Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - ebook + książka

Anyżowe dropsy ebook

Konieczna Aleksandra

3,9

Opis

„Dziś budzę się i coś szepcze mi w głowie: pisz”. Tak intrygująco zaczyna się książka Aleksandry Koniecznej. Ale nie jest to biografia, jakich wiele na rynku. Tu dzieje się coś magicznego. Efemeryczne sceny, kadry z życia wybitnej polskiej aktorki, która zasłynęła z niezapomnianych kreacji teatralnych i filmowych. Zaprasza nas do swego świata, ale nie pokazuje wszystkiego. Wprowadza za kulisy teatru, życia i duszy. Intrygujący język, niepowtarzalny styl. Sceny opowiedziane przez wrażliwą i nieodgadnioną kobietę.

Spotkanie Oli Koniecznej, to dla mnie, zawsze święto. Oglądanie jej w filmach, jest jak obracanie kolorowego kalejdoskopu. W każdym jest zupełnie inna, z ról drugoplanowych, od niechcenia, robi role pierwszoplanowe, bo ma wielki, widoczny z daleka aktorski talent. Hipnotyzuje nim od pierwszej, do ostatniej chwili filmu. W życiu jest wesołą wiewiórką, w pracy, profesjonalnym kameleonem. Bardzo polecam jej pełną zakamarków, szczerą jak autorka, książkę.

Hanna Bakuła

Ola, Oleńka... Kobieta kameleon... Wybitna aktorka, wspaniała kobieta... Radością ma jest poznanie Jej bliżej, zarówno zawodowo, jak i prywatnie...

Aneta Hickinbotham

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (31 ocen)
16
4
5
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
leonjat13

Z braku laku…

Spodziewałam się czegoś lepszego. Pani Aleksandra jest piękna kobietą i zdolną aktorką. Tyle zapamiętam...
00

Popularność




Oczy jeszcze zamknięte

OCZY JESZCZE ZAMKNIĘTE

Czasem budzę się z porannego snu i słyszę: „Nie idź tam, wyjedź, nie mów z nim, nie rób nic, nie zdążysz” i takie tam proste przekazy.

Czasem. Rzadko.

Dziś budzę się i coś szepcze mi w głowie: „Pisz”.

Pisz? Ale co pisz? O czym? Do kogo? Maila? Post na FB czy Insta?

Gołe ciepłe od snu stopy układam w rytm jodełki na posadzce w swojej kuchni.

Stopa za stopą, jak w grze w klasy, od holu do szarego fotela pod oknem.

Pisz. Pisz.

Żadnej podpowiedzi.

Za oknem ściana bez okien.

Wielka ceglana ściana. Dziwo ustawione bokiem do mojej kamienicy.

Czasem wydaje mi się podobna do ściany z obrazu Uliczka Vermeera, chodzą po niej plamy słońca i cienie. Otwierają się w niej małe sienie i korytarzyki prowadzące w głąb patia, jak zdjęcia z kamery obscury. Zachodzi słońce na obrazie. Ciemnieją ciała starych Normandek w czepkach na głowie, zaklętych w spokój.

Moja ściana milczy. Skąpana w porannym słońcu. Dosypia.

Pisz. Pisz.

„Człowiek nie jest, czym jest, ale czymś mającym być”. Zdanie filozofa Karla Jaspersa. Czytam co wieczór to zdanie w książce Mindell i Jung. Reedycje i inspiracje Tomasza Teodorczyka.

Czymś mającym być…

Więc nie aktorką po raz drugi nominowaną do Orła?

Jeden Orzeł stoi już na stoliku, obok lipowej serwantki. O drugim marzę i dowiem się za kilka dni.

Nie tą aktorką? Którą byłam od tak dawna, że nie pamiętam początku tej tożsamości.

W ciemnościach pamięci szwendam się po lasach. To były moje lasy pod górami, łamałam gałęzie, zbijałam z nich krzyż, potem plotłam gruby warkocz z białego kordonka, oplatałam nim ten krzyż, coś mamrotałam pod nosem, jakby Leśmiana, coś o „wzgórza południowym grzeju siedział razu pewnego Maciej przy Macieju”…

To było tak dawno.

Więc nie nią?

Porzucić tę aktorkę?

Czasem coś mną pisało. Tak trzeba to nazwać. Coś mną jechało, nie ja tym. I wyrzucałam w spazmie na ekran komputera jakieś pliki, dwadzieścia, trzydzieści stron, bez interpunkcji, przerwana tama, bez celu i sensu. Na końcu ulga i długi sen. Jakbym była naczyniem. Gardłem, które się dusiło i któremu ktoś rozpaczliwie zrobił tracheotomię. I krew na ekran chlusnęła.

A czasem nie krew. Czasem potoki. Mieniące się, błyskotliwe potoki.

Kiedy potem patrzyłam na te pliki i czytałam tytuły „Kobieta, która na kuchni upada”, „Jezu, mój Jezu, czemuś mnie opuścił”, „Spływ na dnie wanny”, „Sama se spłyń” i tym podobne, nie znajdowałam sensu. I powodu.

A dziś wyraźnie: „Pisz. I pisz”.

A taka jedna dziennikarka… Jaka tam jedna! Magda Juszczyk. Taka więc jedna, jedyna Magda, cudowne flow – całowała mnie po rękach, to i ja ją, w czasie wywiadu – Magda Juszczyk z Anywhere.pl, gdzie ostatnio zrobili mi piękną okładkę. I ona właśnie przeprowadziła ze mną wywiad.

– Ty jesteś jak metafora. Co ja mówię – jak sanie metafor! Gdybym ja tak umiała. Oddałabym życie.

Aż się przelękłam. Co ona z tymi metaforami? Niech ich czasem nie bierze za moje przekonania, bo młoda jest jeszcze i się pogubi. Ja sobie przeczę, mylę tropy, ot zabawa. Płyną zdania metafory, jakie mi właśnie pasują. Jak nie pasują, płyną inne i zaprzeczają pierwszym. Byle skrzyło.

Sanie metafor. Ma rację, cholera.

Ach tak, przypominam sobie wczorajszą noc. Mój namiętny kochanek poszedł spać, a ja obejrzałam film Żona z genialną Glenn Close. Grała żonę pisarza. On w wieku lat osiemdziesięciu dostawał Nobla. On dostawał. Za swą ostatnią powieść. Leci więc z nim do Sztokholmu i na gali wręczania nagród, w czasie jego długiej dziękczynnej mowy do pary królewskiej i do niej, jego żony, bez której… I tu Glenn Close w swej cekinowej sukni doznaje rozpadu tożsamości. Rozpikselowuje się wręcz.

I wybiega z ceremonii. On biegnie za nią w deszcz i chce nakłonić, by wróciła do gości. W pokoju hotelowym Glenn pakuje walizkę i wtedy dowiadujemy się, że całe życie pisała za niego. Także tę ostatnią, Noblem odznaczoną powieść. W latach pięćdziesiątych była jego studentką, on profesorem literatury, i w czasie jakiegoś bankietu podprowadzono ją przed oblicze wybitnej pisarki tamtych lat. Pisarka nawalona i naćpana, w syreniej, brokatowej sukni odkręciła się nad głowami wielu panów – bardzo wysoka była – w stronę biblioteki stojącej za nimi i powiedziała: „Pokaż mi, mała, jedną książkę wśród tych tu, jedną jedyną, napisaną przez kobietę” i popłynęła brylować w oparach literatów. Mężczyzn literatów. Lata pięćdziesiąte.

Trzydzieści lat później Glenn porzuca męża – tu i natychmiast porzuca męża – ten dostaje zawału, defibrylatory pojawiają się zaraz, nie pomagają. A ona wraca sama za ocean. Długi lot. Będzie wstępem do prawdy? Czy dalszą ściemą? O żonie pisarza.

Myślę w nocy: a może ja chowałam się za wszystkimi swoimi rolami jak ona za mężem? Może?

Kiedy następnego dnia w pierwszym słońcu na placu Zbawiciela dzielę się tą myślą z reżyserem, który mnie dla polskiego filmu zrodził, z Jankiem P. Matuszyńskim, i wybitnym pisarzem Szczepanem Twardochem, chłopaki śmiechem nade mną wybuchają. A ja słyszę w głowie słowa poety: „Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając, gromadę błaznów koło siebie mając, na pokrzepienie dobrego czy złego”. Czy jakoś tak to leciało. I już więcej nie wychylam się z taką refleksją.

To znaczy wiem, że Janek czuje całe stojące za mną przestworza, że ta reakcja była tylko chwilą zaskoczenia, gdy kot zmienia ci się nagle w wróbla albo kamyk pod stopą okazuje się żabką, a idziesz wolnym krokiem żwirową alejką, masz pewność siebie, spaceru, alejki, żwiru, a przede wszystkim swojej percepcji tych ingrediencji. I nagle coś zmienia ci się w coś innego, tracisz równowagę i ta znana alejka wyskakuje ci spod stóp, leci w powietrze dworek modrzewiowy za nią, prawie upadasz na trawnik z boku, nim skumasz: „A, to żabka była!”.

Przez krótką chwilę wirujesz w posadach, aż złapiesz pion i nową nazwę.

O jaką nową nazwę tej aktorce chodzi?

Siedzi w kawiarni z reżyserem filmowym i literatem.

Zaraz zaczyna grać postać przez nich tworzoną i zadaje kuriozalne pytanie.

Może ja się za rolami całe życie ukrywałam? Tylko ukrywałam?

Albo utrata równowagi, albo śmiech absurdalny tu się należy. I taki się zdarzył.

Przypomina mi się ostatnia scena Wiśniowego sadu Antoniego Czechowa. Sad już sprzedany. Raniewska, brat, reszta towarzystwa czekają na kolej.

I brat nagle pyta: „A może pójdę do pracy?”. A Raniewska zdziwiona odpowiada: „Ty?! Siedź, jakeś siedział”.

Znana nam grzęda społeczna i ustalone na niej miejsca. To bezpieczne.

A ja się wyrywam. Z pozycji aktorki do…?

No właśnie – kogo?

Nieważne, bo wiem od pierwszego spotkania z Jankiem, że jesteśmy dla siebie magiczną tajemnicą.

Owianą ciepłym wiatrem.

A wiatrem tym jest zaufanie. Tyle w temacie.

Czyli 7 marca 2019 roku zaczynam pisać. Nie martwię się o nic. Zaś 7 marca 2020 roku kończę. Zapis roku. Kobiety, którą jestem.

I gdyby północ 7 marca 2020 roku miała mi przerwać w pół słowa, tak musi zostać. Cezura roku. Jak gilotyna. To mi się podoba. Nieubłagalność czasu. Idę w to.

A swoją drogą, ta ceglana ściana za kobietą z balkonu, co czeka, dziwnie przypomina mi ślepą kamienicę przed oknem mej kuchni.

Jakbym znała ją skądś. Odwróć się, odwróć, maleńka. Aleś zaczekana. Zatrzaśnięta jakaś w czekaniu. Czy co?

Jezus. Odwróciła się.

Trochę podobna do mnie. A trochę do Bette Davis. Zgrywam ją? Mój grymas ust, moje ramiona i w barkach stres czekania. Jej suknia i szyja. I czarność-białość.

I, nie wiadomo skąd, przypomina mi się jakaś próba w teatrze.

Bette Davis grała w teatrze? Ciekawe.

Byłam wtedy aktorką Teatru Dramatycznego w Warszawie. Nikomu nieznaną. Chociaż nie czekałam jak ta z balkonu. Robiłam swoje.

Do roli polecił mnie Grzegorz Jarzyna, który już wtedy zrobił w Dramatycznym Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwą naturę miłości. Ze mną w roli „najbardziej niezidentyfikowanego ze szczątków”, tak na pamiątkę mi w programie napisał. Narkomanką Benitą. I ponoć było dobrze. Nawet bardzo dobrze.

Więc uczeń Jarzyna polecił mnie swemu mistrzowi Krystianowi Lupie.

I tak, Powrót Odysa Wyspiańskiego, Teatr Dramatyczny w Warszawie. Ja w roli Penelopy.

Moja pierwsza próba. Czekałam na nią długo. Bo w dramacie Wyspiańskiego, przedśmiertnie i w syfilitycznej gorączce napisanym, Penelopa (o której zalotnicy mówią przez cały pierwszy akt) pojawia się dopiero w drugim akcie, bełkocze trzy źle napisane monologi i znika.

Mój udział w trzecim akcie, moje snucie się po jakichś wybrzeżach, w odsłonach niby to muzy Kaliope, niby Penelopy, wymyślił sam Krystian.

Więc moja pierwsza próba. Krystian od razu chce przejść z wszystkimi na „ty”. Nie umie inaczej pracować. Jest południe. Na stoły wjeżdżają butelki czerwonego wina.

Ja milczę jak zaklęta. Krystian czasem przylega do mnie spojrzeniem.

Jakaś trema. Po dwóch stronach. Szemrzą podgrupy.

Ku końcowi próby aktorzy już prawie pijani. I nagle artykułują.

– Czekaj, Krystian, ale czekaj… Powiedz nam…

I patrzą długo na mnie. I pytają:

– To była, twoim zdaniem, najlepsza kurwa w Grecji… czy faktycznie tragiczna żona?

Cisza. Nieskończoność ciszy. Czuję, że wilgotnieję nad mostkiem.

Pijane, zadziorne oczy zawisają to na mnie, to na Krystianie.

Ja nadal zaklęta królewna. Czy może już królowa Penelopa?

Krystian nieśmiało zaczyna. Robi przerwy. Jakby czekał na tłumacza, którego tym razem nonszalancko i okrutnie brak.

Patrzy na mnie. Jego ciemne oczy powoli wpływają w tył mojej głowy. Zatrzymują się na wewnętrznej ścianie czaszki.

– Ona dwadzieścia lat czekała. Więc stała się czekaniem. Nikim już potem nie mogła być, ani żoną… ani żadną kurwą. Zamieniła się w czekanie – mówi.

Jasna myśl, ostra jak laser, przecina mi tył czaszki. I już wiem, co grać.

Zakochuję się w Krystianie. Na zawsze.

Wchodzi inspicjentka:

– Koniec próby!

– Może zjemy razem obiad?! Tu obok dobre bułgarskie żarcie dają! – krzyczą aktorzy.

A my z ulgą odrywamy od siebie oczy.

– Tak, bułgarskie. Lubię – mówi cicho Krystian.

I ruszamy jeść. Nie pamiętam, czy tego dnia usłyszał mój głos.

Stała się czekaniem.

I nie mogła już zagrać żadnej roli. Ni żony. Ni kurwy.

Oby ta z balkonu doczekała się.

Może dowiemy się zaraz? A może za wiele zdjęć?

W każdym razie jest w tej kobiecie, w aurze tego zdjęcia to, co lubię najbardziej.

Potencja czekania. Jeszcze nic się nie stało. Nic nie zawiązało nawet.

Tak czasem pachniało powietrze, gdy byłam dziewczyną.

Nie pierwszymi pąkami, nie wiosną, niczym z zewnątrz. Czasem szłam wśród dymu z pól wypalanych po zbiorach, a czułam mocno ten zapach.

Falowały mi nozdrza. Żebra rozpierały się w nieskończoność. W magiczny akordeon.

To był zapach czekania. Jeszcze wszystko było możliwe.

Hasło „akcja!” miało dopiero paść.

Otworzyć, zamknąć, zamknąć, otworzyć

OTWORZYĆ, ZAMKNĄĆ, ZAMKNĄĆ, OTWORZYĆ

Otwieram, zamykam, zamykam, otwieram, jak panowie życzą.

– I jeszcze tu! Tu do mnie! Wyżej! Niżej! Pani Aleksandro!

Nie do wytrzymania. Uśmiecham się, migawki pracują i potem będę marudzić: za srogo, nieładnie. Ale jednym ze swych silniejszych głosów wołam, choć uśmiech nie znika:

– Proszę nie krzyczeć na mnie!

Słyszę jeden głos, zza aparatu na wysokości metr pięćdziesiąt pięć. Nawet niższy niż ja, nie do wiary:

– Co pani ma na myśli, kiedy wkłada te buty?!

I pokazuje palcem na moje stopy. Płaskie balerinki. Szpilki w plecaku, włożę na chwilę, kiedy będę odbierać dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej. Mamy przedpołudnie.

– Na co pani liczy?!

Że niby te płaskie buty? Czy jak? Że jak mam szpilki, to dobra wysokość dla figury i światła? Że niby dla aktorki to zysk? Nie wiem, o co kaman. Schodzę ze ścianki. Zatrzaśnięta w uśmiechu. Żeby było miło.

Chwilę później dowiaduję się, że wysokość świateł na ściance jest ustawiona na średni wzrost. Czyli kobiety w szpilkach. Wszystko, co poniżej czy powyżej, słabo się fotografuje. I nie robi łaski. Jest małe, nieużyte, przychodzi w płaskim i jeszcze się drze, żeby się na nią nie drzeć. W głowie pofyrtane. Sama pracuj i daj pracować innym.

Budynek Canal+, 7 marca 2019 roku.

Raczej szokuje mnie ta wiadomość o średniej wysokości światła, oczy szeroko otwieram, znów coś z oczami robię, no tak, no tak. Co ja robię z tymi oczami… Wyjaśnię to później. I bardzo mnie bawi interakcja z fotoreporterami. O których zabiegam. To normalne.

Ale zabiegam też o swój kręgosłup, a także o to, że nie lubię krzyku. Gubię się w nim. Nie wyławiam poleceń.

Zresztą cała ta akcja miała czar gwałtownego flirtu. Tak ją czułam. Bo teatralny głos „proszę nie krzyczeć na mnie!” nie kosztuje mnie nic. Jest użyty przeze mnie, na pstryk przywołany. Wiadomo, aktorzyca.

Nominacja do Orłów, Polskich Nagród Filmowych, już jest uznawana przez Akademię Filmową za sukces. Mogę ją wpisać w curriculum vitae.

Dostaję zaproszenie i jadę w czarnej łusce od Marzeny Kowalskiej, pod spodem męska biała koszula, poświętować w południe.

Nominacja jest tym razem za rolę Igi Cembrzyńskiej w ostatnim filmie Janusza Kondratiuka Jak pies z kotem.

Jest już ze mną moja ukochana Lubka, która przez ten rok będzie mnie w wielu miejscach fotografować. Lubka, która jest moim dobrym duchem od naszego pierwszego spotkania. Kiedyś, kiedyś.

Zawsze jest lekko przed czasem. Z błękitnymi oczami jak z kreskówki, która jeszcze nie powstała, ale jest w moich snach od dawna, ze swoją skórą z pergaminu, ze swoją czujnością, z aparatem. Spotkanie nominowanych.

Pierwszą osobą, z którą się witam, jest Wojtek Smarzowski. Nominowany za Kler.

Chwilę później sytuacja stawia nas samych przy wysokim stoliku.

Wojtek cicho pyta.

– Co tam, Ola, w planach filmowych?

I patrzy w czarny blat.

– Wiem, ale nie powiem.

Podnosi wzrok.

– Czemu?

Uśmiecha się. Licho.

– Nie wolno mi, nie pozwalają. Nie wiem, czy tylko mi, że coś chlapnę, ale nie pozwalają.

Zastanawia się chwilę.

– Ja też swoim nie pozwalam.

I śmieje się. Chwila ciszy. Niezręczna.

– Wojtek, ty nie lubisz mego aktorstwa?

Śmieje się już głośno i nurkuje w szklany stolik jak w basen. Wpływa w niego i już go nie ma? Tak myśli? Że go nie ma? Boże, też tak mam. Jak dzieci.

– Po Londynie nie lubisz?

Grałam kiedyś w serialu dla TVP Londyńczycy i Wojtek reżyserował tam drugą część odcinków, gdy moja bohaterka Basia już szalała, pijąc stale i uprawiając jogging po Londynie. A on patrzył na mnie jak na połamanego, kiczowatego motyla i chciał prawdy, prawdy, smutku, słabości, samotności. I ja to rozumiałam, ale to byłaby już inna Basia, mniej różowo-brokatowa, Basia po przemianie, której to – moim zdaniem – nie było w scenariuszu.

– Więc nie lubisz? Ale po Zosi Beksińskiej gratulowałeś mi, więc może zmieniłeś zdanie?

I nie czekając na odpowiedź, jadę dalej.

– To czemu nie gram w twoich filmach?

Wygląda na zażenowanego moją szczerością.

– Ola, to nie tak, mam teraz projekt i szukam stu trzydziestu żydowskich chłopców. Odwróć się.

Pokazuję profil i śmieję się.

– Nie, ja to raczej hobbit.

I pociągam się za uszy w górę, rozpłaszczam nos w kartofel i na wszelki wypadek uśmiecham naiwnie.

– Sama widzisz.

– Wojtek, ty skup się i postaci męskie przepisuj na kobiece.

Wybucha śmiechem. Zlewa mnie. A ja przecież zupełnie na poważnie.

– To nie takie trudne! Wojtek!

I rozdzielają nas. Wyczytują, Wojtek musi swój dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej odebrać.

Widzę samotnego przy sąsiednim stoliku Janusza Gajosa. Nominowanego podwójnie za rolę w Klerze Wojtka, który jest już na scenie i widzimy go na dużym ekranie w saloniku, i za rolę w Kamerdynerze Filipa Bajona. Nienaganny granatowy garnitur.

Chyba sygnet na małym palcu. Muszę lepiej zoomować na detale. W końcu staję się pisarką. I obserwować mam świat. I popisy dawać językiem. Do diaska i tysiąca szwadronów par szabli i zardzewiałych tuzinów par beczek! E, chyba nie mój styl.

Do kurwy nędzy wolę.

Dochodzę do niego. Biorę za ręce, wyczuwam chyba ten sygnet, a może tylko dopisuję teraz, nie wiem, i mówię:

– Panie Januszu, stoimy tak obok siebie w milczeniu, tak nie może być, nie poznaliśmy się nigdy osobiście, tyle lat pana podziwiam na ekranie, ostatnio widziałam pana w Teatrze Narodowym.

– W jakim?! – i nachyla się bliżej.

– Narodowym!

Pan Janusz, jakby stale nieobecny, przyglądam mu się przez chwilę i odpływam niepysznie do swego stolika. I czekam już sama, aż mnie wywołają. Szpilki zrzucam pod stołem. Ćwiczę obolałe stopy. Na co taka liczy? Godzinę w nich wytrzymałam. Na nic nie liczę, tylko chyba oprawca kobiecości wymyślił szpilki.

Wyczytują moje nazwisko.

W pośpiechu prawy na lewą, lewy na prawą, ale obciach. Zrzucam, chcę zamienić, nie zdążę. I tu znów przebicie we mnie sieroce: „No, jak pani tak długo nie było, to postanowiliśmy dać tę nominację…”. Biorę szpilki w ręce, biegnę wąskim korytarzem chroniona przez hostessę i staję spokojnie. A w korytarzyku czeka przede mną jeszcze kilku nominowanych.

W tym Wojtek.

Nakładam szybko szpilki i przeciskam się do niego.

– Wojtek, postanowiłam uszczypnąć cię w ramię, ale tak, żeby aż siniora ci zrobić!

I szczypię go lekko.

– Byś przestał myśleć, że ja o zamianie tych męskich ról na kobiece żartowałam. Ja na serio.

Znów wybucha śmiechem. Co on, kurwa?

– Zobacz, przecież byli czterej pancerni i pies, ale były też gdzieś cztery pancerenki i suka.

Nie przestaje się śmiać.

– Był pan Wołodyjowski, ale była też pani Wołodyjowska.

Słabnę w tłumaczeniu.

– Wystarczy przesunąć kamerę, poszerzyć spektrum, by to zobaczyć.

Wołają nas na scenę.

Co ten świat? Nie widzi tego? Ten patriarchalny horyzont. Stu trzydziestu małych żydowskich chłopców? A nie było wtedy żydowskich dziewczynek?

Na osiem ról męskich w kinie przypada jedna kobieca. Nie widzą tego?

To jest temat, którego się nie widzi? Więc go nie ma? Że aktorki mają o tyle pracy i kasy mniej niż ich koledzy? A dodatkowo są słabiej opłacane?

I myślę o kobietach, ponad połowie ludzkości, która kupuje bilety do kina.

A kupuje. Bardzo kupuje. I częściej ponoć wychodzenie do kina inicjuje.

Czy one, te kobiety, nie zechciałyby oglądać innych kobiet na ekranie, by móc się utożsamiać, podłączać do nich swymi czułymi sejsmografami? Po prostu oglądać siebie na ekranie? Nie chciałyby?

To znów jest temat, którego się nie widzi, więc go nie ma. Kino od zawsze potrzebowało bohaterów. Więc ich ma. Tak jest, było i będzie. I nie ma się co nad tym zatrzymywać. A także potrzebowało kobiet jako obiektów seksualnych. Więc je ma.

Ale ile można? Ile można kupować bilety i stale narażać się na porównanie z tymi, co na ekranie, na niekorzyść? Bo laski z ekranu cycate, napompowane, zasypiające i zalane porannym słońcem w make-up non make-up. Owszem, dopuszczane czasem do męskiego świata, ale raczej w lateksie, à la Lara Croft.

A przecież kobiecość to nie tylko seksualność. Przepraszam za truizm.

To także kreatywność, siła, słabość, bezsilność, piękno, brzydota, brokat, rzeźnia, kwiaty, miazga, przemoc. Na przykład. Pełne spektrum. Instrument o wielu oktawach.

Niewpuszczone na ekran? Nieopisane w scenariuszach? Why? Why?!

Mam na ten temat prostą odpowiedź. Patriarchalne prześcieradło wyciągane spod tyłków odsłania szwy materaca i uwiera przeszyciami delikatną skórkę tam i ówdzie. A po co komu otarcia na tyłku? A może jak tak będą spod nas wyciągać długo i uparcie, zaprą się, jak to tylko baby potrafią, materac zostanie goły, ujawni plamy po moczu albo inne, że żadna pralnia ich nie przyjmie, bo wzbudzają powszechną odrazę? A jak nastąpi moda na parytety? To biznesowa kanapa z biura na licytację. A te wygodne krzesła przy płocie. Do sprzedania za bezcen. Albo i wystawka dla bezdomnych? Bo koniec firmy. Szlus. Niepolityczna. Niefeministyczna. Ale siara.

Panie, panowie! Na naszych oczach stała się jedna z największych rewolucji – rewolucja długowieczności. Przeciętnie żyjemy o trzydzieści lat dłużej niż nasi pradziadkowie. I to są fakty. Nic tego nie zmieni.

Będą powstawać nowe gatunki filmów. Jest już na przykład, za sprawą mądrości i żywotności Meryl Streep, dojrzała komedia romantyczna. I to nic, że moja córka ma reakcję na scenę łóżkową Meryl Streep i Aleca Baldwina: „Fuj, bo się zrzygam”.

Nie wyrzyga się. Przywyknie. Świat też tak wygląda. Trzeba go pokazać, łamać estetykę, tabu i nadążać za życiem.

Odczarować dla kina postaci kobiece.

Oglądam Faworytę z 2018 roku, brytyjsko-irlandzko-amerykańska produkcja historyczna w reżyserii Jorgosa Lantimosa, greckiego reżysera, twórcy genialnego Lobstera. W filmie XVII-wieczna Anglia w wojnie z Francuzami. Ale to tylko tło dla historii życia i namiętności trzech kobiet: schorowanej królowej Anny i jej dwóch kochanek, zstępującej i wstępującej, w walce na śmierć i życie o władzę w miłości. Totalne. Da się? Da się.

Wybacz mi, Wojtku, pazury wbite w ramię. To jednak zacznie się dziać.

Odbieram dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej, Dariusza Jabłońskiego. Na scenie lukam, że drobne prezenty dla nominowanych tego roku to dobry alkohol. Tamtego roku, gdy odbierałam nominację za rolę Zofii Beksińskiej w Ostatniej rodzinie Jana P. Matuszyńskiego, były bransoletki. Pytam go, lekko zawiedziona, czy nie ma bransoletek. Bo lubię. Wybucha śmiechem i mówi, że Akademia postara się w przyszłym roku. To ja też wybucham. Co mam zrobić. Kiedy zadajesz najszczersze pytanie, inni biorą to za przedni dowcip. Dlaczego?

Zagadałam się.

A co u tej z balkonu? Nadal czeka? Czy się doczeka?

ANYŻOWEDROPSY Aleksandra Konieczna

Copyright@by Aleksandra Konieczna 2020

Projekt okładkiPiotr Dąbrowski

Opracowanie graficzneRafał Misiun

RedakcjaKatarzyna Litwinczuk

FotoedycjaIzabela Drozd

KorektaFirma Korektorska UKKLW: Maria Korzeniecka, Anna Perzyńska

Zdjęcia: okładka oraz zdjęcia wewnątrz – Liubov Gorobiuk, archiwum prywatne Autorki, Atelier Tomasz Ossoliński, str. 32 Tomasz Urbanek/East News, str. 70 Piotr Mołecki/East News, str. 125 PAP/EPA Alexandra Wey, Krzysztof Mystkowski/KFP, str. 189-190 Giornate degli Autori, str. 213 Wojciech Stróżyk/Reporter, str. 308 NAC

ISBN 978-83-66252-93-6 Warszawa 2020

WydawcaTIME Spółka Akcyjna, ul. Jubilerska 10, 04-190 Warszawafacebook.com/hardewydawnictwoinstagram.com/harde wydawnictwo

Chcesz z nami pracować? Prosimy o kontakt: [email protected]

Wydawnictwo Harde dziękuje za udostępnienie swojej pracy Pani Annie Halarewicz oraz Panu Tomaszowi Ossolińskiemu za przekazanie zdjęć Atelier

Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer firmy Elibri