Teufel - Izabela Żukowska - ebook + audiobook

Teufel ebook i audiobook

Izabela Żukowska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ciało należało do młodej kobiety

Sierpień 1939 roku w Gdańsku. Na molo w Glettkau zostają znalezione zwłoki młodej kobiety. Zagadkę jej zabójstwa próbuje rozwikłać komisarz Franz Thiedtke, jednak szybko zostaje odsunięty od śledztwa. Czy porzuci swoją ostatnią sprawę? Czy kobieta na molo będzie rzeczywiście tą, której powinien szukać? W tej historii nic nie jest takie, jak się wydaje. Prawda miesza się z fikcją, a rzeczywistość okazuje się zwykłą mistyfikacją...

Izabela Żukowska – powieściopisarka i muzykolog. Autorka cyklu kryminałów o śledztwach komisarza Franza Thiedtke oraz takich powieści, jak Fałszywa nuta czy Skazy. Jest również współtwórczynią książek Hotel Bristol. Na rogu historii i codzienności oraz Sfinks. Wizjonerzy i skandaliści kina.

Pierwsza część serii Komisarz Franz Thiedtke 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 23 min

Lektor: Izabela Zukowska

Oceny
4,0 (17 ocen)
6
6
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ1

Ciało należało do młodej kobiety. Morska woda, której słony posmak unosił się w ciepłym powietrzu, kapała powoli ciężkimi kroplami ze strzępów białej letniej sukienki, a cienkie strużki znaczyły połyskliwą sieć na zsiniałej, przybierającej już zielono-fioletowy odcień skórze. Pończochy zsunęły się z ud aż do nabrzmiałych kostek, w które wpijały się paski rozmokłych pozbawionych koloru pantofli na niewysokim obcasie. Śliską skórę na nogach okrytych szarpaną wiatrem sukienką znaczyły liczne zadrapania i wybroczyny. Góra sukienki była rozdarta. Pod nią dostrzegł fragment jedwabnej halki obszytej koronką, spod której wysunęła się biała młodzieńczo gładka pierś. Zwrócił uwagę na łańcuszek okręcony wokół zsiniałej szyi. Medalion, który był na nim zawieszony, leżał obok ciała na mokrych deskach mola. Na złotej kopercie dostrzegł delikatnie wygrawerowany herb swego rodzinnego miasta. Innej biżuterii nie było.

Westchnął ciężko. Na krótką chwilę odwrócił głowę, by złapać w płuca nieco świeżego morskiego powietrza znad zatoki, choć wiedział, że nie mogło ono zabezpieczyć go przed unoszącym się nad ciałem mdlącym zapachem wilgotnej zgnilizny. Wciągnął w płuca słonawe powietrze i uniósł chustę, którą przykryto twarz denatki. Chusta należała do jednego z chłopców, którzy dostrzegli i wyłowili ciało z morza. Chłopcy stali kilka metrów dalej. Odwróceni do niego tyłem, składali pospieszne zeznania.

– Szliśmy tędy i nagle zauważyliśmy, że coś unosi się na wodzie, o tam, gdzie przypływają statki – mówili jednocześnie, przekrzykując się wzajemnie. Razem wskazywali też koniec mola, gdzie znajdowała się przystań. – Myśleliśmy, że to martwy łabędź, i pobiegliśmy, żeby go zobaczyć. I wtedy okazało się, że to była kobieta w takiej białej sukience, no, że wyglądała jak łabędź. I ta kobieta dryfowała z głową w dół w stronę brzegu. I wtedy ja krzyknąłem do Hansa: „Hans, to jest trup!”. Prawda, Hans? „Tak, tak krzyknąłeś”. I ja wtedy wskoczyłem do wody, żeby nie odpłynęła, bo wiał wiatr i baliśmy się, że odpłynie. I wtedy Heini ją wyciągnął z wody. A później to przybiegł już posterunkowy.

Podkomisarz Krupke kiwał głową, notując zeznania. Thiedtke w kieszeniach lnianej marynarki poszukał białej wykrochmalonej chusteczki, którą zakrył usta i nos, by po raz kolejny wyciągnąć rękę w stronę leżącego przed nim ciała. Jeszcze raz uniósł chustę. Tym razem dłużej przyjrzał się twarzy leżącej na deskach mola kobiety, choć to, co z niej pozostało, nie mogło mu pomóc w zidentyfikowaniu zwłok.

Długie jasne włosy oblepiły jej głowę. Jedna połowa twarzy była nabrzmiała i sinozielona. Drugą, zwróconą w jego stronę, znaczyło głębokie rozcięcie na wysokości policzka. Spod fioletowo zabarwionej skóry wystawały postrzępione kawałki mięsa. Z galaretowatej brei, w którą zamieniało się rozkładające się ciało, wyłaniały się pokryte zielonkawym nalotem zęby. Nad rozcięciem trwało nieruchomo otwarte oko, które wpatrywało się w niego natarczywie. Pomyślał, że w tym spojrzeniu kryje się smutek, którego kobieta już nigdy nie będzie mogła wypowiedzieć. Ten smutek często widywał w oczach zmarłych.

Zakrył starannie zdeformowaną twarz i wyprostował się powoli. Pracował w policji kryminalnej od czterdziestu lat, ale nigdy tak naprawdę nie przyzwyczaił się do widoku martwych ludzi.

– Krupke! – zawołał. Gdy podkomisarz stanął obok, stwierdził raczej, niż zapytał: – Zawiadomił pan lekarza przed naszym wyjazdem z Karenwall?

– Tak, panie komisarzu. Doktor Bauer już jedzie. – Krupke poprawił okulary w drucianej oprawie.

– Znowu Bauer? – mruknął do siebie z niechęcią. Jeszcze jeden beneficjent nowego układu, pomyślał, arogancki dyletant wyciągnięty z niebytu przez ludzi Foerstera. – Niech pan zrobi protokół z oględzin zwłok. I fotografie tym pańskim aparatem – powiedział głośno.

– Czyżby poszła na ruchomą deskę? – Krupke zachichotał, przygotowując się do utrwalenia na kliszy zwłok leżących na molo.

Komisarz nie odpowiedział. Gdyby zależało mu jeszcze na opinii nauczyciela kolejnych pokoleń funkcjonariuszy policji kryminalnej, gdyby zależało mu na pozostawieniu po sobie godnego następcy, który tak jak on, potrafiłby niezawodnie docierać do sedna powierzonych mu spraw, tworzących niewidzialną podskórną tkankę tego miasta, gdyby nie myślał o zbliżającej się szybko emeryturze i wymarzonym przez jego Waltraud mieszkanku z ogródkiem na spokojnym przedmieściu, wówczas skomentowałby słowa Krupkego i zauważył, że wypowiadanie ich w takim miejscu nie było odpowiednie dla funkcjonariusza, reprezenującego prawo i władze miasta, głupi chichot zaś w żadnym razie nie licował z powagą urzędu, który Krupke sprawował. Ale wiele ostatnimi czasy nie mówił, bo zanim cokolwiek powiedział, najpierw pojawiały się myśli o rychłej emeryturze i wymarzonym ogródku, o spokojnym życiu z Waltraud, a także o tym, że jego podwładny przy najszczerszych chęciach i najcięższej pracy nie mógłby ani godnie objąć jego funkcji, ani dobrze świadczyć kolejnym pokoleniom o jego talentach wychowawczych. Uważał bowiem, że Joseph Krupke, jego asystent i zastępca, był kompletnym idiotą, który do policji dostał się tylko dzięki partyjnym koneksjom, choć polityczny konformizm nie był już w stanie zapewnić mu dalszej policyjnej kariery. Do tego mówiono, że Krupke miał w swojej biografii niechlubny epizod, który zapewne pozostawił w jego słownictwie tak pospolite wyrażenia jak to, które właśnie wypowiedział, komisarz zaś ciągle podejrzewał, że mimo zapewnień o całkowitym porzuceniu nałogu, Joseph Krupke nadal do niego powracał. Podkomisarz był ponoć pospolitym hazardzistą.

Dobrze pamiętał czasy, gdy burmistrz Waldmann, a potem doktor Laue postanowili z należącego do Wolnego Miasta niemrawego kurortu, z którego pochodziła jego Waltraud, zrobić drugie Monte Carlo. W Zoppot wybudowano wtedy kasyno. Z tego kasyna wielu poszło wprost na deskę, jak określił to Krupke, i wyczyściwszy wcześniej własne i rodzinne portfele i konta, na molo w Zoppot z własnej woli wybierało los nieznanej kobiety, której zwłoki leżały teraz na molo w Glettkau. On sam był zdecydowanym przeciwnikiem hazardu i bardzo popierał pomysł władz miasta, by kontrolować tych jego mieszkańców, którzy chcieli zakosztować ruletki i bakarata. Mówiono, że w sopockim kasynie rodziły się wielkie fortuny, jak ta warszawskiego inżyniera, który w jeden wieczór wygrał podobno okrągły milion guldenów. Ale ostatecznie więcej było takich, którzy poszli na deskę, niż dzięki szczęściu w kasynie trafili do pełnego pieniędzy sejfu.

– Niech pan zrobi protokół z oględzin zwłok – powtórzył, nie patrząc na Krupkego. Poszedł w stronę chłopców zawijających się właśnie w kąpielowe ręczniki, podsunięte przez przejęte kuracjuszki, które ze swych wiklinowych leżaków ustawionych na plaży nieopodal drewnianego pomostu mola obserwowały całe zajście.

– To wy wyciągnęliście z wody te zwłoki? – zwrócił się do nich.

– Tak jest, panie komisarzu. – Chłopcy wyprężyli swoje chude ciała. Ręczniki zsunęły się na deski mola.

– Jesteście bardzo dzielni – powiedział. – Podajcie mi swoje nazwiska.

– Hans Dittel. Heinrich Kellermann – wykrzykiwali, jak w czasie żołnierskiej zbiórki.

Zanotował w małym notesie, który zawsze nosił w wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Mieszkacie w Glettkau?

– Nie, przyjechaliśmy z Danzig.

Zapisał adresy, które podali.

– Teraz jesteście wolni – powiedział, chowając notes. – Skontaktujemy się z waszymi rodzicami i ze szkołą, żeby i inni wiedzieli, jakich mają dzielnych kolegów i uczniów. No, a teraz możecie już iść!

– Heil Hitler! – wyrzucili ramiona w gwałtownym pożegnaniu. Z brunatnych koszul, które oklejały ich mocno opalone, sprężyste, choć chude ciała ciągle kapała morska woda.

Machnął ręką, jakby chciał odgonić natrętną muchę, kręcącą się wokół kapelusza. Choć był przeciwny tej nazistowskiej maskaradzie rytuałów i patetycznych gestów, wiedział, że na ich jawne lekceważenie nie może sobie pozwolić. Nie lubił tych teatralnych gestów. Bez względu na to, kto je wykonywał, kojarzyły mu się zawsze z egzaltacją wieku, w którym byli stojący przed nim chłopcy. Uważał, że zajmowanie młodzieży sportem i grami zespołowymi było ze wszech miar potrzebne, ale nie podobało mu się, że młodych ludzi wciągano w rozrastającą się wokół propagandę, którą on ciągle starał się ignorować. Zresztą zawsze był przeciwny ostentacyjnemu demonstrowaniu swoich poglądów politycznych. Teraz gdy pozwolono na istnienie tylko jednej słusznej idei, a wszelkie inne uznano za wrogie zdrowemu społeczeństwu, uważał to za kompletny nonsens. Nie był zadowolony z kierunku, w którym zmierzał świat wokół, i dlatego z niecierpliwością oczekiwał pierwszego września, by wreszcie odejść na emeryturę i w spokoju zająć się wyłącznie sobą i Waltraud.

Chłopcy odwrócili się i pobiegli w stronę wyjścia do parku przed Kurhausem.

– No, i gdzie ten pana Bauer? – wrócił do Krupkego. Podkomisarz wręczył mu protokół z oględzin.

– O, właśnie przyjechał – ucieszył się Krupke, spoglądając w stronę parku zdrojowego.

Przed wejście na molo, torując sobie drogę wśród wyciągających głowy gapiów, podjechała karetka. Za nią zatrzymał się nieoznakowany czarny otwarty mercedes na gdańskich numerach.

– To pan ich zawiadomił? – zapytał Krupkego, z trudem kryjąc niezadowolenie.

Z mercedesa wysiadł mężczyzna w czarnym garniturze, któremu towarzyszyła postawna młoda kobieta. Mężczyzna wszedł na molo pierwszy. Jego towarzyszka podążała pół kroku za nim. Obok niej swoim śmiesznym truchtem podskakiwał doktor Bauer. Cały pochód zamykali dwaj niosący nosze pielęgniarze.

Krupke wzruszył tylko ramionami i rozjaśniwszy twarz swoim najszerszym uśmiechem, pobiegł w stronę nadchodzących ludzi.

– Obersturmführer von Moltke! – zawołał do mężczyzny w garniturze, który minął go bez słowa.

– Witam, komisarzu Thiedtke! – Von Moltke zatrzymał się przy nim.

Pomyślał, że z tą starannie ogoloną kwadratową szczęką i dokładnie wypomadowanymi włosami Obersturmführer wyglądał jak agent ubezpieczeniowy. Sługusy Goetza i Troegera ostatnio za bardzo węszą. Nic dobrego z tego nie będzie – mówił często Waltraud tego lata.

– Zrobił pan protokół z oględzin? – Von Moltke podszedł do leżących zwłok.

Porwana sukienka prawie wyschła, deski, na których leżało ciało, nie połyskiwały już w słońcu mokrymi plamami świeżych kałuż.

Von Moltke pochylił się, uginając jedno kolano, i obejrzał zwłoki kobiety. Z równie nieruchomą twarzą, z jaką szedł przez molo, zajrzał pod chustę, po czym wrócił do komisarza i wskazał stojącą dotąd w milczeniu kobietę, która przyjechała tu wraz z nim. – To jest moja asystentka, panna Lotte Meier.

Kobieta skinęła lekko głową. Jej wzrok prześliznął się po twarzy komisarza i zatrzymał w nieokreślonej przestrzeni poza nim. Byłaby całkiem ładna, gdyby odrzuciła tę maskę partyjnej surowości, ocenił Franz Thiedtke.

– Rozumiem, że panowie zrobili już dokumentację miejsca – powiedział von Moltke. Stojący nieco dalej Krupke skwapliwie przytaknął. – Pozwoli pan, że panna Meier zrobi jeszcze kilka zdjęć? – Von Moltke nie czekał na odpowiedź. Młoda kobieta wyjęła z płóciennej torby aparat i wraz z doktorem Bauerem podeszła do zwłok.

– Kto odnalazł ciało? – zapytał tymczasem von Moltke.

– Dwaj chłopcy. – Komisarz Thiedtke sięgnął po notatnik i przeczytał nazwiska.

– Miejscowi?

– Z Danzig. Zapisałem ich adresy. Mam ich zeznania. Nie wiedziałem, że pan tu przyjedzie, więc ich nie zatrzymywałem. – W istocie Franz Thiedtke zastanawiał się, co robił tu oficer policji politycznej, która zajmowała się przecież sprawami większej wagi niż tylko zwykłe przestępstwa kryminalne.

– Bardzo słusznie. Porozmawiamy z nimi, jeśli będzie taka potrzeba. Czy denatka miała przy sobie jakieś dokumenty? Coś, po czym można by ją zidentyfikować?

– Nie, nic. A jej twarz… No, cóż. Nie pomoże w identyfikacji.

– Komisarzu Thiedtke, mamy teraz znakomite metody identyfikacji. – Von Moltke wydął policzki i spojrzał na komisarza z wyższością. Jego lodowato błękitne oczy błyszczały, odbijając ciepłe promienie nadmorskiego słońca.

Nie odezwał się. Zacisnął tylko szczęki, bo wiedział, że jego metody dochodzenia prawdy, choć ciągle skuteczne, młokosy sprowadzone przez Goetza do prezydium przy Karenwall wyśmiewały po kątach. Jego samego uważano za relikt z epoki Bismarcka i nikt nawet temu nie zaprzeczał.

– Panno Meier, niech pani nie dotyka zwłok! – krzyknął nagle von Moltke do swojej asystentki, która klęcząc koło ciała martwej kobiety, uniosła leżący na deskach medalion i drżącymi dłońmi usiłowała go otworzyć. W końcu rozchyliła medalion i pokazała wnętrze pochylającemu się nad nią doktorowi Bauerowi.

– Panno Meier, czy pani mnie słyszy? Co pani robi? – Von Moltke poszedł w jej stronę sztywnym krokiem.

Doktor Bauer pomógł Lotte Meier wstać, a kiedy komisarz Thiedtke stanął za plecami poirytowanego von Moltkego, asystentka odezwała się słabym głosem:

– Obersturmführer, ja… ja wiem, kto to jest.

Jej twarz była blada. Komisarz zauważył, że Bauer pomaga zachować jej równowagę, w przeciwnym razie mogłaby upaść na deski obok zwłok.

– Jest pani pewna? Kto to jest? – Thiedtke i von Moltke zadali pytania niemal jednocześnie.

– Ja… ja poznałam ten medalion. – Lotte Meier wskazała na przedmiot leżący na deskach. – Ona zawsze go nosiła.

– Czy pani zna jej nazwisko? – Thiedtke wyciągnął szybko swój notes.

– Tak. – Kobieta wzięła głęboki oddech, przymykając oczy. – To Marianna Walewicz.

– Walewicz? Jest pani pewna? – Von Moltke nie notował. Franz Thiedtke zauważył, że nigdy tego nie robił.

– Polka? Skąd ją pani zna? Rozpoznała pani jej twarz? – odwrócił się do swego zastępcy i poprosił, by sfotografował medalion.

– Byłam kiedyś jej sekretarką. W tym medalionie jest zdjęcie jej matki. Jestem pewna, że to ona, bo nigdy… nigdy go nie zdejmowała.

Krupke kręcił się wokół, robiąc zdjęcia.

– Medalion mógł zostać skradziony – zauważył komisarz. – Rozpoznała pani jej twarz? Jest pani w stanie zidentyfikować zwłoki?

– Nie, jej twarz jest przecież w okropnym stanie. – Lotte Meier potrząsnęła przecząco głową.

– Ciało znajdowało się w wodzie około dwóch dni – wtrącił się doktor Bauer. – Drobnoustroje, żerujące ryby… W wodzie ciało ulega rozkładowi znacznie szybciej niż pozostawione na lądzie.

– Musimy zbadać tę sprawę. Komisarzu, proszę przekazać doktorowi Bauerowi protokół z oględzin. I niech mi pan do jutra dostarczy raport z zeznaniami świadków. – Von Moltke przybrał ton zawodowego służbisty. – Proszę zabrać ciało – rozkazał sanitariuszom. – Panno Meier, proszę iść do samochodu.

– Tak jest, Obersturmführer. – Lotte Meier wciąż nie odzyskała rumieńców na pozbawionej makijażu twarzy, jednak komisarz Thiedtke widział, że próbuje opanować emocje.

Kobieta, wciąż podtrzymywana przez doktora Bauera, poszła w stronę mercedesa. Za nią podążyli pielęgniarze, którzy z wprawą ułożyli na noszach ciało kobiety i okryli je białym szpitalnym prześcieradłem, unoszącym się z każdym podmuchem nadmorskiego wiatru. Franz Thiedtke widział, jak wsuwają nosze do karetki. Doktor Bauer pomógł w tym czasie Lotte Meier zająć miejsce na fotelu pasażera w czarnym mercedesie von Moltkego.

– Komisarzu Thiedtke, oczekuję raportu jutro o ósmej rano. A teraz żegnam. – Obersturmführer von Moltke zasalutował, po czym przedefilował przez molo w Glettkau sprężystym krokiem zawodowego wojskowego. Z wysoko uniesioną głową minął gapiów zebranych przy wejściu i wsiadł do mercedesa. Po krótkiej chwili konwój ruszył w stronę Oliwy.

Komisarz pozostał na molo wraz z Krupkem i schupowcem, który sprowadził ich na molo w Glettkau. Unterwachtmeister Rudolf Schmidtke, tak przedstawił się, gdy znaleźli się na miejscu, ocierał teraz pot spływający po nalanej twarzy spod ozdobionego gdańskim herbem czako. Krupke, mrużąc oczy, wzrokiem odprowadzał czarnego mercedesa.

– Co się pan tak poci, Unterwachtmeister? – warknął komisarz. Schupowiec schował szybko chustkę i wyprostował się.

– To przez to słońce, panie komisarzu! – wyrzucił przed siebie.

– Dobrze, dobrze. Może się pan odmeldować!

Komisarz nie był zły, raczej rozgoryczony. Kiedy zobaczył von Moltkego, powinien był od razu domyślić się, że gestapo odbierze mu ostatnie śledztwo, a on, komisarz Franz Thiedtke, o którym mówiono kiedyś, że nigdy się nie myli i zawsze znajdzie winnego, odejdzie na emeryturę, jak byle jaki partacz, który nie potrafił rozwiązać prostej sprawy. Oglądając zwłoki, miał już hipotezę dotyczącą tego, co musiało przydarzyć się wyłowionej z zatoki kobiecie. Nic skomplikowanego. Nic, czym musiałby zajmować się pion polityczny. A że była Polką? No, cóż. Polki też mają prawo chodzić po ulicach. Ta była zapewne nieostrożna, może wybrała się na samotny spacer z Zoppot do Glettkau, złapał ją pod drodze zmrok, a kiedy wokół panują ciemności, mogą przydarzyć się różne rzeczy, myślał wcześniej, gdy pochylając się nad cuchnącymi zwłokami, usiłował złapać oddech. Teraz jego hipoteza nie miała żadnego znaczenia.

– Chodźmy – powiedział do Krupkego, ostatni raz spoglądając na wysychającą plamę wody, która jak cień znaczyła zarys zabranego ciała. – Wracamy na Karenwall. A pan musi jeszcze dziś jechać do Bauera. Słyszał pan? Chcę mieć raport z sekcji zwłok tej kobiety jutro rano na moim biurku.

ROZDZIAŁ2

Zeszli z mola, za sobą pozostawiając morze, którego słony smak komisarz Thiedtke czuł ciągle na spieczonych wargach. Znudzeni już trochę gapie, którzy zebrali się przy wejściu, zaczęli się powoli rozchodzić. Podróżni oczekujący na statki gdańskiej floty, zabierające zmęczonych plażowaniem do Zoppot i w drugą stronę do Brösen, na Westerplatte i do Danzig wprost pod Żurawia, ruszyli na molo, do którego przybijały małe wycieczkowce. Przed budynkiem Kurhausu w równych szeregach rozstawiono stoły dla plażowiczów, których było tutaj mniej niż w Zoppot, gdzie ciągnęło towarzystwo bardziej eleganckie i gotowe więcej zapłacić za to, co oferowało nadmorskie kąpielisko pana Haffnera, jednak wiele miejsc było zajętych.

Okrążyli Kurhaus. W sierpniowym słońcu czarne deski szachulcowej konstrukcji ścian ostro odcinały się od świeżej bieli tynku. Wystraszona ich obecnością dziewczyna, którą spotkali przy ustawionym na tyłach wielkim koszu na odpadki, uciekła na ich widok. Wsiedli do zaparkowanego tutaj auta. Komisarz opuścił szybę, uruchomił silnik i żwirową alejką skierował opla w stronę młyńskiego stawu, by wzdłuż linii tramwajowej numer dziesięć udać się do Danzig.

Krupke, który siedział na miejscu pasażera, swoim zwyczajem skurczony, jakby zawsze gotowy do szybkiej ucieczki, położył na kościstych kolanach złożoną równo poranną gazetę. Spuścił wzrok i w milczeniu przebiegał wzrokiem artykuł z pierwszej strony.

– Co pan tam wyczytał? – Po długiej chwili milczenia komisarz przerwał ciszę. Nieco zniecierpliwiony, bo nie czytywał „Danziger Vorposten”, tego, jak mawiał do swej Waltraud, szmatławca. Od czasu, gdy zamknięto „Danziger Volksstimme”, sięgał po „Danziger Neuste Nachrichten”, choć i ten dziennik pełen był ostatnio nachalnej propagandy, której nie znosił. Chciał jednak wiedzieć, co dzieje się w świecie, a na kroniki filmowe rzadko miał czas. Waltraud słuchała gdańskiego radia, ale wolała audycje muzyczne, wiadomości z dezaprobatą ignorując.

– Do portu w Danzig wpłynął nasz okręt szkoleniowy. – Krupke był entuzjastą nazistowskich wiadomości.

– To takie ważne? – Komisarz wzruszył ramionami. – Nic innego tam nie piszą, panie Krupke? Kiedy wybuchnie wojna na przykład?

Krupke wydął policzki.

– Jeśli rzeczywiście wybuchnie, to potrwa kilka dni – powiedział z przekonaniem. – A potem nasz Danzig powróci wreszcie do Rzeszy. Odetchniemy z ulgą, panie komisarzu. No, ale ta wizyta jest wyłącznie kurtuazyjna. Marynarze złożą kwiaty na grobie naszych żołnierzy, którzy polegli na krążowniku Magdeburg. Oddadzą hołd naszym bohaterom poległym za ojczyznę. – Krupke lubił wpadać w ton, którego nauczył się na partyjnych wiecach.

Komisarz Thiedtke nie odpowiedział. Friedrich Karl, Gazelle, Magdeburg, Lubeck, Danzig, wszystkie pełne chłopców walczących nie o swoją sprawę. Tak to oceniał, choć nigdy nie mówił głośno. Pomyślał o siostrzeńcu Horście, który zaraz na początku Wielkiej Wojny pewnej zimnej listopadowej nocy zginął w ciemnych wodach Bałtyku u wybrzeży Kłajpedy, wyrwany z głębokiego snu wybuchem rosyjskiej miny, na którą wszedł jego krążownik Friedrich Carl. Cieszył się, że poza Horstem nie miał siostrzeńców, których musiałby opłakiwać po wielekroć, a sam akt poświęcenia i tak nie nabrałby sensu w obliczu końcowej klęski. Ich ciała Bałtyk pochłonąłby zapewne w czasie bitwy jutlandzkiej, koło Ostergarn, w Cieśninie Irbeńskiej albo na Wyspach Moonsundzkich. Dobrze więc, że nie miał siostrzeńców, których teraz powoływaliby do wojska, bo przecież wszyscy oczekiwali już pierwszych wystrzałów, zastanawiając się tylko, skąd padną.

Przed nimi, na błękitnym, sierpniowym niebie zarysowały się wieże oliwskiej katedry. Parkowe drzewa uginały się łagodnie pod podmuchami wiatru, który gnał znad zatoki, rozbijając się dopiero o wzgórza otaczające miasto.

Zawsze gdy komisarz Thiedtke mijał tę spokojną podmiejską dzielnicę, miał wrażenie, że w powietrzu unosi się zapach wykrochmalonych sukien jego babki. Skrapiała je lekko wodą różaną, by nie trącić maglem, jak mawiała, usprawiedliwiając się z błyskiem kokieterii w fiołkowych oczach. To wspomnienie sprzed lat przynosiło mu zwykle chwilowe ukojenie, bo słodka woda różana przemieszana z mdłym krochmalem była zapachem jego dzieciństwa, a dzieciństwo mimo swej niefrasobliwości i pokaleczonych kolan jest zawsze czasem bezpiecznej radości. Wędrując w pamięci do tamtego świata, który teraz wydawał mu się tak nienaturalnie odległy i tak idyllicznie nierzeczywisty, czuł w ustach smak lodów czekoladowych z cukierni Königsgarten. Żadne inne słodycze, ani marcepanowe serca, ani sprzedawane na Dominiku toruńskie pierniki, ani ulubione przez dzieciaki Pfefferminzstangen, nie miały tej magicznej mocy przywoływania babki Geszkau, którą posiadły zwykłe lodowe kulki oklejone roztopioną czekoladową masą. Te lody na oszklonej werandzie podawał mu zawsze ober Mühler, który zanim został oberem strzygł trawnik przed domem z wieżyczką przy Georgstrasse, gdzie babka mieszkała ze swoim Ottonem od dnia ich ślubu. Do cukierni szli z babką zawsze po niedzielnej mszy, bez względu na porę roku i pogodę. Choć matka, załamując ręce, powtarzała, że lody zimą doprowadzą Franzla do anginy, a może i jeszcze czego gorszego, babka uważała, że lody to najlepsze lekarstwo na oswojenie gardła, jak mawiała, i rzeczywiście, nie pamiętał, by kiedykolwiek cierpiał na jego ból. Zresztą, jako dziesięciolatek uważał, że lody w cukierni są tylko należną mu zapłatą za przykładne zachowanie w kościele, bo już wtedy nie interesowały go sprawy wiary.

Siadali zawsze w tej samej ławce tuż obok zimnego filaru podtrzymującego późnogotyckie sklepienie, które rozpościerało się nad jego głową. Rzecz jasna, nie wiedział wtedy, że dodano je dopiero w 1582 roku, a zatem mniej więcej czterysta lat po wydarzeniach, które zgodnie z miejscową legendą opowiadaną przez babkę zapoczątkowały nieistniejące już opactwo cysterskie. Spoglądając na gwiaździste sklepienie unoszące się nad głowami wiernych niczym zapowiedź biblijnego raju, nie wiedział i właściwie nie obchodziło go to, że zlikwidowany w 1831 roku klasztor założył Bernard Dithard, Duńczyk, który sprowadził braci cystersów spod miasta Stettin; że zakonnicy najeżdżani wielokrotnie przez Krzyżaków, wezwanych na pomoc przez polskiego króla Łokietka, by odbili miasto z rąk margrabiów brandenburskich, w końcu uznali zwierzchnictwo Zakonu Najświętszej Marii Panny, biorąc rycerzy zakonnych w obronę w czasie sporu z królami Polski przed obliczem samego papieża.

Nie wiedział właściwie nic o historii miejsca, które regularnie odwiedzał, bo babka Geszkau nie znała jego historii, choć ostatni opat, ojciec Ludwik Lamshoeft, zmarł w roku, w którym poślubiła swego męża Ottona Geszkau. Babka nie znała też, z wyjątkiem ludowej powiastki, historii Oliwy, choć urodziła się w roku, w którym Oliwę wraz z Danzig przyłączono do Królestwa Prus, ona sama zaś była świadkiem rozwoju tego miejsca, a Georg Czachowski, pierwszy naczelnik miejskiej gminy utworzonej tu w 1874 roku, na grobie Ottona wygłosił mowę pożegnalną, wzruszając do łez zgromadzonych na oliwskim cmentarzu.

Natomiast niezmiennie babka Geszkau ciągnęła go w miejsce, gdzie na jednym ze wsporników znajdował się herb opata Kacpra Geszkau, i po wielokroć opowiadała historię przodka swego męża, choć on, Franzel, nigdy nie słyszał, by katolicki opat mógł mieć potomków. Kto wie, być może była to tylko rodzinna fantazja i zbieżność nazwisk, a może w jego żyłach naprawdę płynęła krew zakonnika, który był stronnikiem polskiego króla i wielokrotnie pertraktował z wrogo nastawionymi gdańszczanami w imieniu Polaków.

Gdyby jednak babka Geszkau znała dobrze historię opata oliwskiego klasztoru cystersów, Kacpra Geszkau, nie przyznawałaby się do powinowactwa z nim tak chętnie, jak to w istocie robiła. Gdyby wiedziała, jak bardzo losy jej niemieckiego Danzig splatały się z losami innych związanych z nim nacji, w ogóle nie wspominałaby o przodkach.

Mimo tych widocznych braków w wykształceniu babki, Franz bardzo ją kochał, chętnie chodził z nią do kościoła przy Klosterstrasse, a potem na spacer do Schlossgarten nad staw, gdzie razem karmili łabędzie, i do cukierni Königsgarten, gdzie na oszklonej werandzie jadł lody czekoladowe, które przynosił mu ober Mühler.

Z rozrzewnieniem niegodnym komisarza policji wspominał też oliwskie wieczory, gdy babka odgrywała przed nim to samo przedstawienie.

Wiedział, że jej historia była tylko zmyśleniem, legendą, którą babka zszyła ze skrawków rozmów przekupek na targu, z szeptów odbijających się zwielokrotnionym echem od surowych murów katedry, z opowieści piastunek pochylonych nad spowitymi w koronkowe falbanki noworodkami o pulchnych różowych buziach, które usypiały ukołysane szelestem wykrochmalonych sukien unoszącym się ponad alejkami Schlossgarten. Zszyła je tak, jak zszywała kawałki starych prześcieradeł, których postrzępione końce oddzielone od reszty własnego bieliźnianego jestestwa suchym szczęknięciem metalowych nożyc z kościaną rączką opadały z cichym westchnieniem na wyglansowaną podłogę, by potem w zupełnie nowej roli zadebiutować w pachnącej pastą do mebli szufladzie na ścierki.

Babka Geszkau nigdy nie pozwoliła, by jej noga przestąpiła próg teatru, który całe swoje długie życie uważała za siedlisko niepohamowanej rozpusty, jednak sama przejawiała niewątpliwy talent aktorski, w młodości ograniczający się tylko do głośnych westchnień, wydymania bladych policzków i przewracania fiołkowymi oczami, bo babka Geszkau miała niezwykłe, słynne w całej Oliwie, fiołkowe oczy, które nie straciły swego młodzieńczego blasku do późnej starości. Z czasem jednak ów talent rozwinęła i on, jej mały Franzel, mógł oklaskiwać każdego wieczoru dramatyczne występy dawane na specjalne życzenie w zaciszu pokoju w wieżyczce domu przy Georgstrasse.

– Było to w czasach, kiedy w naszej Oliwie nie było jeszcze domów z drewnianymi werandami ani brukowanych ulic, po których toczyły się konne tramwaje, nie było rynku, dworca kolei żelaznej ani tych wież strzelistych naszego kościoła, mój mały Franzel.

Babka zawsze zaczynała tak samo. Zniżała głos i przygaszała płomień lampy naftowej przy jego łóżku. Wtedy on, czując strach przemieszany z zainteresowaniem, bo przecież był tylko ciekawym świata dziesięciolatkiem, podciągał puchową kołdrę pod sam nos i wyruszał w ślad za babką do lasów, które w jej opowieści ciągnęły się aż po horyzont, choć tak naprawdę nie musiał wytężać wyobraźni, by je zobaczyć, bo wystarczyło unieść wzrok ponad gładko zaczesaną głowę babki, aby ich ciemny zarys zobaczyć za oknem.

– Pogański książę… – ciągnęła babka, przymykając swe fiołkowe oczy. Czyniła ledwie dostrzegalny znak krzyża na piersi, a on wysuwając spod kołdry końcówki palców, powtarzał go po niej. – Pogański książę – mówiła – do którego należały wzgórza i doliny, i wszystko to, co je porastało, wybrał się kiedyś ze swymi zaufanymi wojownikami na polowanie, a dostrzegłszy w leśnej głuszy jelenia, rzucił się za nim w pogoń.

Tu zaczynało się przedstawienie, w którym babka odzyskiwała młodzieńczy wigor, zrywała się na równe nogi, zapominając o dręczącym ją rzekomo artretyzmie, i odgrywała sceny, w których piękny książę, mimo iż nie dane mu było upolować zwierzęcia, trafił na dzika, a ten zamiast uciekać przed jego książęcym majestatem, zaatakował go z zajadłością godną hiszpańskiego byka, wystawionego na arenę wśród wiwatującego tłumu.

Kiedy był młodszy i nie wiedział, czym jest hiszpańska corrida, babka musiała robić pauzę i znikać za drzwiami, by po chwili ukazać się w nich z książką, w której zdolny, choć anonimowy malarz utrwalił egzotyczne, jak mu się wówczas wydawało, widowisko. Oglądali razem obrazki z dalekiej Hiszpanii, a potem babka wracała do przerwanej roli:

– Książę wycelował w niego. – Tu zwykle wyrzucała do przodu ramię, jak czynili to szermierze w czasie walki, robiła wypad, imitując pchnięcie, i zawieszała głos na ułamek sekundy, który jemu wydawał się wtedy całą nieznośną wiecznością, po czym łapała się z dramatycznym westchnieniem za bok, w którym tkwiła wyimaginowana broń. – Ale włócznia – kontynuowała swoją opowieść – złamała się z głośnym trzaskiem, a grot utkwił w książęcym boku. Dzik uciekł, książę zaś zsunął się z konia przekonany, że oto przyszło mu rozstać się z życiem. – Babka osuwała się na fotel, jakby w istocie stoczyła przed chwilą wyczerpującą walkę z przeraźliwą bestią. – Zdołał jeszcze zadąć w róg i omdlał na trawie. – Tu nalewała wody z kryształowej karafki stojącej na mahoniowym stoliku pod oknem, po czym wracając do opowieści, zrezygnowana machała ręką pokrytą delikatną siecią drobnych żyłek, które skrywały się pod suchą jak papier skórą. – Wojownicy nie usłyszeli dźwięku książęcego rogu, bo pogoń, w którą puścił się ich władca, zawiodła go w zbyt odległe miejsce, by dźwięk ten mógł być dla nich słyszalny. Ale… – tu zawieszała głos, w który wkradała się radosna nuta nieoczekiwanej niespodzianki, a on przyjmował to zawsze z radością, choć przecież dobrze znał tę opowieść – nie był to kres książęcego życia. Oto pustelnik mieszkający w tutejszych lasach usłyszał dźwięk rogu w swym eremie. Wiesz, co to erem, prawda? – Kiwał głową, trąc końcówką nosa o białe płótno kołdry. – Więc opuścił swój erem i odnalazł nieprzytomnego księcia. Zabrał go pod swój skromny dach i uratował. I gdy tak książę dochodził do siebie, pewnej nocy przyśnił mu się anioł – fiołkowy wzrok babki wędrował ku niebu, znów czyniła szybki znak krzyża, po czym uzupełniała – choć aniołów on jeszcze nie znał, bo przecież był, mój mały Franzel, poganinem. Postać ta – głos babki łagodniał – o sylwetce tak strzelistej jak drzewa otaczającego pustelnię lasu trzymała w dłoni oliwną gałązkę – delikatna ręka babki unosiła się ponad oparcie fotela, w którym siedziała, jej kciuk i palec wskazujący stykały się ze sobą delikatnie, jakby babka trzymała w nich gałązkę z książęcego snu. – I ta postać rzekła do księcia: „Ja jestem wysłany przez Boga, aby ci zwiastować pokój”.

Tu babka Geszkau, odrywając wzrok od swej dłoni i opuszczając ją na kolana, zawsze czyniła dygresję. Mówiła, patrząc na niego poważnie:

– Bo Bóg, mój mały Franzel, to pokój. Zawsze o tym pamiętaj.

W małej sypialni przy Georgstrasse zalegała cisza. Jemu, skrytemu pod kołdrą, sponad której wstrzymując oddech, śledził każdy gest babki, wydawała się ona nieznośnie przytłaczającą wiecznością. Dzwoniła w uszach, aż zaczynał się bać, że od tego dzwonienia popękają mu bębenki. W istocie trwało tylko kilka sekund, po czym babka wracała do opowieści, przełykając głośno kolejny łyk wody.

– Po tym śnie dziwnym książę przebudził się, a widząc swego wybawiciela, opowiedział mu o tym, co zobaczył. Mnich wytłumaczył, co stało się w lesie, po czym wyjaśnił księciu sens proroczego snu, mówiąc, że to dobry Bóg powołał go do wiary Chrystusowej, której tajniki następnie mu objaśnił. Książę mocno poruszony tym, co usłyszał z ust pustelnika, z jego rąk przyjął chrzest i dołączył do grona ludzi, którym bliskie jest słowo Pana. Całkiem już zdrów powrócił do swego grodu, a w miejscu, w którym upadł zraniony, kazał wznieść klasztor i nazwał go Oliwa, mój mały Franzel, od tej gałązki, którą w dłoni trzymał anioł ze snu. – Głos babki stawał się coraz pewniejszy pewnością znaną osobom, które całkowicie wierzyły w słuszność dokonywanych przez siebie życiowych wyborów. Bo babka Geszkau była zawsze pewna, że to, co czyni, kierowane jest ręką Boga, a ten, jak wiadomo, nigdy się nie myli.

Podziwiał tę niezłomną pewność babki, choć czasem zastanawiał się, czy jej wiara w niebo, do którego prowadziły strzeliste wieże kościoła odwiedzanego w każdą niedzielę, ufność, z jaką po przekroczeniu progu świątyni zdejmowała rękawiczkę, by zanurzyć papierową dłoń w misie ze święconą wodą, i na zapadniętej piersi czyniła nabożnie znak krzyża, szeptem wypowiadając imiona Trójcy Świętej, zastanawiał się więc, czy ta jej niezachwiana wiara w chrześcijańskiego Boga oparłaby się starogermańskim bóstwom, które przywołano teraz z Walhalli, czy potrafiłaby bronić ideałów, które przed laty rygorystycznie wyznawała, czy też może śladem rzeszy gorliwych neofitów przyjęłaby nową religię, oddając jej swoje niezachwiane przekonanie o słuszności ostatecznie podjętej decyzji.

Choć babka Geszkau dawno odeszła wraz ze swoim światem, niedzielnymi mszami w kościele z obrazów Hermana Hana i z opatem Geszkau, ilekroć przejeżdżał przez Oliwę miał wrażenie, że zza rogu wyłoni się jej wyprostowana sylwetka, a on, jej mały Franzel, z niecierpliwością oczekujący szybko zbliżającego się dnia, w którym przejdzie na emeryturę, znowu zamieni się w chłopca w wykrochmalonym marynarskim mundurku, w który latem babka ubierała go, gdy wybierali się na wycieczkę do Glettkau.

– Führer pragnie pokoju. Ale nie możemy zgodzić się na to, żeby traktowano nas bez szacunku, prawda? A ta wizyta okrętu Schleswig-Holstein jest wyłącznie gościnna. No, ale ważna. Tak ważna, że dzieci dostały wolne w szkole, by się nią cieszyć.

Miał wrażenie, że głos Krupkego powraca do niego z odległego świata. Po chwili przeszłość uleciała. Minęli skwer za parkiem i szybko Oliwa pozostała za nimi.

ROZDZIAŁ3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19

Copyright © Oficynka & Izabela Żukowska, Gdańsk 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie trzecie w języku polskim, Gdańsk 2020

Redakcja: zespół

Korekta: Marta Stochmiałek

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce:

© Nika_Akin /Pixabay; Nattapol_Sritongcom / Adobe Stock

ISBN 978-83-66899-26-1

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek