w tym ta najważniejsza, do której miałem przystąpić dokładnie dziesięć lat później w Bieszczadach.

W niedzielę o świcie, kiedy cała szkoła jeszcze spała, a reszta kadetów była na przepustkach w swoich rodzinnych domach, ja i inni kandydaci stanęliśmy na zbiórce do pierwszego etapu selekcji.

Po wstępnej weryfikacji zostaliśmy załadowani na wojskowe samochody ciężarowe star i zawiezieni na poligon. Cała grupa – kilkadziesiąt osób – wystartowała biegiem za prowadzącymi komandosami z plutonu działań specjalnych. Nasze wyposażenie i sprzęt przypominały czasy II wojny światowej: metalowy hełm, łopatka saperska, plecak na cienkich szelkach, paso-szelki, koc, maska przeciwgazowa, odzież ochronna OP1, dodatkowo w plecaku bielizna zapasowa, pałatka, onuce, środki czystości, menażka, zapas wody w manierce… Piekielnie niewygodne i uwierające w każdą część ciała elementy wyposażenia dokuczały z każdym krokiem coraz bardziej. I tak kandydaci zaczęli się powoli wykruszać. Pamiętam, jak biegłem w szaleńczym tempie za prowadzącymi, aby utrzymać się w czołówce. Wydawało się, że poligonowe drogi nie mają końca. Nigdy wcześniej nie zrobiłem takiego dystansu z tak niewygodnym i siermiężnym wyposażeniem.

Dzień się kończył, a my ciągle nie wiedzieliśmy, ile jeszcze przed nami. W pewnym momencie dobiegliśmy do poligonowego wzniesienia i prowadzący wydał komendę: „Stop”. Wszyscy ciężko dyszeliśmy, a teraz mieliśmy szansę na chwilę zatrzymać się, złapać oddech i poprawić niewygodny sprzęt. Ale czekało na nas kolejne zadanie. Musieliśmy odpowiedzieć pisemnie na bardzo trudne i niekomfortowe pytania. Jedno z nich szczególnie utkwiło mi w pamięci: „Czy poświęciłbyś swoją rodzinę, aby wykonać zadanie?”. Oddaliśmy kartki, po czym jeden z prowadzących zapytał głośno: „Kto idzie dalej? Kto zostaje?”. Okazało się, że na tym etapie następnych kilku kandydatów postanowiło zakończyć selekcję. Pozostali, którzy podjęli wyzwanie, przeszli jeszcze około kilometra, by wsiąść do samochodów i jechać do szkoły. Znowu okazało się, że determinacja w dążeniu do celu to podstawa zwycięstwa. Tego dnia wróciłem kompletnie wykończony, ale niewiarygodnie szczęśliwy. Pokonałem swoje słabości, znalazłem się w niewielkiej grupie osób, które przeszły pozytywnie ten etap i zakwalifikowały się do kolejnego.

Najtrudniej było wstać rano następnego dnia. Potworne zakwasy i pęcherze na stopach praktycznie uniemożliwiały mi poruszanie się. Czułem się, jakby moje ciało było rozrywane na kawałki. Nie mogłem ruszać rękami ani nogami.

Koledzy z sali, którzy nie brali udziału w marszobiegu, pomogli mi posłać łóżko. Dowiedziałem się, że po południu mamy egzaminy sprawnościowe, czyli między innymi bieg na 3000 metrów, pływanie 50 metrów, nurkowanie, podciąganie na drążku, skoki na skrzynię. Jak wielka siła drzemie w człowieku, który ma odpowiednią motywację, że potrafi zmobilizować się do kolejnego i kolejnego wysiłku? Nawet w takiej sytuacji, kiedy rano nie możesz podnieść się z łóżka, a już po południu wykorzystujesz tę niesamowitą moc, by biegać, pływać i skakać. Tak dzieje się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jesteś odpowiednio zmotywowany do działania. Gdy stawiasz sobie cele, które prowadzą cię do spełnienia marzeń. Walczyłem o każdą sekundę, każde podciągnięcie, by przejść do kolejnego etapu. Zakwalifikowałem się do następnej tury. Byłem bardzo szczęśliwy, ale wiedziałem, że to ciągle nie koniec walki, że przede mną jest kolejny etap selekcji do elitarnego plutonu działań specjalnych.

Był ciepły październikowy poranek. Niewielka grupa zmotywowanych chłopaków stanęła do przedostatniego etapu selekcji. Tak jak poprzednio zostaliśmy przetransportowani samochodami ciężarowymi star na poligon Biedrusko. Ustawieni na zbiórce czekaliśmy na dalsze rozkazy. Po chwili naszym oczom ukazał się nadjeżdżający wojskowy samochód terenowy UAZ. Zatrzymał się obok nas i wysiadł z niego dobrze zbudowany porucznik Malec w czerwonym berecie. Miał niesamowicie przenikliwe spojrzenie. Przywitał nas bardzo uprzejmie i wyjaśnił zasady. Następnie wręczył nam mapy ze współrzędnymi pierwszego punktu, do którego mieliśmy dotrzeć. To był mój pierwszy kontakt z zupełnie nieznaną wojskową kulturą organizacyjną. Do tej pory wszyscy krzyczeli, kazali biegać bez możliwości jakiegokolwiek racjonalnego wytłumaczenia, aż tu nagle zjawia się zupełnie inny człowiek, który swoją charyzmą zrobił na nas tak potężne wrażenie, że nie potrzebował krzyczeć ani wymuszać czegokolwiek, a my wszyscy staliśmy i słuchaliśmy go prawie na bezdechu. Tego dnia nie wiedzieliśmy, ile jeszcze niespodzianek nas czeka.

Początkowo marsz wydawał się prosty. Nie musieliśmy biec, wszystko robiliśmy we własnym tempie. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że powinniśmy wykonywać zadania możliwie najszybciej – przecież była to selekcja, a my walczyliśmy o miejsce w wymarzonym plutonie. W małych grupach dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego i tam dostaliśmy współrzędne kolejnego. Najważniejsze było prawidłowe czytanie mapy, ale niestety nikt z nas nie miał wielkiego doświadczenia w tej ważnej wojskowej dziedzinie. Mapy też nie były najnowsze, chociaż dosyć dobrze odzwierciedlały poligonowe bezdroża.

Mijały kolejne godziny. Zmęczenie oraz ciągła niepewność, czy dobrze idziemy, dawały o sobie znać. Jesień 1994 roku była ciepła i niezwykle kolorowa. Las wyglądał przepięknie, barwne liście opadały z drzew, a wokoło rozbrzmiewał śpiew leśnych ptaków. I w tej przepięknej scenerii my – walczący o swoje marzenia przyszli komandosi. Tak upływały kolejne godziny marszu i współpracy między nami. W końcu zostało nas w grupie czterech. Reszta gdzieś zniknęła lub zagubiła się w leśnych bezdrożach. Zrobiło się już bardzo ciemno, a za nami było ponad osiemdziesiąt kilometrów marszu. Właśnie wtedy dostrzegliśmy małe światełko daleko przed nami. Zbliżaliśmy się do niego, wierząc, że oznacza kres tego potwornego wysiłku. Okazało się, że rzeczywiście był to ostatni punkt kontrolny – meta. Tak, byliśmy pierwsi! Zapisaliśmy swoje nazwiska i spokojnie czekaliśmy na dalsze rozkazy. Do dziś pamiętam, jak bardzo byłem szczęśliwy. Dotarłem do mety niesamowicie zmęczony, ale zadowolony ze świetnie wykonanego zadania.

Już wtedy okazało się, że oprócz wytrzymałości psychofizycznej testowi podlegała też umiejętność współpracy w grupie. Przekonali się o tym bardzo dotkliwie ci kandydaci, którzy postanowili działać sami. Większość z nich pomyliła leśne drogi i pogubiła się. Któregoś z tych samodzielnych kandydatów znaleziono późno w nocy w jednym z okolicznych miasteczek, odwodnionego i wyczerpanego. Kolejny raz przekonałem się, że pewność siebie i swoich umiejętności, dobre przygotowanie i współpraca w grupie oraz zdolność radzenia sobie ze stresem przynoszą pożądane efekty. Tym razem znalazłem się w grupie czterech najlepszych kandydatów do plutonu specjalnego.

Bordowy beret

Bordowy beret

Zostaliśmy przeniesieni do wymarzonej 12. kompanii kadetów. Budynek, w którym mieściła się kompania, ze względu na swoją unikatową architekturę nazywany był pałacykiem. W środku niestety był bardzo zaniedbany. Jednak dla mnie i moich kolegów był wyjątkowy, pamiętam go do dzisiaj.

Szefem kompanii w tamtym czasie był chorąży, który pamiętał doskonale kulturę organizacyjną z czasów Ludowego Wojska Polskiego. Niewysoki, łysiejący mężczyzna koło pięćdziesiątki – wydawał mi się bardzo stary. Z niecierpliwością czekaliśmy na mundury wojsk powietrznodesantowych typu US, bordowy beret i buty desantowe z dzwonkami. W tamtym czasie mundury US nie były tak dostępne jak dzisiaj. Chorąży zawołał nas do piwnicy, w której mieścił się jego magazyn. Kiedy zeszliśmy na dół, naszym oczom ukazała się sterta brudnych mundurów pomieszanych z nowymi i używanymi butami. „Wybierajcie sobie” – powiedział chorąży. Rozczarowani spojrzeliśmy po sobie, po czym zaczęliśmy dopasowywać mundury i buty. Jeszcze długo potem wymienialiśmy się między sobą niedopasowanymi elementami umundurowania.

Przyszedł czas na ostatni test, który musieliśmy zdać, aby dostać się do plutonu specjalnego. Ubrani w „nowe” mundury i buty udaliśmy się do sali łączności, gdzie pan chorąży łączności napisał na tablicy dziesięć znaków alfabetem Morse’a. Znałem go jeszcze z czasów harcerskich, jednak nigdy wcześniej nie pracowałem na telegrafie. Na szczęście dla większości z nas test przebiegł pomyślnie – tylko jedna osoba nie zaliczyła. W tamtym czasie łączność specjalna opierała się na kodowaniu cyfrowym właśnie alfabetem Morse’a. Cyfrowy alfabet musieliśmy znać perfekcyjnie. Ciągle mieliśmy sprawdziany z szybkości nadawania i odbioru grup. Przyznam szczerze, że nigdy nie byłem w tym bardzo dobry, raczej przeciętny – nie stało się to moją pasją.

Szkolenie kandydatów na dowódców grup specjalnych, bo takie funkcje mieliśmy pełnić po ukończeniu szkoły, było niezwykle intensywne i wymagające. Wyselekcjonowani kadeci byli bardzo sprawni fizycznie, nieprzeciętnie inteligentni oraz świetnie prezentowali się w bordowych beretach. Muszę dodać, że w moim roczniku były tylko dwa plutony noszące takie berety: pluton rozpoznawczy, czyli chłopaki, które przeszły razem ze mną pierwszy etap selekcji, i my – niewielka, dwudziestoosobowa grupa plutonu specjalnego. Wszystkie normy sprawnościowe mieliśmy podwyższone tak, aby osiągać jak najlepsze wyniki. Szczególnie zapamiętałem normę nr 13, czyli bieg z zasobnikiem na dystansie dziesięciu kilometrów. Zwykle biegaliśmy wokół naszego stadionu, po asfaltowej drodze, i niby nic w tym dziwnego. Sprawę utrudniało jednak to, że normę trzeba było zaliczyć na początku raz w tygodniu. Zwykle odbywało się to przed wyjazdem na przepustkę, zaraz po obiedzie. Zdarzało się wtedy, że obiad lądował na drodze, ponieważ zbyt mocno obciążał nasze żołądki i stanowił zbędny balast.

Mieszkaliśmy wspólnie z plutonami specjalnymi starszego rocznika. Na początku chcieli zaprowadzić tak zwane falowe porządki: mieliśmy między innymi sprzątać u nich w pokojach, jednak bardzo szybko odpuścili. Pamiętam, że postawiłem się jednemu z nich, kiedy chciał, abym posprzątał jego salę. Dogadaliśmy się i od tej pory wszyscy wiedzieli, że wspólne rejony, czyli korytarze, umywalnie, toalety, sprzątaliśmy z plutonem rozpoznawczym, jednak własne sale każdy musiał sprzątać sam. Nigdy nie byłem zwolennikiem wykorzystywania w ten sposób swojej pozycji i później, na drugim roku, pilnowałem, aby przestrzegać tych zasad w stosunku do młodych kadetów pierwszego rocznika.

Atmosfera w 12. kompanii była bardzo dobra. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, a starszy rocznik plutonu specjalnego bronił nas przed innymi plutonami starszych roczników.

Szkolenie komandosa

Szkolenie komandosa

To tu, na poligonowych strzelnicach, uczyłem się posługiwania bronią, strzelania na krótkim i długim dystansie. Jako pluton specjalny mieliśmy zajęcia z jazdy terenowej wszystkimi dostępnymi w szkole pojazdami. Uczyliśmy się jeździć samochodami terenowymi UAZ, samochodami ciężarowymi marki Star, samochodami bojowymi BRDM-1, bojowymi wozami piechoty BWP 1 oraz moimi ulubionymi czołgami T-55 i T-72. Uwielbiałem jeździć czołgiem poligonowymi drogami. Ten potężny pojazd dosłownie płynął po wzniesieniach, kiedy dodawałem mu mocy. Jednym z testów na zaliczenie było przepłynięcie na drugi brzeg Odry bojowym wozem piechoty BWP 1. Ta ciężka, prawie 13-tonowa maszyna płynęła z prędkością około pięciu kilometrów na godzinę. Widziałem, jak prawie cała się zanurza i powoli płynie do przodu – dawało mi to niezłą frajdę i kopa adrenaliny. Kadeci z plutonu pancernego w tym samym czasie pokonywali rzekę czołgiem, jadąc pod wodą.

Mieliśmy bardzo różnorodne i wszechstronne szkolenie. Wykładowcy traktowali nas z szacunkiem, bo wiedzieli, ile przeszliśmy, aby dostać się do tego plutonu. My odwdzięczaliśmy się ciężką pracą. Darzyliśmy ich sympatią. Szczególnie zapamiętałem majora Morawskiego z Batalionu Szturmowego z jednostki w Dziwnowie. Prowadził wykłady z działań specjalnych. Był bardzo doświadczonym oficerem z mistrzowską klasą spadochronową, która stanowiła dla nas synonim czegoś wyjątkowego. Przekazywał nam nie tylko specjalistyczną wiedzę, lecz także życiowe wartości, które towarzyszą mi do dnia dzisiejszego. Jedną z takich niezapominanych mądrości usłyszeliśmy od niego po uzyskaniu tytułu skoczka wojsk powietrznodesantowych na uroczystym wręczeniu gap spadochronowych. Powiedział wtedy: „Chłopaki, od dzisiaj jesteście innymi, odważniejszymi i umiejącymi podejmować samodzielnie decyzje, odpowiedzialnymi ludźmi. Gratuluję wam i jestem z was dumny!”. Takie słowa pozostają w pamięci na zawsze, dodają siły do dalszego działania. Zawsze warto doceniać swoich podwładnych. Upominaj i karz ich na osobności, ale chwal przy wszystkich konkretnie za to, co zrobili.

Zimą pojechaliśmy na narty do Zieleńca – pierwszy raz w moim życiu. Wcześniej zdarzało mi się zjeżdżać na sankach, na foliowym worku wypchanym słomą, na ortalionowej kurtce, a czasem nawet na własnoręcznie skonstruowanych ze sztachet prowizorycznych nartach. Nieraz wracałem do domu w podartych na tyłku spodniach, przez co miałem sporo kłopotów. Z zimowych przygód pamiętam szczególnie dzień, w którym zostaliśmy całą klasą po lekcjach, żeby porzucać się śnieżkami. Moja podstawówka mieściła się w pięknym, ale bardzo zniszczonym XIX-wiecznym pałacu. Obok był wspaniały park, w którym rosło wiele rzadkich i chronionych gatunków drzew. Na granicy parku znajdował się strumień, którego głębokość zmieniała się w zależności od stanu wód: czasami płynął leniwie, a czasem bardziej przypominał wartką rzeczkę. Przerzucono przez niego drewniany mostek. Tego dnia wymyśliliśmy następującą grę. Podzieliliśmy się na dwie drużyny: jedna miała za zadanie przebiec z jednej strony mostku na drugą, a druga – rzucać w pierwszą śnieżkami i tak na zmianę. W pewnym momencie chłopak z drużyny przebiegających mostek poślizgnął się i wpadł do strumienia, który był wówczas dość głęboki. Zamarliśmy w bezruchu. Na szczęście złapał się wystającej deski i z naszą pomocą wydostał się z wody. Natychmiast zaczął marznąć, więc prawie biegiem odprowadziliśmy go do domu, a on biedny bał się tylko kary, jaką dostanie od ojca, który lubił bić go specjalnie przygotowanym na takie okazje kablem. Nieraz przychodził do szkoły z siniakami na nogach. Tak stało się i tym razem. Dzieci w tamtych latach były wychowywane trochę inaczej niż dzisiaj i takie sytuacje nie wydawały się niczym niezwykłym.

Pierwszy kontakt z samolotem An-2 na skokach

Wróćmy jednak do mojego pierwszego zgrupowania narciarskiego. Pierwsze kroki na nartach stawialiśmy na tak zwanej oślej łączce nieopodal Ośrodka Szkolenia Piechoty Górskiej „Jodła”. To tam po pierwszym dniu zmagań na stoku instruktor zorganizował nam swoistą selekcję: rozstawił bramki od wierzchołka góry i kazał nam przez nie zjeżdżać. Na dole od razu ci słabsi przechodzili na jedną stronę, a ci lepsi – na drugą. W końcu przyszła moja kolej. Tor był już bardzo wyślizgany, narty moich poprzedników wyżłobiły głębokie kanały, które skutecznie przeszkadzały w jeździe. Bardzo chciałem dostać się do drużyny lepiej jeżdżących. Instruktor prowadzący tę grupę był niezwykle spokojny, a jednocześnie bardzo wymagający, i to właśnie od niego chciałem się uczyć jazdy na nartach. Stanąłem na górze i odbiłem się tak, jak umiałem najlepiej. Jechałem bardzo szybko, siłowo pokonywałem wszystkie bramki. Skoncentrowałem się na prędkości, a nie na stylowej jeździe, bo o jakim stylu mogła być mowa po tak krótkim czasie nauki. Podczas zjazdu kilka razy się zachwiałem i o mały włos nie upadłem, prułem jednak dalej. Po dojechaniu do mety zauważyłem uśmiech na twarzy instruktora. Wiedział dobrze, że brakuje mi techniki, ale mam za to serce do walki. Kolejny raz okazało się, że odwaga połączona z determinacją pozwala osiągnąć zamierzony efekt – znalazłem się w grupie lepiej jeżdżących, ale co ważniejsze, miałem świadomość, że wygrałem ze strachem i osiągnąłem swój cel.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki