Wet za wet - Frederick Forsyth - ebook

Wet za wet ebook

Frederick Forsyth

4,3

Opis

Manipulanci i manipulowani, bogaci i potężni, którzy kupują i sprzedają ludzkie życie, i zwyczajni ludzie uwikłani w niebezpieczną intrygę, sytuacje bez wyjścia, splot wydarzeń bez odwrotu... W jedenastu opowiadaniach mistrza suspensu, pisanych na przestrzeni lat 70. i opublikowanych po raz pierwszy w 1982 r. serpentyna podstępu, oszustwa, szantażu, morderstwa i zemsty zawsze zmierza do szokującego finału - od Londynu po Hiszpanię, od Dublina po Francję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (102 oceny)
48
38
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




O książce

DZIESIĘĆ OPOWIADAŃ MISTRZATHRILLERA POLITYCZNEGO.

OD KRYMINALNYCH, PRZEZ HISTORIE Z GATUNKUPOWIEŚCI ŁOTRZYKOWSKIEJ, PO OBYCZAJOWE.

Zdrada, szantaż, morderstwo, zemsta.

Londyn, Mauritius, Dublin, Bombaj, francuska prowincja.

Zakochany milioner postanawia usunąć z drogi męża wybranki, tak żeby nie pozostawić żadnych śladów…

Spokojny londyński urzędnik tylko raz w życiu zrobił coś niewłaściwego, a kiedy z tego powodu jest szantażowany, bierze sprawy w swoje ręce.

Podróżujące po Francji irlandzkie małżeństwo spotyka człowieka, za sprawą którego wraca przeszłość sprzed kilkudziesięciu lat.

Hinduski student, nie mogąc darować szefowi obrazy, wpada na bardzo egzotyczny sposób zemsty.

Pewien sędzia podczas podróży służbowej przekonuje się na własnej skórze, że pociąg to nie najlepsze miejsce na grę w karty na pieniądze.

Każda z tych błyskotliwie opowiedzianych historii zaskakuje przewrotnym zakończeniem.

FREDERICK FORSYTH

Słynny pisarz i dziennikarz brytyjski. Mając 17 lat, wstąpił do RAF-u i uzyskał licencję pilota wojskowego. Dwa lata później porzucił służbę w lotnictwie na rzecz dziennikarstwa. W latach 1961–65 był korespondentem Reutera w Berlinie i Paryżu. W 1967 z ramienia BBC wyjechał do Biafry, skąd nadawał reportaże z wojny z Nigerią. Wyrzucony z pracy za rzekomą nieobiektywność, powrócił do Biafry jako wolny strzelec. Światową sławę przyniósł pisarzowi wydany w 1971 thriller Dzień Szakala. Ugruntowały ją kolejne powieści i zbiory opowiadań, m.in. Akta Odessy, Psy wojny, Diabelska alternatywa, Dezinformator, Ikona, Weteran, Mściciel, Afgańczyk, Kobra i Czarna lista. Łączny nakład książek Forsytha, uznanego za twórcę gatunku zwanego thrillerem polityczno-spiskowym, przekroczył sto milionów egzemplarzy. Wiele utworów Forsytha zostało przeniesionych na mały lub duży ekran. Do najgłośniejszych należy Dzień Szakala, film o próbie zamachu na generała de Gaulle’a.

www.frederickforsyth.co.uk

Tego autora

DZIEŃ SZAKALAAKTA ODESSYPSY WOJNYPASTERZDIABELSKA ALTERNATYWACZWARTY PROTOKÓŁDEZINFORMATORPIĘŚĆ BOGAIKONAWETERANMŚCICIELAFGAŃCZYKKOBRACZARNA LISTAWET ZA WET

Tytuł oryginału: NO COMEBACKS

Copyright © Frederick Forsyth 1972, 1973, 1979, 1982All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016

Polish translation copyright © Jan Nowak 2016

Redakcja: Marta Gral

Zdjęcie na okładce: © Sybille Sterk/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-332-8

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Carrie

Prawdziwy fachowiec

Mark Sanderson lubił kobiety. Podobnie jak befsztyki z polędwicy krów rasy Aberdeen angus, średnio wysmażone i z sałatką na bazie wewnętrznych liści główki sałaty, polanych dressingiem. Jednymi i drugimi delektował się z taką samą – i równie przelotną – przyjemnością. Kiedy więc nachodziła go chętka na małe co nieco, telefonicznie zgłaszał zapotrzebowanie właściwemu dostawcy, a ten podsyłał mu zamówiony towar do luksusowego apartamentu. Mógł sobie na to pozwolić, dysponował bowiem wielomilionowym majątkiem, w dodatku liczonym w funtach szterlingach, które nawet w tych niespokojnych gospodarczo czasach i tak warte są dwukrotnie więcej niż dolary.

Jak większość bogatych ludzi sukcesu, dzielił życie na trzy sfery: znaną publicznie zawodową, młodego zdolnego potentata londyńskiego City; prywatną, aczkolwiek określenie to w świetle faktu, że niektórzy lubią się obnosić ze swoją prywatnością w blasku reflektorów, może być nieco mylące; i wreszcie skrzętnie ukrywane życie intymne.

O pierwszej sferze regularnie informowały działy gospodarcze i serwisy ekonomiczne najpoważniejszych gazet oraz stacji telewizyjnych. W połowie lat sześćdziesiątych Sanderson, nadrabiając braki w wykształceniu niezwykłym wręcz nosem do lukratywnych interesów, znalazł pracę w londyńskiej agencji nieruchomości na West Endzie. W ciągu zaledwie dwóch lat zgłębił wszystkie reguły gry rządzące tą branżą, a co ważniejsze, nauczył się, jak obchodzić je w majestacie prawa. Mając dwadzieścia trzy lata, po raz pierwszy sfinalizował transakcję na własne konto, zarabiając na sprzedaży rezydencji mieszkalnej w St John’s Wood – bagatela! – dziesięć tysięcy funtów w ciągu dwudziestu czterech godzin. Założył za nie Hamilton Holdings, która to firma szesnaście lat później nadal stanowiła główne źródło jego bogactwa. Nazwał ją na cześć swojego pierwszego samodzielnego interesu, rezydencja mieściła się bowiem przy ulicy Hamilton Terrace. Od tej pory nigdy więcej nie kierował się już sentymentami. W lata siedemdziesiąte wszedł z pierwszym milionem na koncie i przerzucił się z handlu rezydencjami mieszkalnymi na powierzchnie biurowe. W połowie tej dekady wart był blisko pięć milionów funtów i rozszerzył zakres działalności. Wszystko, czego się dotknął, zamieniał w złoto, czy to w grze na giełdzie, w bankowości, branży chemicznej, czy też inwestując w wakacyjne kurorty nad Morzem Śródziemnym, dokładnie tak, jak to było w przypadku rezydencji z St John’s Wood. Donosiła o tym prasa branżowa z City, ludzie w to wierzyli i w rezultacie akcje dziesięciu firm wchodzących w skład Hamilton Holdings stale zwyżkowały.

O jego życiu prywatnym można było poczytać w tych samych gazetach, tyle że kilka stron wcześniej. Posiadacz luksusowego apartamentu w Regent’s Park, elżbietańskiej posiadłości w Worcestershire, zamku w dolinie Loary, willi w Cap d’Antibes, jachtu, lamborghini oraz rolls-royce’a, stale fotografujący się w otoczeniu coraz to nowych młodych, wysportowanych gwiazdek filmowych, które pokazywano także baraszkujące w jego czterometrowym okrągłym łożu, stanowił obiekt nieustającej fascynacji pismaków z działu plotkarskiego „Daily Express”. Pół wieku wcześniej wzmianka o nim podczas rozprawy rozwodowej zarabiającej miliony aktorki albo sprawa o ustalenie ojcostwa, wytoczona mu przez śniadoskórą finalistkę wyborów Miss World, pewnie by go zniszczyły, ale pod koniec lat siedemdziesiątych zdarzenia takie stanowiły jedynie dowód – obecnie często jakże potrzebny – jego jurności, co w kręgach najbardziej rozrywanych przedstawicieli londyńskiej elity samo w sobie wydawało się dostatecznie niezwykłe, by wzbudzać podziw. Tak, o Sandersonie było naprawdę głośno.

Zupełnie inaczej rzecz się miała z jego życiem intymnym, które można by podsumować jednym słowem – nuda. Na samą myśl o związanych z tym korowodach Mark Sanderson nudził się jak mops. Jak niegdyś pokpiwał sam z siebie, „Markowi spełniają się życzenia, zanim je wypowie”, ale ten ukuty przez niego żart teraz już zakrawał na ponurą farsę. Wysportowany, z chmurną miną à la Marlon Brando, w wieku trzydziestu dziewięciu lat wciąż prezentował się świetnie, mimo to doskwierała mu samotność. Miał świadomość, że marzy mu się związek, bynajmniej nie tabuny kobiet, tylko ta jedna jedyna, z którą chciał spłodzić dzieci, osiąść na wsi i stworzyć prawdziwy dom. Zdawał sobie jednak sprawę, że szanse są znikome, bo miał dość jasno sprecyzowaną wizję przyszłej wybranki, a od dobrych dziesięciu lat nie spotkał takiej, która by spełniała jego wymagania. Jak większość bogatych podrywaczy, pociągały go wyłącznie takie kobiety, którym nie imponowały jego powszechnie znane bogactwo, władza i sława. Ale w przeciwieństwie do większości bogatych podrywaczy zachował na tyle zdrową ocenę sytuacji, że potrafił się do tego przyznać, przynajmniej sam przed sobą. Bo gdyby to wyznał publicznie, ludzie zabiliby go śmiechem.

I kiedy już był święcie przekonany, że nic takiego go nie czeka, spotkał ją na początku lata, na jakimś bankiecie dobroczynnym – jednej z tych imprez, na których wszyscy nudzą się śmiertelnie, a skromniutki dochód z biletów po odliczeniu kosztów ledwo wystarcza na szklankę mleka w Bangladeszu. Stała po drugiej stronie sali, słuchając niskiego grubasa, który rekompensował sobie mikry wzrost długaśnym cygarem. Na jej ustach igrał cień uśmiechu, ale nie sposób było się zorientować, co bardziej ją bawi – anegdotka kurdupla czy jego groteskowe próby zapuszczenia żurawia w głąb jej dekoltu.

Sanderson podszedł do nich od niechcenia, a ponieważ znał przelotnie grubasa – producenta filmowego – został przedstawiony kobiecie. Nazywała się Angela Summers. Podała mu chłodną dłoń o długich, wypielęgnowanych paznokciach. Na serdecznym palcu drugiej, w której trzymała kieliszek czegoś, co wyglądało na gin z tonikiem, a okazało się tonikiem bez alkoholu, nosiła wąską złotą obrączkę. Sanderson nie widział w tym najmniejszej przeszkody, mężatki padały jego łupem równie łatwo jak panny. Spławił więc producenta i przeszedł z kobietą na stronę, by móc porozmawiać w spokoju. Podniecała go, co oczywiste, lecz także fascynowała, a to zdarzało się rzadko.

Pani Summers – wysoka, prosta jak świeca i opanowana – miała piękną twarz, aczkolwiek odbiegała urodą od panującej aktualnie mody. A już z figury na pewno nie przypominała chudego jak patyk ideału lat osiemdziesiątych – miała wydatny biust, wąską talię, wyraźnie zarysowane biodra i długie nogi. Zwinięte w kok błyszczące kasztanowe włosy świadczyły nie tyle o zamożności, ile o zdrowiu. Prosta biała sukienka uwydatniała jej złocistą opaleniznę, a brak biżuterii oraz makijażu, pomijając dyskretne podkreślenie oczu, odróżniał ją od reszty dam. Na oko dał jej trzydziestkę, później zaś dowiedział się, że miała trzydzieści dwa lata.

Założył, że opalenizna jest wynikiem tradycyjnego zimowego wypadu na narty, który się przeciągnął do kwietnia, albo wiosennego rejsu po Karaibach, co by znaczyło, że albo ją, albo jej męża stać na życie na takiej stopie, podobnie jak pozostałe obecne w sali kobiety. W obu tych kwestiach się mylił. Jak mu zdradziła, mieszkali z mężem w domku na wybrzeżu Hiszpanii, a utrzymywali się z jego mizernych honorariów za książki o ptakach i z jej zarobków za lekcje angielskiego.

Patrząc na jej ciemne włosy i oczy, dumną postawę oraz złocistą skórę, w pierwszej chwili wziął ją za Hiszpankę, lecz była rodowitą Angielką, tak jak on Anglikiem. Wyjaśniła, że przyjechała w odwiedziny do mieszkających w środkowej Anglii rodziców, a dawna koleżanka ze szkoły namówiła ją, by przed powrotem spędziła tydzień w Londynie. Miło mu się z nią rozmawiało. Ani mu nie schlebiała, co doskonale pasowało do jego nastroju, ani nie kwitowała jego żartów kaskadami śmiechu.

– I co pani sądzi o śmietance towarzyskiej Londynu? – zapytał, kiedy stojąc pod ścianą, przyglądali się zebranym.

– Chyba nie to, co wypada – odparła w zamyśleniu.

– Są jak stado zamkniętych w słoiku papug – podsumował bezlitośnie.

Uniosła brew.

– A mnie się zdawało, że Mark Sanderson jest jednym z filarów tutejszej socjety. – Flirtowała z nim, dyskretnie, acz nie dwuznacznie.

– Czyżby wieści o naszych dokonaniach docierały aż do Hiszpanii? – odparował.

– Nawet na Costa Blanca czytamy „Daily Express” – odrzekła z udawaną powagą.

– A w nim o życiu i czasach Marka Sandersona?

– O tym też – przyznała cicho.

– I jest pani pod wrażeniem?

– A powinnam być?

– Nie.

– Wobec tego nie jestem.

Odpowiedź przyjął z wyraźną ulgą.

– Cieszę się – przyznał. – Ale jeśli wolno spytać: dlaczego?

Zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

– Bo wszystko to trąci fałszem na odległość – odparła w końcu.

– Ja również?

Spoglądał na jej łagodnie falujące piersi pod prostą białą sukienką z bawełny, gdy nagle obróciła głowę i spojrzała na niego.

– Nie wiem – odpowiedziała poważnie. – Ale wydaje mi się, że w głębi ducha chciałby pan być porządnym człowiekiem.

Te słowa zbiły go z tropu.

– To źle się pani wydaje – odburknął, co skwitowała tolerancyjnym uśmiechem, jakby miała przed sobą marudzącego rozpuszczonego bachora.

Kilka minut później przyszli po nią przyjaciele, obsypali Sandersona komplementami i zaczęli się zbierać. Odprowadzając Angelę Summers do wyjścia, szeptem zaprosił ją na jutro na kolację w restauracji. Od lat z nikim nie umawiał się w ten sposób. Nie uciekła się do wymówki, że niebezpiecznie byłoby pokazywać się na mieście w jego towarzystwie, słusznie zakładając, że zabierze ją gdzieś, gdzie nie będzie fotografów. Przez chwilę rozważała jego zaproszenie, po czym odparła:

– Tak, wybiorę się z przyjemnością.

Myślał o niej przez całą noc, zaniedbując nietracącą nadziei, chudą jak szczapa modelkę, którą poderwał nad ranem w klubie Annabel’s. Leżał na wznak, gapił się w sufit, a wyobraźnia podsuwała mu obrazy połyskliwych kasztanowych włosów rozsypanych obok na poduszce i miękkiej złocistej skóry pod palcami. Gotów był iść o zakład, że Angela śpi cicho i spokojnie – tak, jak zachowywała się w każdej innej sytuacji. W ciemności wyciągnął rękę, chcąc popieścić piersi modelki, lecz namacał tylko oklapłe w wyniku głodowej diety pryszcze, za to usłyszał teatralny jęk udawanego podniecenia. Poszedł do kuchni, zaparzył kawę i popijał ją, siedząc po ciemku w salonie. I tkwił tam nadal, wyglądając przez okno na drzewa w parku, kiedy w oddali, nad moczarami Wanstead, wstało słońce.

• • •

Jak na romans tydzień to trochę za krótko, ale dostatecznie długo, by zmienić życie człowieka, a nawet dwóch czy trzech osób. Kiedy podjechał po nią nazajutrz wieczorem, zeszła i wsiadła do samochodu. Wysoko upięte włosy, biała marszczona bluzka z zebranymi w mankiet szerokimi rękawami i czarna długa spódnica, mocno ściągnięta w talii szerokim paskiem, skojarzyły mu się z epoką edwardiańską i go podnieciły, tak dalece ten zaskakujący wizerunek odbiegał bowiem od tego, jak widział ją oczyma wyobraźni ubiegłej nocy.

Wypowiadała się prosto, ale inteligentnie i z uwagą słuchała, jak opowiadał o swoich interesach, chociaż rzadko poruszał takie tematy w obecności kobiet. W miarę upływu czasu coraz dobitniej uświadamiał sobie, że to, co do niej czuje, nie ma nic wspólnego z przelotnym zauroczeniem ani tym bardziej z prostackim pożądaniem. Podziwiał ją. Emanowała pogodą ducha, opanowaniem i samokontrolą, które napawały go spokojem i dawały poczucie bezpieczeństwa.

Zdał sobie sprawę, że coraz swobodniej opowiada jej o tym, co zwykle zachowywał dla siebie – o swoich interesach, o znudzeniu wszechobecną rozwiązłością, którą pogardzał, chociaż skwapliwie z niej korzystał. Nie zawsze wiedziała, o czym mówił, ale go rozumiała, co u kobiety jest o wiele ważniejsze niż gruntowna wiedza. Minęła północ, restauracja zamykała podwoje, a oni wciąż siedzieli przy stoliku w rogu, pogrążeni w rozmowie. Bardzo uprzejmie odmówiła zaproszenia na pożegnalną szklaneczkę w jego apartamencie – z czymś takim nie spotkał się od lat.

W połowie tygodnia przyznał się sam przed sobą, że jest zadurzony jak siedemnastoletni uczniak. Zapytał ją o ulubione perfumy i dowiedział się, że są to Miss Dior – z rzadka pozwalała sobie na zakup trzydziestomililitrowego flakonika w strefie bezcłowej podczas lotu samolotem. Wysłał więc służącego na Bond Street i wieczorem podarował jej największą butlę tych perfum, jaką można było dostać w Londynie. Przyjęła ją z niekłamaną radością, natychmiast jednak zaprotestowała przeciwko jej rozmiarom.

– To wyrzucanie pieniędzy – oceniła.

Poczuł się zażenowany.

– Chciałem ci ofiarować coś specjalnego – wyjaśnił.

– Ale na pewno wydałeś majątek – zganiła go surowo.

– Przecież wiesz, że mnie na to stać.

– Prawdopodobnie, i jestem naprawdę wdzięczna, ale na przyszłość nie kupuj mi tak drogich prezentów. To szczyt rozrzutności – oświadczyła stanowczo.

Zanim nastał weekend, zadzwonił do swej rezydencji w Worcestershire, polecił włączyć ogrzewanie wody w basenie i w sobotę podjechał samochodem po Angelę. Spędzili w posiadłości cały dzień. Mimo chłodnego majowego wiatru popływali, ponieważ kazał otoczyć basen z trzech stron przesuwanymi szklanymi parawanami. Wyszła z przebieralni w białym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym z frotté, a jemu na ten widok zaparło dech w piersiach. Wspaniała kobieta, powtarzał sobie – i to pod każdym względem.

Po raz ostatni spotkali się na mieście w przeddzień jej powrotu do Hiszpanii. Długo całowali się, siedząc po ciemku w rollsie zaparkowanym w bocznej uliczce niedaleko domu koleżanki, u której się zatrzymała, gdy jednak spróbował wsunąć rękę pod jej sukienkę, powstrzymała go delikatnie, lecz stanowczo.

Zaproponował, żeby odeszła od męża, rozwiodła się i wyszła za niego. Widząc, że nie żartuje, podeszła do sprawy równie poważnie i pokręciła głową.

– Nie mogę tego zrobić – odparła.

– Kocham cię. Nie traktuję cię jak przelotnej miłostki, kocham cię bezwarunkowo, na zabój. Dla ciebie jestem gotów na wszystko.

Patrzyła prosto przed siebie, na ciemną ulicę za szybą.

– Właśnie, Mark, też mam takie wrażenie. Nie mieliśmy prawa posunąć się tak daleko. Powinnam była zorientować się wcześniej i przestać się z tobą widywać.

– A ty mnie nie kochasz? Ani troszeczkę?

– Trudno powiedzieć, zbyt krótko się znamy. Nie możesz mnie tak poganiać.

– Ale możliwe, że mnie pokochasz? Jeśli nie teraz, to z czasem?

Po raz kolejny wykazała się kobiecą intuicją i potraktowała jego słowa poważnie.

– Tak sądzę. To znaczy mogłabym cię pokochać. Nie masz w sobie nic z człowieka, za jakiego próbujesz uchodzić i jakiego robią z ciebie media. Pod całą tą skorupą cynizmu jesteś delikatny i wrażliwy, a to mi się podoba.

– Więc rzuć go i wyjdź za mnie.

– Nie mogę tego zrobić. Nie odejdę od Archiego, jest moim mężem.

Słysząc, że na drodze stoi mu jakiś nieznany mężczyzna z Hiszpanii, Sanderson poczuł narastającą wściekłość.

– Co on ma takiego, czego ja nie potrafiłbym ci dać?

Uśmiechnęła się smutno.

– Ależ nic. To w gruncie rzeczy słabeusz i niezbyt radzi sobie w życiu…

– Więc dlaczego go nie zostawisz?

– Dlatego, że mnie potrzebuje – odparła po prostu.

– Mnie też jesteś potrzebna.

Pokręciła głową.

– Nie, tak ci się tylko zdaje. Pragniesz mnie, ale i beze mnie świetnie dasz sobie radę. A on nie. Nie ma na to dość sił.

– Angelo, nie chodzi tylko o to, że cię pragnę. Ja cię kocham, nikogo i niczego w życiu tak bardzo nie kochałem. Uwielbiam cię, pożądam.

– Nic nie rozumiesz – rzuciła po chwili milczenia. – Kobiety chcą być kochane i ubóstwiają być uwielbiane. Pragną być pożądane, przede wszystkim jednak każda kobieta musi się czuć potrzebna. I właśnie Archie mnie potrzebuje, jestem mu niezbędna do życia jak powietrze.

Sanderson zdusił w popielniczce ekskluzywnego papierosa Sobranie.

– A więc zostaniesz z nim… „dopóki śmierć nas nie rozłączy” – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Nie obruszyła się na tę drwiącą uwagę, lecz przytaknęła ruchem głowy, obróciła się i spojrzała na niego.

– Owszem, właśnie tak to wygląda. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Nic nie poradzę, Mark, ale taka już jestem. W innym miejscu i czasie, no i gdybym nie wyszła za Archiego, sprawy potoczyłyby się inaczej, jestem prawie pewna. Ale mam już męża, więc nie ma o czym mówić.

Nazajutrz wyjechała. Kazał szoferowi odwieźć ją na lotnisko, by nie spóźniła się na samolot do Walencji.

• • •

Odcienie wytyczające granice między miłością, pociągiem, pragnieniem a pożądaniem są ledwo uchwytne, ale każde z tych uczuć może się przerodzić w obsesję. I wszystkie stały się obsesją Marka Sandersona, nasilającą się wraz z coraz bardziej dotkliwym poczuciem samotności. Tymczasem maj dobiegł końca i nastał czerwiec. Mark, któremu dotychczas nikt niczego nie odmawiał, w ciągu ostatniej dekady stał się moralnym kaleką, jak większość możnych tego świata. Według niego od pożądania do podjęcia decyzji, obmyślenia koncepcji, szczegółów planu i wreszcie realizacji muszą prowadzić logiczne i precyzyjne kroki. Wtedy na końcu będzie nieuchronnie czekało osiągnięcie upragnionego celu – upolowanie zdobyczy. Z początkiem czerwca postanowił, że zdobędzie Angelę Summers. Na etapie koncepcji, kiedy zastanawiał się nad obraniem właściwej metody, po głowie bez przerwy tłukły mu się słowa przysięgi małżeńskiej zaczerpnięte z Modlitewnika Powszechnego. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Gdyby Angela była inna, gdyby imponowały jej pieniądze, luksus, władza, pozycja społeczna, nie byłoby problemu. Po pierwsze, żeby ją zdobyć, olśniłby ją bogactwem, a po drugie, gdyby nie była inna, nie pożądałby jej tak obsesyjnie. A tak gonił w piętkę, wpadł w błędne koło prowadzące wprost do szaleństwa. Był tylko jeden sposób, żeby się z niego wyrwać.

Zadzwonił do agencji nieruchomości i przedstawiwszy się jako Michael Johnson, wynajął niewielkie mieszkanie na to nazwisko. Listem poleconym wysłał gotówkę na pokrycie miesięcznego czynszu oraz drugie tyle na kaucję. Poprosił, żeby zostawić mu klucz pod wycieraczką, ponieważ przybędzie do Londynu w środku nocy.

Korzystając z mieszkania jako bazy wypadowej, zadzwonił do prywatnej agencji detektywistycznej, jednej z tych, co to nie wnikają zbytnio w legalność prowadzonych operacji, i jasno wyłożył, o co mu chodzi. Na wieść, że klient pragnie pozostać anonimowy, agencja zażądała zaliczki. Wysłał kurierem pięćset funtów w gotówce.

Tydzień później pan Johnson otrzymał list z informacją, że zlecenie zostało wykonane, a do uregulowania pozostaje dwieście pięćdziesiąt funtów. Wysłał je pocztą i trzy dni później otrzymał akta, o które prosił. Pobieżnie przejrzał załączony krótki życiorys, rzucił okiem na zdjęcie portretowe wzięte ze skrzydełka książki o ptakach basenu Morza Śródziemnego, której nakład od dawna był wyczerpany, chociaż sprzedało się ledwie kilkadziesiąt egzemplarzy, po czym obejrzał parę fotografii wykonanych przez teleobiektyw. Widniał na nich niski, chuderlawy mężczyzna z wąsikiem à la Charlie Chaplin i cofniętym podbródkiem. Major Archibald Clarence Summers. Oczywiście, nadal tytułuje się majorem, pomyślał z wściekłością Sanderson. Brytyjski oficer na emigracji, mieszkający w małej willi niecały kilometr od morza, na skraju zapuszczonego hiszpańskiego miasteczka w prowincji Alicante, w pół drogi między Alicante i Walencją. Wśród fotografii znalazł kilka ujęć willi. Na koniec przeczytał raport z życia mieszkańców domku, zapoznał się z porannym rytuałem picia kawy na maleńkim patiu i dowiedział się, że żona co rano odwiedza trzy córki hrabiny, a między trzecią i czwartą po południu nieodmiennie opala się na plaży i pływa – w tym czasie mąż ślęczy bowiem nad notatkami o ptakach z Costa Blanca.

Kolejny etap rozpoczął od zawiadomienia personelu swojego biura, że aż do odwołania zamierza pracować w domu, codziennie jednak będzie się kontaktował telefonicznie. Następny krok wiązał się ze zmianą wyglądu.

W tej kwestii wielce pomocny okazał się niewielki zakład fryzjerski, reklamujący się w gejowskim piśmie „Gay News”. Ścięto tam Sandersonowi długie loki i przerobiono go na prawdziwego macho, strzygąc na wojskowego jeża i farbując naturalnie ciemne włosy na jasny blond. Rezultat trwających nieco ponad godzinę zabiegów, które powinny wystarczyć na dwa tygodnie, wywołał falę zachwytów ze strony mistrza grzebienia.

Od tej pory Sanderson pilnował się, żeby zawsze wjeżdżać samochodem na podziemny parking, a tam wsiadać do prywatnej windy, którą dostawał się wprost do mieszkania na najwyższym piętrze, dzięki czemu unikał spotkania z recepcjonistą w holu. Dzwoniąc z apartamentu do znajomego dziennikarza z Fleet Street, zdobył nazwę i adres jednego z najlepszych w Londynie archiwów specjalizujących się w historii najnowszej. Biblioteka dysponowała wybornym działem encyklopedycznym oraz pokaźną kolekcją wycinków, zarówno z prasy codziennej, jak i periodycznej. Po trzech dniach przysłano mu kartę wstępu do czytelni na nazwisko Michael Johnson.

Zaczął od działu „Najemnicy”, podzielonego na mniejsze i zaopatrzonego w odsyłacze do haseł takich jak „Mike Hoare”, „Robert Denard”, „John Peters” czy „Jacques Schramme”. Podsekcje dotyczyły Katangi, Konga, Jemenu, Nigerii i Biafry, Rodezji oraz Angoli. Przebrnął przez nie od deski do deski. Były wśród nich informacje z prasy codziennej, artykuły z periodyków, komentarze, recenzje książek, wywiady… Gdy trafiał na tytuł jakiejś książki, zapisywał nazwisko autora, przechodził do sekcji ogólnej, zdejmował tom z półki i siadał do lektury. W ten sposób przeczytał między innymi książkę o najemnikach Anthony’ego Mocklera, Piąte komando Mike’a Hoare’a oraz traktującą wyłącznie o Angoli Siłę ognia.

Po tygodniu wyłowił z tego natłoku danych jedno nazwisko. Człowieka, który walczył w trzech konfliktach zbrojnych i nawet najwięksi twardziele wśród autorów pisali o nim raczej ostrożnie. Nigdy nie udzielał wywiadów, w aktach brakowało jego zdjęcia. Ale był Anglikiem. Sandersonowi pozostawało liczyć na to, że gość nadal przebywa w Londynie.

Przejmując przed laty spółkę, której główny majątek stanowiły akcje rozmaitych przedsiębiorstw niskiego ryzyka, Sanderson przy okazji stał się właścicielem całego pakietu dochodowych firm, wśród nich sklepu z cygarami, laboratorium fotograficznego oraz agencji literackiej. Nigdy jakoś nie zawracał sobie nimi głowy i się ich nie pozbył. A teraz właśnie ta agencja literacka wygrzebała mu prywatny adres autora wspomnień, które czytał w bibliotece.

Pierwotny wydawca książki nie miał powodu do podejrzeń, podał więc agencji adres, na który niegdyś wysyłał czeki ze skromnym honorarium.

Kiedy potentat finansowy, podając się za pracownika wydawnictwa, odwiedził byłego najemnika i autora w jednej osobie, stwierdził, że ten od dawna jest w kompletnej rozsypce, pije na umór i dożywa swoich dni, karmiąc się wspomnieniami. Były najemnik liczył, że wizyta zapowiada wznowienie książki i kolejne honoraria, z rozczarowaniem przyjął więc wiadomość, że nic z tego. Od razu jednak poweselał, gdy gość zaproponował mu honorarium za pomoc w skontaktowaniu się z pewnym jego znajomkiem.

Sanderson, przedstawiwszy się jako Johnson, wyjaśnił, że wydawnictwo dowiedziało się, iż dawny kolega byłego najemnika rozważa wydanie drukiem swoich wspomnień. A nie chcą, żeby inny wydawca ubiegł ich w nabyciu praw. Sęk w tym, że nie znają miejsca pobytu tego człowieka…

Na dźwięk nazwiska dawnego kolegi były najemnik aż jęknął.

– A więc zamierza wywalić kawę na ławę, co? – burknął. – Bardzo to dziwne.

Język rozwiązał mu się jednak dopiero po szóstej podwójnej whisky i kiedy poczuł w ręku zwitek banknotów. Nabazgrał coś na kartce i wręczył ją Sandersonowi.

– Skurwiel zawsze tam pije, jeśli akurat jest w mieście – powiedział.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem Sanderson odwiedził ów lokal – dyskretny klub na tyłach Earl’s Court. Facet, o którego mu chodziło, pojawił się drugiego dnia. Sanderson nie znał go ze zdjęcia, ale we wspomnieniach innego najemnika znalazł jego rysopis, włącznie ze wzmianką o bliźnie na brodzie, barman zaś na powitanie zwrócił się do gościa po imieniu, które też pasowało. Mężczyzna był smukły, barczysty i wysportowany. W lustrze za kontuarem Sanderson dostrzegł złowrogi wyraz oczu i ponuro wykrzywione usta nad kuflem piwa. Potem śledził faceta w drodze do kamienicy oddalonej o jakieś czterysta metrów od klubu.

Patrzył z ulicy, jak na górze zapala się światło, a kiedy dziesięć minut później zapukał do drzwi, najemnik był w podkoszulku i ciemnych spodniach. Sanderson zwrócił uwagę, że przed otwarciem drzwi zgasił lampkę w przedpokoju, by pozostać w cieniu, za to widzieć swojego gościa w pełnym świetle z korytarza.

– Pan Hughes?

Mężczyzna uniósł brew.

– A kto pyta? – warknął.

– Nazywam się Johnson, Michael Johnson – odparł Sanderson.

– Nakaz przeszukania – zażądał Hughes kategorycznie.

– Nie jestem gliną, przyszedłem prywatnie – uspokoił go Sanderson. – Czy mogę wejść?

– Od kogoś pan dostał namiary na mnie? – dociekał Hughes, puszczając pytanie mimo uszu.

Sanderson podał nazwisko informatora.

– Ale za dwadzieścia cztery godziny nie będzie o tym pamiętał – dodał. – Ostatnio chleje tak, że zapomina, jak się nazywa.

Kąciki ust Hughesa drgnęły w ponurym uśmiechu.

– Ehe, to by się zgadzało. – Ruchem głowy zaprosił gościa do środka.

Sanderson minął go i wszedł do salonu wyposażonego w kilka lichych mebli, jak tysiące mieszkań na wynajem w tej części Londynu. Środek podłogi zajmował stół. Hughes wszedł za gościem i wskazał mu krzesło. Sanderson zajął miejsce za stołem, a gospodarz usiadł naprzeciwko niego.

– No więc?

– Potrzebuję prawdziwego fachowca. Trzeba kogoś załatwić. To się chyba nazywa „mokra robota”.

Hughes patrzył na niego kamiennym wzrokiem.

– Lubisz pan muzykę? – spytał w końcu.

Zaskoczony Sanderson przytaknął ruchem głowy.

– No to coś sobie puścimy – oznajmił najemnik.

Wstał i podszedł do przenośnego radioodbiornika stojącego na stoliku przy łóżku w rogu pokoju. Włączając radio, jednocześnie sięgnął pod poduszkę. A kiedy się odwrócił do Sandersona, ten mógł sobie zajrzeć w głąb lufy colta czterdziestkipiątki. Sanderson przełknął ślinę i odetchnął głęboko. Muzyka ryknęła, gdy Hughes podkręcił głośność na maksa. Nie spuszczając wzroku z gościa, wysunął szufladę stolika nocnego, wyjął z niej notes i ołówek, po czym wrócił do stołu. Pośpiesznie nabazgrał na kartce trzy słowa i podsunął ją Sandersonowi. Wyskakuj z ciuchów.

Sandersonowi żołądek podszedł do gardła. Słyszał, że po ludziach pokroju gospodarza tego mieszkania można spodziewać się najgorszego. Ruchem broni Hughes pokazał mu, żeby się odsunął od stołu. Sanderson wykonał polecenie. Rzucił marynarkę, krawat i koszulę na podłogę. Nie miał kamizelki. Lufa broni znów drgnęła, tym razem w dół. Rozpiął rozporek i spodnie opadły mu do kostek.

Hughes przyglądał się temu beznamiętnie.

– W porządku, ubieraj się pan – odezwał się w końcu. Wciąż trzymając broń, ale skierowaną ku podłodze, przeszedł przez pokój i ściszył radio. Potem wrócił do stołu. – Dawaj pan marynarkę – polecił.

Sanderson, który tymczasem zdążył włożyć spodnie i koszulę, położył ją na stole. Hughes obmacał wiotki materiał.

– Wkładaj ją pan.

Sanderson zrobił, co mu kazano, i usiadł z powrotem. Czuł, że nogi mogą mu odmówić posłuszeństwa. Najemnik usiadł naprzeciwko niego, odłożył pistolet na stół tak, by mieć go pod ręką, i zapalił francuskiego papierosa.

– Po co to było? – spytał Sanderson. – Sądził pan, że mam broń?

Hughes wolno pokręcił głową.

– Widziałem, że nie nosisz pan gnata, ale gdybyś miał pan podsłuch, to owinąłbym panu jaja kablem od mikrofonu, a nagranie przesłał temu, dla kogo pan pracujesz.

– Rozumiem. Ale nie mam gnata, magnetofonu ani pracodawcy. Pracuję na własny rachunek, choć czasem kogoś zatrudniam. Ja nie żartuję, jest robota dla fachowca. Dobrze zapłacę. Poza tym jestem bardzo dyskretny. Z braku wyboru.

– Dla mnie to za mało – odparł Hughes. – Parkhurst pęka w szwach od twardzieli, co uwierzyli klientom, bo mieli git nawijkę, tylko rozumu za grosz.

– Zlecenie nie jest dla pana – oświadczył Sanderson spokojnie, na co Hughes znów uniósł brew. – Nie wynajmę nikogo, kto żyje w Wielkiej Brytanii ani kto stąd pochodzi. Wystarczy, że sam tu mieszkam. Robota jest za granicą, chcę do niej cudzoziemca. Potrzebne mi nazwisko fachowca. I dobrze za nie zapłacę.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął plik pięćdziesięciu nowiutkich banknotów dwudziestofuntowych i położył go na stole. Hughes przyglądał się temu z kamienną twarzą. Sanderson podzielił plik na dwie równe części, jedną podsunął najemnikowi, a drugą starannie przedarł na pół. Następnie schował stosik dwudziestu pięciu połówek banknotów z powrotem do kieszeni.

– Pierwsze pięćset jest za poszukiwania, drugie za sukces – oznajmił. – A pod pojęciem sukcesu rozumiem, że prawdziwy fachowiec spotka się ze mną w cztery oczy i przyjmie zlecenie. Bez obaw, ta robota to nic trudnego. Celem nie jest nikt znany, ten gość to kompletne zero.

Hughes patrzył na leżące przed nim pięćset funtów, ale nie kwapił się, żeby je wziąć do ręki.

– Może i znam odpowiedniego gostka – powiedział. – Pracowaliśmy razem lata temu. Nie wiem, czy wciąż jest w branży. Musiałbym sprawdzić.

– Proszę do niego zadzwonić – zaproponował Sanderson.

Hughes pokręcił głową.

– Nie lubię połączeń międzynarodowych – wyjaśnił. – Za dużo z nich jest na podsłuchu. Zwłaszcza ostatnio w Europie. Musiałbym polecieć i się z nim spotkać. Będzie się należało dwie stówki ekstra.

– Stoi. Ale zapłacę dopiero wtedy, jak dostanę nazwisko fachowca.

– Skąd mogę mieć pewność, że mnie pan nie wyrolujesz?

– Znikąd – odparł Sanderson. – Ale podejrzewam, że gdybym zechciał pana oszukać, pan by mi nie odpuścił. A wolałbym nie mieć w panu wroga. Na pewno nie z powodu głupich siedmiu stów.

– A skąd pan wie, że ja pana nie wydymam?

– Ta sama sytuacja, nie wiem – przyznał Sanderson. – Ale w końcu i tak znalazłbym człowieka do tej roboty. A stać mnie na dwa zlecenia zamiast jednego. Nie lubię, jak się mnie robi w wała. To kwestia zasad.

Przez dziesięć sekund obaj mierzyli się wzrokiem. Sanderson pomyślał już, że chyba trochę przeholował, lecz nagle Hughes się uśmiechnął, tym razem szeroko, z uznaniem. Wziął pięćset funtów w całych banknotach i plik połówek.

– Załatwię panu fachowca i was umówię – obiecał. – Kiedy się spotkacie i dogadacie, prześle mi pan drugą część tych połówek banknotów plus dwie stówy na wydatki. Poste restante, urząd pocztowy Earl’s Court, na nazwisko Hargreaves. Zwykłym listem, nie poleconym, w dobrze zaklejonej kopercie. Jeśli nie dostanę forsy w ciągu tygodnia od waszego spotkania, mój człowiek się dowie, żeś pan dał ciała, i zerwie kontrakt. Jasne?

Sanderson przytaknął ruchem głowy.

– Kiedy dostanę nazwisko?

– W ciągu tygodnia – obiecał Hughes. – Jak się z panem kontaktować?

– Sam pana znajdę – odparł Sanderson.

Najemnik nie poczuł się urażony.

– Zadzwoń pan do baru, do którego dzisiaj zajrzałem – powiedział. – O dziesiątej wieczorem.

Tydzień później o ustalonej porze Sanderson zadzwonił do lokalu. Telefon odebrał barman, a po chwili w słuchawce odezwał się Hughes.

– Ludzie, jakich pan potrzebujesz, przesiadują w kafejce na rue Miollin w Paryżu – oznajmił. – Bądź pan tam w poniedziałek w samo południe. Facet sam pana rozpozna. Czytaj pan bieżący numer „Figaro”, zwrócony pierwszą stroną do sali. Dla niego nazywasz się pan Johnson. A jak se to ustalicie dalej, to już wasza sprawa. Jeśli nie przyjdziesz pan w poniedziałek, on zajrzy jeszcze w południe we wtorek i w środę. Potem kicha. I weź pan ze sobą gotówkę.

– Ile? – zapytał Sanderson.

– Na wszelki wypadek warto mieć z pięć tysięcy funtów.

– Skąd mam wiedzieć, że on mnie zwyczajnie nie obrobi?

– Znikąd – odparł najemnik. – Ale on też nie będzie wiedział, czy nie masz pan w barze obstawy. – W słuchawce rozległ się trzask i ciągły sygnał.

W najbliższy poniedziałek, pięć po pierwszej, Sanderson, siedząc zwrócony plecami do ściany, wciąż czytał ostatnią stronę „Figaro” w kafejce przy rue Miollin, kiedy ktoś odsunął krzesło naprzeciwko i przysiadł się do niego – jeden z gości, którzy przynajmniej od godziny siedzieli w tym barze.

– Monsieur Johnson?

Opuścił gazetę, złożył ją i odłożył na bok. Ujrzał przed sobą wysokiego, chudego jak szczapa Korsykanina o czarnych włosach i oczach i zapadniętych policzkach. Rozmawiali przez trzydzieści minut. Korsykanin przedstawił się jako Calvi, chociaż tak naprawdę była to nazwa jego rodzinnego miasteczka. Po dwudziestu minutach Sanderson podsunął mu dwie fotografie. Na jednej widniała twarz mężczyzny, a na odwrocie wystukane na maszynie namiary: Major Archie Summers, Villa San Crispin, Playa Caldera, Ondara, Alicante. Druga przedstawiała niewielką, pomalowaną na biało willę z kanarkowymi żaluzjami w oknach.

Korsykanin wolno pokiwał głową.

– Robota musi być wykonana między trzecią a czwartą po południu – zastrzegł Sanderson.

– Nie ma sprawy – rzucił Korsykanin, przytakując ruchem głowy.

Jeszcze przez dziesięć minut omawiali kwestie finansowe, po czym Sanderson podał tamtemu pięć zwitków banknotów, po pięćset funtów w każdym. Korsykanin wyjaśnił, że robota za granicą kosztuje więcej, a poza tym hiszpańska policja wyjątkowo niegościnnie traktuje pewien gatunek turystów. W końcu Anglik zaczął się zbierać do wyjścia.

– Długo to potrwa? – zapytał, wstając.

Korsykanin spojrzał na niego i wzruszył ramionami.

– Bo ja wiem? Tydzień, dwa, góra trzy.

– Kiedy już będzie po wszystkim, chcę o tym wiedzieć natychmiast, rozumiemy się?

– No to musi mi pan dać na siebie jakieś namiary – odparł bandyta.

W odpowiedzi Anglik zapisał mu na kartce szereg cyfr.

– Za tydzień, a potem jeszcze przez trzy tygodnie, może pan dzwonić do mnie między siódmą trzydzieści a ósmą rano. To numer londyński, niech pan nie próbuje go namierzyć. I niech pan nie nawali z robotą.

Korsykanin uśmiechnął się blado.

– Nie nawalę, chcę zgarnąć drugą część tej forsy.

– Jeszcze jedno – powiedział klient. – Nie może pan zostawić żadnych śladów, niczego, co by wskazywało na mnie. To musi wyglądać na robotę kogoś miejscowego, na kradzież z włamaniem, która nie wypaliła.

Calvi wciąż się uśmiechał.

– Musi pan dbać o swoją reputację, monsieur Johnson. Ale ja ryzykuję życie, a przynajmniej trzydzieści lat odsiadki w mamrze w Toledo. Nie będzie śladów, żadnej fuszerki. Ma pan do czynienia z prawdziwym fachowcem.

• • •

Po wyjściu Anglika Korsykanin też opuścił kafejkę, upewnił się, że nikt go nie śledzi, po czym kolejne dwie godziny przesiedział na tarasie innej kawiarni w centrum miasta. Grzejąc się w promieniach czerwcowego słońca, zadumany, rozważał problemy związane z wykonaniem kontraktu. Samo zadanie było łatwizną, ot, kropnięcie niczego niepodejrzewającego frajera. Kłopoty wiązały się z tym, jak bezpiecznie wwieźć broń do Hiszpanii. Mógł ją wziąć do pociągu z Paryża do Barcelony, ryzykując kontrolę celną, tyle że w razie wpadki miałby do czynienia nie z policją francuską, tylko hiszpańską, ta zaś miała staroświeckie podejście do profesjonalnych zabójców na zlecenie. Samoloty nie wchodziły w rachubę – za sprawą międzynarodowego terroryzmu wszystkich pasażerów odlatujących z Orly poddawano drobiazgowej rewizji w poszukiwaniu broni. Wprawdzie nadal miał kontakty w Hiszpanii z dawnych czasów przynależności do OAS, znał ludzi, którzy woleli zamieszkać na wybrzeżu między Alicante a Walencją, niż ryzykować powrót do Francji, i któryś z nich pewnie pożyczyłby mu jakąś spluwę. Po namyśle postanowił ich jednak unikać, bo nie mając na wygnaniu niczego lepszego do roboty, najprawdopodobniej stale plotkowali.

Wreszcie Korsykanin wstał, uregulował rachunek i poszedł załatwiać sprawy. Pół godziny spędził przy okienku informacji w hiszpańskim biurze podróży, a dziesięć minut zabawił przy stanowisku linii lotniczych Iberia. Na koniec zrobił zakupy w sklepie z książkami i materiałami piśmienniczymi na rue de Rivoli, po czym wrócił do swojego mieszkania na przedmieściach.

Wieczorem zadzwonił do hotelu Metropol, najlepszego w Walencji, i zarezerwował dwa jednoosobowe pokoje na jedną noc równo za dwa tygodnie – na nazwisko Calvi i na to, które miał w paszporcie. Przedstawił się jako Calvi i obiecał natychmiast potwierdzić rezerwację na piśmie. Poza tym zarezerwował bilet powrotny na samolot z Paryża do Walencji – przylot w dniu rezerwacji noclegu w hotelu, wieczorem, a powrót do Paryża następnego dnia, również wieczorem.

Czekając na połączenie z Walencją, napisał do hotelu. Krótko i rzeczowo potwierdził rezerwację dwóch pokoi, dodając, że niżej podpisany pan Calvi jest w podróży, ale zamówił w Paryżu książkę o historii Hiszpanii i zlecił wysłanie jej do hotelu Metropol. Prosi więc uprzejmie o przechowanie jej do czasu, aż przybędzie do Walencji.

Wykombinował, że gdyby ktoś przechwycił książkę i ją otworzył, to kiedy on poprosi o nią, przedstawiając się prawdziwym nazwiskiem, wyraz twarzy recepcjonisty zdradzi, że coś jest nie tak, i da mu czas na ucieczkę. A gdyby go nawet złapali, mógłby udawać niewiniątko i twierdzić, że tylko spełniał prośbę znajomego, nie mając pojęcia, że nieobecny pan Calvi niecnie się nim posłużył.

Lewą ręką podpisał się nazwiskiem Calvi, nalepił na kopercie znaczek, zakleił ją i kiedy list był już gotowy do wysłania, zabrał się do kupionej tego dnia książki. Rzeczywiście była to historia Hiszpanii, ciężkie i drogie tomiszcze wydrukowane na wysokiej jakości papierze, z mnóstwem fotografii, co jeszcze bardziej zwiększało wagę.

Odgiął okładki i złączył je gumową opaską. Odsłonięte w ten sposób czterysta stron tekstu ścisnął i dwiema klamrami stolarskimi przytwierdził do skraju kuchennego stołu.

Następnie zaczął wycinać kartki wąskim, ostrym jak brzytwa skalpelem nabytym tego samego popołudnia. Pół godziny później miał wydrążony otwór – prostokąt o wymiarach osiemnaście na piętnaście centymetrów i głębokości siedmiu i pół centymetra, otoczony czterocentymetrowym marginesem. Tak powstałą skrytkę wysmarował w środku grubą warstwą kleju i czekając, aż zaschnie, wypalił dwa papierosy. Stwardnienie kleju oznaczało, że tych kartek już nikt nigdy nie rozdzieli.

Wypełnił otwór starannie przyciętym kawałkiem pianki tapicerskiej, a usunięty papier dokładnie zważył na kuchennej wadze – było tego sześćset osiemdziesiąt gramów. Rozłożył na części wąski pistolet Browning kalibru dziewięć milimetrów, po który wybrał się dwa miesiące wcześniej do Belgii, gdzie też wyrzucił do Kanału Alberta użytego w poprzedniej robocie colta trzydziestkęósemkę. Z przezorności nigdy nie posługiwał się tą samą spluwą dwa razy. Koniec lufy browninga na długości półtora centymetra był specjalnie nagwintowany, żeby dało się przykręcić tłumik.

Pistolet z tłumikiem – wbrew temu, co usiłują nam wmówić dźwiękowcy pracujący przy filmach sensacyjnych dla telewizji – nigdy jednak nie jest całkiem cichy. W przeciwieństwie do rewolwerów pistolety mają bowiem ruchomy zamek. W chwili gdy pocisk wylatuje z lufy pistoletu, następuje odrzut zamka do tyłu, by wyrzucić zużytą łuskę i wprowadzić nowy nabój. Właśnie dlatego broń taka określana jest jako samopowtarzalna. Ale w tym ułamku sekundy potrzebnym na wyrzucenie zużytej łuski połowa huku wystrzału wydobywa się przez odsunięty zamek i dlatego tłumik na końcu lufy jest skuteczny jedynie w pięćdziesięciu procentach. Calvi chętniej posłużyłby się rewolwerem, tyle że pękaty bębenek nie zmieściłby się w wydrążonej skrytce, nie mówiąc o tym, że przykręcony do rewolweru tłumik zwyczajnie nie działa, bo miedzy bębnem tworzącym komorę nabojową a lufą jest szczelina, przez którą wylatuje część gazów z eksplozji prochu i dziewięćdziesiąt procent spowodowanego nią huku.

Tłumik, który położył obok rozmontowanego browninga, był największą częścią, miał szesnaście i pół centymetra długości. Calvi, zawodowiec pełną gębą, wiedział, że oglądane w telewizji tłumiki wielkości korków od szampana są równie skuteczne, jak ręczne gaśnice do ugaszenia lawy bryzgającej podczas wybuchu Wezuwiusza.

Pięć części, włącznie z magazynkiem i tłumikiem, nie mieściło się obok siebie na piance tapicerskiej, wsunął więc magazynek do rękojeści pistoletu, by zyskać niezbędne miejsce. Flamastrem obrysował każdy z czterech leżących na piance elementów, po czym nowym skalpelem wyciął w niej pasujące dla nich otwory. Zanim wybiła północ, części pistoletu spoczywały wygodnie w otulinie z pianki – długi tłumik wzdłuż grzbietu książki, a lufa, rękojeść oraz komora zamka w trzech poziomych rzędach.

Calvi zakrył całość cieniutką warstwą pianki, posmarował klejem obie okładki od wewnątrz i zamknął książkę. Położył ją na podłodze, przycisnął blatem odwróconego stołu, a po godzinie książka była już twarda jak kamień. Żeby się do niej dobrać, potrzeba by noża. Zważył ją jeszcze raz – była raptem o piętnaście gramów cięższa niż pierwotnie.

Wreszcie wsunął księgę o historii Hiszpanii do koszulki z grubej folii, takiej, jaką wydawcy zabezpieczają ekskluzywne edycje przed zadrapaniami czy kurzem. Pasowała idealnie. Nad piecykiem gazowym rozgrzał ostrze noża i skleił otwarte brzegi folii. Miał nadzieję, że jeśli ktoś otworzy przesyłkę, to widząc tylko niegroźną książkę w przezroczystej folii, zamknie ją z powrotem.

Włożył swoje dzieło do grubej koperty bąbelkowej, zamykanej spinaczami z miękkiego metalu wsuwanymi w dziurki w klapce. Za pomocą zestawu „Mały drukarz” zaprojektował samoprzylepną etykietę z nazwą znanej księgarni, a na maszynie wystukał nazwisko i adres odbiorcy – Monsieur Alfred Calvi, hotel Metropol, calle de Jativa, Walencja, Hiszpania. Na tym samym zestawie spreparował stempel pocztowy i opatrzył paczkę nadrukiem: LIBROS – IMPRESOS – LIVRES.

Nazajutrz wysłał list pocztą lotniczą, a książkę nadał jako przesyłkę zwykłą, co oznaczało, że zostanie wysłana pociągiem i dotrze na miejsce za dziesięć dni.

• • •

Słońce znikało już za horyzontem, kiedy samolot Caravelle linii Iberia wylądował w Walencji na lotnisku Manises. Żar jednak wciąż lał się z nieba, a trzydziestu pasażerów, głównie paryżan przylatujących na sześciotygodniowe wakacje w posiadanych tu willach, narzekało na tradycyjnie długie oczekiwanie na bagaż przed odprawą celną.

Calvi miał tylko bagaż podręczny, jedną niezbyt dużą walizkę. Celnicy otworzyli ją, dokładnie przejrzeli zawartość i wkrótce Korsykanin wyszedł z budynku terminalu na świeże powietrze. Najpierw skierował się na lotniskowy parking, gdzie z zadowoleniem stwierdził, że plac w dużej części jest osłonięty drzewami przed widokiem z terminali. Samochody stały w cieniu drzew, czekając na właścicieli. Calvi postanowił wrócić tu nazajutrz rano, by załatwić sobie transport. Potem wsiadł do taksówki i kazał się wieźć do miasta.

Recepcjonista w hotelu okazał się nader uprzejmy. Gdy Korsykanin podał mu nazwisko i paszport, natychmiast przypomniał sobie o rezerwacji oraz liście od pana Calviego, na chwilę zniknął na zapleczu i przyniósł paczkę z książką. Korsykanin wyjaśnił, że jego towarzysz, niestety, nie dojedzie, zapewnił jednak, że rano przed wyjazdem ureguluje rachunek za oba pokoje. Okazał też list upoważniający go do odbioru książki czekającej na nieobecnego pana Calviego. Recepcjonista ledwo zerknął na pismo, podziękował za propozycję pokrycia rachunku za oba pokoje, po czym wręczył klientowi paczkę.

W pokoju Calvi sprawdził grubą kopertę. Ktoś ją otwierał, metalowe skrzydełka spinaczy zostały złączone, by przeszły przez dziurki w kopercie, a potem znowu rozgięte. Z jednego z nich odpadła też kropelka kleju, którą tam umieścił. Ale zawartość była nietknięta – książka spoczywała spokojnie w folii, której nie dałoby się otworzyć, nie rozrywając jej ani nie uszkadzając w inny sposób.

Rozpakował książkę, ostrzem scyzoryka podważył okładkę i wyciągnął części pistoletu. Następnie złożył broń, przykręcił tłumik, sprawdził naboje w magazynku. Były w porządku – własnoręcznie zrobione przez niego specjalne ładunki z usuniętą połową prochu, dzięki czemu wystrzał brzmi niczym cichy trzask. Wprawdzie dwukrotnie zmniejsza to siłę przebicia, ale kula kalibru dziewięć milimetrów i tak rozwali ludzką czaszkę z odległości trzech metrów, a podczas roboty Calvi nigdy nie strzelał do ofiary z większej odległości.

Zamknął broń na dnie szafy, schował klucz do kieszeni, wyszedł na balkon i paląc papierosa, spoglądał na arenę do walk byków naprzeciwko hotelu. Myślał o czekającym go dniu. O dziewiątej zszedł na parter, w tym samym ciemnoszarym garniturze (od jednego z najlepszych paryskich krawców), który doskonale pasował do statecznej atmosfery starego, drogiego hotelu. Zjadł kolację w Terrassa del Rialto, a o północy poszedł spać. Od recepcjonisty dowiedział się, że pierwszy samolot do Madrytu odlatuje o ósmej rano, kazał więc się obudzić o szóstej.

Nazajutrz rano wymeldował się o siódmej i wziął taksówkę na lotnisko. Sprzed wejścia do terminalu obserwował podjeżdżające samochody i zapisywał ich marki, numery rejestracyjne oraz rysopisy ludzi za kierownicą. Siedmioma autami przyjechali samotni faceci, ubrani w garnitury, jak typowi biznesmeni. Z tarasu widokowego sprawdził sznur pasażerów wsiadających do samolotu do Madrytu i wypatrzył wśród nich czterech kierowców. Sprawdziwszy zapiski na odwrocie koperty, stwierdził, że do wyboru ma simcę, mercedesa, jaguara oraz małego hiszpańskiego seata – miejscową wersję fiata 600.

Po odlocie samolotu wszedł do męskiej toalety, żeby się przebrać. Zdjął garnitur, wskoczył w kremowe dżinsy, włożył jasnoniebieską sportową koszulę i niebieską, zapinaną z przodu na suwak wiatrówkę. Pistolet owinął ręcznikiem i wrzucił do miękkiej torby podróżnej, którą wyjął z walizki. Walizkę oddał do przechowalni bagażu, potwierdził rezerwację na wieczorny lot do Paryża, po czym wrócił na parking.

Wybrał seata, ponieważ to najpopularniejszy samochód w Hiszpanii, a w dodatku zamki ma takie, że złodziejowi łatwo jest go otworzyć. Gdy dotarł na miejsce, na parking wjechało akurat dwóch mężczyzn, odczekał więc, aż sobie pójdą, i podszedł do małego czerwonego żuczka. Wytrząsnął z rękawa metalową rurę, wsunął ją pod klamkę i szarpnął w dół. Zamek ustąpił z cichym trzaskiem. Sięgnął do wnętrza wozu, otworzył maskę i połączył kablem dodatnią elektrodę akumulatora z rozrusznikiem. Usiadł za kierownicą, bez trudu odpalił silnik i z piskiem opon opuścił parking. Wjechał na szosę do Walencji, a potem na nowo zbudowaną nadmorską autostradę N332 prowadzącą na południe do Alicante.

Z Walencji do Ondary jest dziewięćdziesiąt kilometrów. Droga prowadzi przez gaje pomarańczowe wokół Gandii i Olivy. Calvi nie pędził, jazda zajęła mu dwie godziny. Całe wybrzeże skrzyło się w porannym słońcu, długa wstążka złotego piasku była upstrzona brązowymi ciałami plażowiczów; niektórzy taplali się w wodzie. Żar lał się z nieba, stojącego powietrza nie chłodził najlżejszy powiew wiatru, horyzont nad morzem rozmywał się w oparach rozedrganej mgiełki.

Zaraz po wjeździe do Ondary minął hotel Palmera. Wiedział, że mieszka w nim nadal – żyjąc wspomnieniami – były sekretarz generała Raoula Salana, niegdyś dowódcy OAS. W miasteczku bez trudu dopytał się, którędy dojechać do Playa Caldera – uczynni miejscowi poinformowali go, że to tylko trzy kilometry dalej. Dochodziło południe, gdy znalazł się w dzielnicy willowej, gdzie większość domków należała do cudzoziemców, którzy postanowili żyć na obczyźnie. Krążył po okolicy, rozglądając się za dobrze mu znaną z już dawno zniszczonej fotografii willą San Crispin. Pytanie o drogę na plażę niczym mu nie groziło, ale dopytując się o willę, ryzykowałby, że ktoś go zapamięta.

Tuż przed pierwszą znalazł żółte żaluzje i pomalowane na biało ściany z terakoty, sprawdził nazwisko na kafelku wmontowanym w filar przy frontowej bramie, po czym zaparkował samochód dwieście metrów dalej. Przerzuciwszy torbę przez ramię, niczym turysta udający się na plażę, nieśpiesznie ruszył na rekonesans, żeby obejrzeć tylne wejście. Poszło mu jak z płatka. Kawałek od willi, od bitej drogi, przy której stała, odchodziła wąska ścieżka niknąca za rzędem domków w gaju pomarańczowym. Ukryty wśród drzew, zobaczył, że czerwoną ziemię gaju pomarańczowego od ogrodu i niezadaszonego patia na tyłach willi z żółtymi żaluzjami oddziela jedynie niskie ogrodzenie; jego cel krzątał się w ogrodzie z konewką w ręku. Drzwi balkonowe prowadzące z ogrodu na tyłach do głównego salonu na parterze stały otworem, by umożliwić przeciąg, w razie gdyby zechciał powiać wiatr. Korsykanin spojrzał na zegarek – czas na lunch. Wsiadł więc do samochodu i pojechał z powrotem do Ondary.

Do trzeciej siedział w barze Valencia przy calle Doctor Fleming. Zjadł wielki półmisek olbrzymich krewetek z grilla, które popił dwiema szklankami miejscowego białego sikacza. Potem zapłacił i wyszedł.

Gdy jechał z powrotem do Playa, znad morza nadciągnęły wreszcie chmury deszczowe, a po gładkiej jak stół powierzchni wody przetoczył się głuchy grzmot, co w połowie czerwca na Costa Blanca należy do rzadkości. Zaparkował przy ścieżce prowadzącej do gaju pomarańczowego, wsadził browninga z tłumikiem za pasek, zapiął wiatrówkę po szyję i wszedł między drzewa. Kiedy wynurzył się z gaju i przez niski murek wszedł do ogrodu willi, panowała cisza. W takim upale wszyscy miejscowi udali się na sjestę. Pierwsze krople zabębniły o liście drzewek pomarańczowych, a wchodząc na kamienne płytki ścieżki do willi, poczuł, jak deszcz siecze mu ramiona. Zanim dotarł do drzwi balkonowych, rozpętała się prawdziwa ulewa. Ucieszył się, bo dudniło o różowe dachówki tak, że nikt nic nie mógł usłyszeć.

Z pokoju po lewej stronie salonu kilkakrotnie dobiegło go stukanie w maszynę do pisania. Znieruchomiał na środku pomieszczenia, powoli wyjął zza paska pistolet i odbezpieczył. Potem ruszył po wyłożonej plecionką podłodze w kierunku otwartych drzwi do gabinetu.

Major Archie Summers nie dowiedział się, co go spotkało i dlaczego. Na widok mężczyzny w progu gabinetu uniósł się z krzesła, by spytać, o co chodzi. W tym momencie zobaczył, co trzyma nieznajomy, i rozdziawił usta. Rozległy się dwa ciche pyknięcia, zagłuszone przez ulewę na dworze, i w piersi majora utkwiły dwie kule. Trzecia, wystrzelona pionowo w dół z odległości pół metra, przeszyła jego skroń, ale tego major już nie poczuł. Korsykanin przyklęknął i przez chwilę palcem wskazującym sprawdzał puls ofiary. Raptem, nie podnosząc się z klęczek, odwrócił się w kierunku drzwi do salonu…

• • •

Następnego dnia w barze przy rue Miollin spotkało się dwóch mężczyzn – klient i zabójca. Calvi, który wrócił z Walencji poprzedniego wieczoru, tuż przed północą, z samego rana przekazał telefonicznie wiadomość, a Sanderson przyleciał pierwszym samolotem. Przekazując pozostałe pięć tysięcy funtów, był wyraźnie zdenerwowany.

– Naprawdę obyło się bez problemów? – zapytał po raz kolejny.

Korsykanin uśmiechnął się spokojnie i pokiwał głową.

– Poszło jak po maśle, major gryzie ziemię. Dwie kulki w serce i jedna w czerep.

– I nikt pana nie widział? – upewniał się Anglik. – Żadnych świadków?

– Żadnych – potwierdził Korsykanin. Wstał, poklepując schowany w kieszeni na piersi zwitek banknotów. – Choć tak po prawdzie na koniec trochę się porobiło. Ni z tego, ni z owego się rozpadało, ktoś wlazł do gabinetu i zobaczył, jak klęczę nad zwłokami.

Anglik spojrzał na niego z przestrachem.

– Kto? – wykrztusił.

– Kobieta.

– Wysoka brunetka?

– No. Nie powiem, niezła sztuka. – Zabójca spojrzał na klienta i widząc jego przerażoną minę, poklepał go po ramieniu. – Spokojna głowa, monsieur. Mówiłem, że ma pan do czynienia z prawdziwym fachowcem. Ją też kropnąłem.