Potrójny. Historia brytyjskiego agenta w okupowanej Warszawie - Ron Jeffery - ebook

Potrójny. Historia brytyjskiego agenta w okupowanej Warszawie ebook

Jeffery Ron

3,2

Opis

Agent podwójny? Potrójny? Poczwórny? Zdrajca czy bohater?

Nikt tak naprawdę nie wie, kim był Ron Jeffery.

„Dorsz”, czyli szukający w Warszawie pomocy angielski uciekinier z obozu, a potem agent i szpieg, swoje usługi oferował tym, którzy za nie płacili. Nie znaczy to jednak, że nie był patriotą. Był, jak najbardziej: brytyjskim i polskim. Ostatecznie przecież - już po wojnie - kontynuował pracę w wywiadzie brytyjskim i podróżował nielegalnie do komunistycznej Polski.

Jego wspomnienia to fenomenalny zapis przygód młodzieńca, który szuka w wojennej zawierusze swojego miejsca.

Kradnie, kłamie, konspiruje. Napada, zabija, szmugluje. Potrafi być okrutny, ale i ckliwy.

Ron Jeffery nie powiedział ostatniego słowa.

Czy w końcu zdradzi, kim był?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 659

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (5 ocen)
1
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA

Czytelnik, który weźmie tę książkę do ręki, powinien dobrze zdać sobie sprawę, że autor tych wspomnień stał się w polskim ruchu podziemnym postacią niezwykłą i wyjątkową. Ronald Jeffery, Anglik, który dostał się do niewoli niemieckiej, zbiegł z kolegami z obozu jenieckiego w Łodzi do Warszawy i tam wstąpił na ochotnika do Armii Krajowej, jest niewątpliwie nie tylko jedną z najbardziej kolorowych, ale także heroicznych postaci polskiego ruchu podziemnego. Odznaczył się wręcz szaleńczą odwagą, wobec której bledną wyczyny Kmicica i Skrzetuskiego.

Miał talent do języków obcych. Prócz angielskiego znał francuski i niemiecki. W Warszawie bardzo szybko nauczył się mówić po polsku. Wywiad Armii Krajowej szybko się na nim poznał. Rony został zaprzysiężony, przeszedł odpowiednie przeszkolenie i został pracownikiem wywiadu. Austriackim i niemieckim szpiegom, dostarczającym nam wiadomości, imponował bezpośredni kontakt z autentycznym agentem brytyjskiego Intelligence Service. Jeffery nigdy nim nie był, ale w tej roli nasza Dwójka wysyłała go do Pragi, Wiednia i Hamburga. Każda taka wyprawa z fałszywymi dokumentami łączyła się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Aresztowanie i śmierć czyhały na każdym kroku, ale Anglik w polskiej służbie nie znał uczucia lęku. Przeżywał przygody, które mogą się wydawać wręcz nieprawdopodobne, a jednak były prawdziwe. Rony stał się legendą. Odznaczony został przez dowódcę Armii Krajowej Krzyżem Walecznych, co zdarzało się wówczas niezmiernie rzadko.

Kiedy powróciłem do Warszawy z mojej pierwszej wyprawy do Szwecji i szykowałem się do następnej, do Londynu, zbierałem ładunek informacyjny o sytuacji w Polsce, którym miałem się wkrótce podzielić z władzami polskimi i brytyjskimi po dotarciu do mety. Nie pamiętam, kto mi zwrócił uwagę, że warto porozmawiać z Anglikiem, który działa w naszym wywiadzie i odznacza się niezwykłą inteligencją. Jego przyjaciel, Szkot Thomas Muir, uczył mnie angielskiego. Jeśli mnie pamięć nie myli, zaprowadziła mnie na miejsce spotkania łączniczka Komendy Głównej „Magdalena” (Zofia Straszewska). Pamiętam po dziś dzień tę schadzkę, gdzieś na rogu placu Dąbrowskiego i Kredytowej. Zapamiętałem, że Rony był w popielatej cyklistówce i miał szalik w kratkę. Zachowywał się z rezerwą właściwą Anglikom i okazywał pewną powściągliwość. Mówił po polsku całkiem nieźle, ale z wyraźnym akcentem. Powiedziano mi, że ma fałszywe dokumenty z polskim nazwiskiem, więc ten akcent musiał niebezpiecznie zwracać na niego uwagę. Pomyślałem, że jako rodowity Anglik i podoficer brytyjskiego pułku piechoty będzie miał wśród Brytyjczyków o wiele większą wiarygodność od Polaka. Na odprawie u Bora-Komorowskiego 23 sierpnia 1943 roku zaproponowałem, że wezmę ze sobą do Anglii Jeffery’ego. Obecny na odprawie szef sztabu AK generał Tadeusz Pełczyński sprzeciwił się temu ze względów bezpieczeństwa i zaproponował, abym zabrał ze sobą jego list opisujący zwięźle walkę Polaków z okupantem. List w mikrofilmie mógłbym włączyć do mojej kurierskiej poczty. Tak się też stało. Jeffery’ego już nie zobaczyłem, ale sprawa została załatwiona przez łączniczkę. List, w którym była mowa między innymi o zagładzie dwóch milionów Żydów, zaadresowany był do londyńskiego „Timesa”. Dziennik odmówił ogłoszenia go, zasłaniając się troską o bezpieczeństwo ukrywających się w polskim podziemiu jeńców brytyjskich.

Zanim jeszcze dotarłem do Londynu, Oddział Szósty Sztabu Naczelnego Wodza otrzymał wiosną 1943 roku depeszę od „Kaliny” (generała Stefana Roweckiego) z gratulacjami dla pułku Royal West Kent Regiment dotyczącymi jego wychowanka Ronalda Clarence’a Jeffery’ego, i propozycją awansowania go do stopnia podporucznika Armii Brytyjskiej. Generał uzasadnił swój wniosek aktywnością Jeffery’ego, która zyskała mu pełne zaufanie przełożonych.

Żaden inny Anglik ani Polak nie został wyróżniony taką pochwalną depeszą.

Zorientowałem się w Londynie, że wobec sowieckiej kampanii propagandowej kwestionującej istnienie i walkę AK sprowadzenie Jeffery’ego do Londynu, gdzie byłby jako Anglik świadkiem o wiele bardziej wiarygodnym od Polaka, jest sprawą wielkiej wagi. Nie chcąc narazić się Sowietom, Anglicy odmówili wysłania do Polski misji wojskowej, której meldunki miałyby olbrzymie znaczenie. Ronald Jeffery stał się niejako nieoficjalną jednoosobową obserwacyjną misją brytyjską w Polsce. Zdołałem przekonać o tym oficerów dla Polski życzliwych brytyjskiego SOE. Czternastego lutego 1944 roku SOE wysłało do dowódcy Szóstego Oddziału depeszę następującej treści (w tłumaczeniu na polski):

OS.L.dz.1207–14 lutego 1943

Badamy obecnie dane kaprala Jeffery’ego z Królewskiego Pułku Zachodniego Kentu. Jak Panu wiadomo, przebywa on od bardzo dawna w Warszawie. Jak słyszymy, współdziała z Komendą Główną armii podziemnej. Jak się dowiadujemy, pochodzi z dobrej rodziny z klasy średniej, jest wykształcony i inteligentny. Uważamy, że powinien być sprowadzony do Anglii i że może udzielić dużo informacji o armii podziemnej.

Ostatnia wizyta Nowaka i jego rozmowy z osobistościami angielskimi okazały się niezmiernie pożyteczne. Prawdopodobne jest, że gdy jego śladami przybędzie tu obserwator brytyjski i powtórzy wszystko to, co opowiedział Nowak, będzie to bardzo przekonywające.

Czy zatem byłaby możliwość sprowadzenia tu kaprala Jeffery’ego przez operację „Wildhorn”.

(Chodziło o podjęcie go z Polski samolotem brytyjskim lądującym w okupowanej Polsce. Kryptonimem polskim tej operacji był „Most”).

Podpisane: Pickles Major

Stosując się do prośby Anglików, pułkownik Michał Protasewicz wysłał 16 lutego 1943 roku następujący radiogram:

Postarajcie się wysłać Hudsonem Anglika kaprala Jeffery’ego, który pracował z Nowakiem. Będzie potrzebny do zwalczania propagandy.

Jeffery nie czekał jednak, aż go Polacy wyślą. W tydzień zaledwie po wyjściu tej depeszy pułkownik Protasewicz wezwał mnie, abym niezwłocznie stawił się na Belgrave Square, w siedzibie Szóstego Oddziału. Jakież było moje zdumienie, gdy w jego gabinecie czekał na mnie Rony we własnej osobie. Powściągliwego jak zawsze Anglika przywitałem z wylewną serdecznością. Anglicy z SOE mieli zorganizować mu spotkanie z ważnymi osobistościami w Rządzie Jego Królewskiej Mości. Zaczęli od ambasadora przy rządzie polskim sir Owena O’Malleya.

Nie lada wstrząs spotkał mnie, gdy po kilku tygodniach po raz drugi wezwany zostałem na Belgrave Square. Czekało mnie dwóch panów z SIS (Special Intelligence Service), by mi oznajmić, że Ronald Jeffery okazał się podwójnym agentem. Został przerzucony z Polski do Szwecji przez niemiecki wywiad. Na poparcie tego oskarżenia zostałem poinformowany z wszystkimi szczegółami o przebiegu wyprawy Jeffery’ego z Warszawy przez Danię do okupowanej Norwegii, a stamtąd w roli uchodźcy przerzuconego przez Niemców przez zieloną granicę do Szwecji. Opis ten dokładnie zgadza się z tym, co czytelnik znajdzie w tej książce, z pominięciem faktów, które przeczyły straszliwemu oskarżeniu. Trudno mi było uwierzyć, by człowiek, który narażał dla Polski własne życie, mógł być zdrajcą. Byłem zgnębiony i osłupiały. Wierzyłem jednak ślepo, że to, co mówi angielski kontrwywiad, musi być prawdą. Powiedziano mi, że informacje o przebiegu podróży Jeffery’ego pochodzą od niego samego, i zapytano mnie o opinię, czy moim zdaniem jego opowiadanie jest zmyślone. Odpowiedziałem, że historia o niemieckim wysokim dygnitarzu niemieckiego wywiadu, który organizuje jeńcowi angielskiemu przerzut do Anglii, bo chce przejść na jej stronę, wydaje mi się wręcz niesamowita, ale wszystko jest możliwe.

Wkrótce po zakończeniu wojny okazało się, że wypowiadając się w najlepszej wierze, popełniłem błąd, fatalny w skutkach dla naszego angielskiego przyjaciela. Wkrótce po kapitulacji Niemiec rozmawiałem z pułkownikiem Haroldem Perkinsem, szefem działu SOE na Polskę. Wobec tego, co usłyszałem, sprawa Jeffery’ego ukazała się w zupełnie innym świetle. Perkins i jego kolega major Truscoe nie wierzyli ani przez chwilę, by Rony był na służbie wywiadu niemieckiego. Jego oskarżyciele opierali się wyłącznie na tym, co on sam im opowiedział o sposobie dostania się z Polski do Anglii. Gdyby rzeczywiście Jeffery był niemieckim agentem – powiedział mi Perkins – złożyłby zupełnie inną relację ukrywającą prawdę.

Ronald Jeffery – powiedział mi w największej tajemnicy pułkownik Perkins – padł, podobnie jak ja, ofiarą intrygi antypolskich elementów w łonie angielskiego wywiadu.

Moje własne przygody opisałem szczegółowo w Kurierze z Warszawy (s. 238–243). Na skutek zabiegów premiera Stanisława Mikołajczyka zgodził się mnie przyjąć Winston Churchill. Wizytę poprzedzić miała rozmowa z osobistym asystentem premiera, majorem Desmondem Mortonem. Morton złożył Churchillowi pisemny raport z tej rozmowy, który od początku do końca fałszował moją wypowiedź w sposób, który miał mnie zdyskredytować. Przyjęcie mnie przez premiera na Downing Street zostało odwołane. Raport Mortona dotarł do SOE i tą drogą do Szóstego Oddziału. Nie straciłem zaufania władz polskich, bo obecny przy rozmowie z Mortonem radca Józef Zarański zaprzeczył kategorycznie, jakobym wypowiadał się w sposób przypisywany mi przez najbliższego współpracownika premiera.

Jak powiedział mi Perkins, dokładnie to samo przydarzyło się Ronaldowi Jeffery’emu. Ambasador brytyjski sir Owen O’Malley był pod takim wrażeniem rozmowy z nim, że postarał się o zaproszenie go przez Churchilla i Edena. Nic z tego nie wyszło. W momencie kiedy Ronald Jeffery wyjeżdżał do letniej rezydencji Churchilla w Chartwell, został nagle wstrzymany i wezwany na przesłuchanie przez kontrwywiad. Do spotkania z Churchillem nie doszło. Jeffery – rzecz znamienna – dostał zakaz kontaktowania się z prasą i wystąpień publicznych. Czyli został po prostu „unieszkodliwiony”. Perkins był przekonany, że w obu przypadkach działała ta sama ukryta ręka. Żaden z nas obu nie podejrzewał wtedy jeszcze, że tą „ręką” byli Brytyjczycy na służbie wywiadu sowieckiego.

W latach osiemdziesiątych pojawiły się w Wielkiej Brytanii całe tomy rewelacji o sowieckich szpiegach w rządzie brytyjskim, zwłaszcza w wywiadzie. W roku 1984 londyński „Sunday Times” (22 lipca 1984) ogłosił artykuł Barry’ego Penrose’a i Simona Freemana pod tytułem MI5 list reveals its 21 Spy. Autorzy artykułu twierdzili, że odsłonięty został zaledwie wątek ukrywanej prawdy. Spóźnione dochodzenia objęły 41 osób, z czego 21 wypadków uznano za udowodnione. Już w roku 1948 brytyjska służba bezpieczeństwa ustaliła, że 16 podejrzanych było ponad wszelką wątpliwość agentami wywiadu sowieckiego. Wielu z nich było wysokimi urzędnikami w Foreign Office i w wywiadzie. Znalazł się na tej liście asystent pułkownika Perkinsa w SOE – kapitan Armant Uhren, który miał w swojej pieczy sprawy polskie. Wraz z innym agentem aresztowany był przed końcem wojny i skazany na siedem lat więzienia. Dotychczas nikt nie ośmielił się zbadać działalności Desmonda Mortona, najbliższego współpracownika i doradcy Churchilla.

W chwili gdy Stalin i jego propaganda oskarżali AK, że nie walczy z Niemcami, lecz morduje komunistów, pojawienie się w Londynie dwóch naocznych świadków znających fakty z pierwszej ręki w osobie mojej i rodowitego Anglika Jeffery’ego było Sowietom szczególnie nie na rękę.

Jak już wspomniałem, zdołałem wybronić się przed Mortonem zarówno w oczach Anglików, jak i Polaków. Jeffery niestety był w trudniejszej sytuacji. Niczego mu nie udowodniono i gdy tylko udało się sowieckim wtyczkom udaremnić jego rolę świadka występującego wobec przywódców Wielkiej Brytanii, parlamentu i prasy – dali mu spokój. Ronald Jeffery, rozgoryczony krzywdą, jaka go spotkała z rąk rodaków, wyemigrował z własnego kraju i osiedlił się wraz ze swoją polską żoną i córeczką w dalekiej Nowej Zelandii.

Fascynujące wspomnienia Jeffery’ego odtwarzają niezapomniany nastrój Warszawy w latach Polski Walczącej i są jedynym świadectwem tego, jak walka AK widziana była oczyma cudzoziemca. Rony przestał być jednak cudzoziemcem. Zakochał się nie tylko w Polce Marysi, przyszłej żonie i matce jego córeczki, która ukrywała go w Warszawie. Zakochał się w Polsce i Polakach. Pisze o nich z głębokim sentymentem. O tę Polskę walczył na polskiej ziemi, narażając na każdym kroku własne życie, które był gotów za nią oddać. Narażał się nieustannie na aresztowanie, tortury śledztwa i śmierć. Jego przygody opisane w tej książce to jedno pasmo cudownych ocaleń.

Jeffrey bardziej zasłużył na miano bohatera aniżeli jakikolwiek cudzoziemiec walczący w polskich szeregach w kraju czy poza krajem. Zasłużył na najwyższe polskie odznaczenie wojskowe Virtuti Militari, ale nigdy go nie dostał.

Słowa te dyktuje mi chęć uczczenia i utrwalenia w pamięci bohaterskiego Anglika, który na ochotnika służył Polsce i nie otrzymał za to żadnej nagrody.

Jan Nowak-Jeziorański

WSTĘP

Chociaż bardzo bym chciał, nie mógłbym podnieść prawej ręki i przysiąc, że ta relacja o II wojnie światowej to prawda i tylko prawda. Wiele okoliczności dotyczących opisywanych zdarzeń nigdy nie ujrzy już światła dziennego. Leżą pogrzebane i rozrzucone w niezliczonych grobach i w świadomości ludzi na całym świecie, niemożliwe do scalenia w jeden pełen i jasny obraz.

Moją własną drogę przez ten wielki konflikt mam w pamięci zachowaną wiernie, pamiętam też wiele doświadczeń i zdarzeń, których los uczynił mnie uczestnikiem lub świadkiem. Przyznaję jednak, i proszę o wyrozumiałość w tym względzie, że znajduje się tu wiele niezamierzonych i nie do ominięcia niedokładności spowodowanych kruchością pamięci i czasem, jaki upłynął od tych wypadków. Prowadzenie notatek na terytorium wroga nie jest wskazane, a po czterdziestu latach nawet najlepsza pamięć może zawodzić co do godzin zdarzeń, dni, tygodni, a czasem nawet miesięcy. Sama istota pracy w podziemiu w czasie wojny ogranicza precyzję zdawania relacji z przebiegu wypadków. Poszczególne osoby prowadziły możliwie skąpe notatki, a najbardziej bezpiecznym sposobem porozumiewania się były rozmowy. Przekazywanie fałszywych informacji, zarówno przyjaciołom, jak i wrogom, było powszechne. Wspólnicy, którzy wpadli w ręce wroga, nie mogli więc zdradzić niczego o doniosłym znaczeniu, ponieważ to, co wiedzieli i co mogłoby zostać z nich wydarte przemocą, nie było prawdą. I to jest kolejna przyczyna ograniczeń autentyczności moich wypowiedzi.

Ze swej strony, kiedy to tylko było możliwe, zniekształcałem informacje o sobie, i tak, kiedy mieszkałem w jednej dzielnicy okupowanej Warszawy, starałem się robić wrażenie, że mieszkam w zupełnie innej. Kiedy wyjeżdżałem do Berlina, mówiłem, że udaję się do Wiednia, a kiedy jechałem w rzeczywistości do Hamburga, Praga była kodem miejsca docelowego. W ostatniej podróży do Anglii w 1944 roku dla wszystkich trasa moja wiodła przez Austrię i Szwajcarię. Tylko jedna osoba, architekt całej tej wyprawy, wiedziała, że naprawdę miałem jechać przez Niemcy, Danię, Norwegię i Szwecję, i tak też było.

Mówię dosyć dobrze po francusku. Większość moich wspólników i przyjaciół, gdyby ich złapano i wymuszono zeznania, podałaby, że podróżuję po Europie, udając Francuza pracującego dla Niemców. W czasie wojny podróżowałem jednak, udając od czasu do czasu Niemca, Polaka, Litwina, a nawet Rosjanina, zwolennika białych. Nigdy nie używałem francuskich dokumentów.

Wiele z tego, co zostało opublikowane o świecie szpiegowskim, powstało pod wpływem takich praktyk i trzeba o tym pamiętać, kiedy czyta się publikacje autorów, którzy nie wiedzieli, jak licznym zniekształceniom ulegały wiadomości, które do nich dotarły. Nie mam złudzeń, że tego rodzaju wpływom ulegałem też ja.

Niezależnie od tego, że wiele nazwisk i miejsc po prostu zapomniałem lub improwizowałem, co nie zmienia istoty rzeczy, niektóre z nich zmieniam z rozmysłem. Akcja rozgrywa się niekiedy również tam, gdzie nie ma jeszcze prawdziwego pokoju, i dla wielu osób bezpieczniej jest, by nie podawać ich prawdziwych nazwisk.

Opisy tu zawarte okrucieństw i cierpień, humoru i radości pochodzą z moich własnych obserwacji. Czas stępił mocno surowość ocen. Mało kto potrafi zrozumieć wojenne namiętności i pasje, które w czasie pokoju podlegają najostrzejszym ograniczeniom. Uwaga ta może wydawać się płytka tym, którzy nigdy nie znaleźli się pod presją uczucia skrajnej nienawiści, miłości ojczyzny, chęci zemsty czy wreszcie szalonego podniecenia w danym momencie, powodujących działania zarówno przerażające, jak i wspaniałe. Jeśli zaoszczędzone im było przeżycie tak skomplikowanych doznań związanych z życiem i śmiercią, niech będą wdzięczni za swój dobry los, którego historia poskąpiła wielu innym.

Mniej więcej w połowie wojny przejrzałem, jakie cele i metody stosuje rosyjski komunizm. Do tego czasu, począwszy od lat studenckich, zauroczony byłem na tyle, by wierzyć nieco mgliście, że nowa ideologia może przynieść ogólny pożytek ludzkości. Natura ludzka już taka jest, że wypacza takie ideologie i wcześniej czy później dostają się one pod wpływy osób, które nie mają nic wspólnego ze szlachetnymi zamierzeniami twórców.

Ujarzmienie i komunizacja Polski były sprawą podstawową spośród wielu innych celów agresji sowieckiej. Walka Polaków i ich podziemnej Armii Krajowej przeciwko Niemcom jest tematem dominującym tej książki, Rosjanie jednak muszą także zajmować tu miejsce, jako że stali z boku, podczas gdy ich potencjalni wrogowie osłabiali i wybijali się wzajemnie.

Stosunek moich rodaków do mnie po powrocie w 1944 roku był wtedy dla mnie zupełnie niezrozumiały. Rany spowodowane tą niesprawiedliwością zagoiły się, ale od czasu do czasu powodują jednak ból. Takie potraktowanie mnie to wynik wpływów, jakie mieli wysoko postawieni i dobrze okopani komuniści w szeregach brytyjskiej wojskowości i służby cywilnej. Z wielu przyczyn nie mogłem być zaakceptowany przez tych zdradzieckich panów. Nie dbam o to, że moje niezbyt uprzejme uwagi o Sowietach mogą pociągnąć za sobą dalszą krytykę i narobić mi wrogów, wprost przeciwnie, każde takie ich działanie będę uważał za komplement.

Relacja o moich losach po powrocie z kontynentu dotyczy wywiadu brytyjskiego, jak i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nieprzyjemnie jest o tym mówić patriocie. Wiele z tych spraw udokumentowanych zostało w tej książce, inne wcześniej zostały już podane do publicznej wiadomości. Jeśli spojrzy się z pewnej perspektywy, stopień sowieckiej penetracji przez agentów działających w Wielkiej Brytanii osiągnął stopień plagi. Teraz, kiedy wojenne przymierza należą do przeszłości, w mniej przychylnych warunkach, termity drążą głębiej struktury demokratyczne, mnożą się i wzmacniają zdradzieckie wpływy. Kompetentni dziennikarze ujawnili nazwiska zdrajców, którym darowano winy po ich zdemaskowaniu. Procesy o zdradę i związany z tym rozgłos, który mógłby obnażyć więcej zrakowacenia, zostały zaniechane w wyniku tego dość niezwykłego, ale dobrze obliczonego precedensu. Duże znaczenie miała prawdopodobnie chęć zachowania obrazu brytyjskiej integralności, tak utrwalonego w światowej opinii. Cała ta strategia ukrywania wywołała niepokojący efekt – prawie każdy, kto był związany w jakiś sposób ze światem dyplomatycznym lub szpiegowskim, to osoba podejrzana. Kto zgadnie, ile nazwisk ukrywa się i znajduje ochronę w wyniku takiej polityki? Niektórym udało się uciec od wszelkich podejrzeń i są teraz na emeryturze lub zmarli, ale ilu dobrze zakamuflowanych i protegowanych ich następców służy sierpowi i młotowi w demokratycznym społeczeństwie?

Zamieściłem w tej książce szereg dokumentów i ilustracji, które podnoszą, mam nadzieję, wiarygodność narracji.

Kiedy zabrałem się za pisanie tych wspomnień, zainteresowałem się bardziej różnymi opowiadaniami wojennymi. Autorzy literatury dokumentalnej i beletrystycznej z fascynującymi szczegółami opisują często stosowane w wywiadzie metody, które mają na celu przechytrzenie wroga. Roztropność, do której przywiązywałem dużą wagę, wymaga, by najbardziej skuteczne operacje nieco zamaskować lub nawet ich opis pominąć, dopóki nie pojawią się w podręcznikach szpiegostwa. Tę procedurę stosuję w całej książce. Moim zdaniem powinno to być obowiązkowe.

Osoby, które czytały tę książkę przed opublikowaniem, bardzo pomocne maszynistki i inni, którym jestem niezmiernie zobowiązany, komentowały często mój styl pisania po angielsku. Wielu wyczuwało czy wykrywało pewną obcość w moim stylu pisania. Zaznaczam, że moim językiem macierzystym jest język angielski. Kiedy miałem jedenaście lat i zacząłem chodzić do szkoły średniej, uczyłem się dwóch języków obcych – francuskiego i niemieckiego. Później moje kontakty z tymi językami, a także innymi, pogłębiły się. Bez biegłości w posługiwaniu się polskim i niemieckim ta autobiografia nie zostałaby napisana. Mówienie obcymi językami zawsze było dla mnie źródłem przyjemności i sprawiało mi satysfakcję. Na terytorium wroga nie należało do przyjemności być uważanym za swojego, ale opłacało się to nawet bardziej niż w czasie pokoju. W spokojnych czasach błędy językowe są wybaczalne i często zabawne. W czasie wojny można było zapłacić gardłem za omyłkę w użyciu czasownika nieregularnego lub za wadliwą wymowę. Była to silna zachęta, aczkolwiek niepolecana w celu doprowadzenia wymowy do doskonałości. Wygląda więc na to, że długotrwałe używanie na co dzień w mowie i piśmie obcych języków wpłynęło na mój angielski.

Ten nieco poważny wstęp nie oddaje stylu całości. Miłość i śmiech to także części tej książki, i jeśli zainteresowałem czytelnika do tego miejsca, jest szansa, że zainteresowaniem będzie darzył tę książkę do końca. Na koniec, tym razem bez żadnych zastrzeżeń, słowo do polskich kobiet, w ich własnym, pięknym i bohaterskim kraju i tych rozrzuconych po krajach za siedmioma morzami: pamięć o waszej dzielności, lojalności, umiejętności współczucia, wreszcie waszej piękności nigdy nie umrze. Wszystkim wam i każdej z osobna dedykuję tę książkę. Niech wam sprawi przyjemność taką, jaką mnie sprawiło jej pisanie.

RON JEFFERY Nowa Zelandia, 1984

W poprzednim wstępie pisanym rok temu podkreślałem konieczność ukrycia prawdziwych danych osobowych wielu polskich towarzyszy walki. Niektórzy z nich jeszcze żyją w Warszawie. Biorąc pod uwagę, że Polacy znów otwarcie walczą o wolność, jest rzeczą podwójnie konieczną, by nie naprowadzić tajnej policji komunistów na ich ślad czy na ślad ich rodzin. Z tego względu wprowadziłem kolejne zmiany niektórych nazwisk, miejsc i dat. Sama opowieść, mimo podjętych środków ostrożności, jest prawdziwą informacją o zdarzeniach, które naprawdę miały miejsce.

RON JEFFERY Nowa Zelandia, 1985

WPROWADZENIE

Mój ojciec, urodzony w Anglii, żeglarz od lat najmłodszych, wylądował w Nowej Zelandii, gdzie na zapadłym Wybrzeżu Zachodnim Wyspy Południowej został górnikiem w kopalni węgla. Dla niego i tysięcy podobnych wybuch pierwszej wojny światowej był przez niebo zesłaną okazją oderwania się od wielogodzinnego wyrąbywania węgla w podziemiu prymitywnej kopalni. Nie należy sądzić, że wstąpienie ojca do szeregów nie było motywowane głównie patriotyzmem. Land of Hope and Glory w jego wykonaniu zawsze uciszało słuchaczy dzięki wspaniałemu tenorowi i przekonywającej szczerości inspirującej jego śpiew. Oddział Strzelców Konnych opuścił port w Wellingtonie pod koniec 1914 roku. Po kampanii pod Gallipoli ranni, którzy przeżyli, mój ojciec między nimi, przybyli na leczenie do ojczyzny, co stanowiło kontrybucję Anglii dla Anzac za wysiłek wojenny. Bolesną ceną zapłaconą przez ojca była sztywna prawa noga, którą mógł się jakoś posługiwać dzięki szczudłu. W talii przepasywał się skórzanym pasem, do którego przymocowane były dwa żelazne pręty, po obu stronach sztywnej nogi. Pręty te wchodziły do otworów w olbrzymim czarnym bucie ortopedycznym. Kiedy byłem młodym chłopcem, widok tego buta z podwyższonym obcasem dla wyrównania skróconej nogi działał na mnie dziwnie przygnębiająco.

W czasie rekonwalescencji w Londynie mój ojciec poślubił Trevethan, dziewczynę z Devon o kruczoczarnych włosach. Ja pojawiłem się na scenie w 1917 roku, urodzony, jak wieść rodzinna głosi, w czasie nalotu zeppelina. Okoliczności tej nie zanotowano w swoim czasie. W latach późniejszych doceniłem atrakcyjność mojej mamy. Zrozumiałem też, jak wielkimi zaletami musiał odznaczać się mój ojciec, skoro mimo swego kalectwa potrafił zdobyć tak piękną kobietę. Mama była dobrą pianistką. Głos ojca i jej gra mogły stanowić podstawę długiego i szczęśliwego małżeństwa. W kilka lat po mnie pojawiła się moja siostra Eileen, też tak czarnowłosa jak matka.

Mieszkaliśmy w tym czasie w Londynie, gdzie ojciec, mimo sztywnej nogi, rozpoczął prowadzenie interesów. Utrzymywał rodzinę, sprzedając mleko na jednym z najbiedniejszych przedmieść. Każdego dnia jak rok długi wstawał o trzeciej rano i kuśtykał do komórki, do której hurtownik dostarczał kilka baniek z mlekiem. Zawartość tych baniek przelewano do małych kanek, którymi obwieszone były boki trójkołowego wózka ręcznego. Reszta mleka mieściła się w wypolerowanym mosiężnym pojemniku majestatycznie umieszczonym pośrodku wózka. Z kurka w tym pojemniku płynęło mleko do dzbanków i innych naczyń podstawianych przez gospodynie domowe przywoływane gromkimi okrzykami ojca; „Milko!”, kiedy pchał ulicami swój wózek wraz z jego płynnym ładunkiem. Po tak wczesnym rozpoczęciu pracy ojciec przychodził po lunchu do domu na dobrze zasłużoną drzemkę. Zachowywaliśmy się wtedy cichutko. Ojciec, głowa domu, zasłużył na odpoczynek. Mieszkaliśmy wtedy na zakopconej ulicy, gdzie każdy dom przylegał do sąsiedniego w obskurnym rzędzie. Na parterze był pokój frontowy i kuchnia ze zlewem, a na piętrze dwie sypialnie. Ubikacja była na maleńkim podwórku, gdzie zimą bywało mroźnie. Nie było łazienki. W pomywalni wisiała cynkowa balia, którą zajmowaliśmy, jednego dnia ja, drugiego siostra, przed pójściem spać. Ojciec zawsze nam śpiewał, zanim spokojnie zasypialiśmy w atmosferze rodzinnej miłości. „Dobranoc, oto idzie dream man, a dzieci biegną na górę, zakładają nocne koszulki i odmawiają paciorek” – śpiewał pięknie, pełen serdeczności i dobrego humoru. Rodzina go uwielbiała.

Przedsiębiorstwo ojca rozwijało się pomyślnie. Ojciec już nie pchał wózka. Zajmowali się tym dwaj czy trzej ludzie, zostawiając mu czas na prowadzenie sklepu przy głównej ulicy w New Cross w południowym Londynie. Mieszkaliśmy na zapleczu sklepu w mieszkaniu niewiele lepszym od poprzedniego. W dalszym ciągu nie mieliśmy łazienki, ale wychodek na podwórku nie był tak wystawiony na niedogodności pogody. Było to małe, ciche pomieszczenie, w którym można było czytać i mocować się ze słowem pisanym, i skoncentrować się znacznie lepiej, niż na zapleczu bardzo ruchliwego sklepu, co dla ośmioletniego chłopca było bardzo ważną sprawą. Sklep był otwarty codziennie do późnego wieczoru z wyjątkiem niedziel, a hałas od przejeżdżających pociągów wręcz ogłuszał i wstrząsał całym budynkiem od fundamentów. Ta część Londynu była zbiorowiskiem ponurych, rozwalających się sklepów i domów z brudnymi oknami. Stwarzało to ogólną atmosferę opuszczenia i oczekiwania na ostateczny rozkład.

Nasz sklep wyróżniał się z otoczenia. Moi rodzice pomalowali front na oślepiająco biało i raz w tygodniu przychodził człowiek do mycia dużego okna wystawowego. Nasze podwórko także się wyróżniało. Jak tylko okiem sięgnąć, było inne od wszystkich nędznych podwórek. Rosło na nim drzewo. Nie jakiś tam zaduszony dymem skarłowaciały krzew, ale wspaniała, zdrowa, pełnokrwista brzoskwinia sięgająca do samego nieba. Z mojego okna w małym tylnym pokoiku sypialnym na piętrze nie mogłem się na nią napatrzeć. Kiedy przeprowadziliśmy się do mieszkania na zapleczu sklepu, drzewo było gołe. Wróble obsiadały nagie gałęzie i nastroszonymi piórkami odpędzały zimowy chłód. Czułem coś wspólnego z nimi jakby w oczekiwaniu na porwanie w dal, do lepszego życia. Ciągle lubię wróble, te małe, sprawne, praktyczne życiowo ptaszki, cockneye pierzastego światka. Wraz z ociepleniem się na wiosnę nastąpiło wspaniałe przeobrażenie. Pąki na moim drzewie napęczniały wyraźnie z nieśmiałymi przebłyskami zieleni starającej się uciec z zimowego zamknięcia. A cóż to za dziwny i frapujący dźwięk? Od dawna przywykłem do ćwierkania wróbli. Teraz przeglądałem gałęzie, szukając sprawcy tego fascynującego i często powtarzanego trelu i z radością i zdumieniem ujrzałem niezapomniany widok. Oto samczyk zięby, lśniący kolorami, różowym, zielonym, niebieskim, brązowym i białym, oznajmiał światu swoją miłość życia i tęsknotę za kimś, z kim mógłby tę miłość dzielić. Jego zaproszenie zostało przyjęte. Przylgnąłem w duchu do drobnego boku ptaszka i odfrunąłem z nim w szeroki, zapraszający, wspaniały świat.

Drzewo wkrótce pokryło się masą białego kwiecia jakby śniegiem. Do jego gałęzi przylatywały inni upierzeni goście. Niebieskie sikorki, szpaki i szczygły siadały w przelocie, dając podziwiającemu je i uważnemu chłopcu pierwszy smak rozkoszy, których niewątpliwie jest bezmiar poza otaczającym plugastwem. Miłość do wszystkich dzieci Matki Natury, która nigdy mnie nie opuściła, dostarczała wiele radości. Miło jest myśleć, że wspaniała, stara brzoskwinia, która samotnie przeżyła między ruderami, stała się iskrą budzącą poważniejsze zainteresowania w rozwijającym się chłopcu. To zainteresowanie wszystkimi stworzeniami było nie tylko źródłem ciągłych przyjemności, ale też rozwijało zdolność obserwacji tak ważną w latach, które miały nastąpić. Osoba niezainteresowana włóczeniem się po polach i łąkach stwierdziłaby zapewne brak życia, podczas gdy poszukujący w listowiu i gałęziach otwierał sobie nowy wymiar wiedzy i rozbudowywał zdolność obserwacji. Oczy nabierały zdolności skupiania się i zgłębiania. Twarze łatwiej wychwytywać z tłumu. Pasażerowie tylnych siedzeń mijającego samochodu i kierowca spostrzegani są natychmiast. Bez spostrzegania nie ma reakcji. Tej właśnie zdolności spostrzegania i reagowania w ułamku sekundy potrzebowałem desperacko w przyszłości do przeżycia, a zdobyłem ją dzięki temu wczesnemu treningowi.

Moja siostra i ja chodziliśmy do szkoły parę minut pieszo od naszego domu. Żeby się tam dostać i wrócić, trzeba było pokonać bardzo ruchliwą główną ulicę. Dopóki nie skończyłem dziesięciu lat i nie mogłem jeszcze zaopiekować się siostrą, przeprowadzano nas rano przez ulicę i odbierała nas ze szkoły po południu jedna z dziewczyn pracujących w znacznie większym teraz sklepie. Była to szkoła podstawowa pod zarządem Londyńskiego Okręgu Administracyjnego (London County Council), ponury gmach z czerwonej cegły i betonu. W późniejszych latach, przechodząc koło więzień, myślą wracałem do pierwszych skojarzeń z edukacją przewidzianą dla biednych. Nie pamiętam, bym wyniósł wiele wiedzy z tej pierwszej szkoły, wystarczało jednak, że zdobyłem podstawy czytania i pisania, by zachłannie czytać wszystko, co mi wpadło w rękę. Książki o zwierzętach i ptakach, o morzu, o piratach, o Billym Bunterze, o wszystkim, każde słowo pisane pochłaniałem z zapałem. W 1927, mając zaledwie dziesięć lat, przystąpiłem do egzaminów na stypendium (Junior County Scholarship). London County Council dawało uczniom z biednych domów i szkół możliwość wykazania się, a jeśli tego dokonali, pomagał finansowo, by dalsze nauki pobierać w szkołach dziwnie nazywanych szkołami publicznymi (public school). Każdy wie, że szkoła publiczna w Wielkiej Brytanii jest szkołą prywatną, ale nigdy nie zapomina się nazywać ją szkołą publiczną. To jest oczywiście jedna z wielu rzeczy, które odróżniają Anglików od mniej oświeconego świata.

Egzamin odbywał się w sobotę rano w wielkiej sali, gdzieś w południowym Londynie, dokąd zaprowadziła mnie matka. Przez całą drogę tramwajem bez przerwy powtarzała, że muszę się bardzo starać i jakie wspaniałe perspektywy się przede mną otworzą, jeśli osiągnę sukces. Nie było dla mnie jasne, jakie perspektywy miała na myśli, ale przykładanie do oczekującego mnie egzaminu wagi życia i śmierci było bardzo denerwujące. Chodziło o arytmetykę i angielski. Z pierwszą poradziłem sobie bez problemu, ale to właśnie z angielskim miałem wyjątkowe szczęście. Najważniejszym punktem było napisanie wypracowania o Marynarce Królewskiej. Książki o korsarzach i Karaibach zawsze mnie absorbowały. Morgan, Drake, Raleigh i Frobisher wypełniali moje sny. Łatwo było pisać z entuzjazmem o tych dawno zmarłych bohaterach, którzy wyrąbywali drogę do sławy i fortuny dla Brytanii i inspirować będą Brytyjczyków po wsze czasy. Zdałem z obu przedmiotów i zdobyłem stypendium (Junior County Scholarship). Od dnia egzaminu stypendialnego moja droga życiowa biegła pod szczęśliwą gwiazdą. Z optymistycznym podejściem łatwiej odnieść sukces i trzeba zawsze podchodzić z ufnością, by zwyciężyć. Bardzo ważne jednak, by tak przygotować się na zwycięstwo, jak tylko okoliczności pozwalają, i mieć pod ręką mnóstwo rezerwowej amunicji oraz pilnować, żeby nie zamokła.

Wtargnięcie do szkół publicznych chłopców ze stypendiami, za których koszta nauki pokrywała administracja, było nowością przyjętą niechętnie przez synów bogatych rodziców. Dotąd oni byli jedynymi wychowankami tego typu szkół, do których teraz dostęp stał się wolny. Rodzice nowych zdobywców stypendiów, których nie stać było na zakup mundurków ani ubrań oraz pokrycie innych niezbędnych kosztów, mieli prawo ubiegać się o dodatkową pomoc finansową od administracji po sprawdzeniu ich dochodów. Ojciec z pewną obawą patrzył na listę kosztownego wyposażenia mnie do nowej szkoły. Wydawało mu się, że jego dochody są zbyt wysokie, by ubiegać się o dodatkowe fundusze na ubranie. Chociaż w przyszłości moi rodzice wraz z rosnącym powodzeniem byliby w stanie pokryć i chętnie by pokryli koszta mojego lepszego wykształcenia, które teraz otrzymywałem za darmo, miałem szczęście w wieku jedenastu lat wejść w zupełnie nowy i inny świat. Moja wdzięczność dla filantropów spośród ojców miasta, którzy umożliwili mi przejście do pełniejszego życia, stonowana jest współczuciem dla tych, których nie inspirowało brzoskwiniowe drzewo na podwórku i którzy skazani byli na wychowanie w londyńskich rynsztokach. Jedenaście lat to był właściwy wiek na ucieczkę. Dostatecznie już dorosły, by nie zapomnieć poprzedniego bytowania, i dosyć jeszcze wczesny dla uformowania się i zasymilowania w nowej sytuacji.

Bycie stypendystą w szkole publicznej na pierwszym roku stwarzało pewne trudności. Niektórzy uczniowie, zwłaszcza ci starsi, a także niektórzy z nauczycieli okazywali pewną wyższość w stosunku do intruzów ze stypendiami. Po kilku podbitych oczach i rozciętych wargach nastawienie to znikło, przynajmniej w stosunku do mnie. Powodzenie ojca niewątpliwie pomogło w tej sprawie. Nasz pierwszy stary, używany samochód nie dorównywał wspaniałym modelom, które czasami podjeżdżały pod szkołę, by zrobić wrażenie na snobach. Posiadanie samochodu stanowiło punkt zwrotny w życiu mojego ojca. Od czasu wojny miał tę uszkodzoną prawą nogę skrępowaną w metalowej szynie, która ją zupełnie unieruchamiała, a prowadzenie samochodu wymagało poruszania chorą nogą. Szyna i ten okropny bucior leczniczy zostały odrzucone. Nie wiem, gdzie podziała się szyna, ale bucior czasami się pojawiał, tylko już nie jako postrach i zagrożenie czy galernicza kula u nogi. Ojciec się wyłamał i triumfował nad diabelskimi siłami, albo tak mi się wydawało.

Przez następnych kilka lat główne przedmioty szkoły podstawowej uzupełnione zostały chemią, fizyką i innymi skomplikowanymi sprawami, co do których trudno mi było wzbudzić w sobie entuzjazm. Jak bezcelowe było nakłonić młody umysł do strawienia wiedzy, do której nie miałem ani uzdolnień, ani zamiłowania. Ta negatywna sytuacja wyrównana została na szczęście czymś pozytywnym. Wszyscy chłopcy musieli uczyć się dwóch języków obcych. Wybrałem francuski i niemiecki z pominięciem łaciny. Z dobrym uchem i umiejętnością naśladowania akcentu i intonacji osiągałem niezłe wyniki w zakresie języków bez wysiłku, a z dużą przyjemnością. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, jak dobrze się stało, że opanowałem wówczas akcent, jakim mówiło się w szkołach publicznych, w odróżnieniu od poprzedniego londyńskiego żargonu ulicznego. W skrajnych przypadkach mówiony angielski wyższych klas bywa równie obrzydliwy jak dialekt slumsów, nie ma jednak wątpliwości, że w społeczeństwie brytyjskim pozycję społeczną i społeczną akceptację określa ściśle sposób mówienia. Jednym słowem być bez grosza i posługiwać się prawidłową angielszczyzną znacznie mniej ogranicza, niż być bogatym i mówić cockneyem. Sport odgrywał zasadniczą rolę w moim życiu i regularne, sprawiające dużo przyjemności uprawianie boksu, gra w krykieta, rugby, szczególnie to ostatnie, bardzo pomagało w osiąganiu właściwych wyników nauczania. Przenieśliśmy się do prywatnego domu, co było odbiciem prosperity ojca, i życie na zapleczu sklepu mieliśmy dawno za sobą. Moja siostra Eileen, piękna dziewczyna, dawno opuściła szkołę podstawową i podjęła naukę w lepszej szkole. Roztaczały się przed nami miłe perspektywy. Większość wakacji szkolnych spędzaliśmy z rodzicami ojca w szekspirowskim Warwickshire koło Stratfordu nad Avonem w sercu wspaniałych okolic, gdzie moi dziadkowie mieli obszerną chatę w czarującej, nietkniętej cywilizacją wsi. Włóczyliśmy się po malowniczych wiejskich okolicach, w pełni zaspokajając nasze zainteresowania i umiłowanie przyrody. Zdobycie strzelby pozwoliło mi na zapoznanie się z polowaniem i zainteresowanie to pozostało po dziś dzień. Później, w czasie wojny, w nieco perwersyjny i skomplikowany sposób, polowałem na podniecającą najbardziej ze wszystkich zdobycz, na człowieka. A jeszcze bardziej ekscytowało, kiedy na odwrót, łup polował na mnie, wszystko oczywiście w ramach wielkiej, pasjonującej gry życia. Pozostanie żywym i nierannym jest istotnym i permanentnym warunkiem przetrwania w tej grze. Moje zainteresowanie Matką Naturą nie przestawało rosnąć. Chociaż wiele bażantów, kuropatw, kaczek i królików zostało zastrzelonych podczas tych wakacji wiejskich i wysłanych do londyńskich przyjaciół, miłość z jednej strony i zabijanie z drugiej wcale nie wydają się stać w niezgodzie. Świadomość, że ofiara idzie do brzucha przyjaciela, była pewnym usprawiedliwieniem. W każdym razie pewna selekcja jest dobra dla wszystkich gatunków, czasem też człowieka, zakładając, że uczestniczy się w tym jako selekcjoner i że liczba ofiar nie wymknie się niegodziwie spod kontroli lub samemu się nie wpadnie, jak to bywa na wojnie.

Bażanty, kuropatwy i tym podobne były dobre, ale ja raczej zachwycałem się gawronami, kawkami, sójkami i srokami, łobuziakami wśród tego upierzonego towarzystwa. Ich zabawna nicponiowatość pociągała mnie do tego stopnia, że zaprowadziła mnie na niezwykłą ścieżkę. Podczas pewnej włóczęgi zauważyłem duży głóg rosnący pośrodku rozległego prywatnego lasu, na którego brzegach umieszczono napisy „Wejście wzbronione pod karą”, co było oczywiście zaproszeniem do spenetrowania tego miejsca. Posiadłość należała do jakiejś wielkiej persony zatrudniającej łowczego z zawiesistym wąsem, w błyszczących sztylpach, do przeganiania takich chłopców jak ja. Co za frajda. Głogi są pospolite w Warwickshire, ale tego nigdy nie zapomnę. Ostrożnie posuwając się leśną ścieżyną i bacząc na zasadzkę nieprzyjaciela, usłyszałem głęboki, brzęczący dźwięk jakby olbrzymiej pszczoły ukrytej w poszyciu leśnym. Zmierzając w kierunku, z którego dochodził ten niepokojący dźwięk, poczułem też obrzydliwie słodkawy zapach. Panując nad chęcią ucieczki, posuwałem się ścieżką w kierunku polany, na której stał ów gigantyczny głóg. Przyczyna brzęczenia i tego ciężkiego, odpychającego odoru stała się szokująco jasna. Drzewo było zawieszonym w powietrzu cmentarzem, ostatnim miejscem spoczynku setek moich ptasich przyjaciół. Patrzyłem zdumiony. Ofiary były zastrzelone lub schwytane w pułapki, rzucone na drzewo, upalowane na jego ostrych cierniach, by gnić i rozkładać się, by żywić niezliczone chmary os i much. Przyczyna tego dźwięku i odoru nigdy by mi nie przyszła do głowy, gdybym nie widział tego na własne oczy. Jest tylko jedno miejsce dla martwych stworzeń i jest nim ziemia. Parę lat później poczułem ten zapach znowu, ale wtedy źródłem były ludzkie, a nie ptasie zwłoki. Te odkryte ciała protestowały, że nie powierzono ich matce ziemi. Piękne sroki, sójki i kawki, martwe nie dłużej niż dobę, wisiały bezsilnie na drzewie w makabrycznym towarzystwie swoich przyjaciół w postępującym stadium rozkładu, których ciała zostały ciśnięte na drzewo wcześniej. Było coś odpychającego, graniczącego z panicznym strachem, w tym, co docierało do moich uszu, oczu i nosa. Narastające uczucie wściekłości opanowało mnie w stosunku do sprawców tej zbrodni. W człowieku istnieje żądza rozpasanego zabijania i chwyta się każdej okazji, choćby bardzo drobnej, dla usprawiedliwienia i uzasadnienia swojego sadyzmu. To ujawniło się wówczas przy tym głogu i widać to stale na tym świecie, okrucieństwo człowieka w stosunku do zwierzęcia i człowieka w stosunku do człowieka.

Kiedy miałem czternaście lat, sport stał się ważną częścią mojego życia. Reprezentować szkołę w rozlicznych drużynach różnych stopni, opuszczając się w nauce innych przedmiotów z wyjątkiem francuskiego i niemieckiego – to wystarczyło, by być zadowolonym i miewać się doskonale. W moim życiu nastąpił punkt zwrotny, kiedy kolega szkolny, którego rodzina miała piękną łódź, zapoznał mnie z żeglarstwem, zakaźną chorobą, na którą nie ma lekarstwa. Pływałem na wielu łodziach różnego rodzaju i wielkości, od czasu kiedy dostałem w prezencie od rodziców moją pierwszą, czternastostopową łódź, dumę i radość, oczywiście po solennym przyobiecaniu, że będę najlepszym z chłopców. Obietnice solidnej pracy i nienagannego zachowania były głębokie i szczere, zresztą kto by nie przyobiecał szczerze stosować się do takich życzeń w zamian za posiadanie ożaglowanej łodzi? Warto może zauważyć, że tam, gdzie obietnice, traktaty i ustalenia są niezbędne między partiami, osobami lub narodami nawet, podstawy i warunki do złamania tych przedsięwzięć wydają się zawsze mocniejsze, niż to się wydawało podczas uzgadniania sprawy. Związki polegające na uczciwym zaufaniu i przyjaźni nie potrzebują podpisywania paktów o nieagresji i tym podobnych. Można zrozumieć nazistów podpisujących traktat z Sowietami, ale między Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi taki dowód formalnego braku zaufania nie będzie nigdy potrzebny.

Niedaleko domu stara Tamiza, brudna i brunatna, toczyła się od morza i do morza, w górę i w dół (w wyniku przypływów i odpływów). Pomiędzy magazynami i dokami, którymi zatłoczone było nabrzeże, miejscami pojawiał się odkryty odpływem zamulony brzeg, umożliwiający dostęp do wody. Takie miejsce znajdowało się koło Greenwich, trafnie zwane Dziurą Bugsby’ego (Bugsby’s Hole). Kimkolwiek by był ten Bugsby, służyło ono za przystań dla mojego małego stateczku. Przy każdej możliwej okazji pędziłem rowerem do Dziury, podnosiłem żagiel i wypychałem łódź w nurt burzliwej rzeki. Żeglowanie w pojedynkę było trudne. Zmienne, porywiste angielskie wiatry panowały na nabrzeżach i zdradliwe leje powietrzne tworzyły się wokół budynków ciągnących się wzdłuż mętnej rzeki. Wiele było wywrotek i sytuacji, kiedy trzeba było żaglówkę ponownie ustawić na wodzie. Wiele padało ostrych słów, kiedy żaglówka wchodziła w drogę małym i dużym statkom przemierzającym wody rzeki w górę i w dół, wiele było trąbienia i grymasów… Sama radość, zwłaszcza że stosowano demokratyczne prawo w słowie i w postępowaniu, że żagiel ma zawsze pierwszeństwo w stosunku do maszyny.

W miarę jak poświęcałem coraz więcej czasu zajęciom pozaszkolnym, moje zainteresowanie nauką jeszcze bardziej malało, ale z niewieloma tylko nieprzyjemnymi konsekwencjami osobistymi. Moja dzielność w uprawianiu ulubionych w szkole sportów powodowała, że nauczyciele tolerowali mnie i ułatwiali przechodzenie z klasy do klasy chętniej, niż miałoby to miejsce w przypadku innej osoby coraz bardziej opuszczającej się w nauce.

Nic jednak nie pozostaje bez zmian i do tej beztroskiej egzystencji wtargnęło nieprzyjemne zagrożenie. Zagrożeniem tym było w skrócie OKS, czyli Oficerski Korpus Szkoleniowy. Poprzednie rozważania na ten temat nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia co do tej instytucji, dopiero kiedy osiągnąłem czternaście lat i jak każdy chłopiec brytyjski zostałem do niej na siłę wcielony, okazało się, do jakiego stopnia moje przeczucia były prawdziwe i bardziej niż uzasadnione. Wpadłem w sieć wojskowej dyscypliny. W każdą środę całą szkołę, z wyjątkiem dzieci poniżej lat czternastu, ubierano w mundurki. Przejście z wygody i wolności, jakie dają blezerek i długie spodnie, do khaki było samo w sobie dostatecznie szokujące. Umundurowanie wojskowe nie znało jeszcze wygodnych, dopasowanych ubrań polowych. Zamiast tego nosiliśmy mundury jako żywo przypominające mundury oficerów sztabowych na fotografiach z pierwszej wojny światowej. Było to studium błyszczących butów, owijaczy, bryczesów, pasów wojskowych i wypolerowanych mosiężnych guzików, wszystko prosto spod igły, oddalone o lata świetlne od wszelkiej walki lub brudu. Owijacze były nawet poważniejszym problemem niż te piekielne mosiężne guziki i skórzane pasy, które zawsze wymagały nudnych wysiłków, by przygotować je na krytyczną inspekcję. Zajmuje całe wieki, zanim nowy rekrut potrafi paski szorstkiego materiału koloru khaki tak ułożyć, żeby pasowało to do nogi i ją przypominało.

Mnóstwo czasu pochłaniało nadanie temu okropnemu materiałowi odpowiedniej formy, poczynając od kostki, a nabranie wprawy w tej czynności było jeszcze bardziej czasochłonne. Kadeci o ponadrocznym stażu dawali sobie jakoś z tym radę, ale dla nowicjuszy były to złośliwe i kłopotliwe przeszkody do pokonania. Umiejętność właściwego owijania była absolutnie niezbędna dla eleganckiego noszenia owijaczy i uwaga poczyniona przez sierżanta od musztry z Regimentu Gwardyjskiego, że moje owijacze przypominają mu opadające reformy starszej pani, pogarszała tylko frustrację. Batalion kadetów często brał udział w paradach różnego rodzaju w Londynie. Czasem batalion występował w całej sile czterech kompanii maszerujących za olbrzymim bębnem i orkiestrą grającą na piszczałkach, jak to było podczas parad Lorda Mayora (burmistrza) Londynu, które stanowiły pewną rekompensatę za wszystkie niedogodności karier wojskowych owych czasów. Może rozradowani widzowie mieli szczęśliwsze skojarzenia. Oglądając się za sposobem wymigania się od zabawy w wojsko w każdą środę, znalazłem rozwiązanie, które działało zupełnie dobrze. Wagarowanie udawało się znacznie łatwiej uczniom mieszkającym z rodzicami niż kwaterującym w bursie szkolnej. Nasz dom, wiktoriański w stylu, nie miał garażu i samochód rodzinny trzymany był razem z autami sąsiedzkiej elity w jednej z pobliskich stajni, w której zamieniono mieszkańców czteronożnych na czterokołowe. W garażu ukryłem sportową marynarkę i spodnie. Po śniadaniu i pożegnaniu się z rodziną zmykałem do stajni, gdzie przechowywałem ubranie, i szybko się przebierałem, by za chwilę pojawić się jako pracownik. Do dreszczyku związanego z tym, by nie dać się złapać, dochodziła jeszcze wizja świata rozkosznie pustego, bez ludzi, w czasie kiedy większość była w pracy lub się uczyła. Chłopcy opuszczający lekcje zobowiązani byli następnego dnia przedstawiać sekretarzowi szkoły list wyjaśniający przyczynę nieobecności. Choroba była racją najłatwiej akceptowaną. Ja wagarowałem ze środowych zajęć wojskowych bez czepiania się i sfałszowany list, który przynosiłem w czwartek, wyjaśniający, że cierpiałem na dotkliwy ból ucha, nie budził zastrzeżeń w sekretariacie. Sukces postępował za sukcesem. Starając się nie przedobrzyć i nie spowodować, by domagano się ode mnie zaświadczenia lekarskiego, wagarowałem tak przez znaczną liczbę śród. Nasza pani sekretarka bardzo mi współczuła z okazji ciągłych nawrotów bólu ucha, szczególnie kiedy zdarzało się, że musiałem być nieobecny w szkole przez cały tydzień. W czasie tych kradzionych tygodni udawałem się autobusem na rozkosze obserwowania ptaków na licznych jeszcze wtedy błoniach i terenach otwartych na przedmieściach Londynu, zanim wybuchła prawdziwa eksplozja. Ta nowa forma wolności załamała się, kiedy skończyłem piętnaście lat. Moi rówieśnicy też wpadli na ten pomysł i wdali się w podobny proceder, i jak to się często zdarza, sprawa się rypła. Wszystkich niegodziwców złapano w wyniku osobistych wizyt komisarza szkolnego u rodziców chłopców, których stan zdrowia wykazywał takie trwałe zachorowania. To zakończyło moją formalną edukację. Nie wylano mnie publicznie ze szkoły, ale rozmowa moich rodziców z dyrektorem zakończyła się uzgodnieniem, że być może będzie lepiej dla szkoły, jeśli moja nieobecność będzie trwała, a nie tylko ograniczona do oszukańczych dni czy tygodni. Podniesiono także, że mogę mieć zły wpływ na innych chłopców. Zajęcia w szkole zakończyły się akurat przed ukończeniem przeze mnie szesnastu lat, w samą porę, by zdobyć świadectwo szkolne z zaliczeniem francuskiego i niemieckiego. Biedna mama nie potraktowała lekko tej wsypy i sposobu, w jaki potraktowano jej synka, i było mi jej naprawdę żal. Ojciec wcale się tym tak bardzo nie denerwował, jak by na to wyglądało. Później zdobyte wiadomości o Zachodnim Wybrzeżu Nowej Zelandii i jej mieszkańcach, skąd mój ojciec się wywodził, przekonały mnie, że jako prawdziwy wybrzeżak w cichości radował się z tak obiecujących i wczesnych przejawów inicjatywy i buntu. Moja siostra, chyba dlatego, że to ta sama krew, traktowała to jako dobry kawał.

Zacząłem pracować jako goniec i młodszy rewident w wielkiej firmie rachunkowej w mieście i chociaż kariera urzędnicza mnie nie pociągała, te parę lat pracy było bardzo pouczające i w sumie się opłacało. Ogólną korzyść przyniosło mi zapoznanie się z zawiłościami prowadzenia rachunkowości, rozliczenia strat i zysków oraz salda. Umiejętność interpretowania liczb i zawartych w nich informacji nie powinna ograniczać się wyłącznie do świata biznesu. Znaczną część pierwszego roku moja praca urzędnika polegała na załatwianiu na mieście różnych spraw dla pracodawców. Drogi, wspaniały, stary Londyn. Często gnałem na łeb na szyję, żeby jak najszybciej doręczyć jakąś wiadomość czy list, by potem powolutku wędrować z powrotem do biura i raczyć się atmosferą tej najpiękniejszej metropolii świata. Ta tradycja i historia Anglii! Wielki architekt świata uważał za stosowne oddalić mnie na zawsze z tego miejsca mojej młodości i trudno mi się z tym pogodzić.

Życie w domu było w dalszym ciągu wygodne, pełne uciechy i mogło to tak trwać w nieskończoność. Grałem w rugby w sobotnie popołudnia, rozjeżdżałem się małym sportowym samochodem i czułem silny, normalny pociąg do płci przeciwnej.

Umieć obchodzić się z kobietami to błogosławieństwo opłacające się znacznie bardziej od tradycyjnie pojmowanego stosunku między płciami. Wydawało mi się, że niezmiennie wywoływałem uczucia macierzyńskie zarówno u młodych, jak i starszych pań, do których się zalecałem. W kłopotliwych czasach wojennych znajdować się w sytuacji, gdy ktoś zajmuje się tobą i kłopocze jak matka, jest lepsze od jakichkolwiek innych form obcowania. Nie kierowało mną wyrachowanie ani chęć oszustwa, ale udawało mi się czasami tak układać te sprawy. Nie osądzajcie mnie, nie wziąwszy pod uwagę okoliczności, w jakich zdarzało mi się znajdować.

Pod wpływem wyraźnego usytuowania się w miejskim urzędzie moja mama uznała, że najodpowiedniejsze dla jej jedynaka będzie wkroczenie w podniecające kręgi rachunkowości. Zawód ten zapowiadał szacunek i pozycję ekonomiczną, rzecz nie do pogardzenia, biorąc pod uwagę jej doświadczenie u boku ojca w pierwszych dziesięciu latach małżeńskiego pożycia. Rozpoczęto negocjacje z pracodawcami, by oddać mnie na pięć lat na praktykę jednemu z najznakomitszych księgowych firmy. Niezbędne formalności już załatwiano, kiedy zaszokowana rodzina usłyszała, że zdecydowanie odmawiam zgody na ten pomysł. Mało argumentów można było przeciwstawić korzystnym aspektom sprawy zaprezentowanym przez rodziców. Po prostu się uparłem. Pociągało mnie morze. Przedstawiłem się osobiście we wszystkich głównych liniach żeglugowych w mieście. Otrzymałem stanowisko kadeta w marynarce handlowej bez specjalnych trudności. Nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę warunki pracy i płacę. Mój ojciec wbrew swojemu stanowisku w tej sprawie łaskawie zostawił poważną sumę w firmie sprzedającej stosowny przyodziewek. Matka płakała na stacji Euston, a może było to King’s Cross, kiedy odprowadzała mnie do pociągu do Glasgow, portu macierzystego statku motorowego „Pacific Grove” należącego do Furness Line.

Kiedy przybyłem na statek w Glasgow późnym ponurym wieczorem, skierowano mnie do małej kajuty i zmęczony jak pies po długiej podróży zapadłem w głęboki sen, nie bacząc na dziwne hałasy i zapachy. Obudziłem się wcześnie rankiem, kiedy przyniesiono mi życzliwie filiżankę herbaty. Starannie ubrany w zimowy mundur, czarny, pełen mosiądzu, chodziłem po pokładzie, aż skierowano mnie do kajuty pierwszego oficera. Pan Cogle był wcieloną uprzejmością, dbał o dobro wszystkich swoich pracowników i wówczas wzbudzony szacunek dla niego nigdy nie wygasł. Po formalnościach spojrzał nieco spode łba na moje pełne umundurowanie i dał do zrozumienia, że nie taki strój był potrzebny na tę okazję. Po chwili kombinezon roboczy zastąpił szykowny mundur.

Kapitan zawezwał mnie do siebie. Był tylko jeden kadet na statku i aby przygotować się do spełniania obowiązków towarzyskich wymaganych od oficera i dżentelmena, miałem jadać w salonie z oficerami i kilkunastoma pasażerami, jakich statek zawsze ze sobą zabierał. I tak zaczęło się zapoznawanie ze światem miseczek, noży do ryby, widelczyków do budyniu i całego oprzyrządowania do jedzenia i zachowania się, choć ja wolałbym jeść razem z załogą. W salonie wymagany był mundur, albo czarny, albo tropikalny biały, nieskazitelnej bieli obrusy, i po pracy na pokładzie przekształcenie chłopaka w brudnym kombinezonie w przyszłego oficera i dżentelmena wymagało nieco wysiłku. Starczało mi czasu na przygotowanie się do śniadania i obiadu, ale lunch był krępujący i straszny. Nikt nie zaczynał jedzenia, dopóki wszyscy stołownicy nie pojawili się na miejscu, a jako że siedziałem z dwiema pasażerkami i drugim matem, punktualne przybycie, jak tylko steward zaczynał krążyć, było bardzo ważne. Bosman Jensen albo ukrywał jakąś zadrę towarzyską, albo potępiał kumanie się kadetów z pasażerami i oficerami. W każdym razie trzymał mnie w robocie, na ogół brudnej, i zwalniał dopiero na pięć minut przed uderzeniem gongu nawołującego na lunch. Zupę rozlewano już po raz drugi, kiedy artysta szybkiego przebierania, zasapany, zapadał w fotel, nieraz zakłopotany brudnymi rękoma. Oczekiwanie na mnie przy stole wkrótce stało się czymś normalnym, zwłaszcza że coraz lepiej radziłem sobie z całym mnóstwem widelczyków i serwetek, a nawet zacząłem brać udział w rozmowie. Po jakimś tygodniu weszło to w zwyczaj i nawet polubiłem te pogaduszki przy stole. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że reszcie gości również to odpowiada. Zwłaszcza jednej z pań to nie zniechęcało. Dojrzała, hoża dziewoja podróżująca po świecie zaoferowała mi pracę na plantacji kauczuku na Malajach. Choć mi to schlebiało, odmówiłem nieśmiało. Sądząc po sposobie, w jaki na mnie patrzyła, wnioskowałem, że czekałyby mnie także obowiązki zupełnie niezwiązane z produkcją gumy.

Codziennie z wyjątkiem niedziel spędzałem długie godziny na pokładzie przy różnych robotach porządkowych na statku. Wieczorami, od ósmej do północy, tkwiłem na mostku z czwartym oficerem. Miało to być treningiem w sprawach morskich, ale polegało głównie na słuchaniu o jego doświadczeniach z płcią słabą. Moje doświadczenie w tej najciekawszej z dziedzin, doświadczenie przedszkolaka w porównaniu z nim, nie dopuszczało mnie do konwersacji, głównie więc słuchałem z szacunkiem i nieco zaszokowany.

Statek, co zdarzało się często, przybywał do portu z opóźnieniem. W wyniku tego każdy, kto miał do czynienia z ładunkiem, pracował dwanaście godzin na dobę przy ładowaniu i rozładowywaniu, by nadrobić czas. Pozostała załoga otrzymywała zapłatę za nadgodziny, ale niczego tak poniżającego nie oferowano komuś, kto aspirował na stanowisko oficera. Moja płaca pozostawała na poziomie dziesięciu szylingów miesięcznie, czyli prawie dwóch szylingów i sześciu pensów tygodniowo. Gdyby płacono mi za nadgodziny, można by uniknąć pewnych kłopotliwych sytuacji. Pół korony to niezbyt wiele za stugodzinny tydzień pracy, i jakkolwiek bym się starał, wracając do Londynu po czterech miesiącach na morzu, moje skromne wydatki na piwo i tytoń przewyższały dwa funty szterlingi zapisane po stronie dochodu na liście płac. Parę dni wolnego dano nam w Londynie, kiedy statek rozładowywano w Surrey Commercial Docks, i popłynęliśmy dalej do Glasgow przez Liverpool. Zanim pozwolono mi wyjść na ląd, ojciec zawsze musiał wykupywać niewypłacalnego synalka za żywą gotówkę. Czeków nie akceptowano.

Zaprzyjaźniłem się z cieślą okrętowym. Hodował kanarki i inne ptaszki w warsztacie na forkasztelu (na pokładzie dziobowym), akurat przed pierwszą ładownią, która była pod moją opieką. Chippy nie miał innego domu oprócz statku i rzadko wychodził na ląd. Oprócz szerokich dyskusji ornitologicznych opowieści morskie mojego przyjaciela, który spędził ponad czterdzieści lat na morzu, były bardzo pouczające. Na pytanie, czemu tak rzadko opuszcza statek, oświadczył, że widok kobiet go denerwuje. Był żonaty dwukrotnie i wyrażał przekonanie, że mężczyzna, który ożenił się po raz drugi, nie zasłużył na to, by stracić pierwszą żonę. Ta filozofia robiła na mnie wtedy wrażenie.

W porcie większość marynarzy idzie na ląd na pijatykę, ale Chippy’emu nie było to potrzebne. Ze szkocką whisky prędzej czy później i tak bym się zaprzyjaźnił, ale to właśnie mojemu przyjacielowi cieśli zawdzięczam smutną okoliczność, że zapoznałem się z nią tak wcześnie. Na potrzeby spragnionych wielbicieli na Pacyfiku statki Furnessa zabierały w każdy rejs tysiące skrzyń whisky ładowanych w Glasgow. Kiedy robotnicy portowi szli na lunch, otwarte ładownie z ich niebiańskim cargo pilnowane były przez załogę. Dzięki różnym sztuczkom pierwsza ładownia pozostawała zawsze pod moją opieką. Robotnicy portowi ćpali swoje kanapki w budce na nabrzeżu i jak tylko wykaraskali się z ładowni i byli na kładce, schodziłem w głębinę ładowni i zabierałem się za robotę. Wtedy szkocką pakowano po dwanaście butelek do drewnianych skrzynek i skrzynia po skrzyni rzucano pod stalową ścianę ładowni. Tymczasem poprzez otwarty luk spuszczano duże ocynkowane wiadro na grubej linie, za nim następne i następne. Brutalnie rzucane pojemniki ustawiono ukośnie nad wiadrem i strumyczek whisky cieknący z rogu skrzyni oznaczał, że niektóre butelki, ku szczęściu Chippy’ego, się potłukły. Wiadra wypełnione po brzegi cennym płynem wędrowały w górę i w dół jak jojo. Nie miałem czasu na zjedzenie kanapek. Jak tylko gwizdek obwieszczał koniec przerwy na lunch, robotnicy przejmowali kontrolę nad ładownią, by wszystko szło poprawnie, a szczególnie ze względu na kuszący charakter ładunku, by nic nie zostało podwędzone. W czasie zimnych dni na Atlantyku w przerwie na kawę nieraz wymykałem się do warsztatu Chippy’ego, gdzie można było podnieść się na duchu i ciele obfitym dodatkiem naszego łupu. Oprócz dreszczyku emocji w czasie podbierania trunku, była to moja jedyna nagroda i na szczęście nigdy nie zostaliśmy na tym przyłapani. Staremu Chippy’emu było naprawdę smutno, kiedy opuszczałem statek. Gdy go kiedyś odwiedziłem, jak „Pacific Grove” przycumował jak zwykle w doku Surrey Commercial po zakończeniu podróży, zapytany o powodzenie jego alkoholowego przedsięwzięcia, Chippy westchnął: „Nigdy nie miałem takiego fajnego kumpla jak ty, Ron”.

Czas płynął, polubiłem to życie i przyzwyczaiłem się doń, jednak przyszłości na morzu nie widziałem. Młodzi marynarze na wielu statkach wysłużyli swój czas jako kadeci i zdobyli kwalifikacje marynarzy. By zarobić na chleb codzienny, musieliby przyjąć pracę majtków, a wyszkoleni marynarze mieli olbrzymie trudności, kiedy chcieli osiąść korzystnie na lądzie. Sytuacja więc stawała się alarmująca i trzeba było się nad tym zastanowić. Po czterech latach, choć zdałem egzaminy i zdobyłem kwalifikacje drugiego mata, sytuacja ekonomiczna przemysłu morskiego pozbawiłaby mnie pracy z wyjątkiem pozycji majtka, bez jadania w salonie, co stanowiło ważny dodatek w kadeckim życiu.

Przedsiębiorstwo mojego ojca prosperowało w dalszym ciągu. Było w nim miejsce i dla mnie, więc żeby porzucić karierę zawodowego marynarza, przyjąłem tę ofertę.

W pracy ojciec był surowym i porządnym szefem. Moja siostra prowadziła biuro, a ja pracowałem na dziedzińcu, mozoląc się od czwartej rano do wczesnego popołudnia. Ciężka praca fizyczna przy dźwiganiu baniek i skrzyń z butelkami była przyjemna, biorąc pod uwagę moje przygotowanie w rachunkowości i wytrwałość zdobytą na morzu, stałem się wkrótce cenionym pomocnikiem ojca. Do wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku stworzyliśmy przedsiębiorstwo udziałowe, w którym zostałem młodszym dyrektorem. Używano więcej mleka i dochód wzrastał. Szczęśliwe dni i zapach pieniądza z towarzyszącymi temu przyjemnościami zaczął drażnić nozdrza.

Byłem zbyt zajęty pracą i zabawą, by poświęcać więcej uwagi zarysowującemu się konfliktowi, kiedy nagle wybuchła wojna. Polityka ugłaskiwania nazistów, jaką prowadził Chamberlain, mdliła mnie i tego samego zdania był ojciec. Wielu przyjaciół zgłosiło się do weekendowej ochotniczej armii pokoju – tzw. Territorials – i gdyby moje wspomnienia ze szkolnych zajęć dla kadetów były mniej przykre, być może bym się poddał mobilizacji w momencie wybuchu wojny i włączył do źle wyposażonych szeregów, marnie wyszkolonych, nieprzygotowanych do przeciwstawienia się rzezi, jaka miała wkrótce nastąpić.

Okres przedwojenny mogłem spędzić na zabawie w żołnierkę, gdyby moja dobra wróżka nie wróciła do sprawy, którą przygotowywała dla mnie od urodzenia. W latach 1937 i 1938 przybyły do Wielkiej Brytanii tysiące młodych dziewcząt z Niemiec i Austrii, poszukujących pracy głównie jako pomoce domowe. Wiele było przyczyn tego napływu. Niektóre z dziewcząt były politycznymi uciekinierkami spod nowych dyktatorów, inne, żydowskiego pochodzenia, unikały obozów koncentracyjnych, niektóre były też pewnie wtyczkami przysłanymi przez nazistów. Skądkolwiek Anna przybyła i z jakich powodów, nie ma wątpliwości, że jej drogami kierowała dobra wróżka, która ciągle obserwowała wszystko bacznie i bez przerwy dbała o przyszłość, umożliwiając mi przeżycie, pewnie po to, żebym mógł opowiedzieć tę historię. Bliski przyjaciel powiadomił mnie, że przybyła do pracy u nich dziewczyna z Niemiec, a że nikt z rodziny nie znał niemieckiego, a Anna nie mówiła po angielsku, potrzebny był tłumacz. Anna, ta nowa dziewczyna, i ja zaprzyjaźniliśmy się szybko i przez rok poprzedzający wojnę byliśmy ze sobą ciągle, co dało mi okazję nabycia prawdziwej biegłości w niemieckim. Raz jeszcze moja dobra wróżka wybrała dobrze. Anna pochodziła z dobrej rodziny i mówiła językiem bez żadnych regionalnych naleciałości, które by niewątpliwie skaziły i moją wymowę. Zapaliłem się do osiągnięcia doskonałości lingwistycznej i wsparty nauką rozkosznej Anny, zapisałem się na wykłady niemieckiego na Uniwersytecie Londyńskim. Postępy były doskonałe do tego stopnia, że prowadziło to czasem do zakłopotania naszego wykładowcy, który jednak nie miał możliwości cieszyć się pomocą Anny jak ja.

Zaledwie ogłoszono wojnę, nad Londynem rozległy się syreny. Oznajmiały one pożegnanie z miękkimi światłami, słodką muzyką i tyloma uciechami przeszłości. Bing Crosby i Ella Fitzgerald nie będą już nas inspirować do nucenia, a pamięć o Sadlers Wells z niezapomnianymi melodiami Gilberta i Sullivana nie będzie uderzać w czułe struny serca, skoro wojna ogarniała świat. Tak wielu z tych, którzy słyszeli pierwsze syreny i wpatrywali się w niebo na unoszące się w powietrzu balony zaporowe, moja siostra Eileen między nimi, nie zobaczy więcej świateł Londynu. Nieopanowana nostalgia, jaka ogarnia mnie, kiedy wspominam te dni, może minie nieco dzięki tej krótkiej, podnoszącej na duchu dygresji.

Mama i moja siostra na kilka pierwszych tygodni wojny wybrały się poza Londyn do małej chaty wiejskiej, jaką rodzina nabyła. Miały tam pozostać lub wrócić do domu w mieście w zależności od bombardowań, których każdy oczekiwał. W tym czasie ojciec i ja wraz z naszą wierną starą gosposią Beatty, która nie miała dokąd się udać, gospodarowaliśmy sami. Pewnej nocy brałem udział w pożegnaniu idących do wojska kolegów, którzy wyjeżdżali na wojnę. Pomiędzy zbyt wieloma kieliszkami napojów alkoholowych słuchaliśmy z rosnącym zainteresowaniem, biorąc pod uwagę czasy, jakie nastały, jak pewien także podpity młodzieniec opowiadał o skutkach dużych bomb eksplodujących. Obraz wpływu wybuchów na funkcjonowanie ciała człowieka prawie nas otrzeźwił, kolega omawiał też środki zapobiegające. Wszystko zależało od wyrównania ciśnienia powstającego w wyniku wybuchu i ciśnienia wewnątrz ciała. W czasie nalotu powietrznego było rzeczą istotną trzymać otwartą buzię i pozwolić, żeby fala uderzeniowa dostała się do wnętrza i działała jako przeciwwaga ciśnienia zewnętrznego, zapobiegając w ten sposób zapadnięciu się ciała. Osiągnąć to najłatwiej przez trzymanie korka w zębach. Pod wrażeniem tego wróciłem do domu we wczesnych godzinach rannych z kieszeniami pełnymi korków zdobytych na przyjęciu. Ojciec, głęboko uśpiony, został bezceremonialnie obudzony i starał się zrozumieć moje poplątane gadanie o sprawach, które mogły mu uratować życie. Mimo jasnego przedstawiania środków zaradczych i konieczności natychmiastowego wprowadzenia ich w życie ojciec jakoś nie chwytał. Wyrażał się też niezbyt pochlebnie o pewnych drobiazgach. Powaga sytuacji skłoniła mnie do wyciągnięcia kilku korków i włożenia jednego do ust celem pokazania, w czym rzecz. Ostatecznie, choć niechętnie, ojciec dał się przekonać do złapania dużego korka zębami. Zrobiło mi się lżej, życzyłem mu dobrej nocy i pozostawiłem siedzącego w łóżku z buzią przykładnie otwartą i z niemym pytaniem i zdumieniem na twarzy. Poszedłem chwiejnym krokiem do pokoju starej Beatty i powtórzyłem swój występ, choć spotkałem się z pewną niewdzięcznością, jeśli weźmie się pod uwagę, że miałem na celu wyłącznie dobro innych.

Od tego czasu, bez konieczności pracy na chleb codzienny, nasi żołnierze w zamian za ryzykowanie życia i zdrowia będą karmieni i ubierani, dopóki będą żyć lub dopóki trwać będzie wojna, cokolwiek skończy się jako pierwsze. Gdyby pokój potrafił rozpalać taki entuzjazm, skłaniać do takiego wysiłku, uruchamiać takie zdolności jak wojna, zapanowałby raj na ziemi. Politykom powinno się poradzić przestudiowanie tego zagadnienia psychologicznego z myślą o jego zastosowaniu w praktyce.

Nasze słowo, że pójdziemy na pomoc Polsce, kiedy zostanie zaatakowana, zobowiązywało. Kraj skupił się pod sztandarami zjednoczony w patriotycznym ferworze, pełen gotowości do poświęceń w słusznej sprawie. Każdy w Brytanii wydawał się myśleć tak samo. Nasza rodzina na pewno też tak myślała i nie było najmniejszej wątpliwości, że wraz z całym narodem będziemy wieszać bieliznę na Linii Zygfryda, jeśli jeszcze taka istniała. To będzie coś!

Moją pierwszą myślą o wojnie było fruwać, nie od wojny, ale w nią. W dużej bazie lotniczej RAF w Uxbridge po drugiej stronie Londynu wypełniłem odpowiednie formularze i po starannym badaniu lekarskim stanąłem przed siedzącym za biurkiem majorem lotnictwa, w mundurze nieozdobionym prestiżowymi skrzydełkami lotnika. Słysząc, że wszelkie bazy szkoleniowe dla załóg lotniczych są tak przepełnione, iż powołanie dostanę nie wcześniej niż za sześć miesięcy, i myśląc, że wojna do tego czasu może się skończyć, odmówiłem podpisania kropkowanej linii i wróciłem do domu bez zobowiązań i wolny. Major najwyraźniej był przekonany, iż RAF da sobie radę beze mnie.

Marynarka jakoś mi bardziej odpowiadała niż służba w wojskach lądowych i zgłaszając się w Admiralicji, byłem już bardziej zorientowany w trudnościach, jakie się napotyka, chcąc służyć krajowi w czasie wojny. Chciałem pływać tak długo, ile trzeba do zwycięstwa, ku mojemu niezadowoleniu stwierdziłem jednak, że Ich Lordowskie Moście domagają się podpisania dwunastoletniego kontraktu. Po tak długim czasie byłbym już dobrze w średnim wieku i z tego względu, choć pewnie nie stracili wraz ze mną Nelsona, nie podpisałem kontraktu. Opuszczając urząd rekrutacyjny marynarki, wpadłem na starego kolegę szkolnego, witany bardzo radośnie. Był w takim samym patriotycznym nastroju i udaliśmy się do miejscowego baru, by się sobie nawzajem wypłakać na ramieniu. By służyć swemu krajowi, mój przyjaciel miał nawet większe przeszkody do pokonania. Student drugiego roku medycyny w Guys Hospital, niedopuszczony do służby wojskowej, unieruchomiony poprzez zaliczenie go do kategorii zawodów ściśle zarezerwowanych, do której został na mur wpisany, był nieznośnie sfrustrowany. Po jeszcze kilku szklaneczkach wobec całej tej niesprawiedliwości postanowiliśmy sprawę ostatecznie załatwić. Weszliśmy do wojskowego punktu rekrutacyjnego i podpisaliśmy każdy świstek, jaki przed nami położono. Mój kumpel szkolny przyjęty został jako robotnik, a ja jako bezrobotny do piechoty w Royal West Kent Infantry Regiment. Część wojny spędziliśmy razem, chociaż mój przyjaciel wydostał się z Francji po fiasku w 1940 roku i z przykrością dowiedziałem się później, że zginął we Włoszech. Spotkanie tego dnia było miłym przypadkiem, a przynajmniej takim się wtedy wydawało. Może jednak nie należało iść razem do knajpy i wpaść na ten wariacki pomysł, który zadecydował o naszej przyszłości.

W listopadzie 1939 roku zgłosiłem się w Centrum Szkoleniowym Piechoty w Maidstone, jakieś trzydzieści mil od domu. Wobec trwającej wojny żołnierka miała swoje znaczenie, prawie każdy rekrut w tym czasie był ochotnikiem i baraki wprost iskrzyły się zaraźliwym entuzjazmem. Podstawowe szkolenie na NCO (podoficera) zakończyło się na początku 1940 roku. Los żołnierza piechoty podczas tej zimy, najgorszej od wielu lat, wart jest dokładnego opisu. Przyjęciem w hotelu w Maidstone żegnaliśmy instruktora naszego plutonu, sierżanta zawodowego starej szkoły z długą służbą w Indiach. Na nazwisko miał Baker, znany był wszem i wobec, nic dziwnego że nazywano go Doughy (Pączek). Byłoby miło sądzić, że kilka drinków nie wpłynęło nadmiernie na Doughy’ego, kiedy życzył nam powodzenia i chwalił nasz pluton jako najbardziej kompetentną i twardą paczkę rekrutów, jakich kiedykolwiek szkolił.

Jaka szkoda, że tak wielu młodych żołnierzy, potencjalnie doskonały materiał na przywódców, wysłano do Francji, by poświęcić ich dla sprawy, która w tym stadium wojny była od samego początku stracona i beznadziejna. Bataliony zostały zdruzgotane, nie z własnej winy, w walce z dobrze dowodzonymi szturmowymi oddziałami niemieckimi z doskonałym uzbrojeniem i wsparciem lotniczym. Armie, które powstaną, odczują boleśnie te zmarnowane ofiary 1940 roku i idiotyczne rządy w latach, które do tego doprowadziły. Wielka Brytania była architektem swoich tragedii przez pierwsze lata wojny. Polityka ugłaskiwania bez poparcia siły okazała się najgłupszą z polityk prowadzonych w obliczu bezwzględnej dyktatorskiej agresji.

Po zakończeniu podstawowego szkolenia piechoty w początku 1940 roku skierowano mnie na kurs dla podoficerów w Maidstone prowadzony przez kompetentnego majora i wszyscy byliśmy zadowoleni z uczestniczenia w tym szkoleniu. Niestety w połowie kurs rozwiązano, a uczestników porozsyłano do różnych jednostek. Moją nową formacją był 6. West Kent Battalion, stworzony z obrony terytorialnej zmobilizowanej na początku wojny. Nie z własnej winy batalion był w dużym stopniu niewyszkolony, z oficerami niemającymi pojęcia o żołnierce i żenująco niezdolnymi do przekazania jakiejkolwiek wiedzy militarnej. Jakaż to była różnica w porównaniu ze szkoleniem w Maidstone.

Piękną wczesną wiosną 1940 roku 6. Batalion popłynął do Francji. Kanał przekroczyliśmy bez przeszkód ze strony łodzi podwodnych i lotnictwa i cała jednostka została wygodnie zakwaterowana w drewnianych barakach niedaleko Rouen w Normandii. W Cherbourgu wymaszerowaliśmy ze statku z bagnetami na broni przy wzruszającym akompaniamencie marsza Wi’a hundred pipers w wykonaniu orkiestry okrętowej, witani gorąco jako bardzo mili goście przez uradowanych Francuzów. Drugą przyjemnością było kontemplowanie spraw wcale nie wojskowych, kiedy patrzyliśmy na te rozentuzjazmowane dziewczęta i ich zachowanie interpretowaliśmy bardzo optymistycznie. Wszystko zapowiadało spokój i komfort bez śladu wiszącego w powietrzu sztormu. Ja awansowałem na starszego szeregowego i moim obowiązkiem związanym z awansem było eskortowanie chorych żołnierzy do szpitala w Rouen, gdzie leczono przypadki zbyt trudne dla warunków polowych. Dostałem morrisa, 15-tonową ciężarówkę. Po dostarczeniu kolegów do szpitala o dziewiątej rano byłem wolny do późnego popo-łudnia i nie musiałem się bać rojącej się żandarmerii wojskowej w czerwonych czapkach. Na legalnej przepustce mogłem spokojnie badać miasto i przypatrywać się mieszkańcom.

Ojciec trzymał mnie na liście płac w domu, co wystarczało na pewne ekstrawagancje. Dwa szylingi od armii nie pozwalałyby na raczenie się winem i jedzeniem, co jest tak ważne, jak się jest za granicą. Mój francuski, znośny w szkole, poprawił się jeszcze i wiele miejscowych drzwi otwierało się przede mną z galijską gościnnością okazywaną w pełni żołnierzowi brytyjskiemu trajkoczącemu po francusku. Godziny tam spędzone, głównie w damskim towarzystwie, były więcej niż kształcące językowo. By kontynuować sprawy rozpoczęte za dnia, trzeba było nieraz wracać do Rouen wieczorem i rzadko się zdarzało, bym nie zdołał jakoś znaleźć się na czas i we właściwym miejscu wraz z samochodem. Amerykanie mówią czasem o nas, że spędzaliśmy tam czas jak na balu. Nic nie jest wieczne i wszystko, zarówno dobre, jak i złe, jak i my sami, się kończy. W bardzo nieuprzejmy sposób Niemcy przerwali ten wspaniały bieg spraw w początku maja, pokonując Holandię i Belgię i wdzierając się do Francji pod Sedanem.

Któregoś późnego wieczoru, prawie bez ostrzeżenia, cały batalion został załadowany na ciężarówki i wywieziony na wschód, w ciemność, w kierunku nacierającego przeciwnika. Rankiem byliśmy jeszcze w drodze. Poruszaliśmy się bardzo powoli. Masa ludzi ciągnęła z kierunku, w którym zmierzaliśmy. Kiedy słońce wzeszło, droga była zapchana, posuwanie się naprzód stało się niezmiernie trudne. Lawina uciekinierów była chwilami nie do pokonania. Samochody, wozy zaprzężone w konie i wózki ręczne zatykały całą szosę. Na szczęście nie atakowano nas z powietrza, gdy tak bez żadnej osłony zmierzaliśmy na wschód. Natknęliśmy się na wypalony, zupełnie rozbity konwój brytyjskich ciężarówek, kolumnę zaopatrzeniową. Masa poskręcanego żelastwa ze sczerniałymi, skurczonymi postaciami kierowców w każdej szoferce była ostrzeżeniem przed śmiercią, jaka w każdej chwili może nas dopaść z błękitnego nieba.

Z upływem dnia strumień uciekinierów i wycofującej się armii francuskiej malał. Kiedy dotarliśmy do małego miasteczka Doullens nad Sommą, ruch prawie ustał. Doullens, którego mieliśmy bronić, było opuszczone i zajęliśmy się rozlokowaniem jednostki i zablokowaniem wszystkich dróg prowadzących do miasteczka. Kiedy zapadła noc, odcinek, którym dowodziłem, ulokowany został w mieszkaniu nad barem przy dużym rynku Doullens, dogodnym miejscu pod względem wojskowym. Obfity zapas win i napojów alkoholowych, pozostawiony przez właściciela, był oczywiście szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Następnego ranka poszedłem do dowództwa kompanii zajmującego kwaterę w odległym końcu rynku. Wszystkie szarże latały w kółko. Wyglądało na to, że nasz odcinek został zapomniany. Zniknąłem więc i wróciłem na swoje stanowisko, do domu dalekiego od domu. BBC trąbiło, że Niemcy przełamali się w głąb, że sytuacja jest płynna, ale pod kontrolą. Poprawna interpretacja takich komunikatów którejkolwiek ze stron wymagała doświadczenia przekraczającego moje w tym czasie. Później w czasie wojny komunikat tak sformułowany oznaczałby dla mnie, że strona powiadamiająca oberwała potężnie, chwieje się na nogach i długo będzie odliczana na dechach.

Skutki tak błędnych taktycznych informacji wkrótce dały o sobie znać. W drodze powrotnej z kwatery dowództwa wpadłem w odwiedziny do innej drużyny naszego plutonu, także kwaterującej nad sklepem, ale niehandlującym alkoholem, jak było w naszym przypadku. Dowodzący tym odcinkiem sierżant z obrony terytorialnej, w czasie pokoju pracownik garażu, rozkoszował się pierwszym smakiem władzy i kiedy proponowałem, że prześlę mu kilka butelek wina, do sklepu wpadł zaniepokojony żołnierz.

„Panie sier…żcie – wybełkotał – na szosie są dziesiątki szwabskich czołgów”.

„Nie bądź głupi – odpowiedział wyniośle sierżant – nie ma szwabskiego czołgu na całe mile dookoła nas”.

„Ale są na nich krzyże, pnie sierż..!”.

Sierżant z pogardliwym wzruszeniem ramion wyszedł na rynek, kiedy akurat nastąpiła silna eksplozja przed samym budynkiem. Rzecz mogłaby zdezorientować nieco BBC, ale w Doullens aż nadto było jasne, że przybyło nam niespodziewane towarzystwo. Przeskoczyłem murek na zapleczu i rwałem do swoich, wstrząśnięty, że wojna może być tak niebezpieczna. Na wzniesieniu pod Doullens widać było wyraźnie wiele niemieckich czołgów, ciężarówek i transporterów pełnych żołnierzy. Zaschło mi w ustach w przewidywaniu, że jakaś jednostronna akcja zostanie przedsięwzięta przeciwko nam. Szczekanie karabinów maszynowych, wybuchy pocisków i wycie nisko lecących samolotów było naszym chrztem bojowym. Niektóre budynki dookoła nas zaczęły się palić. Kiedy się waliły w płomieniach, czuło się wołanie o wodę, której nie było, wołanie, którego nikt nie słyszał. Widać było pojazdy opancerzone omijające miasto i coraz większą liczbę piechoty, co wskazywało na operację oczyszczającą, której wynik był oczywisty. Uspokoiło się nieco pod wieczór. Udałem się poprzez ogródki za domami do kwatery głównej po rady i instrukcje. Miejsce było puste, zagracone częściami ekwipunku, poprzewracanymi meblami, ale bez żywej duszy. Zaplecze budynku leżało w gruzach, a moi kamraci albo uciekli, albo zostali wzięci do niewoli.

Wydostanie się z Doullens, zanim obejmie nas pogrom, było sprawą zasadniczą. Niemcy zaleją wkrótce cały teren i rozwiązanie grupy dawało jedyną szansę uchronienia się przed rozbiciem i złapaniem do niewoli. Pojedynczo, po zapadnięciu ciemności nasza grupa znikała w mroku, by połączyć się z własnymi siłami. Nigdy nie zobaczyłem już nikogo z grupy. Byłem ostatnim, który opuścił to miejsce przed świtem, i o wschodzie słońca, wyszedłszy z miasta z ciągle tlącymi się zgliszczami, ukryłem się w gęstym poszyciu lasu, obok którego przebiegała ruchliwa szosa.

Przetaczał się nią niekończący się strumień niemieckiego sprzętu wojennego. Otwarte transportery, wypełnione groźnie wyglądającymi piechurami w stalowych hełmach, w aurze zwycięskiej pewności siebie nie stanowiły zachęcającego widoku. Jedynym wyjściem było uciekać na zachód, przedtem jednak należało przekroczyć szosę, obok której się ukrywałem, ale koło południa ruch nawet wzrósł. Głęboko przestraszony i pod silnym wrażeniem ilości i jakości potęgi militarnej, jaką miałem przed oczyma, oczekiwałem ciemności, licząc, że uda mi się przemknąć, kiedy olbrzymia kolumna transportowa odebrała mi tę szansę. Zepsuła się ciężarówka i żołnierz niemiecki na motocyklu wrzeszczał o pomoc w usunięciu maszyny z drogi. Jego rozkazujący, zgrzytliwy głos sprowadził mnie znowu na ziemię. Zapomniałem już prawie, że toczy się wojna. Moja kula trafiła go akurat tam, gdzie była skierowana. Momentalnie groźnie wyglądający Niemcy wyskoczyli z pojazdów, starając się zlokalizować i zniszczyć zabójcę, wyraźnie jednak niepewni, gdzie znajduje się wróg i skąd padł pocisk. Nie czekałem, aż znajdą, i uciekałem na skrzydłach strachu z powrotem do lasu. Dzięki Bogu nie słychać było pogoni. Leżąc plackiem, zadyszany, nie mogłem stłumić wstydu, że zabiłem Niemca w tak niesportowy sposób. Nie był to bez wątpienia krykiet, ale w nowoczesnej wojnie żaden z uczestników ceniących swoją skórę i chcących znaleźć się po stronie wygranych nie może sobie pozwolić na luksus podchodzenia do sprawy jak w krykiecie. W miarę trwania wojny tego rodzaju wyrzuty sumienia przestały istnieć. Mój karabin nie mógł już mi się przydać do wybrnięcia z tej trudnej sytuacji, rzuciłem go więc w jedną stronę, a magazynek i pociski w drugą. Powoli i z największą ostrożnością zbliżyłem się znów do szosy. Gęsty ruch panował dalej. Leżałem schowany w polu porosłym krzakami, oczekując nocy. Błyszczące słońce owego olśniewającego majowego dnia powoli skłaniało się ku zachodowi. Zbyt powoli. Ruch malał, nadzieja rosła. Później będę pewnie mógł łatwo przekroczyć, niewidziany przez wroga, drogę do wolności. Kiedy tak dumałem, optymistycznie patrząc na powoli zapadający zmrok, na szosie zatrzymała się kolumna czołgów. Zaciekawiony przyczyną zatrzymania się wyjrzałem ze swojego ulistnionego schowka. I nagle zostałem zaskoczony niespodziewaną sytuacją. Kilku niemieckich oficerów kroczyło w kierunku krzewów, w których się chowałem. Zamarłem w bezruchu, a oni zatrzymali się jakiś jard ode mnie i obserwowali okolicę. Słyszałem ich rozmowę i kiedy jeden z nich zwrócił się do drugiego i wykrzyknął: Also die Nacht hier, zrozumiałem, że trzeba spodziewać się kłopotu. Słyszałem dobrze. Czołgi zostaną tu na nocny postój. Kępa krzewów wydawała się teraz malutka, jak potwory przyspieszyły i zatrzymały się dookoła mojej skrytki. Zanim się ściemniło, załogi czołgów zajęły się gotowaniem i przygotowaniem do spania w małych namiotach. Niektórzy załatwiali swoje potrzeby naturalne w najbliższym sąsiedztwie, ale pamiętając, że trwa wojna, nie narzekałem, zachowywałem się cichutko, nawet nie patrząc. Powoli obozowisko uspokajało się i jednostka popadła w sen. Głośne chrapanie oznaczało, że na mnie czas. Księżyc wzeszedł bardzo jasny, przesłaniany często chmurami przeganianymi przez wiatr. Zbliżała się czarna chmura i jak tylko księżyc przygasł, wyczołgałem się ze schowka i chyłkiem, na czworakach przemykałem się między czołgami w kierunku szosy, na której nie było teraz ruchu. W mroku widać było wartownika powoli chodzącego między czołgami i szosą. Akurat znalazł się poza zasięgiem wzroku i słuchu, a ja z brzuchem rozpłaszczonym na ziemi, w najlepszym indiańskim stylu czołgałem się do celu, który teraz był odległy zaledwie o kilka jardów, kiedy dobra passa się skończyła. Ku mojemu przerażeniu duża chmura minęła księżyc i wszystko dookoła stanęło w księżycowym blasku. Głupia pomyłka. Ostatni czołg dałby osłonę i pozwolił na przeczekanie do następnej chmury. Leżąc bez ruchu na trawie skąpany w księżycowym świetle, co w innych okolicznościach byłoby nawet romantyczne, nie miałem co liczyć, że zostanę nierozpoznany. To wkrótce się sprawdziło. Księżyc świecił i świecił. Miarowe kroki wartownika stawały się coraz głośniejsze, w miarę jak zbliżał się w moim kierunku. Zarys hełmu był wyraźny, a ja modliłem się, by pozostać niewidzialny, ale najwyraźniej linia do nieba była akurat zajęta ważniejszymi sprawami. Roztrzęsiony do ostateczności usłyszałem nieomylnie trzask zamka karabinowego. Był obok, świdrując mnie oczami, przystawił mi niezbyt delikatnie lufę do krzyża. Gra skończona, odwróciłem się powoli w strachu i powiedziałem lękliwie: Guten Abend