Ktoś taki jak ty - Wacław Sadkowski - ebook + książka

Ktoś taki jak ty ebook

Wacław Sadkowski

3,6

Opis

"Nie mam żalu do nikogo", do żadnej "niebogi", a nawet do siebie samego. Byłem absolutnie lojalny wobec postanowień podejmowanych przez Matkę i – dopóki żył – Ojca. Jak rozumiem, nie chodziło im tylko o oszczędzenie mi bękarckiego losu: uszczypliwości, wyzwisk i manifestowania wobec mnie wyższości, w czym specjalizuje się spora część bliźnich. Moi nowi rodzice pragnęli, bym miał normalne, rodzinne dzieciństwo, a następnie tyle jeszcze, ile się da, spokoju osobistego. (…)
Myślę, że tymi samymi intencjami, co moi przybrani rodzice, powodowała się też moja bio-matka. W jej wypadku mogło jeszcze dochodzić pragnienie uniknięcia przykrego – również za sprawą bliźnich – losu "panny z dzieckiem". Nie mam o to do niej żalu; w dużym stopniu dzieliłbym z nią taki los. Przeciwnie: również i do niej żywię głęboki szacunek i szczerą wdzięczność za to, że powierzyła mnie rodzinie o niepospolitych walorach i ujmującym uroku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: Katarzyna Wiśniewska
Zdjęcie na okładce: archiwum autora
Redakcja: Barbara Żebrowska
Korekta: Zofia Kozik
Redakcja techniczna: Teresa Ojdana
Copyright © Wacław Sadkowski
Copyright © Wydawnictwo Studio EMKA, Warszawa 2018 r.
Fotografie wewnątrz książki pochodzą z prywatnego archiwum autora
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wydawnictwo Studio [email protected]
ISBN 978-83-66142-52-7
Skład i łamanie: www.pagegraph.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Mógłbym być dzieckiem opuszczonym na grobli wybiegającej ku pełnemu morzu...

Jean Arthur Rimbaud, z „Iluminacji”, przeł. Miriam

1.

ZNIKĄD

O, homo fragilis, dic et scribe, que vides et audis.

Hildegarda z Bingen

Urodziłem się 19 maja roku 1933 w Toruniu. Rodzice moi, Monika i Józef Wacław Rola Sadkowscy... Nie, nie tak – chcę wyznać od razu na wstępie: w początku lipca roku 1997, w kilka miesięcy po sześćdziesiątej czwartej rocznicy mych urodzin, w którejś z małych miejscowości letniskowych na Mazurach, nieopodal Giżycka, dowiedziałem się od mego brata ciotecznego, Andrzeja Brzęczka, że moi rodzice nie są moimi rodzicami: jestem ich synem adoptowanym.

Wiadomość ta, choć była dla mnie szokiem, nie spadła jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Osłupiały na zewnątrz, w myślach dokonywałem błyskawicznego przeglądu zdarzeń i sytuacji, które powinienem był przyjąć za sygnały wskazujące możliwość odkrycia innego „drzewa genealogicznego” mojej osoby niż to, w którego cieniu mnie wychowano i w którym pozostawałem przez sześć i pół dekady mego egzystowania. Co jakiś czas jedynie pojawiały się jakieś ostrzeżenia sugerujące pewne niejednoznaczności i nieregularności w drzewku genealogicznym, które sobie hodowałem.

Dlaczego nie podejmowałem tych sygnałów? Czy dlatego tylko, że nie były dyktowane chęcią odarcia mnie ze złudzeń co do mego pochodzenia, że były życzliwe, akceptowały mnie jako członka rodziny, w której się wychowywałem? A może sam podświadomie nie chciałem zmieniać zaaplikowanej mi tożsamości rodowej? W każdym razie wiadomość uzyskana od mego kuzyna w sześćdziesiątym piątym roku mego egzystowania przez dłuższą chwilę wydawała mi się nieprawdopodobna. Nie dlatego, że uważałem taką sytuację za niemożliwą, lecz przede wszystkim dlatego, że za niewyobrażalne uznałem, iż tę prawdę poznaję ponad sześć dekad po fakcie – i to tylko wskutek czyjegoś przejęzyczenia.

Z obiema rodzinami (zarówno po stronie Matki, jak i Ojca) utrzymywaliśmy bliskie i częste kontakty – odwiedzaliśmy się nawzajem, pisywaliśmy do siebie dość regularnie. Z moim informatorem zaś, starszym ode mnie o kilka lat, spędziłem część dzieciństwa na zasadzie braterskiej bliskości.

Jego ojciec znalazł się w latach wojny na Zachodzie, matka (ciotka Marysia) została sama z trzema synkami w mieście, które stało się częścią Rzeszy. Przed najstarszym z nich rysowała się ponura perspektywa przymusowego wcielenia do Wehrmachtu. Żeby go przed takim poborem ustrzec, moi rodzice ściągnęli go do nas, do Warszawy, zaraz po tym, jak wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. W pamiętny dzień 1 sierpnia 1944 roku Matka moja ze łzami w oczach wyprawiała Andrzeja na powstańczą zbiórkę; przy pierwszym spotkaniu (wiosną roku 1945) matka Andrzeja zapewniła moją Matkę, że ani przez chwilę nie miała do niej żalu, iż wyprawiła jej syna na wojnę. Był to przecież – jak się wyraziła – święty obowiązek.

Andrzej był za młody na udział w bezpośredniej walce: nie dostał do ręki żadnej broni, służył jako goniec. Ale już czwartego dnia został ranny w udo rykoszetem i całą resztę Powstania przeleżał w szpitalu wojskowym nieopodal naszego domu, na Mokotowskiej. Chodziliśmy tam do niego wszyscy, na zmianę; Matka moja prześcigała się w pomysłach na „przysmaczki”, jakie mu znosiliśmy, sami nie jedząc prawie nic oprócz kaszy (Andrzej dzielił się niektórymi „pyszotami” ze mną).

W moich wspomnieniach o warszawskim epizodzie w kolejach życiowych Andrzeja utkwiło parę rozmów tego typu, w których chłopcy w naszym wieku wyznają sobie najskrytsze sekrety. My też powiedzieliśmy sobie wszystko, co zawierzało się drugiemu, najgłębsze tajemnice wyniesione z kilkunastoletniego życia, i co wyznaczało dalsze szlaki naszej życiowej wędrówki. Najgłębiej zapadło mi w pamięć wspólne nasłuchiwanie wieczorami – jeszcze przed Powstaniem sierpniowym – dudnienia artyleryjskiego, nasilającego się z każdym dniem i znamionującego zbliżanie się Armii Czerwonej. A później, w piwnicznym szpitaliku, daremne oczekiwanie przez kilka kolejnych sierpniowych i wrześniowych tygodni na wznowienie tego budzącego niejakie nadzieje dudnienia.

Kiedy się skończyła wojna, Andrzej osiadł w Anglii. Po październiku roku 1956 mógł już przyjeżdżać do Polski i korzystał z tej możliwości nader często, niemal corocznie; ja odwiedziłem go parokrotnie w Manchesterze, gdzie osiadł i założył rodzinę oraz własną firmę. Spędziłem z nim w ciągu tych kilkudziesięciu lat wiele godzin na serii szczerych, absolutnie otwartych rozmów – a interesowało nas wszystko, co odgrywało w naszym życiu istotną rolę. I nigdy nie powiedział ani słowa o tej najistotniejszej dla mnie (a także dla naszych wzajemnych stosunków) sprawie dotyczącej mego pochodzenia.

Teraz zaś, kiedy rozluźniony wczasową beztroską „wygadał się” przypadkiem, w rozmowie, której nikt nie mógł usłyszeć ani podsłuchać – zamilkł na chwilę. Po czym, bynajmniej niestropiony, oznajmił, że jest pewien, iż żadna z jego dwóch matek – ani ta, co go zrodziła, ani „ciocia-matka Monika”, która wyprawiła go w dorosłe życie tak przygotowanego, by go ono nie przerosło ani nie złamało – nie miałaby mu tej niezamierzonej niedyskrecji za złe. Nigdy bowiem świadomie nie złamał danego tej drugiej matce słowa, że nikomu nie piśnie słówka o mojej osobliwej genealogii. Nigdy też z nikim znającym prawdę o mnie nie wdał się w żadne na ten temat pogawędki.

Uściskaliśmy się wtedy może i najserdeczniej w całym naszym obfitującym we wzruszające chwile życiu. Opowiedział mi jeszcze, że Matka moja zwierzyła mu się z tej tajemnicy przy pierwszych jego powojennych odwiedzinach w Polsce i że od tamtego z nim spotkania nie wracali do tej sprawy prawie nigdy. Dopiero na jakiś rok przed swą śmiercią, kiedy czuła już jej zbliżanie się, powtórzyła swą prośbę o zachowanie w tajemnicy tego wyznania, które mu przed laty powierzyła – i oczywiście nie spytała, czy kiedykolwiek naruszył nałożone nań zobowiązanie. Doszliśmy też obaj do zgodnego wniosku, że równie dyskretny pozostał aż do swej śmierci (zmarł o ponad dwadzieścia lat wcześniej od Matki) mój Ojciec. Nigdy także ze strony krewnych czy powinowatych po linii ojcowskiej nie spotkałem się z najmniejszymi przejawami niedyskrecji czy też dystansowania się ode mnie.

Nazajutrz po tej rozmowie z Andrzejem pojechałem do Warszawy na grób rodziców, by złożyć im hołd dający wyraz mej najgłębszej wdzięczności za to, iż byli tak wspaniali i szlachetni i że wprowadzili mnie do swych rodzin tak idealnie czystych w swym stosunku do bliźnich. Teraz zaś całej Rodzinie – tej, w którą wszedłem (a mówiąc ściślej: w którą zostałem wprowadzony), a także tej, z której wywiodła mnie moja biologiczna rodzicielka – najszczerzej dziękuję za nadanie memu życiu tak cudownego dla mnie toku. Mnie zaś pozostało prześledzenie w niniejszym tekście mych zachowań wobec docierających do mnie, niejako zewnętrznych sygnałów mego rzeczywistego pochodzenia. Podejrzewam bowiem, że chwilami podświadomie się przed nimi broniłem.

2.

KU KORZENIOM

Zanim rozpocznę rekonstruowanie z pamięci własnych dróżek i dróg, którymi posuwała się moja rodząca się samowiedza (co oznacza najpierw uświadamianie samemu sobie, że jestem odrębną osobą znajdującą się u progu procesu kształtowania się mej osobowości, od odrębności fizycznej poczynając), wypadałoby chyba uporządkować wiadomości o rodzinie, w którą wszedłem. Wiadomości te przez kilka dziesięcioleci docierały do mnie w różnych formach, niekiedy w różnych wersjach i różnych okresach mego życia; większość tych informacji przyswajałem sobie biernie, nie zastanawiając się nad nimi ani też nie porządkując ich chronologii. Ale właśnie niezweryfikowane tym trwalej i głębiej zapadały w mą podświadomość, stając się mym sui generis dziedzictwem genetycznym.

Zacznę od quasi-przodków po mieczu, których rodowe nazwisko przypadło mi w udziale. Mego dziadka nie poznałem nigdy, podobnie jak mej babci; obojga nie było już między żywymi, kiedy przyszedłem na świat.

Skądinąd jednak odniosłem wrażenie, że stosunki między moją Matką a jej teściami nigdy nie były szczególnie bliskie. Ta gałąź rodu Sadkowskich dogasała: dziadkowie mieli cztery córki i dwóch synów; ciocia Ola, siostra mego Ojca, była bezdzietna, co skłaniało ją do stosunkowo żywego zainteresowania moją osobą. Druga siostra Ojca miała tylko jedno dziecko, trzecia i czwarta były wielodzietne. Starszy syn mych quasi-dziadków był księdzem, żadne pogłoski o rzekomym potomstwie księdza proboszcza nigdy do mnie nie dotarły. Mój ojciec zaś... Chyba nie upozorowano przed mymi quasi-dziadkami ciąży rzekomo odbytej przez ich synową. Nie wiem nawet, kiedy zmarli: nigdy nie odwiedzano ich grobów. Z głębokich westchnień wydawanych przez niewiasty należące do dalszej rodziny, z ich znaczących zawieszeń głosu i urywania jakichś wątków rozmów na te tematy wnosić by można, że to głównie moja quasi-babcia żywiła urazę do synowej z przyczyny jej bezpłodności. Ale jest to domysł niepotwierdzony niczym, snuty po latach per analogiam do różnych matron rodowych z dalszego otoczenia.

Co się zaś tyczy mego quasi-dziadka, zdołałem ustalić, że będąc wykładowcą historii w gimnazjum płockim, wspierał strajk szkolny w burzliwym roku 1905; nie słyszałem jednak, by spotkać go miały z tego powodu jakiekolwiek represje. W pamięci uczniów i różnych przedstawicieli inteligencji płockiej utrwalił się jako człowiek światły, należący do kręgu skupiającego się wokół Ludwika Krzywickiego. Jeszcze w połowie drugiej dekady naszego stulecia, kiedy byłem w Płocku z odczytem, jaki wygłosiłem w miejscowej Bibliotece Publicznej, na zaproszenie Towarzystwa Przyjaciół tego ważkiego ośrodka życia umysłowego na północnym Mazowszu, spotkałem kilka osób, których rodzice wspominali żywy udział mego quasi-dziadka w różnych ówczesnych dyskusjach publicznych i akcjach odczytowych.

Równie miłe spotkanie zachowałem w pamięci z okazji odczytu w Ciechanowie, nieco wcześniej, pod koniec poprzedniego wieku. Kiedy po zakończeniu tej imprezy powędrowałem do samochodu, podszedł do mnie jakiś starszy pan i spytał, czy będę wracał do Warszawy przez Płońsk; a jeśli tak, to czy mógłbym podrzucić go po drodze do Sochocina, w którym mieszka. Potwierdziłem i zaprosiłem go do zajęcia miejsca w aucie, mówiąc, że miło mi będzie część podróży odbyć w jego towarzystwie. Na co on, że jemu będzie jeszcze bardziej miło, gdyż podejrzewa, iż jestem spokrewniony z nieodżałowanej pamięci doktorem Sadkowskim, który przed laty, w okresie wczesnej młodości mego rozmówcy, ordynował w sąsiednim Kondrajcu.

Przez całą drogę do Sochocina sławił tego lekarza z „prawdziwego powołania”: nie tylko nie pobierał on żadnych honorariów od biedniejszych pacjentów, ale też niejednokrotnie zaopatrywał ich w leki zakupione za jego własne pieniądze. Opowieści o szlachetności naszego rodzinnego „doktora Piotra” znałem oczywiście dobrze, ale przypuszczałem, że są typowym mitem rodzinnym, wyolbrzymiającym jakieś drobne zaszłości. Skądinąd zresztą Babunia – bo tak nam wszystkim nakazała się do niej zwracać, jako do wdowy po nim – darzyła mnie żywym zainteresowaniem i będę jeszcze niejednokrotnie wspominał w niniejszym tekście jej postać. Co się zaś tyczy mego pasażera, zanim wysiadł w owym Sochocinie, wyznał, że doktor Sadkowski był dla niego „wzorcem osobowościowym” – sam on był przez całe zawodowe życie nauczycielem i starał się naśladować postępowanie mistrza (uboższym uczniom kupował podręczniki!).

Moi quasi-przodkowie po kądzieli stanowili nie mniej barwne grono. Quasi-dziadek, nazwiskiem Brzęczek, u zarania swego życia zawodowego pracował jako kasjer na dworcu kolejowym w Kutnie. Któregoś szarego dnia wygrał jakieś gigantyczne pieniądze na loterii państwowej Cesarstwa Rosyjskiego (Kutno leżało na terenie zaboru rosyjskiego). Nie podzielił się tą wiadomością z nikim, z nikim też nie przepił ani jednego rubla z tych sum, które podobno nazywał neapolitańskimi, tylko za wszystkie te wygrane pieniądze zakupił akcje szerokotorowej kolei rosyjskiej. Z pieniędzy zarobionych na państwowej posadzie sfinansował natomiast swe przenosiny do Ciechanowa, w inne od dotychczasowego środowisko, skąd wywodziła się jego zmarła w tym samym mniej więcej czasie żona.

Pozostawiła mu do wychowania sporą gromadkę dzieci: czterech chłopców i dwie dziewczynki. Na najstarszą z nich – ciocię Michalinę nazywaną Mita lub też zdrobniale Micia – spadły obowiązki matczyne: zadbanie o dom i wychowanie rodzeństwa. Nie pozwoliło jej to zająć się własną edukacją; troska o wykształcenie córki nie spędzała też jej ojcu – zakonspirowanemu milionerowi – snu z oczu. Młodszą natomiast Monikę, moją przyszłą Matkę, ulokował na „pensji dla panienek z dobrych rodzin” mieszczącej się w Ostrowi Mazowieckiej. A prowadzącą tę pensję, dobrze wykształconą pannę, osieroconą przez „dobrze urodzonych” rodziców, w kilka lat później poślubił najstarszy z synów mego quasi-dziadka, Stanisław.

Stanisław ukończył z dyplomem magna cum laude wydział prawa cesarskiego uniwersytetu w Petersburgu, otrzymując od rektora tej uczelni specjalną nagrodę w formie srebrnego zegarka z wygrawerowaną na kopercie stosowną dedykacją (dar ów miał odegrać pewną rolę w późniejszych losach Stanisława). Działał w POW – konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej, a w odrodzonej po 123 latach Polsce objął funkcję starosty w powiecie Ostrów Mazowiecka; jako ludowca, związanego z Witosem, usunięto go z tego stanowiska po przewrocie majowym (nihil novi sub sole w naszej ojczyźnie).

Młodszy brat Stanisława, Piotr, studiował na tym samym wydziale prawa tej samej petersburskiej uczelni; nie uzyskał on jednak aż tak dobrego wyniku jak Stanisław. Wuj Piotr wyspecjalizował się w zawodzie policjanta; dosłużył się w nim rangi nadkomisarza, szefa archiwum komendy wojewódzkiej Policji Państwowej w Krakowie. We wrześniu roku 1939 wyjechał ciężarówką wiozącą owo archiwum do Bukaresztu, gdzie spędził lata wojny, pozostawiając rodzinę w Polsce. I to właśnie jego, Piotra Brzęczka, żona miała siostrę, którą pozostawił losowi „panny z dzieckiem” (które jej spłodził) pewien oficer artylerii (w Toruniu mieściła się wówczas jeszcze postpruska wyższa szkoła artyleryjska) na rzecz kobiety zapewne lepiej uposażonej. Tym dzieckiem zaś byłem ja.

Ale wróćmy do punktu wyjścia. Pierwsza wojna światowa, a następnie tzw. rewolucja październikowa (rozpoczęła się przecież w listopadzie!) sprawiły, że po zamienionych na kwity akcyjne pieniądzach mego quasi-dziadka nie pozostało w domowym skarbczyku ani grosza (kopiejki?). Trzeci jego syn, Marian, ukończył więc tylko jeden z pierwszych u nas kursów przygotowujących do pełnienia zawodu elektrotechnika. Oddał się temu zajęciu zawodowo, i to tak skutecznie, że w ramach mobilizacji w sierpniu roku 1939 skierowano go do obsługi skomplikowanego sprzętu łącznościowego Drugiego Oddziału Sztabu Generalnego (wywiadu). Odbył w ramach tej służby najpierw podróż na Bliski Wschód, a następnie kampanię włoską armii Andersa, w której ramach poddany został demobilizacji w Anglii, skąd wrócił do kraju. Najmłodszy zaś syn tego patriarchy rodziny Brzęczków, Roman, ukończył gimnazjum ogólnokształcące; „mała matura” upoważniła go do objęcia urzędniczej posady w urzędzie miejskim w Ciechanowie.

3.

JASIOWA

Doprowadziłem omówienie mych korzeni implanta do stanu wiedzy o nich, jaką dysponowałem do czasu, kiedy mój rozwój umysłowy zaczął mi umożliwiać samodzielne uzyskiwanie i interpretację pozyskiwanych informacji i obserwacji, a nie tylko bierne ich przyjmowanie. Czynię taki wyprzedzający zabieg narracyjny po to, by umożliwić czytelnikowi orientację w obfitujących w odgałęzienia rodzinnego kontekstu sytuacyjnego, w którym rzeczone informacje pozyskiwałem. Nowe kompetencje umysłowe opanowywałem stopniowo, poczynając od dziesiątego roku życia, przypadającego na okres szczególnego natężenia grozy wojennej, w mym stosunkowo bliskim polu widzenia. Zanim jednak dotrę w swych rekonstrukcjach wspomnieniowych do tego etapu w moim rozwoju wewnętrznym, wypada mi powrócić do doświadczeń wcześniejszych, do których analizowania nie byłem jeszcze zdolny, ale które upamiętniły mi się i nabrały istotnego znaczenia.

Jasiowa – to niepowszednie miano przetrwało w mej pamięci jako dźwięk nieomal pusty. Nie nasuwało mi nigdy zasługujących na zapamiętanie nie tylko sytuacji, ale nawet jakichś pojedynczych zdarzeń, brzmienia głosu, sylwetki ludzkiej. Podejrzewam, że zapamiętałem to miano w jego brzmieniu oryginalnym ze względu na to, iż swą odzdrobnieniową strukturą wprawiało dorosłych z mego późniejszego otoczenia w rozbawienie – nie co dzień spotykało się wówczas taką wersję, nie imienia właściwego przecież, lecz – przezwiska? kryptonimu? Temu też późniejszemu otoczeniu w świecie dorosłych zawdzięczałem informację, że owa Jasiowa była moją opiekunką we wczesnym dzieciństwie. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie mianowicie miała sprawować tę całodobową nade mną opiekę, ale nigdy nie uzyskałem żadnego uściślenia mego miejsca pobytu przez pierwsze kilka lat mego życia. Wprowadzano mnie wprawdzie w obyczajowe praktyki nazywania kobiet wiejskich mianem utworzonym od imienia ich męskiego partnera, ojca czy też może opiekuna, ale najbardziej uszczegółowione wyjaśnienie w tej kwestii, jakie uzyskałem, było tylko hipotezą: że mianowicie moja opiekunka mogła być wdową po jakimś Jasiu.

Przypuszczenie takie wysunęła moja Matka, która mi wyjaśniała przyczyny, dla których sama nie mogła pełnić przy mnie całodobowych funkcji opiekuńczych. Była mianowicie osobą bardzo zajętą – właścicielką dużego sklepu z tak zwaną wówczas norymberszczyzną – dziś określa się tę specjalność mianem dodatków krawieckich. Sklep ów zatrudniał dwie sprzedawczynie stałe – w sezonie karnawałowym czy przedświątecznym dochodziła jeszcze trzecia; mieścił się w jednym z najruchliwszych punktów miasta – na Kruczej, nieopodal skrzyżowania tej ulicy z Żurawią. W okresie zatrudnienia Jasiowej Matka moja przebywała ze mną dłużej, tylko kiedy zachorowałem na koklusz; zaniepokojona, przez dwa tygodnie sprawowała nade mną pieczę w wynajętym specjalnie w tym celu pensjonacie w letniskowej miejscowości Otłoczyn, położonej między Toruniem a Aleksandrowem Kujawskim, gdzie od lat mieszkała przyjaciółka mojej Matki, zamężna z miejscowym lekarzem. [Miał się on po latach, po śmierci swej żony oraz owdowieniu mej Matki, stać jej drugim mężem, a moim ojczymem.]

Ten