Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki - Karolina Wasielewska - ebook

Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki ebook

Wasielewska Karolina

4,0

Opis

 

Akuszerkami informatyki w Polsce były kobiety. Jeśli więc ktokolwiek podważa dziś ich kompetencje w tej dziedzinie, musi przyjąć do wiadomości, że historia nie potwierdza jego uprzedzeń.

Wasielewskiej udało się dotrzeć do Polek, które w czasach PRLu konstruowały komputery i tworzyły języki programowania czy pierwsze aplikacje użytkowe, a później komputeryzowały między innymi publiczne instytucje i ministerstwa. Z ich opowieści wyłania się obraz czasów, w których za skok technologiczny odpowiedzialne były kobiety, a w karierze wspierali je partnerzy, którzy brali na siebie część obowiązków domowych. Cyfrodziewczyny to nie tylko fascynująca herstoria, ale i rekonstrukcja niedawnej przeszłości, która dotychczas pozostawała nieznana.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (43 oceny)
14
18
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Był taki czas, gdy Polska chciała produkować własne komputery. I produkowała. Już samo to z dzisiejszej perspektywy brzmi bajkowo. A będzie jeszcze lepiej.

Bo był to również czas, gdy w zespołach, które konstruowały pierwsze komputery, pracowały kobiety – nierzadko stanowiły jedną trzecią ich pracowników. I nikogo to nie dziwiło. A już programistka? To dopiero był „babski zawód”!

Jan Borowiec jest szczerze zdziwiony, gdy mówię mu, że dziś kobiet w IT jest mało, a specjalne organizacje i stowarzyszenia walczą o to, żeby było ich więcej.

– Ale dlaczego? – dopytuje. – Przecież kobiety są w tym tak samo dobre jak mężczyźni.

W latach 50. XX wieku, gdy Borowiec zaczynał karierę jako programista, takie myślenie wcale nie było rzadkością. Poprosiłam go o rozmowę, bo był pierwszą osobą z zespołu pracującego nad polskim językiem programowania SAKO (System Automatycznego Kodowania Operacji), do której udało mi się dotrzeć, a poszukiwałam kontaktu z kobietami z tego grona. Jak wspomina, od początku była to grupa mieszana płciowo, choć jej skład się zmieniał. Później, gdy została podzielona na dwie podgrupy (jedna dostosowywała do polskich komputerów język ALGOL, a druga COBOL, oba pochodzące zza oceanu), w pewnym momencie liczyła ponad trzydzieści osób, w tym czternaście kobiet.

– Owszem, może z powodu tych dziewczyn było wtedy trochę głośniej. Może denerwowały mnie pogaduszki nie zawsze związane z pracą. Ale nigdy nie powiedziałbym, że kobiety merytorycznie są gorsze od mężczyzn, bo to po prostu nieprawda – twierdzi Borowiec.

Poruszona informacją o kurczącej się liczbie kobiet w branży jest też Lidia Zajchowska. To pionierka programowania we wrocławskich zakładach Elwro, współtworzyła dwa języki dla powstających tam maszyn. Później jej koleżanki z innych działów przez wiele lat jeździły do krajów RWPG uruchamiać i naprawiać kupione od Polski odry – komputery, które długo nie miały w regionie konkurencji.

– W Elwro kobiet było sporo! Tak, wśród programistów było więcej mężczyzn, ale to nie była miażdżąca przewaga. Wiele studentek matematyki wybierało nową wówczas specjalizację „maszyny cyfrowe”. I po tych „maszynach cyfrowych”, na których uczono nas podstaw algorytmów, kobiety, które trafiły do Elwro, zawsze robiły coś związanego z programowaniem – opowiada Zajchowska.

Warto dodać, że Elwro było wtedy jednym z największych pracodawców w mieście i zasysało całe roczniki przyszłych programistów z Uniwersytetu Wrocławskiego, a konstruktorów komputerów – z Politechniki Wrocławskiej. Podobnie było w Warszawie, gdzie Instytut Maszyn Matematycznych (IMM) również przyjmował niemal wszystkich chętnych z obu typów uczelni. Wiele dziewczyn, które poznały się i zaprzyjaźniły podczas studiowania matematyki na uniwersytecie, ślęczało później całą paczką nad pierwszymi w Polsce algorytmami, językami programowania, a w końcu programami komputerowymi. Wielu chłopców, którzy chętniej wybierali politechniki, trafiało do ekip konstruktorów i dłubało w pierwszych w Polsce komputerach. Zarówno w IMM, jak i w Elwro taka prawidłowość była widoczna. Nie istniał jednak ostry podział na zajęcia męskie i kobiece: ówczesne zespoły programistów i inżynierów mogłyby nas zawstydzić swoim poziomem gender diversity, czyli różnorodności płciowej. Żeby było śmieszniej – a może smutniej – kompletnie niezamierzonym.

Skupiam się w tej książce na dwóch środowiskach, warszawskim i wrocławskim, choć części do polskich komputerów i oprogramowanie do nich powstawały też w innych miastach. To jednak w Warszawie i we Wrocławiu narodziła się polska informatyka. I jak się okazuje, jej akuszerkami były w dużej mierze kobiety. Jeśli więc ktokolwiek podważa dziś ich kompetencje w tej dziedzinie, musi przyjąć do wiadomości, że historia nie potwierdza jego uprzedzeń.

W Polsce kobiety na równi z mężczyznami konstruowały i programowały pierwsze komputery; na Zachodzie branża dużo wcześniej niż u nas stała się, ogólnie rzecz biorąc, męska, a panie „się zdarzały”. Kiedy zaczęłam zbierać informacje o Polkach w IT czasów PRL z myślą o kilku wpisach na moim blogu „Girls Gone Tech”, nie sądziłam, że ten temat „spuchnie” do rozmiarów niniejszej książki. A przecież wcale go nie wyczerpałam. Poszukiwania bohaterek i rozmowy z nimi zajęły mi dwa lata, a można by poświęcić na to jeszcze więcej czasu i dotrzeć do kolejnych. Część z nich pozostaje nieznana z nazwiska. Część już nie żyje, co nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że najstarsze z nich pracować w polskiej informatyce zaczęły w latach 50., będąc na studiach lub świeżo po nich. To znaczy, że dziś najstarsze z nich są po osiemdziesiątce. Co więcej, nie wszystkie kobiety, które żyją i z którymi udało mi się skontaktować, chciały ze mną rozmawiać. „Co ja takiego wyjątkowego zrobiłam?”, pytały, mając na myśli to, że po polskim przemyśle komputerowym nie zostało właściwie nic. Nie naciskałam. Chciałam opowiedzieć tę historię z perspektywy osób, które miały poczucie, że dołożyły swoją cegiełkę do największego, moim i nie tylko moim zdaniem, przełomu technologicznego XX wieku. Przełomu, którego efekty widzimy do dziś i z którego owoców codziennie korzystamy. Jednym słowem, to nie jest książka o WSZYSTKICH kobietach ówczesnej polskiej informatyki.

Nie zależało mi też na przytłoczeniu czytelniczek i czytelników liczbą zebranych historii. Chciałam opisać czasy, gdy obecność kobiet w branży komputerowej nikogo nie dziwiła. Czasy, które przynosiły jeden skok technologiczny za drugim. Bo różnice między kolejnymi modelami ówczesnych komputerów są nie do opisania przy pomocy współczesnych kategorii typu: jeszcze więcej pamięci, jeszcze lepsza grafika itd. W ciągu trzydziestu lat udało się przejść od maszyny wielkiej jak hala fabryczna, zdolnej jedynie do wypluwania z siebie papierowych pasków z wynikami obliczeń, do zgrabnego peceta z klawiaturą i ekranem, na którym można było edytować teksty, tworzyć bazy danych i grać w gry.

Kobiety brały udział w każdym etapie rozwoju polskich komputerów. Ponieważ mówimy tu o całym właściwie okresie PRL, dużo w ich opowieściach polityki i historii. Dyskryminacja ze względu na płeć? Nie można powiedzieć, że nigdy nie miała miejsca, ale też nie była, jak później, problemem systemowym. Tylko jedna z moich bohaterek się skarżyła, że będąc matką dwojga dzieci i nie mając czasu na doktorat, straciła w oczach swoich przełożonych szansę na awans. Żadna z moich rozmówczyń nie została oddelegowana do mniej ambitnych zadań, o ile sama o tym nie zdecydowała. Niektóre wspominały, że czasem traktowano je nieco mniej poważnie od kolegów, ale nie przekładało się to na dyskryminację pod względem finansowym – choć nikt w tamtych czasach w Polsce nie dorobił się na informatyce fortuny. Dwie z „cyfrodziewczyn” wybrały uniwersytety, choć marzyły o studiach technicznych, bo usłyszały, że dziewczyny z politechnik albo są brzydkie, albo poszły tam szukać mężów.

Przy tym wiele z nich zajmowało stanowiska kierownicze; dostawały nagrody za swoje projekty czy wynalazki, miały opinię wybitnych ekspertek i cieszyły się uznaniem w kraju i poza nim – tam, gdzie korzystano z polskich komputerów. W karierze wspierali je partnerzy, którzy brali na siebie część obowiązków domowych. Notabene: dziś taki model łączenia pracy zawodowej z życiem rodzinnym postrzegany jest ciągle jako ideał, do którego wiele kobiet dąży, z zazdrością czytając o tych, którym udało się go osiągnąć, na łamach „Twojego Stylu” czy „Wysokich Obcasów”. Tymczasem moje rozmówczynie żyły w ten sposób pół wieku temu.

O powodach, dla których obecnie branża IT wygląda inaczej, piszę w ostatnim rozdziale tej książki. Na razie wspomnijmy tylko, że o znaczącym udziale kobiet w rozwoju polskiej informatyki mało kto dzisiaj wie, a zawody związane z nowymi technologiami są w naszym kraju typowo postrzegane jako męskie.

Kluczowe w kontekście tej książki jest pytanie, dlaczego te stereotypy obowiązują po latach w kraju, gdzie kobiet w informatyce nie brakowało. Najprawdopodobniej Polki i Polacy kilkadziesiąt lat temu myśleli podobnie, ale o innych zdominowanych przez mężczyzn branżach (zawołanie: „Kobiety na traktory!” pojawiło się w propagandzie PRL nie bez powodu). Tymczasem informatyka nie była wówczas „branżą”. W latach powojennych nie była nawet osobną dziedziną nauki – algorytmy, które stały się podstawą późniejszego programowania, stanowiły po prostu dział matematyki. A matematykę studiowało wtedy wiele kobiet i nikogo to nie dziwiło. Część szła na ten kierunek z myślą o pracy nauczycielek czy księgowych, inne dlatego, że w szkole były dobre z przedmiotów ścisłych, a nie miały pomysłu, jaki zawód wybrać. Na przełomie lat 50. i 60. pojawiła się specjalizacja „maszyny matematyczne” lub „maszyny cyfrowe”[I] i to właśnie na niej uczono podstaw programowania. – To było coś nowego, chciałam się dowiedzieć, o co chodzi. Przy czym idąc na tę specjalizację, nie wiedziałam, co będę po niej robić – wspomina Lidia Zajchowska.

Nieco mniej kobiet wybierało uczelnie techniczne i tam budziły większą sensację, ale również nie dlatego, że wybrały akurat kierunek związany z komputerami. Chodziło raczej o istniejący do dziś stereotyp, że technika czy w ogóle nauki ścisłe dziewczyn „z natury” nie interesują, a więc studentka politechniki to jakieś dziwadło. Nie miało znaczenia, czy mowa o kobiecie z wydziału mechaniki, czy takiej, która wybrała specjalizację związaną z konstrukcją komputerów. Tym bardziej że studentów tego ostatniego kierunku nic nie wyróżniało: zajmowali się w dużej mierze wkuwaniem teorii, bo szans na pracę „przy maszynie” długo po prostu nie było. Barbara Wiśniowska, która uruchamiała i wdrażała odry w Elwro, w czasie studiów na wydziale łączności Politechniki Wrocławskiej uczyła się przede wszystkim budowy radioodbiorników i telewizorów. Dopiero na ostatnim roku zapoznała się ze schematem komputera KUMA, który, w ramach swojej pracy magisterskiej, stworzyła jej starsza o kilka lat koleżanka z uczelni, a potem z Elwro, Alicja Kuberska. Z taką wiedzą Wiśniowska poszła do pracy w zakładzie specjalizującym się już wtedy w produkcji komputerów.

Może więc chodzi o rzecz najprostszą na świecie – o pieniądze? Może kobiety były mile widziane w branży komputerowej, dopóki ta nie okazała się po 1989 roku żyłą złota? Taką koncepcję podsunął mi Jan Borowiec: – W naszych czasach to w ogóle nie było dochodowe zajęcie, po prostu badania naukowe dla hobbystów.

To mogła być jedna z przyczyn, dla których długo nie było dyskryminacji programistek i konstruktorek w tym sektorze. Historia społeczna i gospodarcza podsuwa jednak jeszcze inny wniosek.

W czasie polskich powstań w XIX wieku kobiety przejmowały tradycyjnie męskie zadania od zajętych walką mężów, ojców czy braci. Prawa wyborcze wywalczyły ich córki i wnuczki w roku 1918. W czasie II wojny światowej następna generacja kobiet działała w podziemiu. To łącznie daje niemal sto lat zdobywania przez Polki kolejnych przyczółków na drodze do równouprawnienia[1]. Można sobie zatem wyobrazić, że po roku 1945 nie chciałyby się już ograniczać do przypisywanych im ról, nawet gdyby sytuacja geopolityczna Polski była inna. Dla porównania – w USA pewne sukcesy, zwłaszcza na gruncie praw wyborczych, odniosły sufrażystki, ale aż do lat 40. XX wieku nie było ani mody, ani potrzeby, żeby kobiety masowo się kształciły czy szły do pracy. Dopiero wojna zmusiła państwo do skorzystania z ich potencjału, znowu, jak wcześniej w Polsce – z braku mężczyzn. To były czasy Rózi Nitowaczki[II] i wyświetlanych w kinach spotów, w których gwiazda filmowa Veronica Lake pokazywała, jak upiąć włosy, by nie przeszkadzały przy fabrycznych maszynach. Potem jednak przyszły lata 50., a wraz z nimi dobrobyt, który stał się pretekstem do wyrugowania kobiet z amerykańskiego rynku pracy. Zarabianiem pieniędzy mieli się znowu zająć mężczyźni, a ich partnerki były zachęcane przez reklamy i popkulturę tamtych czasów, by realizowały się jako troskliwe matki i zaradne panie domu[III].

Nie oznacza to, że wszystkie Amerykanki z entuzjazmem zrezygnowały z pracy zawodowej i oddały się „swoim” obowiązkom. W kolejnym rozdziale przyjrzymy się dokładniej powojennym karierom kobiet w branży technicznej na Zachodzie, głównie w USA – robionym na przekór własnym rodzinom i społeczeństwu, wbrew wrogo nastawionemu systemowi edukacji oraz pod prąd teorii, że kobieta „jest stworzona” do roli żony i matki, a jeśli już musi pracować, to co najwyżej jako sekretarka czy asystentka, bo bardziej skomplikowane zajęcia po prostu przerastają jej możliwości intelektualne.

Inaczej było w ubogiej Polsce, której gospodarka po wojnie wymagała błyskawicznej odbudowy. Kobiety garnęły się do przemysłu i „na traktory” z pasji czy dla zaspokojenia własnych ambicji, ale przede wszystkim po to, żeby zarobić na życie. Pod tym względem polska informatyka nie różniła się znacząco od innych gałęzi gospodarki. Era komputerów zaczęła się pod koniec lat 40. i w ciągu dekady przeszła z fazy teoretycznych rozważań do etapu jeszcze nie masowej, ale jednak produkcji. Już na początku lat 60. rozwijający się dynamicznie nowy przemysł potrzebował ludzi o unikalnych umiejętnościach. Jak wspominałam, pierwsze ośrodki, gdzie powstawały maszyny matematyczne i oprogramowanie do nich, zapraszały dosłownie całe roczniki absolwentów, a nawet jeszcze studentów matematyki, elektroniki, łączności. W takich warunkach nie oglądano się na płeć, na czym skorzystały polskie programistki i konstruktorki komputerów.

Doświadczenia Amerykanek, które w latach 50. były zachęcane do powrotu do tradycyjnych kobiecych ról[IV], długo były więc obce kobietom w naszym kraju. Równouprawnienie à la PRL nie było doskonałe – wiele Polek obok etatu w fabryce czy biurze miało jeszcze dodatkowy w domu. Sytuacja gospodarcza w Polsce nie pozwalała jednak na to, by je w nim zamknąć. I na dobrą sprawę tak jest do dzisiaj.

Jak się jednak okazało, wcale nie trzeba odcinać kobiet od rynku pracy, żeby umniejszyć ich znaczenie i dać im do zrozumienia, że nie nadają się do „męskich” zajęć. W latach 90. konserwatywni polscy politycy obu płci traktowali równouprawnienie tak, jakby był to komunistyczny relikt, którego trzeba się pozbyć jako czegoś narzuconego przez okupanta i obcego polskiej rzeczywistości (całkiem niesłusznie, bo, jak pisałam wcześniej, dążenie polskich kobiet do samostanowienia miało zdecydowanie dłuższą tradycję). Kiedy w 1995 roku Hanna Gronkiewicz-Waltz, wówczas prezeska Narodowego Banku Polskiego, kandydowała na prezydentkę, popierana przez ugrupowania chrześcijańskiej prawicy, na jednym ze spotkań przedwyborczych powiedziała: „Ja chcę dać kobiecie wybór, żeby mogła zostać w domu. Ideałem feministek jest traktorzystka z lat 50., a moim – prawdziwa kobieta i matka”[2]. Można by mnożyć przykłady podobnych wypowiedzi. Do tego doszedł konserwatywny zwrot w zachodniej popkulturze, w której kobiety wróciły do ról pań domu (Bill Cosby Show) czy seksownych kociaków (Słoneczny patrol)[V]. Te przekazy były adresowane do kobiet jako takich, a nie tylko tych, które pracowały lub chciały pracować w branży komputerowej – dla nich zarezerwowany był specjalny rodzaj seksizmu.

W latach 60. branża komputerowa w USA rozwijała się tak gwałtownie, że rezerwy dostępnych na rynku programistów szybko się wyczerpały. Zaczęto poszukiwać ludzi. Słynny artykuł The Computer Girls [Komputerowe dziewczyny], który ukazał się w amerykańskim magazynie „Cosmopolitan” w 1967 roku, opisywał programowanie jako idealne zajęcie dla kobiet. Są one bowiem cierpliwe i mają dobre oko do szczegółów, co – zdaniem cytowanej w tekście słynnej Grace Hopper – czyni je „urodzonymi programistkami”. Tworzenie algorytmu Hopper porównała do planowania obiadu[3]. „Cosmo” pisało o jej profesji również w kontekście lepszych perspektyw finansowych dla kobiet, wówczas zatrudnianych przede wszystkim jako sekretarki.

Zaledwie rok później swój test predyspozycji do pracy w tym zawodzie stworzyli William Cannon i Dallis Perry. Z takich narzędzi firmy, między innymi IBM, korzystały przy rekrutacji. Poszukiwały w końcu ludzi o dość unikalnych umiejętnościach. Cannon i Perry zbadali tysiąc trzysta siedemdziesiąt osiem osób pracujących jako programiści – w tej grupie znalazło się jednak tylko sto osiemdziesiąt sześć kobiet. Skonstruowali test, który badał nie tylko umiejętność logicznego myślenia czy zamiłowanie do rozwiązywania zagadek, ale także wskazywał na preferowane cechy charakteru. Wynikało z niego, że idealny programista to ktoś, kto nie lubi ludzi i „aktywności, które wymagają kontaktów osobistych”. Narzędzie to – być może wykluczające wielu kandydatów o odpowiednich umiejętnościach – mogło być używane nawet w dwóch trzecich firm zatrudniających programistów i cieszyło się popularnością aż do lat 80[4]. Jak pisze w Brotopii Emily Chang, test był skrojony pod męskie cechy charakteru – nie dlatego, że nie ma aspołecznych i mrukliwych kobiet. Takie zachowania są jednak u dziewcząt tępione, uważa się je za przejaw nieznośnego charakteru, a nie ukrytych wybitnych zdolności, jak w przypadku chłopców[5].

Wyobrażenie informatycznego geniusza, który jest nieśmiałym i może nawet gnębionym przez rówieśników nastolatkiem, przeniosło się z czasem do popkultury. Silnie działający stereotyp spowodował, że komputery i konsole do gier były sprzedawane w sklepach z zabawkami jako towary dla chłopców. Większość kobiet ankietowanych przez Jane Margolis, autorkę najszerzej jak dotąd zakrojonych badań na temat przyczyn dysproporcji płci w IT, opowiadała, że w dzieciństwie widywały komputer co najwyżej w pokojach swoich braci[6]. Co za tym idzie, gry – główny powód, dla którego każdy nastolatek marzył o własnym pececie – też były we wczesnej fazie adresowane do chłopców. Nie chodzi nawet o to, że opowiadały o żołnierzach, wyścigach samochodowych czy podboju kosmosu. W tych tematach wiele kobiet się odnajduje – weźmy coraz liczniejsze damskie drużyny startujące obecnie w turniejach Counter-Strike’a. Jednak w tamtych czasach dano im do zrozumienia, że to nie jest rozrywka dla nich. Reklamy wczesnych gier były jednoznacznie kierowane do heteroseksualnych mężczyzn. Pojawiały się w nich roznegliżowane modelki, które ze zbolałymi minami narzekały, że kiedyś faceci mieli dla nich czas, a teraz już tylko grają na konsoli. W innej reklamie widzimy wijącą się w pościeli dziewczynę, której ciało jest gdzieniegdzie przysłonięte kadrami z gier, a obok widnieje hasło: „Gdybyś nie zauważył: na tej stronie jest piękna naga kobieta”[7]. Z czasem pierwsze pokolenie, które miało w domach komputery do gier, dorosło do używania ich także w innych celach. Zdecydowały o tym nawyki z pracy. Lepiej się pisało w edytorach tekstu, szybciej liczyło za pomocą arkuszy kalkulacyjnych, nie mówiąc już o tworzeniu grafik czy prezentacji przy użyciu przeznaczonych do tego aplikacji. W końcu do powszechnego użytku wszedł internet. Skoro jednak komputer pozostawał „męską zabawką”, większy kontakt z każdą z tych technologii mieli najpierw mężczyźni.

W epoce pecetów bohaterami masowej wyobraźni stali się ich twórcy ze swoimi słynnymi „garażowymi” historiami. „Normalnych ludzi” nie fascynowały historie programistek z lat 60., ostatniej dobrej dla kobiet dekady w amerykańskim przemyśle informatycznym, bo nie mieli już kontaktu z efektami ich pracy (gwoli sprawiedliwości, mało kto pamiętał też nazwiska mężczyzn zasłużonych dla branży komputerowej w tym samym okresie). Potrafili za to docenić geniusz Steve’a Jobsa i Steve’a Wozniaka czy Billa Gatesa, bo ze stworzonym przez nich sprzętem i oprogramowaniem obcowali na co dzień. I tak okularnicy z Doliny Krzemowej, wśród których rzeczywiście nie było już żadnej kobiety o znaczących dokonaniach, zaczęli zyskiwać status celebrytów.

Powtarza się, że zbyt mała liczba kobiet w branży informatycznej wynika z braku wzorów do naśladowania. Tymczasem, jeśli wziąć pod uwagę czasy wcześniejsze niż końcówka lat 70., kobiet o istotnym dorobku pojawia się mnóstwo. Ich życiorysy i dokonania przywołuje się jednak dopiero teraz, w odpowiedzi na argumenty najbardziej zatwardziałych zwolenników teorii, że informatyka to domena mężczyzn. Dlaczego o nich milczeliśmy przez te dekady, kiedy kolejnym pokoleniom dziewcząt dawano do zrozumienia, że powinny się trzymać z dala od komputerów?

Przypadek polskiej informatyki jest jeszcze inny. Owszem, mało kto słyszał o Alicji Kuberskiej czy Elżbiecie Jezierskiej-Ziemkiewicz, ale czy Jacek Karpiński (nazywany w środowisku „polskim Jobsem”) albo Jan Borowiec mają u nas status technologicznych gwiazd? Nie, bo rodzime komputery i oprogramowanie do nich powstawały w warunkach ustroju autorytarnego i gospodarki centralnie planowanej. Słabo wynagradzanym specjalistom ze środowiska naukowego długo wystarczało przekonanie, że dokonują przełomu technologicznego. Pierwsze chwile zwątpienia wielu z nich przeżyło, kiedy musieli z dnia na dzień zarzucić pracę przy popularnej, dobrze ocenianej polskiej Odrze i wejść w międzynarodowy projekt RIAD. Później przyszedł stan wojenny, a po nim kryzys drugiej połowy lat 80., kiedy młodsze pokolenie polskich informatyków było na etapie zakładania rodzin, potrzebowało pieniędzy i miało dość życia złudzeniami. A na koniec, już u schyłku PRL, uchylono embargo na sprzedaż w Polsce zachodnich komputerów. Na naszym rynku pojawiły się tańsze Atari i ZX Spectrum oraz droższe, ale bardzo pożądane Commodore i Amigi[8].

Polki w peerelowskim IT rzadko skarżyły się na seksizm, za to pracowały w warunkach, w których trudno im było rozwinąć skrzydła. Po 1989 roku teoretycznie nie istniały już przeszkody dla rozkwitu polskiej branży informatycznej, ale stara gwardia przechodziła wtedy na emeryturę. Zresztą nie było teraz potrzeby tworzenia od zera komputerów i systemów informatycznych – import maszyn klasy PC z Chin opłacał się bardziej od rodzimej produkcji i biznes skupił się raczej na oprogramowaniu dla pecetów. Do tych wyzwań wielu starszych informatyczek już nie ciągnęło, młode dziewczyny zainteresowane karierą w IT zderzyły się natomiast z dyskryminacją: i tą wynikającą z nowego, konserwatywnego podejścia do kobiet w rodzimej kulturze i polityce tamtych czasów, i tą kopiowaną z coraz bardziej „brotopijnej”[VI] Doliny Krzemowej. Jeszcze inne nawet nie dotarły do etapu, na którym mogłyby się same dowiedzieć, czy praca w IT jest dla nich, bo od podstawówki wmawiano im, że tak nie jest.

Jeśli więc kobiet w branży technologicznej ma pracować więcej, nie wystarczy ich przekonywać, że nie są w niczym gorsze od mężczyzn. Warto zilustrować to konkretnymi przykładami. Dziewczynom, które marzą o pracy programistki czy własnym start-upie, brakuje „mitów założycielskich”, z bohaterkami podobnymi do nich. Bo przecież nie są uzurpatorkami, tylko kontynuatorkami tradycji, o której istnieniu wiele i wielu z nas nie ma pojęcia. I właśnie dlatego trzeba przypominać informatyczne herstorie. Na Zachodzie już zaczyna się to dziać. Sukces książki i filmu Ukryte działania – o Afroamerykankach, które pracowały w NASA[9] – pokazał, że jest głód takich opowieści. Losy kobiet zasłużonych dla branży technologicznej opisuje też wiele publikacji dla dzieci[VII]. Każdego dnia kobieco-technologiczna czy kobieco-naukowa „kartka z kalendarza” pojawia się na fanpage’u „Girls Gone Tech” na Facebooku. Ile razy wspominam na nim o dawnych czasach w IT i kobietach, które wtedy w tej branży pracowały, współczesne czytelniczki nie mogą się nadziwić: naprawdę było ich aż tyle?

Dlaczego jednak odkrywać tylko historie z USA? Niech także życiorysy polskich „cyfrodziewczyn” i ich odwaga w życiu zawodowym, która przenosiła się na decyzje podejmowane w sprawach prywatnych, staną się inspiracją dla następczyń. Bo jeśli marzymy o branży technologicznej wolnej od „brotopii”, której produkty będą współtworzone przez kobiety i przez to dostosowane do ich potrzeb, powinnyśmy wiedzieć, że wcale nie odkrywamy Ameryki i nie burzymy „odwiecznego porządku”. Wprost przeciwnie: chcemy wrócić do stanu, który był dla świata nowych technologii naturalny w początkach jego istnienia.

Pierwsze programistki

Pierwszym komputerem w historii świata, o którym zrobiło się naprawdę głośno, był amerykański ENIAC (długo uważany za pierwszy komputer w ogóle[VIII]). Do jego programowania zatrudniono sześć kobiet – i tylko kobiet.

ENIAC (Electronic Numerical Integrator And Computer) powstał w 1943 roku, ale aż do 1946 jego istnienie było utrzymywane w tajemnicy. Został skonstruowany w ramach tajnego projektu armii amerykańskiej w Filadelfii w czasie II wojny światowej, a służył do obliczeń balistycznych.

Maszynę stworzyli fizyk John Mauchly razem z elektronikiem Johnem Presperem Eckertem, naukowcy z Uniwersytetu Pensylwanii. Zajmowała powierzchnię około stu czterdziestu metrów kwadratowych, ważyła blisko dwadzieścia siedem ton i pobierała sto czterdzieści kilowatów mocy. Nie miała pamięci operacyjnej, a obliczenia wykonywała w systemie dziesiętnym. Liczby dziesiętne zapamiętywały wbudowane w maszynę akumulatory; każdy z nich zawierał pięćset pięćdziesiąt lamp elektronowych. Liczbę przechowywaną w danym akumulatorze można było odczytać z układu tych lamp zapalonych w jego przedniej części.

Programowanie komputera ENIAC polegało na ręcznym wprowadzaniu liczb do trzech tablic funkcyjnych. Aby wykonać obliczenia, trzeba było uruchomić wszystkie tablice naraz, a to wymagało nastawienia 4368 przełączników. Z kolei żeby zmienić program, czyli wprowadzić nowe liczby i polecenia, należało przełączyć styki kablowe w inne miejsca. W 1948 roku dodano mechanizm umożliwiający komputerowi odczytywanie programu z czytnika kart dziurkowanych.

Obliczeniami balistycznymi na potrzeby wojska, tyle że ręcznymi, zajmowała się do tej pory grupa osiemdziesięciu kobiet na Uniwersytecie Pensylwanii. Nazywano je „computers”, czyli „liczarkami”. Zadania tego typu często powierzano kobietom (później będą się tym zajmowały pierwowzory bohaterek wspomnianych już Ukrytych działań), wychodząc z założenia, że są biegłe w rachowaniu, ale bardziej abstrakcyjnymi zagadnieniami z dziedziny nauk ścisłych powinni się zajmować mężczyźni. Kierownik projektu ENIAC, genialny norweski matematyk Oswald Veblen, zaprosił do współpracy kilka z nich: Ruth Teitelbaum, Kathleen McNulty Mauchly Antonelli, Jean Jennings Bartik, Frances Snyder (Betty) Holberton, Marlyn Wescoff Meltzer i Frances Bilas Spence. „Ponieważ ENIAC był tajny, programistki nie zostały dopuszczone do maszyny, którą miały za zadanie ujarzmić, do momentu aż spełniły kryteria. Jako pionierki programowania były pozbawione dostępu do podręczników czy kursów, miały tylko diagramy logiczne”[10] – czytamy w artykule o nich na stronie amerykańskiego stowarzyszenia Women in Technology International.

Każda z kobiet pracujących przy ENIAC-u została później w branży. I tak Jean Jennings Bartik programowała kolejne komputery Mauchly’ego i Eckerta – BINAC i UNIVAC I. Dla tego ostatniego opracowała logikę, czyli podstawowy mechanizm działania, i pamięć zapasową. Później skupiła się na roli konsultantki w firmach wdrażających mikrokomputery.

BINAC (ang. BINary Automatic Computer) powstał dla firmy Northrop. Był pierwszym komputerem z pamięcią operacyjną rtęciową – miała ona postać stalowych rur wypełnionych rtęcią, o średnicy blisko dwóch centymetrów i długości blisko metra. Wybrano właśnie rtęć, ponieważ prędkość rozchodzenia się w niej fali akustycznej jest znacznie mniejsza od szybkości rozchodzenia się fal elektromagnetycznych i impulsów elektrycznych. Na jednym końcu każdej rury znajdował się generator ultradźwięków, a na drugim – odbiornik. Impulsy elektryczne zmieniane były w głowicy nadawczej w ultradźwięki. Po drugiej stronie rury były one przetwarzane z powrotem na impulsy elektryczne, a te ponownie uruchamiały nadajnik ultradźwięków. Uzyskane w ten sposób opóźnienie umożliwiało zapamiętanie tylu sekwencji bitów, ile rur zostało użytych. W 1949 roku na maszynie BINAC udało się przetestować pięć programów, coraz bardziej zaawansowanych – od pięcioliniowego do sprawdzania pamięci aż po taki, który składał się z pięćdziesięciu linii, a sprawdzał pamięć i wszystkie instrukcje. Wtedy BINAC-a odebrała firma Northrop, jednak w jej siedzibie nie udało się go ponownie uruchomić, być może z powodu uszkodzenia w trakcie transportu[11].

Z kolei UNIVAC I (ang. UNIVersal Automatic Computer) z 1952 roku był już pierwszym produktem firmy, którą wspólnie założyli Eckert i Mauchly – Computer Corporation. I jako pierwszy amerykański komputer trafił na rynek. Kupiły go między innymi amerykański urząd statystyczny – US Census Bureau, Komisja Energii Atomowej, amerykańskie siły powietrzne czy firma ubezpieczeniowa Prudential. Jednak najbardziej zapamiętany został jego „występ” w telewizji – w dniu swojej rynkowej premiery UNIVAC I przewidział w kanale CBS zwycięstwo Dwighta Eisenhowera w wyborach prezydenckich.

Do zespołu, który nad nim pracował, dołączyła Betty Holberton. Była autorką pierwszej w dziejach „ściągawki” dla kolejnych pracujących na tej maszynie programistów – listy podstawowych poleceń. Zaprojektowała też klawiaturę i panel numeryczny dla tego komputera. Następnie znalazła się w zespole Conference on Data Systems Languages (CODASYL), który pracował nad stworzeniem standardowego języka programowania dla wszystkich komputerów. Tak powstał COBOL – pierwszy język wykorzystywany do celów biznesowych, czyli zarządzania produkcją w zakładach przemysłowych i tworzenia baz danych. Holberton opracowała ponadto standardy dla języka FORTRAN, który miał zdominować programowanie w USA i krajach Zachodu na kolejne dziesięć lat[12]. O swojej karierze powiedziała: „Kiedy pracujesz w informatyce, wiele rzeczy zrobisz jako pierwsza”[13]. Bartik dodawała: „Nigdy nie byłam w tak ekscytującym środowisku. Wiedziałyśmy, że przekraczamy granice”[14].

Mimo to świat na długo o nich zapomniał. Kathy Kleiman, autorka dokumentu The Computers: The Remarkable Story of the ENIACProgrammers, wspomina: „Na studiach, gdy poszukiwałam informacji o pierwszych programistkach, usłyszałam, że kobiety zaangażowane do projektu ENIAC były w rzeczywistości »Refrigerator Ladies«, czyli modelkami pozującymi na tle  gigantycznego komputera, żeby wyglądał bardziej atrakcyjnie […]. Dziesięć lat później dowiedziałam się, że większość programistek nie została zaproszona na obchody pięćdziesiątej rocznicy jego stworzenia. Coś musiało się zmienić”[15]. Zrealizowała więc film o programistkach ENIAC-a, dzięki czemu doczekały się one w końcu uznania – nagród IEEE Computer Society, informatycznej filii największego stowarzyszenia inżynierów na świecie, amerykańskiego Computer History Museum i organizacji Women in Technology International. Fakt, że na tak długo wymazano publiczną pamięć o pierwszych programistkach, ewidentnie świadczy o próbach „maskulinizowania” tego zawodu na siłę.

Jakby tego było mało, również w programowaniu drugiego w historii ważnego amerykańskiego komputera kluczowej roli wcale nie odegrali mężczyźni. Grace Murray Hopper była jedną z nielicznych w swoich czasach kobiet z tytułem doktora matematyki, w dodatku uzyskanym na prestiżowym Uniwersytecie Yale. Mając trzydzieści siedem lat, postanowiła zasilić szeregi armii USA, ale dano jej do zrozumienia, że na rozpoczęcie służby jest za stara. Uparła się jednak, że zda wszystkie konieczne egzaminy. Znakomite wyniki, które osiągnęła, przekonały sceptyków, że oto w wojsku znalazł się ktoś o nietuzinkowym umyśle. Ze względu na wiek została przyjęta do rezerwy i tak trafiła na Uniwersytet Harvarda, który realizował wówczas szereg projektów dla wojska – skonstruowano tam między innymi Marka I. Grace została przydzielona do ekipy wojskowych ekspertów, którzy mieli zaprogramować tę maszynę.

Harvard Mark I był komputerem elektromechanicznym. Powstał dla istniejącej od 1911 roku firmy IBM, ale w ekipie konstruktorów doszło do sporu i kierujący projektem Howard Aiken już sam dokończył pracę nad nim właśnie na Uniwersytecie Harvarda. Mark I instrukcje odczytywał z taśm perforowanych, a dane wprowadzało się do niego, przełączając wtyki, jak w ENIAC-u. Miał specyficzną architekturę (nazywaną później harwardzką): składał się z wielu kalkulatorów pracujących nad fragmentami tego samego problemu pod kierunkiem pojedynczej jednostki sterującej. Wykonywał obliczenia na liczbach o długości dwudziestu trzech cyfr: mógł je dodać lub odjąć w trzy dziesiąte sekundy i pomnożyć nawet w jedną sekundę[16].

Komputer ten stworzono na potrzeby Projektu Manhattan – programu badawczego, którego celem była konstrukcja bomby atomowej. Hopper i jej zespół sprawdzali, co trzeba zrobić, żeby coś o kształcie kuli wybuchło – w których punktach należy przyłożyć siłę, żeby samoistnie zaczęła się zgniatać. Ich obliczenia zostały później wykorzystane do budowy bomb zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. Dziś możemy różnie oceniać te działania, wtedy uważano je za kluczowe dla zakończenia II wojny światowej.

Grace wielokrotnie dała się poznać jako osoba, która nie boi się myśleć nieszablonowo. W jej biurze można było znaleźć piracką banderę i zegar, który chodził do tyłu. Powtarzała: „Najniebezpieczniejsze powiedzenie to: »Zawsze tak robimy«”. Zegar odliczający czas wstecz i Jolly Roger przypominały jej, że wyzwaniom można sprostać, jeśli podejdzie się do nich zupełnie inaczej, czasami naruszając obowiązujące zasady. Mawiała też: „Jeśli pomysł jest dobry, trzeba go zrealizować. Dużo łatwiej jest przeprosić, niż uzyskać zgodę”[17].

Podobnie jak koleżanki po fachu z projektu ENIAC również Hopper dołączyła do Eckert-Mauchly Computer Corporation i brała udział w pracach nad UNIVAC I. Jest twórczynią pierwszego kompilatora, czyli programu przekładającego mowę człowieka na komputerowy kod. Wtedy jednak ten pomysł nie chwycił (choć jak się przekonamy w następnych rozdziałach, okazał się kluczowy dla prac nad językami programowania czy dostosowywaniem ich do potrzeb konkretnych urządzeń, również w Polsce), bo uważano, że komputery służą stricte do liczenia. Idea porozumiewania się z maszyną „po ludzku” towarzyszyła jednak Grace przy kolejnych projektach, przede wszystkim dla konsorcjum CODASYL. Odegrała istotną rolę w pracach nad wspomnianym już COBOL-em, który ostatecznie okazał się jednym z najczęściej używanych języków w świecie informatyki. „Hopper wierzyła, że języki programowania powinny być jak najbardziej intuicyjne i przypominać język, którym posługujemy się na co dzień. Taki właśnie jest COBOL, który charakteryzuje się przede wszystkim wykorzystaniem bardzo dosłownych, opisowych komend”[18].

Do historii przeszła też dlatego, że – podobno przez przypadek – wprowadziła do informatyki określenie „bug” (dosłownie: robak). Pewnego dnia Mark II (następca Marka I) przestał działać. Okazało się, że wewnątrz maszyny utknęła ćma. Wtedy Hopper oznajmiła, że komputer trzeba „odpluskwić” (ang. to debug). Do dziś słowa „bug” używa się na określenie błędu w oprogramowaniu, który uniemożliwia jego prawidłowe działanie.

Hopper dosłużyła się w amerykańskiej armii stopnia kontradmirała. Była pierwszą kobietą uhonorowaną amerykańskim odznaczeniem państwowym National Medal of Technology. Na jej cześć Anita Borg Institute for Women and Technology, jeden z najważniejszych na świecie ośrodków promujących obecność kobiet w informatyce i przyznających im stypendia, organizuje od 1994 roku konferencję pod nazwą Grace Hopper Celebration. W 2019 roku wzięło w niej udział dwadzieścia pięć tysięcy kobiet.

II wojna światowa spowodowała, że kobiety znalazły się w miejscach, gdzie do niedawna nie miały wstępu. Brak mężczyzn do pracy skutkował tym, że przedstawicielki płci uważanej przez wieki za słabszą czy głupszą – nagle „zmądrzały”. Nabór dla nich ogłosiło choćby Langley Research Center. Treść adresowanego do kobiet ogłoszenia przywołuje Margot Lee Shetterly w swojej książce Ukryte działania: „Przedstawiciele naszej organizacji zamierzają udać się z wizytą do wybranych szkół wyższych w regionie, by przeprowadzić rozmowy kwalifikacyjne z wybranymi studentkami matematyki. Należy się spodziewać, że studentkom mogącym pochwalić się znakomitymi wynikami w nauce zostaną zaproponowane posady w laboratorium”[19]. Z podobnych powodów amerykańska zbrojeniówka poszukiwała też Afroamerykanów.

Nauczycielkę matematyki i matkę czwórki dzieci Dorothy Vaughan miało zaintrygować, że „wydawane dla czarnoskórego czytelnika miejscowe gazety niestrudzenie […] rozgłaszały wieści o posadach […] w przemyśle wojskowym i nakłaniały czytelników do składania papierów. W prasie posuwano się wręcz do stwierdzeń, że dekret prezydencki nr 8802[IX] oraz utworzenie Komitetu do spraw Sprawiedliwego Zatrudnienia to »najbardziej znaczące akty rządu od czasu zniesienia niewolnictwa«”[20].

Tak właśnie Vaughan trafiła do Sekcji Obliczeniowej Zachód w Langley, gdzie wraz z innymi Afroamerykankami wykonywała obliczenia dla amerykańskiego lotnictwa, a potem programu kosmicznego. „Podczas II wojny światowej w skali całego kraju pracę liczarek podjęły tysiące kobiet: w samym Langley, ale też innych laboratoriach NACA [ang. National Advisory Comittee for Aeronautics, w 1958 roku został włączony do NASA] […] Praca z maszynami liczącymi otwierała przed nimi nowe perspektywy zawodowe, jednak równocześnie znalazły się w dość kłopotliwej sytuacji, bowiem brakowało im wzorów do naśladowania i wszystko musiały wypracować samodzielnie”, pisze dalej Margot Lee Shetterly[21].

Dorothy przeszła do historii jako pierwsza czarnoskóra kobieta, która objęła kierownictwo w Sekcji Obliczeniowej Zachód (zajęła miejsce własnej przełożonej, która zachorowała i nagle zmarła) i zrewolucjonizowała pracę liczarek. Kiedy w latach 50. w Langley pojawiły się pierwsze komputery IBM, Vaughan zrozumiała, że albo liczarki nauczą się ich używać, albo stracą pracę. Nie tylko sama zapisała się na organizowane przez laboratorium kursy programowania, ale też namówiła do tego koleżanki. Sekcja została rozwiązana nieco później, kiedy w ośrodku w Langley powstał już odrębny dział usług komputerowych dla wszystkich projektów badawczych. Zatrudniał on przede wszystkim mężczyzn. „Obsługa komputerów przestawała być domeną kobiet, nie traktowano jej już jako prostej funkcji usługowej, wymagającej niezbyt kosztownego sprzętu. Dział zyskał status elitarnej jednostki, budżet operacyjny opiewał na ośmiocyfrowe sumy […]. Dotychczas zadania obliczeniowe wędrowały do sali pełnej kobiet, które zasiadały przy wartych pięćset dolarów mechanicznych urządzeniach liczących, teraz zaś ich realizacją zajęły się komputery wielkości pokoju, kosztujące ponad milion dolarów”[22].

Mimo to Vaughan pozostała w Langley i nadal rachowała, tym razem jednak na IBM 704. Obliczenia wykonane przez nią na potrzeby programu Scout z 1957 roku – chodziło o umieszczenie na orbicie Ziemi małych satelitów – posłużyły później NASA przy organizacji pierwszego załogowego lotu w kosmos. A kiedy w latach 60. kierownictwo Agencji zdecydowało o stworzeniu działu programistycznego, w którym kobiety i mężczyźni, biali i kolorowi byli zatrudnieni na równych zasadach – to Dorothy stanęła na jego czele. Przepracowała tam dwadzieścia osiem lat.

Pierwszy człowiek na Księżycu też sporo zawdzięczał kobiecie programistce. To Margaret Hamilton kierowała zespołem, który stworzył oprogramowanie dla komputera pokładowego misji Apollo 11. Jej uczestnicy – Neil Armstrong, Michael Collins i Buzz Aldrin – 20 lipca 1969 roku szczęśliwie wylądowali na powierzchni Srebrnego Globu.

Hamilton pracowała już w czasach, gdy informatyczek było nieco więcej. Po tym, jak uzyskała licencjat z matematyki na Uniwersytecie Brandeisa, umówiła się z mężem, że przerwie studia i pójdzie do pracy, żeby on mógł skończyć prawo na Harvardzie. Tymczasowe zajęcie znalazła w Massachusetts Institute of Technology (MIT), gdzie trafiła do ekipy samych mężczyzn. Razem z kolegami pracowała nad oprogramowaniem pierwszego przenośnego komputera. „Kiedy zaczęłam się tym zajmować, nikt nie miał pojęcia, co my właściwie robimy. To było jak Dziki Zachód. Nie było kursów programowania. Nikt tego nie uczył” – wspominała[23].

W 1961 roku NASA właśnie z MIT podpisała umowę na stworzenie oprogramowania dla misji Apollo. Zadanie było o tyle wymagające, że komputer pokładowy w załogowym statku musiał być niezawodny i niezniszczalny. Aby spełnił ten pierwszy warunek, wszystkie komendy opisane przez programistów w kodzie musiały być wcześniej przetestowane „na sucho”. Gotowy kod w postaci zero-jedynkowej trafiał następnie do… zawodowych szwaczek, które przeszły do historii programu Apollo jako „Little Old Ladies”. Przeciągały one miedziane druty przez magnetyczne pierścienie; drut przechodzący przez pierścień był „jedynką”, ten oplatający go – „zerem”. Tak wyglądała pamięć komputera, który miał spełnić drugi warunek: przetrwać wszystko, co mogło się zdarzyć w czasie lotu[24].

Kiedy w listopadzie 2016 roku prezydent Barack Obama wręczał Hamilton Medal Wolności, wspomniał też o stworzonym przez nią „dzwonku alarmowym”[25]. Margaret opracowała go z myślą o jednej z misji poprzedzających lot na Księżyc. To samo oprogramowanie, które decydowało o uruchomieniu sygnału dźwiękowego w razie jakichkolwiek zagrożeń, miało też szeregować je w kolejności od najpoważniejszych do najbardziej błahych i koncentrować się na rozwiązywaniu tych pierwszych.

Jej