Światło ukryte w mroku - Cameron Sharon - ebook + audiobook + książka

Światło ukryte w mroku ebook i audiobook

Cameron Sharon

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przejmująca powieść oparta na prawdziwej historii sióstr Podgórskich – Heleny i Stefanii, które podczas II wojny światowej ocaliły trzynaścioro Żydów, ukrywając ich na poddaszu własnego domu.

Jedno pukanie do drzwi mogło dla wszystkich oznaczać śmierć…

Przemyśl, 1943 rok. Nastoletnia Stefania Podgórska, nazywana od dziecka Fusią, pracuje w sklepie rodziny Diamantów. Jest zaręczona z jednym z ich synów, co młodzi muszą jednak utrzymywać w tajemnicy – ona jest katoliczką, on Żydem.

Wszystko się zmienia, kiedy do Przemyśla wkracza armia niemiecka. Diamantowie zostają zesłani do getta, a matka i brat Fusi na roboty przymusowe do Niemiec.

Stefania zostaje sama w okupowanym mieście, mając pod opieką kilkuletnią siostrę Helenkę.

Nagle rozlega się pukanie do drzwi. To Max Diamant, który wyskoczył z pociągu jadącego do obozu śmierci. Siostry podejmują odważną decyzję o ukryciu Maxa, a potem dwunastu kolejnych Żydów.

Odtąd znów czekają na pukanie do drzwi, które może oznaczać koniec dla wszystkich.

____

"Książka jest wierna prawdziwej historii dzięki gruntownym i skrupulatnym badaniom, jakich dokonała autorka, przygotowując się do jej napisania. Sharon stworzyła porywającą opowieść, która łączy w sobie poczucie wszechogarniającego strachu z pewną niefrasobliwością oraz ukazuje niezwykłą wewnętrzną siłę młodej kobiety, mojej Mamy. Światło ukryte w mroku przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania". – Ed Burzminski, syn Stefanii Podgórskiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 37 min

Lektor: Czyta: Dorota Landowska

Oceny
4,8 (368 ocen)
301
51
14
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maluska85

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, poruszająca, wzbudzająca wiele emocji książka oparta na faktach. 16- letnia Stefania i jej 6-letnia siostra Hela to bohaterki wojenne. Młode, odważne, mające też dużo szczęścia dziewczyny które podczas wojny ratują Żydów w Przemyślu. Fusia z nastolatki staje się odważną, gospodarną, wręcz przebiegłą kobietą, która nie boi się wejść do getta, nie boi się zmierzyć z SS czy gestapo. Która się nie poddaję, choć los nie ułatwia jej pomocowego działania. Książka warta przeczytania, dająca nadzieję, szczególnie w obecnych czasach. W każdym mroku tli się iskierka nadziei.
10
jozaga11

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne wspomnienie o pięknych kobietach.
00
annjoop

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka
00
JPanfil

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać, nie wolno zapomnieć!
00
Kajtek72

Nie oderwiesz się od lektury

Tylko dla tych którzy chcą poznać prawdę. Dziękuję.
00

Popularność




Choć inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i rzeczywistymi osobami, niniejsza książka jest powieścią historyczną. Autorka dołożyła starań, by dochować wierności faktom, także tym dotyczącym ludzi i miejsc, ale niektóre elementy są wytworem jej wyobraźni. Część imion i nazwisk zmieniono dla ochrony prywatności przedstawionych na kartach osób.

Dla Heleny, Małgosi, Eda, Lori i Mii

P A M I Ę C I Izaaka, Lei, Chaima, Izydora oraz Ernestyny Diamant, jak również wszystkich przemyskich Żydów i Polaków, który postradali życie na ołtarzu nienawiści

1

Przemyśl, listopad 1942

Ktoś tam jest. W mroku.

Otwieram oczy.

Mrok jak zwykle przypomina pustą kartkę. Czuję woń kapusty gotowanej przez Emilkę dwa piętra niżej. Czuję tchnienie swojej młodszej siostry tuż obok. Mrok się zmienia. Pojawia się w nim echo dźwięku, który przegapiłam.

Ktoś tu jest!

Rozbudzam się do reszty.

Odchylam koc, zamieram, nasłuchując, po czym stawiam stopy na podłodze. Jęk sprężyn brzmi w moich uszach jak wystrzał. Młodsza siostra wzdycha przez sen, ale nie porusza się.

Intruz – jeśli faktycznie jest jakiś intruz – znajduje się poza tym pomieszczeniem.

Boso przemykam po nagich deskach do okna i palcem odsuwam brzeg dywanika, który przybiłam gwoźdźmi do ram. Oślepia mnie blask ulicznych latarni, w jego snopach wirują zmrożone płatki śniegu przypominające drobiny kurzu. Ale droga przed budynkiem jest pusta. Naprzeciw widzę szereg martwych okien, zabitych dywanami, zasłonami, ubraniami. Tak jak moje.

W Przemyślu światło to coś na podobieństwo reklamy łakoci. Tylko ktoś bardzo niemądry zamieściłby znak wskazujący na miejsce ukrycia słodkości.

Puszczam dywanik i zbliżam się do drzwi; przyciskam ucho do drewna, po czym dopiero przekręcam klucz w zamku. Pusty korytarz prowadzi do pustych pokoi. Tak, jak powinien. Wszystko jest tak, jak powinno być.

Wtem ciszę rozdziera hałas. Głośniejszy od wystrzału. W piersi eksploduje mi granat strachu. Nagle pojmuję, jakiż to dźwięk przeoczyłam.

Ktoś puka do drzwi frontowych.

Wiedzą. Wiedzą. Wiedzą.

To jedno słowo rozbrzmiewa mi w głowie rytmem szalonego pulsu.

Kolejny jęk sprężyn i młodsza siostra staje za moimi plecami. Milczy. Ma już sześć lat i wie, że to nie pora na zadawanie pytań. Pukanie się powtarza, tym razem natarczywiej, a po nim dolatuje mnie szept:

– Stefania?

To podstęp. Gestapowcy chcą, żebym ufnie otworzyła drzwi. Dzięki temu nie będą musieli ich wyważyć i ładne, nieskazitelne mieszkanie trafi w ręce jakiegoś miłego niemieckiego oficera i jego prawomyślnej żony o czystych włosach i w pończochach bez jednego oczka.

W takim wypadku rozstrzelają nas na zewnątrz, jak pana Schwarzera.

Szept rozlega się ponownie.

– Fusia, otwórz drzwi!

Nikt spoza kręgu najbliższych tak mnie nie nazywa; gestapowcy z pewnością nie znają tego zdrobnienia.

Biegnę ku drzwiom z wyciągniętymi przed siebie rękoma, manipuluję przy świeżo naprawionym zamku. W głębi ducha wiem, że to nie on. To nie może być on. Ale i tak mocuję się z kluczem, przekręcam go i rozpościeram drzwi na oścież. Z Heleny uchodzi powietrze. A może to ja wydałam głośne sapnięcie? Ponieważ w blasku gołej żarówki widzę, że to nie on. Nie ten, w którego pojawienie się nie wierzyłam od samego początku.

– Maks!…

2

1936

Zanim trafiłam do Przemyśla, w moim życiu pełno było kur. I koni. Czystego powietrza, drzew i rozległych kremowo-zielonych pól, które otulały wzgórza niczym patchworkowa narzuta. Wiosną i jesienią biegałam do szkoły krętymi dróżkami, a zimą, gdy śnieg był zbyt głęboki, zajadałam żur z chlebem w naszej parnej kuchni. Co niedziela zaś, przez okrągły rok bez względu na pogodę, udawałam się na mszę do kościoła w Birczy, upakowana razem z siedmiorgiem rodzeństwa na furmance.

Miałam idealne dzieciństwo, którego szczerze nienawidziłam.

Chlew cuchnął, tak samo jak wychodek, śmieciowisko i parobkowie orzący w upale. Kupy łajna czyhały w trawie, żeby zapaskudzić mi buty. Mama miała wiecznie zaczerwienione dłonie – od prania na tarze bądź szorowania ich przed każdym porodem, jaki przyjmowała. Najbardziej ze wszystkiego nienawidziłam działającego mi na nerwy, nigdy się niekończącego gdakania kur. Ko-ko-kooo… ko-ko-koo… One chyba w ogóle nie spały. Oczywiście z wyjątkiem koguta, który miał nie po kolei w głowie i piał do księżyca zamiast do wstającego słońca.

Dlatego nie przeszkadzało mi skubanie ptactwa.

Pierwszą próbę ucieczki ze wsi podjęłam w wieku lat jedenastu. Mama zabrała mnie do miasta na wozie poczciarza z myślą o złożeniu wizyty swoim dwóm najstarszym córkom, które zdążyły się wyprowadzić z domu rodzinnego i podjęły pracę w Przemyślu. Miał to być prezent z okazji zbliżającej się Wielkanocy i moich urodzin. Urodziny całej naszej ósemki przypadały bowiem w Wielki Tydzień, a przynajmniej wtedy je obchodziliśmy. Mama nie zawracała sobie głowy zapamiętywaniem, kiedy które z nas pojawiło się na świecie. Tak samo było z naszymi imionami. Na mnie na przykład nigdy nie mówiła „Stefania”. Tylko Stefi, Stefuśka, Stefusia albo – najczęściej – Fusia.

Gdybym sama miała ośmioro dzieci, pewnie też nie pamiętałabym imion ich wszystkich.

Kiedyśmy dojechały do rogatek Przemyśla, mama zapłaciła poczciarzowi i ujęła mnie za rękę. Skóra na jej dłoni była szorstka, nieprzyjemna w dotyku. Mama dobrze się mną opiekowała, na ogół, tak samo jak tata, gdy jeszcze żył. Oboje dobrze opiekowali się nami wszystkimi, ja jednak nie chciałam, by mnie prowadziła jak małe dziecko.

Obecnie zdarza mi się tęsknić za dotykiem jej chropawych dłoni.

Przez całą drogę w głąb miasta to się szarpałam, to wyrywałam, aż w końcu wstyd całkiem mnie opuścił. Mijały nas turkocące po kocich łbach wozy, na podobieństwo owiec beczały klaksony aut. Przejechała lokomotywa z piskiem wypuszczająca parę z komina i ciągnąca za sobą wagony. Pospołu z okrzykami gospodyń wiejskich, które na ryneczku obwieszczały ceny swoich towarów, wszystko to, znacznie milsze dla ucha niż gdakanie, jawiło mi się orkiestrą dętą, symfonią zgoła.

Najpierw zrobiłyśmy zakupy na straganach i w sklepikach ze szklanymi witrynami. Sukienka dla mamy, trzewiki dla mnie i czepek dla malutkiej Heleny. Popieściłam palcami czerwone jedwabne wstążki, oczyma zaś sreberko, w które zawinięta była czekolada. Starsze siostry podjęły nas elegancko, podając na obiad mięso z puszki zamiast od rzeźnika, na stole nakrytym czystym obrusem, w mieszkanku, które zajmowały wspólnie trzy kondygnacje nad ziemią. Mama dostała zadyszki, zanim się tam wdrapała, ale ja byłam gotowa zbiec po schodach na dół, żeby tylko móc zacząć się wspinać ponownie.

Mama i siostry popijały herbatę, podczas gdy ja siedziałam z nosem przyciśniętym do szyby i chłonęłam widoki miejskiej ulicy. Kiedy nadszedł czas powrotu, rozpłakałam się. Błagałam. Tupałam nogą. Groźbą i prośbą starałam się doprowadzić do tego, by zostawiono mnie w Przemyślu. Zapewniałam, że swoją obecnością nie sprawię siostrom kłopotu. Tyle że kłopoty to było moje drugie imię. Koniec końców mama wyciągnęła mnie z mieszkania siłą.

Nawiedziłam Przemyśl ponownie dopiero po półtora roku. Miałam wówczas prawie trzynaście lat. Byłam starsza i mądrzejsza. Pączkujące piersi wypychały górę moich sukienek. A ja wiedziałam już, na czym polega gra dorosłych. Wysławszy miesiąc wcześniej list do sióstr, ucięłam sobie z nimi szeptaną pogawędkę na osobności. Podczas obiadu milczałam, po posiłku otarłam kąciki ust, założyłam nogę na nogę i pijąc herbatę, przysłuchiwałam się rozmowie mamy z siostrami. Gdy nadeszła pora powrotu, odmówiłam opuszczenia mieszkania. Tym razem to mama błagała. Próbowała mi przemówić do rozsądku. Nawet się trochę popłakała. Ale nie tupnęła nogą.

Powiedziałam jej, że Marysia znalazła mi pracę.

– To prawda, mamo. – Marysia potwierdziła moje słowa. – Niejaka pani Diamant szuka dziewczyny do pomocy. Mieszka tylko parę przecznic stąd.

Powiedziałam, że Andzia już przygotowała mi posłanie za wersalką.

– Dostanie dwa koce, mamo – zapewniła Andzia. – I co niedziela będzie chodzić do kościoła.

Wyjaśniłam, że będę oddawać część zarobków obu siostrom, dokładając się do jedzenia. Że uzbierane co nieco prześlę do domu, aby mama mogła zatrudnić kolejnego parobka. Albo kupić więcej kur.

– Byłoby wspaniale, prawda, mamo? – Marysia się uśmiechnęła.

– Ale Fusiu, co z twoim wykształceniem? – rozpaczała mama.

Wygładziłam na sobie sukienkę i odparłam:

– Zamieszkanie w Przemyślu będzie dla mnie najlepszą szkołą, mamo.

I tak zostałam z siostrami, a mama wróciła do domu w pojedynkę.

* * *

Idąc w podskokach do pracy w sklepie Diamantów, płoszyłam gołębie, zaglądałam w zaułki, gapiłam się na witryny fotografów, a nawet zmitrężyłam nieco czasu na zabawę z bezdomnym kocurem. Bicie dzwonów katedralnych przetoczyło się po niebie, które miało głęboki, przepiękny odcień.

Gdy otworzyłam drzwi sklepu, rozległ się cichszy dzwoneczek, na odgłos którego zza lady podniosła na mnie wzrok kobieta w średnim wieku. W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, jabłek, papieru pakowego i sznurka, ja zaś natychmiast wypatrzyłam rzędy owiniętych sreberkiem czekoladek ukrytych pod szkłem. Kobieta, której pośladki zwisały po obu stronach wysokiego taboretu, zlustrowała mnie od stóp do głów, podczas gdy ja kiwałam się na palcach i piętach, z podniecenia niezdolna ustać w miejscu.

– Och – powiedziała. – Patrzcie, kogo przywiało. Panna Podgórska we własnej osobie, zgadza się? Jak masz na imię, kecele[1]?

– Stefania. – Poczułam dreszcz na dźwięk swego pełnego imienia.

– A ja jestem pani Diamant. Powiedz mi, Stefanio, umiesz czytać?

– Tak.

– A pisać?

Skinęłam twierdząco głową. Było nie było, nasze gospodarstwo nie leżało na końcu świata.

– To dobrze. Bardzo dobrze. W takim razie zrób listę wszystkiego, co stoi na tych półkach.

Schowałam płaszcz i drugie śniadanie – chleb z serem – w kąciku za ladą, po czym pani Diamant wręczyła mi kartkę papieru przytwierdzoną do podkładki, do której był też przywiązany ogryzek ołówka kopiowego. Zastukałam, stuk-stuk, trzewikami o deski skrzypiącej podłogi, co przydało mi wagi i sprawiło, że szeroko się uśmiechnęłam. Moment później sporządzałam już spis inwentarza dużymi, zamaszystymi literami. W tym czasie pani Diamant, pochylona nad księgą rachunkową, obserwowała mnie spod oka. Gdy w pewnej chwili przesunęłam na półce butelkę wody sodowej, ujrzałam wpatrzoną we mnie z drugiej strony parę brązowych oczu.

– Zawsze podśpiewujesz przy liczeniu? – zapytał mnie ich właściciel niskim chłopięcym głosem.

Przycisnęłam podkładkę do piersi i zarumieniłam się. Rzeczywiście, podśpiewywałam. Do siebie. Niczym mała dziewczynka.

Byłam wtedy małą dziewczynką. Tylko o tym jeszcze nie wiedziałam.

Oczy się zmrużyły i tyle je widziałam. Chwilę później pojawiły się znowu, tyle że nad regałem. Należały do wysokiego chłopca, nadal szczupłego i niezgrabnego jako źrebię, a wieńczyły je dwie krechy ciemnych brwi zlewające się ze zmierzwioną kręconą czupryną czarnych włosów.

Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie przestawaj podśpiewywać – powiedział. – Stanowisz moją poranną rozrywkę. Jak cię wołają?

– Stefania.

Przechylił głowę.

– Nikt tak na ciebie nie mówi, co? – Nie dało się ukryć, że to prawda. – W takim razie jak? Stefi?

– Stefuśka. – Widząc, że chłopiec patrzy na mnie wyczekująco, dodałam: – Stefusia. I Fusia. Ale wolałabym, żebyś…

– Stefi, Stefuśka, Stefusia, Fusia. – Chłopiec pokręcił głową. – Za późno. Jesteś Fusia. Zaśpiewaj mi coś jeszcze, Fusiu. Mame[2] może zacznie sprzedawać bilety…

– Izio! – krzyknęła pani Diamant, która do tej pory nie opuściła swego posterunku za ladą. – Zostaw dziewczynę w spokoju, bubele[3]! To jej pierwszy dzień. Nem dajn tuches in szul![4]

– Mame…

– Jazda do szkoły!

Wzruszył ramionami i wybiegł na ulicę, gdzie dołączył do dwóch czekających na niego chłopców. Jeden był wyższy, a drugi niższy od niego, ale wszyscy trzej mieli takie same czarne włosy. I byli ode mnie starsi.

Bracia, pomyślałam. Znałam się na braciach. Najważniejsze w kontaktach z nimi to nie pozostawać dłużnym i odpłacać pięknym za nadobne.

Wróciłam do pracy i postawiwszy znaczek na sporządzonej liście, pełnym głosem zaczęłam śpiewać słowa, na których dźwięk mama wyłączała szybko radio. Oznaczało to oczywiście, że słuchałam ich tym chętniej przy każdej okazji. Było to tango.

Hej, chłopaku, nad rzeczną, nad głębiną

Szumiała nam winna kiść

Gdy wypłynął z chmur księżyc nad doliną,

Musiałeś do szkoły iść.

Pozostał mi tylko, jak winny kwiat,

Pachnący ust twych ślad

I echo rzuconych litośnie słów

Że może wrócisz znów…

W pierwszej zwrotce zamiast „do chaty” zaśpiewałam „do szkoły”, a w drugiej przybrałam szczególnie tęskny ton. Reakcją był wybuch śmiechu za moimi plecami i dobiegający już z ulicy tupot stóp. Drzwi sklepu zamknęły się, raz jeszcze trącając dzwoneczek, a ja zerknęłam na panią Diamant, która wprawdzie kręciła głową, ale oczy miała zmrużone w uśmiechu, podobnie jak jej syn wcześniej.

I tak powstał nasz rytuał. Co rano Izydor Diamant, zwany częściej Iziem, zaglądał do sklepu i prosił, abym coś mu zaśpiewała, a ja szybko adaptowałam jakąś mniej lub bardziej figlarną piosenkę. Przed upływem tygodnia wszyscy mieszkańcy ulicy Mickiewicza mówili na mnie Fusia.

Ja zaś poznałam imiona reszty braci. Był więc Heniek, najmłodszy, który nie interesował się jeszcze dziewczętami, i Maks, starszy od Izia, już czeladnik, ale milkliwy – częściej się uśmiechał, niż odzywał. Poza nimi usłyszałam także o Chaimie, pierworodnym państwa Diamantów, studencie medycyny w jakimś nieznanym mi włoskim mieście, oraz o siostrze mieszkającej niedaleko, bo we Lwowie. Pan Diamant nie pracował, bo przechodził właśnie rekonwalescencję po chorobie, która zaatakowała jego krew. Dowiedziałam się również, że będę mieć wolne soboty, ponieważ państwo Diamantowie są Żydami, i że pani Diamant piecze wyborną babkę.

Zamiatałam podłogi, pakowałam zakupy i ścierałam kurze z półek, a pani Diamant chwaliła mnie, że jestem obrotna i szybko się uczę. Wkrótce wysyłała mnie na plac targowy, gdzie odbywał się prawdziwy handel. To właśnie tam byłam świadkiem pierwszej walki na pięści. Dwaj chłopcy tłukli się zawzięcie, tarzając się w ulicznym pyle nieopodal rynsztoka.

Nie przypominało to krótkich spięć między moimi braćmi ani kolegami ze szkoły w Birczy. Nigdy nie widziałam tak zaciętej bójki.

Przyglądający się zajściu policjant zgasił butem niedopałek papierosa, ale to mężczyzna w brudnych spodniach i z maźniętym smarem policzkiem wystąpił z kręgu gapiów, po czym rozdzielił walczących, chwytając obu za kołnierze, mimo że prychali i posykiwali niczym rozzłoszczone koty. Następnie potrząsnął tym po prawej z taką siłą, aż mu zadzwoniły wszystkie zęby.

– Oskar, co w ciebie wstąpiło? – zapytał wyrostka mężczyzna. – Dlaczego bijesz się na ulicy jak jakiś łobuz?

– On zaczął! – wydusił z siebie Oskar. – Uderzył mnie!

– Czyżby? Uderzył cię tak o? – Mężczyzna przeniósł wzrok na drugiego chłopca, a gapie poszli w jego ślady.

Przyszpilony spojrzeniami chłopiec schylił się po czapkę i otarł krew pod nosem.

– Nazwał mnie parszywym Żydem.

Mężczyzna potrząsnął głową, a potem Oskarem.

– Co to ma znaczyć? Spójrz tylko na niego… – Oskar popatrzył na przeciwnika z ukosa. – Ma ręce i nogi, i krew w żyłach tak jak ty. Co ci przeszkadza, że jego rodzina jest posłuszna naukom Mojżesza? Pogódź się z nim, ale już! Bo powiem twojej matce.

Chłopcy wymienili uścisk dłoni, choć miny mieli przy tym nietęgie. Gdy rozeszli się w przeciwne strony i tłum gapiów także zaczął się przerzedzać, usłyszałam za plecami mamrocącą kobietę:

– Parszywy Żyd…

Udało mi się kupić tanio śliwki do sklepu. Po powrocie z targu wśliznęłam się do łazienki i przejrzałam w lustrze. Dotknęłam twarzy, ramienia, włosów. Tamten chłopiec padł ofiarą nienawiści, ponieważ był Żydem. Czy to możliwe, że państwo Diamantowie nienawidzą mnie za to, że jestem katoliczką?

Tego samego popołudnia wywabiłam panią Diamant z jej stałego miejsca za ladą i zaprezentowałam jej ćwiczenia, które wcześniej podejrzałam na boisku szkolnym przy gimnazjum. Gdy do mnie dołączyła, zapakowane w sreberka czekoladki posypały się z półek, lecz pani Diamant tylko się roześmiała, wycierając nalaną szyję z potu.

– Kecele… – do tej pory zdążyłam odkryć, że wyraz ten oznacza małego kota – czasami doprowadzasz mnie do gorączki! – To powiedziawszy, podała mi czekoladkę i z uśmiechem, który utworzył dołeczek w jej brodzie, sięgnęła po kolejną dla siebie.

W tamtym momencie zrozumiałam, że pani Diamant cierpiała samotność, zanim się pojawiłam, i że dzięki mnie nie czuje się już samotna. Dotarło do mnie również, że i ja byłam w domu sama pomimo ciągłego towarzystwa rodzeństwa, mamy i kur. Siostry i braci absorbowało własne życie, mama miała za dużo obowiązków, a ptactwo domagało się nieustannej uwagi, nie dając nic w zamian. Dopiero moja mocodawczyni przepędziła złą samotność.

W niedzielę podczas mszy, na którą udałam się z Andzią, podziękowałam Panu Bogu za to, że zesłał mi rodzinę Diamantów. W końcu Mojżesz występował także w naszej Biblii, a do tego odnosiłam wrażenie, że Bóg go lubi.

Takie były początki mojej edukacji.

Izio nauczył mnie przekleństw w jidysz, a ja postanowiłam zaprzestać przynoszenia kanapek z szynką konserwową do sklepu, choć pani Diamant zapewniała, że nie ma nic przeciwko temu. Gdy nadeszła zima i wcześnie robiło się ciemno, zostawałam na kolację w mieszkaniu państwa Diamantów za rogiem. Ich niemal dorośli synowie rozprawiali o medycynie, a pan Diamant niekiedy rzucał pytanie w stylu: „Co jest lepsze: dobra wojna czy zły pokój?”, po czym wywiązywała się dyskusja, podczas której pan Diamant palił papierosa za papierosem. Wieczorami Izio odprowadzał mnie do domu, brnąc razem ze mną przez głęboki chłodny śnieg ozłocony blaskiem latarni ulicznych.

Pani Diamant gimnastykowała się co rano i po jakimś czasie musiała zwęzić wszystkie sukienki. Ja dla odmiany popuściłam swoje na szwach. Nauczyłam się uśmiechać tak, by chłopiec kupił dwie czekoladki zamiast jednej, i obdarzać go jeszcze ładniejszym uśmiechem, kiedy podarował mi którąś z łakoci. Następnie, gdy dzwoneczek przy drzwiach zadźwięczał, odkładałam czekoladkę na półkę, a monety umieszczałam w kasie, co przyprawiało panią Diamant o chichot. Zaczęłam kręcić na głowie loki i nosić pomadkę siostry, kiedy radio grzmiało, że Niemcy najechały Czechosłowację. A gdy Andzia przeniosła się do Krakowa i Marysia wynajęła mniejsze lokum po przeciwnej stronie Przemyśla, pani Diamant tylko zacmokała, zmrużyła oczy i oznajmiła mi:

– W takim razie zamieszkasz z nami, kecele.

Państwo Diamantowie nie mieli dla mnie osobnego pokoju, dlatego go stworzyli. Odcięli zasłonką końcówkę korytarza, wstawili za nią wąskie łóżko i stolik z lampą, a nawet powiesili lustro na ścianie. Ja zaś naprzeciwko umieściłam święty obrazek przedstawiający Maryję z Dzieciątkiem, a różaniec oplotłam wokół słupka przy wezgłowiu. Pani Diamant chowała pod moim łóżkiem talerz z blincami[5], ponieważ pan Diamant przestrzegał ścisłego postu w Jom Kipur[6]. Wkrótce miałam na własność pieczarę przesyconą delikatnym czerwonym światłem z powodu bordowej zasłonki.

Niestety moja komnatka nie miała okna. Ilekroć w nocy zrobiło mi się za gorąco, przemykałam do salonu i przysiadałam na parapecie, by wdychać wlatujące do środka świeże powietrze, jakże inne od zastałej woni papierosów unoszącej się w całym mieszkaniu. Mając za plecami ciemny pokój, a bose stopy przytknięte do ramy okiennej, nasłuchiwałam zajeżdżających na stację pociągów, świadoma pogrążonego w śnie domu po jednej stronie i przepaści z rozciągającym się za nią miastem po drugiej.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mrok wiąże się ze strachem.

Dołączywszy do mnie, Izio rozpierał się w fotelu albo wyciągał jak długi na dywanie, z rękoma pod głową. Szeptem opowiadał mi o zajęciach na świeżo rozpoczętych studiach, o krajach, które chciał najbardziej zobaczyć – Palestynie i Turcji – oraz o tym, który chciałam najbardziej zobaczyć ja, czyli o Ameryce. I pytał mnie o zdanie, na przykład czy uważam, że Hitler najedzie Polskę. W tamtym czasie jednak nie wojna była mi w głowie. Izio uzyskał pełnoletność. Nabrał ciała. Wydoroślał. Jego podwinięte rzęsy kładły mu się cieniem na powiekach niczym płatki sadzy.

Tamtego ostatniego lata dołączał też do nas nocami w salonie Maks. Był drobniejszy i cichszy od brata, lecz gdy już się odezwał, zmuszał nas do zastanowienia nad własnym życiem. Albo opowiadał kawały tak kiepskie, że zrywaliśmy boki ze śmiechu. Izio obejmował się rękoma w pasie, aby stłumić parsknięcia i nie obudzić pani Diamant.

Cieszyłam się, kiedy Izio się śmiał, rozbawiony przez brata.

Wkrótce Maks przestał się pojawiać. Byliśmy tylko my, Izio i ja, kontra reszta śpiącego świata.

Teraz uważam, że Maks wiedział wcześniej ode mnie.

Lato przeszło ostatecznie w jesień. Właśnie wtedy, gdy wiatr gnał za oknem pożółkłe liście, a powietrze na zewnątrz przesycone było swędem spalenizny dobywającej się z okolicznych kominów, Izio sięgnął do mnie w ciemnościach i przytrzymał mnie za rękę. Przyrzekliśmy, że nie zdradzimy się słowem. Dwa tygodnie później na Przemyśl spadły pierwsze niemieckie bomby.

[1]Kecele (jid.) – kotek; tu: kotku, moja droga.

[2]Mame (jid.) – matka.

[3]Bubele (jid.) – kochanie.

[4]Nem dajn tuches in szul! (jid.) – Jazda do szkoły!

[5] Blince (jid.) – placki, naleśniki.

[6] Jom Kipur (jid.) – jesienne święto oczyszczenia; najbardziej uroczyste święto żydowskie.

3

Wrzesień 1939

Zrazu pomyślałam, że to Rosjanie przelatują tak nisko, aż szkło w kredensie Marysi się rozdzwoniło. Był to pierwszy dzień szkoły, na chodnikach roiło się od dzieci, które z książkami pod pachą albo w tornistrze szły do domu na długą przerwę. Wychylałam się właśnie z okna nowego mieszkania siostry, po drugiej stronie Sanu, wyczekując wspólnego z nią obiadu. Osłoniłam oczy przed słońcem. Samoloty pozostawiały na niebie długie ciemne smugi. W pewnym momencie hotel na rogu eksplodował chmurą pyłu cementowego i ognia.

Krzyknęłam. Wszyscy krzyczeli. Dzieci na ulicy rzuciły się do biegu. Kamienica drżała w posadach. Zatrzasnęłam okno, ale – choć zrobiło się ciszej – nadal słyszałam odległe eksplozje i widziałam kłęby dymu zasnuwające niebo nad miastem. Coś przeleciało z wizgiem, huknęło i podłoga usunęła mi się spod nóg. Padłam na kolana, ze ściany zleciał siostrzyn święty obrazek. Na czworakach zbliżyłam się do wyjścia i nawet uchyliłam drzwi, ale zaraz musiałam je zamknąć, tak gęsty dym zza nich bił. Klatka schodowa stała w ogniu. A ja znajdowałam się na drugim piętrze.

Po raz pierwszy od dawna zatęskniłam za mamą.

Ta myśl przywołała wspomnienie domu na wsi i długiej poręczy po jednej stronie schodów. Olga i Andzia z piskiem zjeżdżały po niej na czas, mierząc wyniki starym zegarkiem taty. Porwałam z łóżka Marysi wełnianą kapę, owinęłam ją na sobie dookoła, tak że przednie poły zachodziły na siebie, chroniąc mnie podwójnie, zaczerpnęłam głęboko tchu i wypadłam w szalejące płomienie.

Ześliznęłam się po tlącej się poręczy, przytrzymując kapę na sobie łokciami, kolanami, a nawet zębami. Najpierw z drugiego piętra na pierwsze, potem z pierwszego na parter – oczy coraz bardziej mi łzawiły, a w gardle drapało silniej z każdą chwilą – i wreszcie zaznałam ukojenia w ciągnącej chłodem piwnicy, gdzie rozkasłana, zabrałam się do gaszenia nadpalonej miejscami kapy.

W mrocznym kącie siedziało parę osób, zbitych w grupkę. Wydawały się zdziwione moim widokiem. Spojrzałam na nie ostro pomimo cieknących mi spod powiek łez.

– Nie wiecie, że kamienica się pali?! – wrzasnęłam.

Niczym spłoszone szczury wypadliśmy na zaścieloną szczątkami ulicę. Ledwie byłam w stanie rozpoznać, gdzie się znajduję. W powietrzu unosił się pył i dym, panowała ogólna panika. Ludzie krzyczeli. Darli się z bólu. Wołali o pomoc. Nie kilkoro tym razem, lecz dziesiątki, jeśli nie setki. Ze wszystkich stron. Kamienicę naprzeciwko przecięło na pół, jak tort nożem. Na środkowej kondygnacji sterczał tył łóżka, idealnie zbalansowany. Na szczycie z belki stropowej zwisał mężczyzna, wierzgając nogami to w tę, to we w tę. Nad jego głową przeleciał z warkotem samolot. Odgłosy wybuchów zlewały się w jedno z odległym wyciem karetki.

Nagle spostrzegłam dłoń, która wysunęła się spomiędzy kupy gruzu u moich stóp.

Odkopałam mężczyznę, który przypominał raczej sinego, zakrwawionego ducha. Zanim zapytałam, jak się nazywa, odszedł chwiejnym krokiem, mamrocząc coś o żonie i Niemcach. Puściłam się pędem do domu. Nie na wieś, do mamy, lecz do tej drugiej kobiety, która okazała mi serce. Sprintem pokonałam most przerzucony nad rzeką, dopiero w połowie drogi uzmysławiając sobie, jak wspaniałym celem jest on dla spadających bomb. Przemknęłam wąskim zaułkiem, wypadłam na podwórko i jeszcze dobrze nie przekroczyłam progu kamienicy Diamantów, gdy Izio pociągnął mnie za sobą do piwnicy.

Maks był już na dole. Obok niego siedzieli wprost na gołej ziemi oboje państwo Diamant, Heniek i Chaim, który zaledwie przed miesiącem wrócił z Włoch, a także wszyscy chyba sąsiedzi. Pani Diamant rozpostarła szeroko ramiona, a ja dałam się jej przytulić, podczas gdy Izio zajmował miejsce po mojej drugiej stronie.

– Poparzyłaś się – powiedział, dotykając lekko mojego przegubu. Aż do tej chwili nic nie czułam. Izio ukrył pokrytą pęcherzami rękę przed wzrokiem pani Diamant.

Czołgi przetaczały się ciężko nad naszymi głowami, ale ja czułam się bezpieczna.

Ktoś przyniósł ze sobą radio na baterie, dzięki czemu wysłuchaliśmy prezydenta Mościckiego, który zaapelował do młodych, zdolnych nosić broń Polaków, by kierowali się na Lwów. By za nic nie dali się wcielić w szeregi niemieckiej armii. By dotarli choćby do Rosji, jeśli będzie trzeba. Diamantowie poszeptali między sobą. Być może nie pierwszy raz odbyli tę rozmowę. Kwadrans później czterej bracia ucałowali matkę i ruszyli do Lwowa w tym, co mieli na grzbiecie, i z pajdką chleba w kieszeni.

Na oparzonym przegubie wciąż czułam dotyk palców Izia.

Gdy pani Diamant ukryła twarz w dłoniach i zapłakała, objęłam ją odruchowo i zaczęłam gładzić po włosach. Teraz była cała moja. Moja staruszka…

Pan Diamant potrząsnął głową.

– Di welt iz szejn, nor di menczn machn zi mijes[7] – powiedział.

Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałam, że bracia Diamantowie uciekli nie w odpowiedzi na apel prezydenta Mościckiego, lecz z tego powodu, że byli Żydami.

Przesiedzieliśmy w piwnicy cały tydzień, słysząc, jak pojawiają się Rosjanie, płaczą dzieci i rozlegają się strzały – najpierw z dachów kamienic, a potem bezpośrednio na ulicach. Raz dziennie ktoś z nas ryzykował życie, biegnąc na górę po coś do jedzenia, trochę wody do picia i nafty do lampy. Gdy wreszcie zamilkły strzały, a czołgi przestały dudnić, odważyliśmy się wypełznąć z naszej nory. Na zewnątrz czekał na nas podzielony świat. My znaleźliśmy się po rosyjskiej stronie Przemyśla, moja siostra Marysia po niemieckiej. Granicą był San.

Wojna rozpętana przez Hitlera dotarła na skraj drugiego brzegu rzeki.

I tam się zatrzymała.

Pogrzebaliśmy zmarłych, uprzątnęliśmy gruz, wstawiliśmy szyby do okien. Zamiotłam sklep. W zabudowie ziały wyrwy, puste niczym miejsca po usuniętych zębach, wszędzie tam, gdzie zabrakło kamienic. Rosyjscy żołnierze patrolowali ulice i dworzec. Żydzi ze znajdującej się w niemieckich rękach zachodniej części Przemyśla zostali wydaleni na nasz brzeg. Ponieważ most jednak został zbombardowany, nadchodzili biegnącymi nad rzeką torami kolejowymi, na tle słupów ognia i dymu bijących z płonącej synagogi za ich plecami.

W dzielnicy żydowskiej zrobiło się ciasno. Pokój, który jeszcze do niedawna należał do Chaima i Maksa, kwaterunek przydzielił Reginie i Róży, dwom Żydówkom z Niemiec, które umknąwszy Hitlerowi już raz w przeszłości, wskutek ostatniego doświadczenia zgorzkniały jeszcze bardziej. Obejrzały swoje nowe lokum – stanowiące mieszkanko samo w sobie, z małym zlewem i piecem – i zamknęły za sobą drzwi, nie zaszczycając nas ani jednym słowem. Ponieważ wschodnia część Przemyśla została praktycznie włączona do Rosji, bracia Diamantowie wrócili ze Lwowa do domu.

– Widzieliście się z siostrą? – dopytywała pani Diamant. – Jak miewa się Ernestyna?

– Żaden z nas jej nie widział, mame – odparł Chaim. – Od bombardowania we Lwowie panuje chaos.

Przyglądałam się uważnie krągłolicej pani Diamant, która tylko na moment straciła rezon.

– To znaczy, że znalazła bezpieczną kryjówkę – powiedziała. – Przedarła się do mojego kuzynostwa albo do siostry ojca mieszkającej w Wiedniu. Dostaniemy od niej list, jak tylko poczta wznowi działanie. – I jakby nigdy nic wróciła do mieszania zupy.

Maks zerknął na mnie i pokręcił głową. Nie wierzył, aby Ernestyna przedostała się do Wiednia.

Na mieście huczało od plotek. Ponoć gdy kryliśmy się w piwnicy, ulicą Mickiewicza przepędzono setkę Żydów, starców i smarków, których niemieccy żołnierze bili przy każdym potknięciu i upadku. Kiedy więźniom zabrakło sił, zostali poprowadzeni na cmentarz i tam rozstrzelani.

Nie dawałam ucha plotkom. Nie wierzyłam w nie. Niemożliwe, by ktoś potraktował w ten sposób drugiego człowieka. Poza tym spadające bomby naruszyły nekropolię, wydobywając na wierzch liczne zwłoki.

Nie chciałam wierzyć w te okropieństwa, dzięki czemu było mi łatwiej kłamać.

Pani Diamant i ja prowadziłyśmy sklep. Pan Diamant, którego stan zdrowia się poprawił, dwa razy w tygodniu wypiekał chleb. Chaim zatrudnił się w miejskim szpitalu, a Maks codziennie pokonywał cztery kilometry dzielące Przemyśl od Niżankowic, gdzie pomagał miejscowemu dentyście. Heniek i Izio wrócili do szkoły.

Izio nic się nie zmienił, choć zarazem zaszła w nim zmiana. Rankiem zatrzymywał się w sklepie. Ja śpiewałam mu różne piosenki, a on uczył mnie teraz przekleństw nie tylko w jidysz, ale też po niemiecku, na wypadek gdyby armia Hitlera przedostała się na nasz brzeg. Nocami tańczyliśmy przy otwartym oknie salonu do melodii dolatującej z restauracji po przeciwnej stronie ulicy. Izio nie miał przede mną tajemnic. Z wyjątkiem kilku. Zaczął palić papierosy. Gdy raz spytałam Maksa, co widzieli w drodze do Lwowa, odparł, że krew. Nie dopytywałam więcej.

Kiedy poczta wznowiła działanie, otrzymałam list od mamy. Była bezpieczna w naszym gospodarstwie razem z moim młodszym rodzeństwem, podczas gdy starsi bracia i siostry rozproszyli się po całej Polsce. Choć pani Diamant też wyczekiwała listu, żadnego nie dostała. Kupiłam sobie czółenka na szpilce, chodziłam do kina i nocami przesiadywałam z Iziem, wdychając wypuszczany przez niego dym i przyglądając się światłom niemieckiej części miasta.

Tej samej wiosny, gdy skończyłam szesnaście lat, pani Diamant zaczęła mnie wysyłać na comiesięczne spotkania gildii sklepikarzy. Dla niej spacer przez miasto stał się zbyt męczący, poza tym irytowały ją wymogi Rosjan, a wszystko, czego ode mnie wymagano, to żebym zajęła miejsce z tyłu sali, podniosła rękę, kiedy wyczytano Leę Diamant, i przekazała w domu najważniejsze informacje. Przy trzeciej okazji pojawiłam się na spotkaniu spóźniona. Możliwe, że moją uwagę po drodze zaprzątnęły tanie pończochy oferowane na targu. W każdym razie gdy wśliznęłam się do środka, starając się cicho zamknąć za sobą drzwi, z podium doleciał męski głos.

– Lea Diamant?

– Obecna! – odkrzyknęłam, na co starszawi sklepikarze, wśród których znalazła się może jedna albo dwie kobiety w średnim wieku, wszyscy jak jeden mąż odwrócili się na krzesłach, żeby na mnie spojrzeć.

Rozległy się szepty. „Bardzo młoda jak na sklepikarkę! A jaka ambitna! Takich panien nasze miasto właśnie potrzebuje!” Ktoś zaczął bić brawo, parę osób do niego dołączyło i wkrótce cała sala rozbrzmiewała oklaskami. Opadłam na pierwsze wolne miejsce, zaczerwieniona po czubki uszu i zdecydowana patrzeć wyłącznie na prowadzącego spotkanie, by nie uronić żadnego słowa i móc wszystko zaraportować pani Diamant, zanim ukryję się w swojej komnatce za zasłoną.

– No, no – usłyszałam szept. Zerknęłam w bok. Siedział koło mnie młodzieniec, cały pryszczaty na brodzie, co musiało mu utrudniać golenie. – Od dawna prowadzisz swój sklep?

– Nie – mruknęłam. Usta trzymał tak blisko mojej twarzy, że czułam ciepło jego oddechu na skórze.

– Dostałaś go w spadku po rodzicach?

Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w prowadzącego z takim natężeniem, jakby nic poza nim mnie nie interesowało.

– Moi rodzice mają masarnię – szepnął chłopak. – Tylko że teraz ja ją prowadzę. Zatrudniam rzeźników. Aż trzech. Sam nie brudzę sobie rąk, aniele. Gdzie mieszkasz?

Odwróciłam do niego głowę.

– Jadaczka nigdy ci się nie zamyka? A może potrafisz milczeć choć przez chwilę?

Nie potrafił. W dodatku nazajutrz pojawił się w sklepie państwa Diamant, jakimś sposobem zdobywszy adres. Oprócz niego przyszła połowa członków gildii, aby zobaczyć młodą sklepikarkę w jej żywiole. Wyprzedałyśmy prawie cały towar w jedno tylko popołudnie. Pani Diamant, pytana, czy jestem jej córką, uśmiechała się i kiwała głową, kuksańcem dając mi znać, że mam robić to samo. W pewnym momencie szepnęła mi na ucho, że chętnie posyłałaby mnie do siedziby gildii dwa razy w tygodniu. Pryszczaty młodzieniec kupił pół kilo jabłek i wodę sodową, przedstawił się jako Zbyszek Kurowski i spytał, czybym nie wybrała się z nim do restauracji.

Odmówiłam. Przyszedł znów następnego dnia i zapytał o to samo. Powtórzyłam swoją odpowiedź, doprawiając ją octem. Na to usłyszałam, że ma mnóstwo wielbicielek i wystarczy, by pstryknął palcami. Zapewniłam go, że to dobrze, niech pstryka i nie mitręży. Wypadł ze sklepu z twarzą niczym chmura gradowa, a ja ucieszyłam się, że mam go z głowy.

Trzy dni później, gdy w sklepie był taki ruch, że Izio musiał pomagać po szkole, zobaczyłam, jak syn pani Diamant szczerzy się do mnie i ponad głową rosyjskiego żołnierza zmrużonymi oczyma wskazuje w stronę drzwi. W progu stał, jakżeby inaczej, Zbyszek, który tym razem pojawił się w towarzystwie starszego mężczyzny i kobiety. Pani miała na dłoniach rękawiczki, a na szyi kołnierz z rudego lisa, sięgający uszu. Kończyłam właśnie pakować zakupy dla klienta, dlatego podeszła do mojego odcinka lady, przedstawiła się jako pani Kurowska i poprosiła o tuzin ptysi. Do tego zażądała tabliczki czekolady z migdałami i dwóch kilo jabłek. Kiedy ja ważyłam i pakowałam jej zakupy, ona zadawała mi pytania. Ile godzin pracuję? Jak często choruję? Czy mam konto w banku? Gdzie kupuję ubrania?…

Zbyszek stał obok ojca, z rękoma skrzyżowanymi za plecami, i gapił się w sufit. Spostrzegłam też, że pani Diamant i Izio pod byle pretekstem przesunęli się bliżej w moją stronę i nadstawili ucha, udając, że zajmuje ich całkiem co innego. Wręczyłam pani Kurowskiej sprawunki, czując, że się rumienię.

Tymczasem kobieta przemówiła:

– Panna zdajesz się obrotna i pracowita. Ładnie się wysławiasz. Nadałabyś się na nowy nabytek w naszym domu.

W pierwszej chwili pomyślałam, że chce mnie zatrudnić u siebie w roli pokojówki, ale wystarczył rzut oka na obu Kurowskich, aby zrozumieć, o co jej tak naprawdę chodzi. Większość klientów spoglądała na mnie wyczekująco, co powiem, a wraz z nimi Izio, który zagryzał wargę, by się nie roześmiać.

– Dziękuję za propozycję – odpowiedziałam sztywno – ale raczej z niej nie…

– Panna pochodzisz z dobrej rodziny – kontynuowała pani Kurowska podniesionym głosem. – Rodzice panny mają gospodarstwo pod Birczą, są katolikami… Nadajesz się panna w sam raz. – Pochyliła się do mnie. – U jakiego lekarza się panna leczyłaś?

– Magdo… – zaczął pan Kurowski i pociągnął żonę za rękaw. Zbyła go machnięciem dłoni.

– Cichaj, Gustaw. To kobiece sprawy. A ty…

– Bardzo przepraszam – przerwałam jej. – Ale skąd pani tyle wie o mojej rodzinie? Nigdy nie rozmawiałam na ten temat z pani synem.

– Och! – Pani Kurowska rozejrzała się, zachwycona, że ma publikę. – Jak tylko Zbyszek mi powiedział, że spotkał pannę, która mu się podoba, wynajęłam detektywa. Panna winnaś zrobić to samo. Najlepiej grać w otwarte karty, prawda? Niemniej od razu mogę pannie powiedzieć, że mój syn to dobry chłopiec. Nie pali. Nie pije. Na nic nie choruje i ma świetlane perspektywy. Doskonała partia… A panna powinnaś się ustatkować i wyjść za mąż, zanim pojawi się jakiś bałamutnik i pannę pozbawi czci.

Brakowało mi słów.

– Najlepiej będzie, jak omówimy wszystko przy domowym obiedzie.

– Nie. – Potrząsnęłam głową.

– O której panna kończysz pracę?

– Nie! – Pani Kurowska się zdumiała. – Nie śpieszy mi się do małżeństwa, a już zwłaszcza z pani synem! Do widzenia… i dziękuję za wizytę.

Kobieta odstąpiła od lady z naręczem sprawunków, a jej miejsce zajął Zbyszek.

Mrugnął do mnie.

– I po co ta złość? – zapytał. – Złożyliśmy ci dobrą ofertę. Matka powiedziała samą prawdę. Po prostu moi rodzice chcą cię lepiej poznać, żeby uniknąć…

– Nie jestem towarem, który się maca przed zakupem! – warknęłam.

W tej chwili patrzyli na mnie już wszyscy klienci. Nawet rosyjski żołnierz, mimo że nie rozumiał słowa po polsku.

– Możecie… – Objęłam spojrzeniem całą trójkę Kurowskich. – Możecie wszyscy… gejn in drerd![8]

Zebrani zaczerpnęli tchu. Właśnie powiedziałam Kurowskim, że mogą pójść do diabła. W jidysz. Winien temu był oczywiście Izio.

Pani Kurowska obróciła się na pięcie i wypadła za drzwi, tuż za nią dreptał jej mąż, ale Zbyszek nie ruszył się z miejsca i tylko wyszczerzył zęby.

– Zuchwała jesteś. To mi się podoba. Do zobaczenia niebawem, aniele. – Zanim zniknął za drzwiami, przesłał mi jeszcze całusa.

W sklepie zaległa absolutna cisza. Przerwał ją dopiero śmiech pani Diamant, która tak się trzęsła, że omal nie spadła z taboretu za ladą. Klienci jej zawtórowali. W końcu i ja dołączyłam do ogólnej wesołości. Izio także się śmiał, ale spojrzenie miał poważne.

Pozostał poważny aż do nocy w salonie, gdzie wyłożył się na dywanie przy otwartym oknie, ze stopami opartymi o wersalkę matki, i w ciemnościach zapalił papierosa. Rozmawialiśmy o mojej niechęci do kur, chyba że podanych na talerzu, o różnicy między polskim nudziarzem i żydowskim nudnikiem (nie było żadnej), a także o tym, czy Rosjanie kiedyś postawią ten pomnik w rynku, czy raczej pozwolą dzieciom skakać po głowie Lenina. Zrobiło się późno i Izio zamilkł. Pogrążył się w myślach. Taki już był. Moim zdaniem ognik papierosa w mroku przydawał mu tajemniczości.

W końcu się odezwał.

– Fusiu, zostały mi trzy lata medycyny. Potem Chaim załatwi mi pracę w szpitalu, chyba że…

Chyba że do tego czasu naszą stronę Przemyśla zajmą Niemcy. Nie zanosiło się jednak na to. Hitler zawarł pakt ze Stalinem. „Niemcy przegrali już jedną wojnę – mawiał pan Diamant. – A Rosja to potężne mocarstwo”.

– Jeśli Niemcy przyjdą – ciągnął Izio, wydmuchnąwszy dym – znów będziemy musieli uciekać. Wszyscy czterej.

– Ale dlaczego? – Ostatnim razem ucieczka się nie powiodła.

Izio usiadł na podłodze.

– Gdzie ty masz uszy? Musiałaś słyszeć, co Niemcy robią Żydom.

– To tylko opowieści…

– To prawda, Stefanio.

Urażona, że zwrócił się do mnie pełnym imieniem, zmarszczyłam czoło i wyjrzałam przez okno. W dole przeszedł rosyjski żołnierz w podkutych butach.

Tymczasem Izio kontynuował:

– Może więc minąć wiele czasu, zanim zdobędę dyplom i zdołam utrzymać żonę. Trzy albo nawet cztery lata. Kto wie, czy nie pięć. Ale i tak zastanawiam się, Fusiu, czybyś nie zechciała tyle zaczekać, by nam pomóc.

Spojrzałam w głąb salonu, ale Izio zdążył zgasić papierosa i nie widziałam jego twarzy.

– Chcesz, żebym pomagała tobie i twojej żonie?

– Nie, behejme[9] – zaprzeczył z westchnieniem. – Proszę cię o rękę.

Opuściłam stopy na skraj dywanu.

– Chyba nie każesz mi iść do diabła? – zapytał. – Ani nie zaśpiewasz jednej z tych swoich piosenek?

Słów żadnej w tamtej chwili nie pamiętałam.

– Uważaj, bo jeszcze wypadniesz z tego okna.

Rzeczywiście mi to groziło. Zsunęłam się z parapetu i stanęłam na miękkich, jak się okazało, nogach. Izio podniósł się z podłogi. Ujął mnie za obie ręce.

– Trzy lata – powtórzył. – Zapewne dłużej. Zaczekasz na mnie?

– Ale co powiedzą twoi rodzice? – Miałam na myśli sobotnie obrządki w synagodze i niedzielne w katedrze. Co by powiedziała mama?

– Praktycznie należysz do rodziny. Wiesz to równie dobrze jak ja. Ale możemy też nikomu o niczym nie mówić, mieć swoją tajemnicę. Na razie.

Jak zawsze dotąd. Izio dotknął moich włosów.

– Stefanio, Stefi, Stefuśko, Stefusiu, Fusiu Podgórska – wyszeptał. – Będziesz na mnie czekać?

Pocałowałam Izydora Diamanta. Całowałam go długo. A miesiąc później niemieckie bomby znów spadły na Przemyśl.

[7]Di welt iz szejn, nor di menczn machn zi mijes (jid.) – Świat jest piękny, tylko ludzie go zohydzają.

[8]Gejn in drerd! (jid.) – iść do diabła!

[9]Behejme (jid.) – głuptaska.

4

Czerwiec 1941

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Light in Hidden Places

Redaktor prowadząca: Ewelina Sokalska

Wydawca: Monika Rossiter

Redakcja: Adrian Kyć

Korekta: Bożena Sęk

Konsultacja zwrotów w jidysz: dr hab. Magdalena Ruta

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Everett Historical (Shutterstock.com)

Zdjęcia w książce: © The Ed Burzminski Family

THE LIGHT IN HIDDEN PLACES

Copyright © 2020 by Sharon Cameron. All rights reserved.

Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2020

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2020

ISBN 978-83-66520-84-4

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek