Gdańskie wspomnienia młodości - Joanna Schopenhauer - ebook + książka

Gdańskie wspomnienia młodości ebook

Schopenhauer Joanna

4,6

Opis

„Znamię dawnego, wielkiego dobrobytu i wypływające stąd prawdziwe zamiłowanie do okazałości pozostawiło tak głęboki ślad na moim mieście rodzinnym i do tego stopnia z całą jego istotą jest związane i zrośnięte, że zmodernizowanie miasta byłoby niemożliwe bez zburzenia go całkowicie i zbudowania nowego Gdańska na miejscu starego”.

Johanna Schopenhauer była jedną z najwybitniejszych kobiet swoich czasów – powieściopisarką, poetką, przyjaciółką Goethego, ozdobą literacko-artystycznych salonów, matką sławnego filozofa Arthura Schopenhauera. Pod koniec swojego barwnego życia spisała pamiętniki, w których zawarła jeden z najpiękniejszych literackich portretów Gdańska – miasta, w którym się urodziła i spędziła lata swojej młodości. Wolny, republikański, wielonarodowościowy Gdańsk końca XVIII wieku zniknął ostatecznie wraz z wybuchem drugiej wojny światowej. Wspomnienia Johanny Schopenhauer, uzupełnione rycinami innego słynnego gdańszczanina – Daniela Chodowieckiego – wskrzeszają go choć na chwilę w naszej wyobraźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (15 ocen)
10
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Johanna Schopenhauer

Gdańskie wspomnienia młodości

Przełożył i objaśnił Tadeusz KruszyńskiIlustracje wybrała Kalina Zabuska

fundacja terytoria książki

Portret Johanny Schopenhauer, litografia Carla Wildta według rysunku z natury Franza Krügera

Wstęp

Où vont tous ces

voyageurs?

Ils vont où va toute chôse,

Où va la feuille de rose

Où va la feuille de laurier!1

Niezliczone już razy, prozą i wierszem, przyrównywano do znudzenia życie ludzkie do podróży. Podobieństwo to nasuwa się nieodparcie każdemu i ja nie mogę sobie tego odmówić, chociaż wstydzę się właśnie z powodu trafności tego porównania.

Chociaż nieco zmęczona podróżą, ale poza tym świeża umysłem i pełna wewnętrznej siły, stoję obecnie na szczycie ostatniego postoju przed dojściem do celu. Raz jeszcze spoglądam na przebytą długą drogę, przewędrowane miłe doliny, na strome, cierniste, skalne ścieżki, którymi musiałam się przedzierać. Wprawdzie przy tym spojrzeniu wstecz ogarnia mnie przedziwne miękkie, z radości i cierpienia złożone uczucie, ale w ogóle jestem w pełni rada, że zaszłam tak daleko.

Przed sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu laty, gdy o kolejach i bitych drogach nie było jeszcze mowy, a Klopstock2 stęsknionej Cidli śpiewał z dala słowa pocieszenia:

Cidli, ty płaczesz, a ja śpię spokojnie,

Gdzie droga w piasku wgłębiona się ciągnie,

wówczas istotnie życie ludzkie ciągnęło się równie wolno i opieszale, jak wóz Klopstocka w piasku – z wyjątkiem drobnych wstrząsów, nieuniknionych na drodze – i zanim je można było ogarnąć, dochodziło się na wpół sennie do wytkniętego nam wszystkim kresu, któremu nikt jeszcze nie umknął.

Jak się to stało, że w teraźniejszych czasach, w których przeżyłam większość moich dni, dzieje się zupełnie inaczej, tak w dosłownym, jak i w przenośnym znaczeniu? Z potrójną i poczwórną szybkością pędzi życie i podróże w pospiesznych pociągach i na okrętach poruszanych parą. Ba, nawet godziny galopują! Co poczną ręce i nogi, zwłaszcza zaś głowy, gdy koleje oplotą jak siecią całą ziemię, a następnie pan Green3 wykona w trzy dni plan przelotu balonem do Ameryki, a w ciągu tygodnia okrąży kulę ziemską? Pytania te przyprawiają o zawrót głowy, a rozwiązanie może przynieść jedynie czas. Czy podróżni po powrocie będą mieli tyle do powiedzenia o swych doświadczeniach, co ich powoli dążący poprzednicy? To budzi duże wątpliwości, ale można mieć nadzieję, że w żadnym wypadku nie będą oni głupsi od większości tak zwanych angielskich turystów, krążących teraz gromadnie po świecie.

Opowiadanie – najmilsze zajęcie starości! A dlaczego nie miałoby nim być? Gdy w kilka dni po bitwie pod Jeną pewne, poza tym znakomite osobistości zabawiały nas nieco rozwlekle opowiadaniem o swoich wyczynach w czasie jej trwania i w trzech następujących dniach grabieży, westchnął niegdyś Goethe4: „Że też każdy głupiec ma teraz swoją historię; to niemała plaga dzisiejszych złych czasów!”. Ja również mam niejedno przeżycie z moich młodych lat, którym się chętnie podzielę, ale powiedzenie Goethego brzmi dosyć odstraszająco, a przynajmniej każe się zastanowić.

Słowo w niechęci rzucone nie stanowi jeszcze prawa, a niezajmującą książkę łatwiej odłożyć, niż wyprowadzić za drzwi nudnych gawędziarzy!

Po jałowym spokoju, jaki nastąpił po wojnie siedmioletniej5, życie moje przypadło na czasy bogate w wypadki. Od pierwszego powstania Amerykanów w Filadelfii w 1775 roku6 aż do 22 stycznia roku 1837, kiedy nieoczekiwany wyrok sądu w Strasburgu w sprawie zamachowców działających na korzyść księcia Ludwika Napoleona7 stał się szeroko omawianą nowością dnia, miałam czasu i sposobności aż nazbyt wiele, aby niejedno zobaczyć, przeżyć i zauważyć, co godne jest nie tylko mego własnego wspomnienia, ale też podzielenia się z innymi.

Wyglądałam podobnie jak mała Louise z miedziorytów Chodowieckiego…

A więc trochę odwagi! Może opowieść o mojej długiej życiowej wędrówce zyska sobie nie mniej życzliwe przyjęcie, niż stało się to ze wspomnieniami moich wcześniejszych, krótszych podróży8. W tym ponownym przeżyciu dawno minionych zdarzeń leży pewien swoisty, pociągający urok. Temu, co bolesne, czas przytępił raniące kolce, a któryż z podróżników morskich nie wspomina chętnie przetrwanych burz? Natomiast dni szczęśliwe, zwłaszcza te z lat dziecinnych, zjawiają się nam w rozjaśnionej, wszystko upiększającej, słonecznej dali.

Muszę się również przyznać, że przez te moje własne wyznania chcę się ustrzec od owych powierzchownych biografii, które zagrażają każdemu mało znanemu życiu pisarza po jego śmierci. Za pomocą łatwych do zdobycia listów, zapisków i anegdot, otrzymanych od niedyskretnych przyjaciół i znajomych, można je rychło napisać, chociaż autorzy nie zetknęli się nigdy osobiście za życia z przedmiotem ich trudu. Zapewne mają oni jedynie zamiar przyczynić się do uwiecznienia swego własnego imienia, mnie jednak owi panowie przypominają baby-trupiarki. Wskrzeszenie zmarłego nie jest w ich mocy, więc przy wykonywaniu swego zawodu ozdabiają go przynajmniej po raz ostatni smutnymi błyskotkami, zanim nie zagłębi się zupełnie w ciemnościach grobu. A któż, dokąd mu jeszcze przyświecają słońce i księżyc, nie przedsięwziąłby wszystkiego, aby kiedy przyjdzie czas, umknąć takim rękom?

Spróbuję więc w lekkich a pewnych zarysach odtworzyć obraz obyczajów ówczesnych czasów w ich pochodzie wraz ze mną. Owych starych, czcigodnych czasów, których zwyczaje i sposób życia zdają się dziś tak odległe, jakby dzieliły nas wieki, chociaż od zupełnego ich wygaśnięcia upłynęło zaledwie pięćdziesiąt lat. Ponadto proszę nie oczekiwać ode mnie zbyt wiele, ale też i zbytnio się nie lękać, gdyż przyrzekam, że usilnie będę się starała unikać rozwlekłości, najniebezpieczniejszej ze wszystkich zasadzek. Chcę podać prawdę, czystą, niezafałszowaną prawdę, bez żadnej domieszki zmyślenia, ale w wyborze, bez zapuszczania się w drobiazgowe opisywanie wszystkich wydarzeń mego życia, które jedynie niewielu związanych ze mną osobiście mogłyby zaciekawić. Co do moich spraw sercowych – to zamierzam zaoszczędzić ich światu. Twierdzić, że wcale ich nie doznałam, byłoby zarówno zbędne, jak i dziwaczne, bo któż by moim słowom uwierzył? Było w tym coś jak zwykle ze starej pieśni:

Nieco miłości i nieco wierności,

A przy tym również trochę nieszczerości.

Aby ustawić moich czytelników, w miarę możności, w tym samym punkcie widzenia, z którego życzyłabym sobie, aby oglądano szkice rzucanych przeze mnie obrazów, pozwolę sobie jeszcze powiedzieć kilka słów o tym, czym jestem, a czym nie jestem, albo raczej za co się mam, a za co się nie mam, bo któż dojdzie kiedykolwiek do pełnego poznania swego własnego zagadkowego ja?

Po pierwsze, nie jestem Rachelą9 głęboko wglądającą i wnikającą filozoficznym spojrzeniem i męską odwagą we wszystkie okoliczności własnego i cudzego życia, ale też i nie ekscentrycznie poetyzującym dzieckiem10, u którego prawda i zmyślenie do tego stopnia ze sobą się wiążą, że w końcu samo nie zdoła ich odróżnić od siebie.

Jako sześcioletnia dziewczynka nie biegałam po moim rodzinnym domu jak moja sławna poprzedniczka, godna wspomnienia pani de Genlis11, jakoCupidon du siècle de Louis XV ze skrzydłami pięknie błyszczącymi u ramion. Wedle jej własnego zapewnienia miała w tym stroju tyle nieodpartego uroku, że przez wiele miesięcy nie mogła go zdjąć i pozostawała francuskim amorino w świątek i piątek, co musiało wyglądać co najmniej cudacznie. Ja w tym samym wieku byłam ślicznie przybrana w katungową12 sukienkę, cienką, piękną zapaskę z białego lnu i małą flordormeuse13 na głowie, spod której wyzierał pudrowany czubek. Wyglądałam podobnie jak mała Louise z miedziorytów Chodowieckiego14, z pierwszego wydania „Der Kinderfreund” Weissego15, owych najwierniejszych wzorców ówczesnej mody.

Tyle o tym, czym ani byłam, ani jestem; wiele o tym, czym sądzę, że jestem, opowiadać mi nie przystoi, a moi czytelnicy spostrzegą to sami w ciągu przeglądania tych kart. I jeszcze jedno: wedle świadectwa tych, którzy osobiście bliżej mnie znają, jestem wesołą, bezpośrednią, starszą damą, a w życiu towarzyskim wcale nie pozuję na pisarkę. I na tym buduję pewne przypuszczenia.

Rozdział 1. Nasza rodzina

Czy byłby królem, czy zwykłym człowiekiem,

ten jest najszczęśliwszy,

któremu we własnym domu

wszystko idzie pomyślnie.

Johann Wolfgang Goethe

Na dalekim wybrzeżu Bałtyku, w starodawnym, w owych czasach jeszcze wolnym mieście Gdańsku, ujrzałam po raz pierwszy światło dzienne 9 lipca 1766 roku. Przybyłam na świat w dzień pocztowy, których wtedy było tylko dwa w tygodniu, a nie jak obecnie siedem. Stąd utrzymywali niektórzy, że moje urodziny nie wypadły ojcu zbyt poręcznie, gdyż przeszkodziły mu w jego sprawach handlowych. Pomijając to, wzbudziły one bardzo wielką radość, tym większą, że po stracie pierworodnego syna przynosiły moim rodzicom przynajmniej jakąś namiastkę.

Na chrzcie otrzymałam imiona Johanna Henriette, gdyż moja matka w czasie swej wielkiej i jedynej podróży dwudziestodwumilowej, o której zawsze chętnie opowiadała, widziała w Królewcu milutką dziewczynkę, Johannę, którą nazywano Jasiem. I tak mnie nazywano, aby po paru latach uznać za odpowiedniejsze przemianowanie mnie z francuska na Jeanette.

Ku mojemu wielkiemu szczęściu niedługo pozostawałam jedynym dzieckiem, bo w ciągu siedmiu lat urodziły mi się jeszcze trzy siostry, z których dwie wyprzedziły mnie już za próg wieczności, a najmłodsza żyje jeszcze w Gdańsku.

Christian Heinrich Trosiener, mój ojciec, nie zaliczał się wprawdzie do najbogatszych, ale do poważanych i zamożnych kupców wielkiego kupieckiego miasta. Miał szeroko rozgałęzione stosunki handlowe z Rosją, dziś zupełnie upadłe, w owych czasach kwitnące przedsiębiorstwo, co stwarzało mu względny dobrobyt. Usposobienia był wesołego i żywego, do tego rozsądny, nieskalanej prawości i nieugiętych republikańskich przekonań. Wrodzone zdolności i dobrze wyzyskane doświadczenie życiowe pokrywały prawie zupełny brak wiadomości szkolnych. Jako człowiek z ludu cieszył się czcią i poważaniem swoich współobywateli ze stanu średniego, bo kiedyż i jaka republika, chociażby najmniejsza, może istnieć bez stronnictwa opozycyjnego!

W jego wyglądzie było coś wspaniałego. Ubiór rajcy miejskiego, bogato marszczony płaszcz z ciężkiego, czarnego jedwabiu, obszyty szeroko aksamitem, biało pudrowana wielka peruka, opadająca w lokach aż na plecy, dodawały okazałości wysokiemu, rosłemu mężczyźnie. Jak na owe czasy przedsiębrał znaczne podróże, był w Warszawie, Petersburgu i Moskwie; we Francji, a zwłaszcza w Lyonie, spędził wiele lat – i nie tylko przyswoił sobie języki tych rozmaitych krajów, ale też i pewne duchowe oraz zewnętrzne cechy, które przyczyniały się również do tego, że prezentował się tak dodatnio.

Na te chwalebne właściwości rzucała pewien cień niedająca się opanować porywczość charakteru, która tym, którzy go bliżej nie znali, znacznie utrudniała obcowanie. Właśnie kiedy najmniej można się było tego spodziewać, nieznaczny powód bywał przyczyną najdzikszego gniewu, uśmierzającego się jednak rychło. Wówczas grzmiący jego głos trząsł całym domem. My, dzieci, przywykłyśmy już zachowywać się cicho wtedy, gdy mówiono: „ojciec idzie”. Ale wszyscy inni domownicy uciekali przed nim pełni przerażenia, łącznie z psem i kotem.

Jedynie moją kochaną, łagodną matkę domowe burze nie wytrącały z równowagi i czekała z wielkim spokojem, aż się jej „stary” wyszumi. Nie prawiła mu kazań ani nie schlebiała, nie odzywała się nawet słowem, ale umiała całkiem niepostrzeżenie go uspokoić i szalejącego lwa doprowadzić do tego, że cichy jak baranek wstydził się w duszy swego wybuchu. Chociaż byłyśmy małe, nie uchodziło to naszej uwagi i tym bardziej lubiłyśmy go, gdyż dusza dziecięca umie rozeznać każde czyste uczucie ludzkie.

Przybyłam na świat w dzień pocztowy, których wtedy było tylko dwa w tygodniu, a nie jak obecnie siedem.

Pewna starofrancuska galanteria wobec naszej płci powstrzymywała również mego ojca, aby się wobec naszej matki nie zapominał zbytnio. Podczas swego długiego pobytu we Francji przyzwyczaił się zapewne do tego i ten obyczaj, bez popadania w śmieszność, stał się drugą jego naturą. Obecnie galanteria do tego stopnia wyszła z mody, że moi czytelnicy zaledwie zrozumieją, co przez to mam na myśli. Nawet nam, córkom, przydał się ten łagodny obyczaj. Gdy był w spokojnym nastroju, jeszcze jako małe dziewczynki mogłyśmy uzyskać u naszego ojca wszystko, czegośmy tylko sobie życzyły, jeśli nie okazywałyśmy się zbyt natarczywe, niezręczne albo w naszych żądaniach wprost nierozsądne.

Paru pociągnięciami pióra chciałabym naszkicować wiernie charakterystyczne cechy mojej matki Elisabeth, z domu Lehmann. Mała, zgrabna figurka, drobne rączki i nóżki, para wielkich jasnoniebieskich oczu, bardzo biała, delikatna płeć i piękne, długie, kasztanowate włosy stanowiły jej postać zewnętrzną. Cieszyły ją piękne stroje, a mój ojciec lubił oglądać swą małą żoneczkę wystrojoną i bez żadnej zachęty z jej strony wykorzystywał każdą sposobność, jaką nastręczały mu jego kupieckie stosunki, aby z Lyonu obdarzać ją sukniami, koronkami i czepeczkami, a z Włoch pięknymi kwiatami, które w tym kraju naśladowano do złudzenia skorupkami jaj i kokonami jedwabników.

Daleka była od typu zapobiegliwych gospodyń w znaczeniu owych czasów, a ojciec bynajmniej nie był skłonny domagać się tego od niej. Był natomiast rad, że umiała kierować rozumnie całym gospodarstwem domowym. Poza tym od rana do wieczora była zajęta przy swym stoliku do szycia robotą dla siebie i swoich. Stare przysłowie: co oczy widzą, to umieją wykonać ręce – miało tu pełne zastosowanie.

W porównaniu z tym, czego się wymaga w naszych czasach od pań i panien, wykształcenie mojej matki było nie mniej zaniedbane jak większości jej rówieśniczek. Kilka polonezów, kilka mazurków na fortepianie, kilka pieśni, do których sama umiała sobie akompaniować, umiejętność czytania i pisania na domowy użytek – to było prawie wszystko, czego ją nauczono. Ale bystrość macierzyńska, wrodzony rozum i ten żywy, przeważnie kobietom wrodzony dar pojmowania zastępowały brak nabytych wiadomości.

Stare przysłowie: co oczy widzą, to umieją wykonać ręce – miało tu pełne zastosowanie.

Do pojawienia się Sophiens Reise von Memel nach Sachsen1, poza pismami Gellerta2, czytała niezmiernie mało. Romanse w owych czasach ceniono nader nisko, ale co do tego ostatniego uczyniła moja matka wyjątek, gdyż częściowo rozgrywał się w Gdańsku, a Hermes, autor, przebywał czas jakiś w naszym rodzinnym mieście. Poza nudą przesiąkniętym wspomnieniem o szwedzkiej hrabinie Gellerta nigdy nie czytała książek w tym rodzaju i dopiero lekturą Sophiens Reise otworzyła sobie nieznane dotychczas źródło rozkoszy, którego obfitość rozweselała ją do najpóźniejszej starości.

A teraz Adam! Uczciwy, wieloletni służący swego pana. Kasiu, ty wierna, troskliwa piastunko mego bezradnego dzieciństwa, ty, do której tak głęboko byłam przywiązana, a mimo to wraz z moimi siostrami potrafiłam wymyślać co dzień nowe psoty na twoje utrapienie. Dobre, uczciwe dusze! I niech to nikogo nie razi, że na tle obrazu mej rodziny przeznaczam im skromne miejsce, jakie zaszczytnie spełniali w jej życiu.

Oboje łączą się w mych najdawniejszych wspomnieniach. Zaraz po urodzeniu wzięła mnie Kasia w swe wierne ramiona i troszczyła się o mnie wraz z matką, która wbrew wskazówkom domowego lekarza i ogólnemu ówczesnemu zwyczajowi uparła się, by nie powierzyć mnie mamce.

Kasia była moją pierwszą nauczycielką. Od niej uczyłam się mówić po polsku wcześniej jeszcze niż ojczystej mowy. Tak życzył sobie mój ojciec w przekonaniu, że przez bardzo trudną wymowę tego języka ułatwię sobie nabycie każdego innego, którego bym miała się uczyć później. Wynik doświadczenia potwierdził tę zasadę. Czytać po polsku nigdy się nie nauczyłam, gdyż Kasia sama nie umiała. Mowa ta w naszym domu szybko wyszła z użycia, gdyż matka moja jej nie rozumiała, a wkrótce i ja zapomniałam ją zupełnie. Wieczorem, przed udaniem się na spoczynek, kiedy zaczynałam dopiero mówić, brała mnie Kasia na kolana, a gdy byłam starsza, stawiała mnie ze złożonymi rękami przed stołem i kazała mi się modlić: „Niech to sprawi Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty. Amen!”.

To była cała moja modlitwa wieczorna, a co właściwie miała znaczyć, nie wiedziałam i nie troszczyłam się o to, ale bez niej nie chciałam iść do łóżka. Gdy zasypiałam, śpiewała mi Kasia czystym, drżącym głosem Już spoczywają wszystkie lasy… na zmianę z Już dzień się skończył… Przysłuchiwałam się pilnie, aż sen mnie zmorzył, i ani spoczywające „zwierzęta, ludzie, miasta i pola” pierwszej, ani „czarne nocne upiory” drugiej pieśni nie pozostawiały śladu w mej wyobraźni.

Panie zajęte robótkami.

Do pojawienia się Sophiens Reise von Memel nach Sachsen, poza pismami Gellerta, czytała niezmiernie mało.

Kasia była wdową w średnim wieku z okolic Torunia, gdzie w owym czasie w niższych stanach język polski był jeszcze panujący. Powierzanie dzieci młodym dziewczętom było wówczas rzeczą nie do pomyślenia, a ważne stanowisko piastunki spełniały jedynie doświadczone osoby, które potem, jak właśnie nasza Kasia, pozostawały do końca życia otoczone szacunkiem jako członkowie rodziny, której wiernie służyły.

Adam był wszechstronnym geniuszem jak Moliera Maître Jacques w Skąpcu. Wykonywał on w naszym domu obowiązki służącego, parobka, lokaja, piwnicznego, a nawet ochmistrza dworu, z takąż samą zręcznością, jak i uczciwością. Wyręczał moją matkę w tych szczegółach gospodarstwa domowego, które były dla niej zbyt ciężkie, i załatwiał równocześnie wszystkie znaczniejsze zakupy, do tłustego tuczonego wołu włącznie, którego mój ojciec, wedle wówczas panującego zwyczaju, kazał zabijać w jesieni jako zapas na zimę.

Adam był jedynym człowiekiem w domu, który mojemu ojcu umiał we wszystkim dogodzić, co się nie zawsze udawało nawet mojej matce. Stąd ośmielał się czasami wtrącić jakieś swoje zdanie, nie stawał się jednak zbyt zuchwały i dawał się rychło osadzić. Bardzo rzadko spadała na jego głowę jedna z tych wyżej wspomnianych burz, a prawie nigdy ciężka.

– Nasz pan jest prawdziwym głupcem! – monologował raz Adam, gdy zaraz po takiej nawałnicy, którą zniósł milcząco, wnosił przybory do herbaty.

– Czy tak sądzisz, Adamie? – zapytał nieoczekiwanie mój ojciec, unosząc się z sofy za stołem, gdzie go Adam nie zauważył. Adam ugiął się prawie w kolanach z przerażenia, ale nie padło żadne słowo między panem a służącym. Obaj zachowali się tak, jak gdyby nic nie zaszło, a sprawę ku ich wspólnemu honorowi uznano za zamkniętą i zapomnianą.

…w całym wielkim mieście Gdańsku nie można by wskazać drugiej takiej postaci…

Rozdział 2. Buchalter ojca

Muszą żyć też i takie cudaki.

Johann Wolfgang Goethe

Nie mogę sobie odmówić, by do tego może zbyt rodzajowego obrazu rodzinnego nie doczepić jeszcze jednej zabawnej karykatury, jednej z tych, których okazy w nowszych czasach, nawet w naszych grajdołkach, zanikły bezpowrotnie. Zresztą pan Christopherus Moser, jako prowadzący księgi mego ojca i nasz codzienny towarzysz stołu, należy także do moich najwcześniejszych wspomnień, chociażby ze względu na trud, który sobie zadawał, by mnie wyuczyć szlachetnej sztuki pisania. Należy mu się więc, abym w mych wspomnieniach starała się go wyrwać z niepamięci.

Pan Moser był bardzo drobnym, małym człowieczkiem o długim, spiczastym, czerwonym nosie, nad którym świeciła para czarnych oczek pod pięknie ufryzowaną peruką. Do tej ostatniej doczepiony był wielki, majestatyczny katagon, zakrywający mu prawie połowę pleców.

Ta wspaniałość katagonowa zawdzięczała swe istnienie najtkliwszej, najczystszej i najwierniejszej miłości, gdyż pan Moser był od niepamiętnych czasów narzeczonym najsłynniejszej fabrykantki katagonów miasta Gdańska, panny Nesselmann, z którą mieszkał w jednym domu, bez uszczerbku dla sławy, jak również i cnoty obojga.

– Nawet mała rodzina kosztuje zbyt wiele – odpowiadał, gniewnie unosząc głowę, i odwracał się plecami do natręta, który ośmielał się pytać, czy termin wesela jest już wyznaczony.

Dumą jego i powodem do radości było to, że pochodził z Norymbergii, ein Nürnberger Pürger, jak mawiał w swej twardej frankońskiej wymowie, która przy stałej wymianie b na p, g na k, a d na t ciągle pobudzała nas do śmiechu. Zwłaszcza ja, „panna Scharnette”, jak w mowie i piśmie mnie nazywał, dręczyłam go tym często i nie myślałam, albo raczej nie zauważałam w mej dziecięcej śmiałości, że ówczesne rozwlekłe, śpiewne narzecze gdańskie, które obecnie z każdym rokiem zanika, też nie było godne pochwały.

Bywało, kiedy mój ojciec pozostawał na giełdzie dłużej, niż było w zwyczaju, pan Moser korzystał chętnie ze sposobności, aby stawić się na pół godzinki przed obiadem w bawialni i uciąć sobie polityczną rozmówkę z moją matką, która znów ze swej strony rada była dowiedzieć się czegoś o wojnie i o pokoju, i o tym, jak według „Hamburger Korrespondent” stoją rzeczy na świecie.

Nieraz bywała mowa i o innych rzeczach. Pan Moser, zaręczając prawdziwość relacji, umiał opowiadać historie, przy których nas łącznie z matką nawet w jasne południe przenikał zimny dreszcz zgrozy, ale wszyscy słuchaliśmy go bardzo chętnie.

Na przykład o diabelskiej księdze Fausta, którą na własne oczy oglądał w bibliotece norymberskiej przykutą ciężkim łańcuchem do stołu. Za żadne skarby świata nie byłby jej dotknął nawet jednym palcem! Któryś z jego przyjaciół młodości był jednak tak przebiegły, że zakradł się do biblioteki i dał się tam zamknąć, chcąc odpisać zaklęcia. I cóż się stało? W nocy szalała straszliwa burza, grożąca zerwaniem dachu biblioteki, a rano znaleziono młodego intruza leżącego bez zmysłów pod stołem. Przyszedł wprawdzie z czasem do siebie, ale pozostał na całe życie zamyślony i nie chciał nikomu wyjawić, czego doznał owej nocy.

O różnych prognozach przy urodzeniu umiał pan Moser też wiele opowiadać, a posiadał w tym własne doświadczenie, i to nie byle jakie. On sam znał pewnego młodego norymberskiego patrycjusza, któremu przy urodzeniu rodzice kazali postawić horoskop. Przepowiednia z gwiazd oznaczyła rok i dzień śmierci: zginie od śnieżnobiałego konia! Nic nie było prostszego, jak to, żeby troskliwa mama w oznaczonym dniu nie wypuszczała syna z pokoju. A oto ze stropu, ówczesnym zwyczajem ozdobionego sztukaterią, oderwał się ciężki, biały koń z gipsu i zabił skazanego wyrokiem gwiazd!

Najpiękniejszą ze wszystkich opowieści, przy której w czasie częstych uproszonych powtarzań moje małe, republikańskie serduszko zawsze biło radośnie, był opis starego zwyczaju, który – jak pan Moser twierdził – wtedy jeszcze odbywał się corocznie. W określonym dniu zatrzymywał się przed bramą miejską jeździec, cały zakuty w zbroję, i żądał, aby go wpuszczono do miasta. Norymberczycy pytali, w czyim imieniu domaga się wstępu.

– W imię Jego Miłości Króla Prus – odpowiadał zbrojny i wymieniał przy tym szereg tytułów władcy, które też i pan Moser wygłaszał z podziwu godną biegłością, a w końcu padało: – Burgrabia Norymbergii!

– Za nic! – wołali dzielni norymberczycy i… bach! zamykali mu bramę przed nosem, a zbrojny znów odjeżdżał, skąd przybył, aby powrócić w następnym roku. Mnie się wówczas zdawało, że to rzeczywiście jest coś niezmiernie wielkiego!

Wszystkie te przymioty ducha przyćmiewał blask wspaniałego stroju, w którym pan Moser ukazywał się zadziwionemu światu w pogodne i słoneczne dni świąteczne! Pod pachą trzymał trójkątny kapelusz, czarny, jedwabny, zwany chapeau bas, również arcydzieło uzdolnionej narzeczonej. Następnie miał wspaniały postillon d’amour, bardzo szeroką, czarną wstążkę, wychodzącą z katagonu, która miło igrając wokół jego policzka, gubiła się na piersi w szerokim żabocie. Do tego trawiastozielone ubranie, wszędzie, nawet obok niezliczonych dziurek od guzików z lewej strony złotem obszyte! W czasie wielkich świąt, na Wielkanoc i Zielone Świątki, ubiór ten był w kolorze szkarłatu, a wówczas żadne oko śmiertelnika nie mogło znieść tej wspaniałości. Ponadto były jeszcze klejnoty: długi, zwieszający się łańcuch od zegarka, pierścień na małym palcu, wielki jak ośmiogroszówka, złożony z niezliczonych małych rozetek i drobno ściętych kamieni, następnie klamry przy trzewikach, wysadzane błyszczącymi kamieniami i pokrywające całe stopy. Już wtedy w całym wielkim mieście Gdańsku nie można by wskazać drugiej takiej postaci, a obecnie na próżno objechano by za nią cały świat.

W takie to dni świąteczne nie przychodziło na myśl panu Moserowi zgłębiać z moją matką tajemnice europejskich gabinetów. Wyprostowany jak świeca, stał przynajmniej półtorej godziny w piekących promieniach słońca na szerokich schodach naszego domu. Pierścień i klamry błyszczały w słońcu, a on szurał głośnym ukłonem mistrza tańców i krzyczał donośnie: „Uniżony sługa pana tego i tego”, skoro tylko któryś ze znaczniejszych panów ukazywał się na ulicy.

Na krótko przed obiadem udawał się zazwyczaj jeszcze dla ochłody na kwadrans polowania. Wchodził wówczas do cienistej sieni, gdzie łowił muchy, odrywał im jedno skrzydło i tak okaleczałe rzucał naszemu wielkiemu kotu, wygrzewającemu się spokojnie na słońcu. Widząc to, za każdym razem wpadałam w okropny gniew.

W te uroczyste dni nie było na świecie szczęśliwszego stworzenia nad pana Mosera, chyba że była nim jego narzeczona. Cóż mogło głębiej wzruszyć jej kochające serce niż widok narzeczonego, ukazującego się na ulicy w tak pięknej z jej rąk ozdobie. Niestety, żadne szczęście na świecie nie trwa wiecznie! W parę lat później harcapy zaczęły wypierać katagony, a w końcu wzięła górę peruka z harcapem. Czułe serce panny Nesselmann nie mogło tego znieść, zmarła!

Nie do wiary, a jednak prawdziwe, że ledwie upłynął rok i jeden dzień od jej śmierci, a mały niewdzięcznik ożenił się tym razem, ale z jej następczynią w coraz to bardziej upadającej pracowni.

Moja dobra, miła matka strofowała go za to poważnie.

– Ach! – westchnął, uśmiechając się pan Moser – nazywa się tak samo jak nieboszczka: Adelgunde!

Rozdział 3. Gdańskie domy

Do Sewilli, do Sewilli!

Tam sąsiedzi pozdrawiają,

Panny z okien wyglądają,

Aby podlać swoje kwiaty.

Ach, tam tęskni serce me!

Clemens Brentano

Znamię dawnego, wielkiego dobrobytu i wypływające stąd prawdziwe zamiłowanie do okazałości pozostawiło tak głęboki ślad na moim mieście rodzinnym i do tego stopnia z całą jego istotą jest związane i zrośnięte, że zmodernizowanie miasta byłoby niemożliwe bez zburzenia go całkowicie i zbudowania nowego Gdańska na miejscu starego.

Jak niegdyś we wszystkich złączonych miastach starego Związku Hanzeatyckiego1 stoją w nim domy zwrócone ku ulicy szczytową stroną. Wydają się więc nie tylko bardzo wysokie w porównaniu z ich szerokością, ale są nimi w istocie i muszą być takie, aby uzyskać konieczną dla mieszkańców przestrzeń życiową, zbyt skąpo im użyczoną z powodu ograniczenia miasta murami obronnymi. Dla tych samych powodów wgrzebywali się nasi przodkowie głęboko w ziemię, budując ciągnące się pod domami, nieraz dwupiętrowe, rozległe piwnice. Sklepienia ich wznoszą się na kilka stóp ponad poziom ulicy i tworzą rodzaj suteren, urządzonych nieraz jako dość wygodne, ani wilgotne, ani zbyt ciemne mieszkania. Schodzi się do nich z ulicy, a poszukiwane są przez szczotkarzy, wikliniarzy, a zwłaszcza przez sprzedawców owoców, jarzyn i mleka.

Moje rodzinne miasto różni się od wszystkich innych do niego podobnych starych osiedli bardzo osobliwymi szczegółami budowlanymi. Główne ulice w Gdańsku są znacznie szersze niż gdzie indziej. Na przestrzeni między stojącymi naprzeciw siebie rzędami domów mogłyby dwa, a nawet trzy pojazdy wyminąć się wygodnie i po obu stronach zostałoby jeszcze sporo miejsca na wyłożone płytami chodniki. Tymczasem ulica przeznaczona dla ruchu kołowego i pieszego jest do tego stopnia wąska, że nawet doświadczony woźnica nie zawsze może uniknąć kolizji z kolegą nadjeżdżającym z przeciwnej strony, a w tłok ten wpadający przechodnie mają sporo kłopotu, aby przede wszystkim ocalić zdrowie.

Ogólną przyczyną tego niezwykłego zjawiska są tak zwane przedproża przy wszystkich domach, w Gdańsku najzupełniej odmienne od przedproży w Hamburgu lub Lubece. Lecz z czymże należy je porównać, aby w przybliżeniu dać pewne wyobrażenie o tych prawdziwych propylejach2, dzięki którym północne miasto zyskuje prawie południowy wygląd. Za czasów mojej wczesnej młodości spędzano na nich znaczną część domowego życia ze swobodą dzisiaj niepojętą, prawie tak jak na otwartej ulicy.

Nie można nazywać tych przedproży balkonami. Są to raczej przestronne, dosyć szerokie terasy, wyłożone wielkimi płytami kamiennymi, ciągnące się wzdłuż fasad domów. Prowadzą do nich szerokie, wygodne schody, a kamienne ogrodzenia zabezpieczają od ulicy. Pomiędzy przylegającymi do siebie przedprożami sąsiednich domów wznoszą się przymurki cztery do pięciu stóp wysokie, stanowiące ich rozgraniczenie. Na tych przymurkach spoczywają w kamiennych korytach rury blaszane, zbierające z dachów wodę deszczową, wypływającą na zewnątrz przez paszcze ogromnych, nieraz prawdziwie artystycznie wykutych z kamienia głów delfinów lub wielorybów.

Wszystko to, co do niedawna było pogardzane jako starofrancuskie, zagarnia od pewnego czasu pod swą potężną opiekę pod nazwą rokoka3 moda – najbardziej kapryśna władczyni. Niechby się jej spodobało rozciągnąć tę opiekę i na gdańskie przedproża! Trudno bowiem znaleźć wspanialsze rokoko, które byłoby bardziej jej godne!

Za czasów mojej młodości domów o więcej niż trzech oknach od frontu było w Gdańsku stosunkowo niewiele. Należą one dziś jeszcze do wyjątków. Znacznie częściej spotyka się dwuokienne, a jakże nagie i jak żałośnie osamotnione wznosiłyby się te na cztery do pięciu pięter wysokie szeregi domów, bez wiążących je w całość podwórców-przedproży.

A jakim wymarzonym miejscem zabaw były przedproża dla dzieci! Tak bezpieczne i tak wygodne!

Niezależnie od zamiłowania do rokoka pęd do upiększania, a raczej w naszych czasach chęć modernizacji, grozi im już od dłuższego czasu zbliżającą się zagładą. Znikły już sprzed domów stare wspaniałe kasztany, których szeroko rozrosłe gałęzie użyczały ochłody i cienia; to pod nimi zmęczony pracą gdańszczanin cieszył się miłą rozrywką wśród swoich lub rozmową z wychylającym się obok sąsiadem. Rozwijające się pąki tych pięknych drzew przynosiły corocznie tym, których zajęcia zatrzymywały w mieście przez cały tydzień, wieść o nadchodzącej wiośnie z zaproszeniem, aby najbliższej niedzieli szukali jej poza bramami miasta, gdzie oczekiwała ich w pełni swej krasy i wspaniałości.

A jakim wymarzonym miejscem zabaw były przedproża dla dzieci! Tak bezpieczne i tak wygodne! Tuż pod okiem matki szyjącej lub robiącej pończochy na drutach, nieraz schodzącej do nich pod wieczór. W tym zaciszu, wykorzystując każdą znośną pogodę, spędzałyśmy z naszymi towarzyszami zabaw wszystkie wolne godziny. Miało ono jeszcze ten nieoceniony przymiot, że przy naszym krzykliwym zachowaniu byłyśmy tam mniej napominane, a łatwiejsze do zniesienia niż w głębi domu.

Wiele kamienic, o szczytach upiększanych posągami i innymi architektonicznymi ozdobami, świadczy do dzisiaj jeszcze tak o bogactwie, jak i zamiłowaniu do sztuk pięknych naszych przodków, którzy przy ich budowie nie żałowali kosztów, zlecając wykonanie dobrym mistrzom italskim i sprowadzając ich do Gdańska.

Niektóre szczyty domów budowano prawie w czasach krzyżackich, ale te chylą się obecnie ku upadkowi i liczba ich stale maleje4. Najpiękniejszy i najciekawszy z nich, który niegdyś należał do mego wuja Lehmanna i przez niego był zamieszkiwany, jak mnie słuchy dochodzą, został przed kilkoma laty z najwyższego rozkazu starannie rozebrany i przeniesiony na Wyspę Pawią obok Poczdamu. Jest to ze wszech miar zaszczytne przeznaczenie, ale obawiam się, że ani w części nie przedstawia się on tam tak korzystnie, jak w swoim dawnym, odpowiednim mu otoczeniu, przy ulicy Chlebnickiej (niem. Brotbänkengasse)5.

Rozdział 4. Dom rodzinny i jego sąsiedztwo

Najmniejsza nawet ojczyzna

Miłości warta największej.

Im mocniej ją przygarniesz,

Tym sercu będzie goręcej.

Wilhelm Müller

Jest rzeczą niezaprzeczalną, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości. U mnie zachodzi jeszcze ten prawie niewiarygodny przypadek, że jedno i drugie, a nawet cały bieg mego życia został uzależniony od tej drobnej okoliczności, że dom moich rodziców stał właśnie w tym, a nie w innym miejscu. Gdyby się znajdował o kilka domów wyżej lub poniżej, nawet przy tejże ulicy, byłoby zapewne wszystko ułożyło się inaczej i ja sama byłabym inna.

Dom, w którym się urodziłam, stoi po stronie południowej ulicy Świętego Ducha (niem. Heiligegeistgasse)1, niedaleko bramy prowadzącej do Długiego Pobrzeża (niem. Lange Brücke), nad którą znajdowały się wówczas pomieszczenia, w których Towarzystwo Przyrodnicze odbywało swe zebrania i przechowywało zbiory2.

Na dobrą sprawę Długi Most nie jest właściwie mostem, ale drewnianym pomostem przylegającym do brzegu, wzdłuż którego stały zabudowania ze straganami, wystawiającymi na sprzedaż owoce, kwiaty i wszystko to, co może ucieszyć serce dziecięce. Między tym pomostem a leżącą naprzeciw Wyspą Spichrzów (niem. Speicherinsel) płynie tu spokojnie i cicho do pobliskiej Wisły, a w połączeniu z nią do morza, dosyć szeroka, ożywiona okrętami i łodziami Motława. Dom moich rodziców należał do najczęściej spotykanych w Gdańsku, z rodzaju zwyczajnych trzyokiennych domów. Nie był ani piękny, ani brzydki, ani duży, ani mały. Wewnętrzne jego urządzenie nie wyróżniało się niczym od wnętrz sąsiednich, a na potrzeby naszej rodziny był wygodny i dosyć przestronny.

Żadna gwiaździsta lira nie znaczyła naszego dachu przed moim urodzeniem. Jedynym znakiem, którym mógł się on pochwalić, a który zapewne jeszcze posiada, jest ten, że zamiast bożków, aniołów, waz, orłów, koni i innych zwierząt, które tam z wysokości innych dachów spoglądają na ulice, u najwyższego szczytu leży na brzuchu metalowy żółw. Kiwa się on i trzepoce mocno pozłoconymi łapami i głową na wszystkie strony świata, kiedy tylko wiatr silniej zawieje. Powolne to stworzenie, niezbyt widoczne, trudziło się tak zapewne już z górą sto lat. Nie uszło jednak bystrym oczom pana Mosera. Zwrócił mi na nie uwagę i oboje byliśmy jedynymi w domu, którzy odpowiednio doceniali to podziwienia godne dzieło sztuki.

Z lewej strony przylegał do naszego domu kościół anglikański3, a z prawej gospoda. Proszę jednak, aby nikt przy tym nie myślał o dawnym przysłowiu, w którym diabeł buduje sobie kapliczkę tuż obok Domu Bożego, gdyż ten kościół anglikański nie był właśnie niczym innym, jak miłą, domową kaplicą, którą tylko z uprzejmości nazywano kościołem. Nad starodawnym zaś domem żeglarskiej gildii4, co najmniej cztery razy większym od kościoła, chociaż dom ten podobny był do zaklętego zamku, nie mógł też diabeł mieć władzy, gdyż jego mieszkańcy byli bardzo dzielnymi i uczciwymi ludźmi.

Wszystkie mieszczańskie zawody były wówczas jeszcze podzielone na gildie i cechy. Każdy z nich posiadał swój własny dom, gdzie gromadzili się mistrzowie i czeladnicy, radząc na podstawie przysługujących im praw, przywilejów i zwyczajów, a w zapusty zbierali się na uczty, na których bywało okazale i buńczucznie.

Jak sama nazwa oznacza, dom Związku Żeglarzy był wówczas własnością bardzo znacznej i cenionej gildii żeglarzy gdańskich. Tam schodzili się w pomieszczeniach do tego przeznaczonych na narady nad sprawami Związku lub też by wspólnym sumptem i dla ogólnej uciechy radować się przy biesiadnym stole. Różnobarwne proporce i chorągwie obok białej flagi, wielkiej jak żagiel, z wymalowanym herbem gdańskim, powiewały wówczas z przedproża i oznajmiały sąsiedztwu o uroczystości dnia.

Przyjacielski, zawsze zachrypnięty panie sąsiedzie Bergmannie […]. Z wdzięcznością pamiętam o tobie, gdyż ty w rozpalonym żarze pieca kuchennego, pośród najważniejszych zajęć przy weselnych stołach zawsze pamiętałeś o swej małej sąsiadce!

Pozostałe pomieszczenia przestronnego narożnego budynku pozostawiono restauratorowi, który uchodził nie tylko za najzręczniejszego kucharza w Gdańsku, lecz cieszył się nawet sławą pozaeuropejską. Jego malutkie korniszony rozchodziły się pod flagą opiekunów na cały świat, a przesyłki olbrzymich pierników szły nawet do Ameryki.

Przyjacielski, zawsze zachrypnięty panie sąsiedzie Bergmannie, niech ci ziemia lekką będzie! Z wdzięcznością pamiętam o tobie, gdyż ty w rozpalonym żarze pieca kuchennego, pośród najważniejszych zajęć przy weselnych stołach zawsze pamiętałeś o swej małej sąsiadce! Szklaneczki słodkiej galaretki lub talerze doskonałego ciasta, które przesyłałeś mi przez Adama przy takich okazjach, sprawiały mi prawdziwie dziecięcą radość. Niechaj ci będzie za to na tych kartach postawiony wieczny pomnik, jak długo, rozumie się, w naszych czasach taka papierowa wieczność trwać może.

Zwróćmy się teraz ku lewej stronie domu moich rodziców. Na mocy zawartej w dawniejszych czasach umowy, przyznającej prawa w Gdańsku jedynie rodowitym mieszczanom, od dawnych lat towarzystwo angielskich kupców osiedliło się w Gdańsku ze swymi rodzinami i z biegiem czasu do tego stopnia zżyło się z miastem, że ani z ich, ani z naszej strony nikomu nie przychodziło na myśl, aby uważać ich za obcych. Domy ich szacowano na giełdzie na równi z pierwszymi miejskimi, a w zwyczajach i obyczajach nie różnili się niczym od reszty mieszkańców. Mówili po niemiecku, z nocy nie czynili dnia, jadali zwyczajem miejscowym o pierwszej godzinie w południe, w sposób nam właściwy wychowywali dzieci, które po większej części rodziły się wśród nas, i w ogóle zachowywali się tak, jak to czynią rozumni ludzie, którym nie chodzi o to, aby przez nierozsądne zachowanie się albo cudaczne dziwactwa utrudniać życie sobie i innym.

Dom po naszej lewej stronie był własnością tej angielskiej kolonii. Poświęcono najlepszą jego część, bel-étage, i przebito nad nim strop. Powstała w ten sposób wysoka, jasna i dosyć przestronna kaplica, w której nie brakło ani kazalnicy, ani organów, ani też wedle angielskiego zwyczaju pod nią umieszczonego pulpitu, przy którym duchowny lub kościelny odczytywał poranną modlitwę. Pozostała część domu przeznaczona była na mieszkanie duchownego, którego obierali sobie sami.

…od dawnych lat towarzystwo angielskich kupców osiedliło się w Gdańsku ze swymi rodzinami…

Rozdział 5. Doktor Jameson

In truth, he was a strange and wayward wight,

Fond of each gentle and each dreadful scene:

In darkness and in storm he found delight,

Nor less than when on oceans-wave serene

The southern sun diffus’d his dazzling sheen.

Even sad vicissitude amus’d his soul,

And if a sigh would sometimes intervene,

And down his cheek a tear of pity roll,

A sigh, a tear so sweet, he wish’d not to control.1

The Minstrel

Na zaproszenie angielskiej kolonii, która na równie zaszczytnych, jak i korzystnych warunkach powołała go na swego kaznodzieję, przybył do Gdańska prawie równocześnie z weselem moich rodziców doktor Richard Jameson. Czy miał on poprzednika na swym urzędzie, nie wiadomo mi, ale wątpię, bo nigdy nie słyszałam, by wymieniano kogokolwiek2.

Promowany na doktora teologii w Edynburgu, przywiózł on bezsprzecznie znacznie głębszy i szerszy zasób wiedzy, niżby tego wymagało jego stanowisko, ale stało się to jedynie dla niego samego źródłem większego zadowolenia, bo nigdy nie wyrwało mu się oświadczenie, które by choć trochę zatrącało pedantyzmem lub wskazywało na to, że uważa się za bardziej uczonego, a tym samym lepszego od innych ludzi.

W chwili przybycia do Gdańska mógł on mieć, o ile obecnie obliczyć mogę, około trzydziestu czterech do trzydziestu pięciu lat. Cechowała go głęboka życzliwość. Regularne rysy nie pięknej, ale miłej twarzy wskazywały, gdzie należy szukać jego ojczyzny: jasnoniebieskie oczy, jasne brwi i rzęsy od razu zdradzały Szkota. Postawy średniej i smukłej, zgrabny w ruchach, nosił okrągłą, ładnie ufryzowaną perukę i – jak rok długi – przy czarnych jedwabnych spodniach i pończochach jasnoszary surdut z czarnymi guzikami.

Trudno spotkać człowieka o tak pogodnym jak on usposobieniu, o umyśle skłonnym do wszelkiej niezamąconej radości i żywego odczuwania wszystkiego, co szlachetne, wielkie i piękne, jak również każdego ludzkiego cierpienia, którego łagodzenie zdawało się zadaniem jego życia. Współczującym, ciepłym uczuciem obejmował wszystko, co cierpi w przyrodzie, łącznie ze zwierzętami. Nie mógł patrzeć spokojnie, jeśli się z którymś z nich źle obchodzono, zaraz się za nim ujmował. Natomiast fałszywy, sztuczny, przesadny sentymentalizm, jaki za jego czasów wszedł w modę, był mu nad wyraz niemiły i tępił go, szydząc niemiłosiernie, gdziekolwiek zauważył pojawiający się jego ślad. Charakter jego i wygląd zewnętrzny przypominał żywo Yoricka, głównego bohatera Sentimental Journey i Tristrama Shandy3. Przy całej właściwej mu pogodzie usposobienia zdradzał go jednak czasami ledwie widoczny rys troski, jakby odczuwał jeszcze ból po ciosach, które kiedyś złamały mu życie. Nigdy jednak nie wspominał swej przeszłości, jak również nie zwykł wiele mówić o sobie. Nigdy nie wymknęło mu się słowo, które by miało związek z tą przeszłością, nigdy nie słyszałam, by wymieniał rodziców, krewnych albo zaufanych przyjaciół. Z dala od ukochanej ojczyzny, w zupełnie obcym mu świecie tkwił w odosobnieniu ze swoim gorącym sercem.

Rodzice moi, jako jego najbliżsi sąsiedzi, szybko zawarli z nim znajomość. Pociągało go radosne życie rodzinne nowo pobranego małżeństwa, a dzięki sąsiadującym ze sobą przedprożom obu domów początkowo powierzchowna znajomość przeszła wkrótce w poufałą zażyłość. Widywano się prawie co dzień. Jameson do tego stopnia przyswoił sobie język niemiecki, że zaledwie obcość wymowy zdradzała w nim cudzoziemca, więc i ta przeszkoda przy większym zbliżeniu się zniknęła.

Gdy Kasia w pewien bardzo słoneczny dzień wyniosła mnie po raz pierwszy na przedproże, aby nowego przybysza pokazać panu sąsiadowi, wziął mnie przyjaźnie na ręce i ta chwila jak gdyby jeszcze silniej zadzierzgnęła węzeł łączący go już wtedy z moją rodziną.

Gdy podrosłam, Jameson został moim nauczycielem, moim przewodnikiem i moim doradcą. Czuwając nad moją młodą duszą, pozostał przy moim boku i nie opuścił mnie, póki nie nadszedł czas, w którym ktoś inny na ślubnym kobiercu wziął na siebie wraz z moją ręką obowiązek troszczenia się o mnie.

Charakter jego [dra Richarda Jamesona] i wygląd zewnętrzny przypominał żywo Yoricka, głównego bohatera Sentimental Journey i Tristrama Shandy.

Rozdział 6. Chodowiecki w naszej szkole

I remember, I remember,

When my little lovers came,

With a lilly, or a cherry,

Or a now-invented game.1

Winthrop Mackworth Praed

Zaledwie ukończyłam trzeci rok życia, gdy zaczęto mnie posyłać dwa razy dziennie, przed południem i po południu, na kilka godzin do szkółki, odległej zaledwie o dwieście kroków2. Chociaż droga była krótka, niewiele brakowało, abym pewnego dnia nie była zasypana śniegiem jak lawiną. Agathe, nasza panna do posług, jak nazywano pokojówki w Gdańsku, wzięła na ręce moją drobną, ale dość ciężką osobę, bo nie mogłam nóg wyciągnąć. Gdy chciała ustąpić z drogi sankom pędzącym za nami, pośliznęła się, upadła na kolana i wpadła do wysokiej na kilka łokci zaspy nawianego śniegu, z którego obie, ja utrzymywana na jej wzniesionych rękach, ledwo wystawiałyśmy głowy. Zdarzyło się to w porze obiadowej, gdy ulica świeciła pustką. Agathe nie mogła się podnieść, dopóki unosiła mnie na rękach, a głos z zimna i lęku odmawiał jej posłuszeństwa. Już siły jej słabły, już miała mnie upuścić i Bóg jeden wie, co by się z nami stało. Wtem zjawił się jak zbawczy duch pan Moser, dopomógł dzielnie krzykiem i w ten sposób ściągnął sąsiadów, którzy nam przyszli z pomocą.

W szkole zaczynano od nauki spokojnego siedzenia i niczego ponadto od nas nie żądano. Z początku protestowałam głośno przeciwko temu nakazowi, ale nikt o to nie dbał. Było mi gorzko, ale już następnego dnia poszłam tam chętniej, bo prócz mnie znalazło się jeszcze ze dwadzieścioro dzieci z sąsiedztwa, chłopców i dziewcząt, zebranych tam w tym samym celu. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby ten sposób nauki przynosił szczególne pożytki.

Nazwisko tej pani nie zaginie w historii sztuki naszych czasów, gdyż była to matka niedoścignionego w swym zawodzie Chodowieckiego.

Zaledwie ukończyłam trzeci rok życia, gdy zaczęto mnie posyłać dwa razy dzienne, przed południem i po południu, na kilka godzin do szkółki, odległej zaledwie o dwieście kroków.

Do dziś żywo pamiętam ponurą izbę szkolną3, w której mimo wszystko przeżyliśmy tyle wesołych godzin, jej ściany okładane pociemniałą ze starości dębiną i wielkie okno, złożone z więcej niż setki małych, okrągłych tafelek szklanych4. W narożniku tego okna zasiadała w swym przestronnym krześle z oparciami niezmiernie wiekowa pani, o śnieżnobiałych włosach i nieco cudzoziemskim, bardzo czystym, ale skromnym ubiorze.

Starość pokrywała jej oczy coraz gęstszą zasłoną, ale nie mogła przyćmić jej pogodnego usposobienia. Po niemiecku mówiła mało i niechętnie, była bowiem rodowitą Francuzką i jako hugenotka z powodu prześladowań religijnych musiała uchodzić ze swego pięknego rodzinnego kraju. Zachowała jednak ubiór, jak również zwyczaje i mowę francuskich mieszczan. Z powodu wieku i słabego wzroku nie mogła pomagać obu dość leciwym już córkom5 w prowadzeniu szkoły, ale chętnie pozostawała wśród dzieci.

Byłam jej ulubienicą i wolno mi było chronić się przy niej, gdy rozhukani chłopcy dokuczali mi zbytnio. Brała mnie wtedy na kolana i mówiła mi rozmaite łatwe francuskie słowa i zdania, a ja ku jej wielkiej uciesze powtarzałam jak wyuczona papuga. Z czasem zaczęłam je rozumieć.

Nazwisko tej pani nie zaginie w historii sztuki naszych czasów, gdyż była to matka niedoścignionego w swym zawodzie Chodowieckiego. Podczas parodniowego pobytu w Gdańsku, w czasie odwiedzin u matki kazał się też zaprowadzić do naszej izby szkolnej. Patrzyłam z zaciekawieniem, jak ten obcy człowiek kilkakrotnie przesuwał stolik, aż go wygodnie umieścił. Tymczasem obie jego siostry, nasze nauczycielki, przechodziły pomiędzy rzędami, przemawiając do nas przyjaźnie, obiecywały nam pierniki toruńskie, rodzynków i migdałów do syta, jeżeli tylko krótką godzinkę pozostaniemy nieruchomo, tak jak siedzimy i stoimy.

Tymczasem obcy człowiek usiadł przy swoim stole, położył przed sobą papier, wydobył ołówki i inne małe przedmioty, obejrzał się uważnie wokoło, coś zapisał, jak mi się zdawało, znów się przyjrzał i znów zapisał, a ja nie mogłam dłużej wytrzymać spokojnie. Zapomniałam o rodzynkach, o migdałach i piernikach, i o wszystkim. Cichutko, cichutko, jak kotek, prześlizgiwałam się pod stołami i między stołkami aż do niego i patrzyłam mu w twarz tak błagalnie, że nie miał serca mi odmówić. Kiwnął na mnie przyjaźnie, zezwalając, abym stanęła przy nim.

Na moich oczach powstawała na małym papierze cała izba szkolna. Nigdy nie przypuszczałam, aby to było możliwe! Tchu mi brakło! Nic nie czułam i o niczym nie myślałam, jak tylko o tym, abym i ja miała to szczęście i mogła coś podobnego tworzyć. Odtąd marzyłam o rysowaniu i malowaniu. Kto chciał mi zrobić przyjemność, ten musiał mi darować papier i ołówki, a otrzymana norymberska skrzyneczka z farbami wprawiła mnie w niesłychany wprost zachwyt.

W końcu artysta rozłożył inną kartę, ustawił mnie przed sobą, ale tak, że nie mogłam widzieć, co robi. Potem podał mi kartkę, abym wraz z pozdrowieniami zaniosła mojej matce. Była na niej przedstawiona w pomniejszeniu cała moja maleńka postać, od główki w czepeczku aż do nóżek nieco do środka zwróconych. Niewiele brakowało, a byłabym z samej radości zalała się łzami i ledwie mogłam się doczekać, aby Agathe przyszła mnie odprowadzić.

Od tej chwili w mej jeszcze nierozwiniętej duszy dziecinnej obudziła się głęboko tkwiąca skłonność do sztuk pięknych i przez całe długie życie pozostała moją pociechą, moją radością i tylko razem z nim zgaśnie.

Matka moja zachowała rysunek wśród swych najmilszych skarbów, gdyż nazwisko Chodowieckiego już wtedy było sławne. Niestety, ja sama go później popsułam przez nierozważne usiłowanie pociągnięcia go farbami z mej skrzyneczki. Słyszałam, że artysta uwiecznił izbę szkolną rylcem, ale zapewne rycina ta należy do rzadkości, gdyż nigdy się z nią nie spotkałam6.

Jeden z moich towarzyszy ze szkoły i zabaw dziecięcych z owego wczesnego okresu żyje jeszcze w Gdańsku jako czcigodnie posiwiała głowa zakonu starych kawalerów. On jeden spośród tak wielu! Tak jemu, jak i mnie natura udzieliła daru znoszenia z lekkim sercem wszystkich wielkich i małych uciążliwości długiego i zmiennego żywota lub ich przezwyciężania, w zależności od tego, czego wymagały albo na co pozwalały okoliczności. Jest on zapewne o kilka lat ode mnie starszy, bo wówczas czynił już wielkie postępy w a, b i ab, kiedy ja dopiero studiowałam a, b, c. Wyższości swej jednak tak dalece nie okazywał, że przez cały tydzień starał się być grzeczny, jeżeli w niedzielę, przy pięknej pogodzie, miał obiecaną zabawę ze mną na przedprożu. I za to na oczach całego świata posyłam mu moje przyjacielskie pozdrowienia z oplatanych winną latoroślą skalnych wybrzeży Renu aż na chłodny, płaski brzeg Wisły.

Do dziś żywo pamiętam ponurą izbę szkolną…

Rozdział 7. Nad brzegiem morza

Tu szumi morze, pienią się fal grzywy.

Przypływ uderza w skalną twierdzę brzegu,

Z wielomasztowym orlogiem

Wiatry i fale dzikie harce wiodą

Jak dzieci z lekką piłeczką piórkową.

Wilhelm Müller

W piękne letnie wieczory w odbiciu znikających promieni mieni się wszystko, jak okiem sięgnąć, w nieziemskiej jasności, gdy słońce, unosząc się nad nieboskłonem, uśmiecha się raz jeszcze do ziemi na dobranoc jak matka do usypiającego dziecka. Wówczas najodleglejsza dal staje się bliska, odsłonięta. W wolnym od mgły powietrzu podchodzi ku nam, a przedmioty niezauważone z rana, które traciliśmy z oczu w drżących oparach południowych godzin, stają się na nowo bardzo widoczne.