Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prześcignąć swój czas - ebook

Data wydania:
4 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Prześcignąć swój czas - ebook

W światłach jupiterów, na najsłynniejszych arenach świata pojawiła się nagle i zupełnie niespodziewanie także dla niej samej, kiedy była nastoletnią uczennicą warszawskiego liceum im. Jarosława Dąbrowskiego. Pozostała wielką postacią światowego sportu do ostatnich swych dni. Kibice zapamiętali Irenę Szewińską głównie przez pryzmat jej olimpijskich medali, jej wielkość jednak znacznie wykraczała poza ramy samego sportu. O sportowych wyczynach „Irenissimy”, ale też jej niezwykle skomplikowanym i intensywnym życiu opowiada dziennikarz „Przeglądu Sportowego” Maciej Petruczenko – człowiek, z którym znała się, także na stopie towarzyskiej, od młodzieńczych lat. Dlatego oprócz danych statystycznych jednoznacznie wskazujących, że Szewińska była jedną z największych postaci w historii współczesnego sportu, w książce jest także wiele informacji jakim była człowiekiem. O tym, że nigdy nie zdradzała przyjaciół, a największe przyjaźnie pielęgnowała przez całe życie. O tym, że była też obiektem politycznych ataków, często za sprawą ludzi z jej najbliższego kręgu. Autor odkrywa też kulisy jej kilku spektakularnych sportowych wpadek – powodem nie były nonszalancja czy zbyt duża pewność siebie, ale... słaby wzrok, co miało szczególne znaczenie podczas skoku w dal czy biegu sztafetowego...

Urodzona w Leningradzie, wychowana w Warszawie, obywatelka świata, która sławą nie ustępuje Marii Skłodowskiej-Curie, jest w książce „Prześcignąć swój czas” przedstawiana także oczami jej przyjaciółek i rywalek z bieżni.

Całość nie tylko wsparł merytorycznie, ale również fotograficznie jej mąż Janusz Szewiński, który okazał się skrupulatnym dokumentalistą sportowej kariery „Irenissimy”.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8091-768-2
Rozmiar pliku: 40 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

pisane od serca

Propo­nu­jąc prze­czy­ta­nie tych wspo­mnień, czuję, jak wielki kamień spada mi z serca po upły­wie aż 43 lat od momentu, gdy po raz pierw­szy zano­to­wa­łem zwie­rze­nia Ireny Kir­szen­stein-Sze­wiń­skiej pod kątem uję­cia ich w for­mie książ­ko­wej. Przez tak długi czas kartki tam­tego maszy­no­pisu zdą­żyły mocno pożółk­nąć, a z Ireną przy­szło nam się poże­gnać na zawsze. Teraz może ona oce­niać mój tekst już pro­sto z nieba. Cho­ciaż i ją, i mnie życie zahar­to­wało na tyle, że nikt nas ni­gdy nie widział pła­czą­cych, to jed­nak nie ukry­wam, że przy pisa­niu tej książki łzy kapały mi na kla­wia­turę lap­topa.

Zacząć wypada od tego, że wśród osób wybit­nych i sław­nych kobiety pozo­stają w mniej­szo­ści. Stąd też liczba Polek, które zyskały świa­towy roz­głos, jest doprawdy nie­wielka. Wymie­nić by można chro­no­lo­gicz­nie: znaną po obu stro­nach Atlan­tyku aktorkę dra­ma­tyczną Helenę Modrze­jew­ską, a zaraz po niej autorkę pio­nier­skich prac w dzie­dzi­nie pro­mie­nio­twór­czo­ści Marię Skło­dow­ską-Curie, która jako pierw­sza kobieta otrzy­mała Nagrodę Nobla (i to dwu­krot­nie); wspo­mnieć wypa­da­łoby o kilku przed­sta­wi­ciel­kach świata muzyki i pla­styki oraz lite­ra­tury – bo prze­cież noblistką została też poetka Wisława Szym­bor­ska. Ale w spo­rcie Polką naprawdę znaną i uznaną przez cały świat była tylko Irena Kir­szen­stein-Sze­wiń­ska, lek­ko­atletka, która sama stwo­rzyła jakby odrębną epokę swo­imi wystę­pami w pię­ciu kolej­nych igrzy­skach olim­pij­skich (1964–1980), aż sie­dem razy sta­jąc na podium. A odby­wało się to już w dobie ogar­nia­ją­cej wszyst­kie kon­ty­nenty tele­wi­zji sate­li­tar­nej, dzięki któ­rej widow­nia podzi­wia­jąca Irenę w jed­nym momen­cie mogła być liczona już nie w milio­nach, ale w miliar­dach. Pro­wa­dzący naj­bar­dziej pre­sti­żową i naj­bar­dziej obiek­tywną doroczną kla­sy­fi­ka­cję zawod­ni­ków i zawod­ni­czek w lek­ko­atle­tyce ame­ry­kań­ski maga­zyn „Track&Field News” daje Ire­nie zde­cy­do­wa­nie pierw­sze miej­sce w spo­rzą­dzo­nych pod róż­nym kątem ran­kin­gach histo­rycz­nych, potwier­dza­jąc, że jest ona naj­lep­szą lek­ko­atletką wszech cza­sów.

Pierw­sza Dama

Wie­lo­let­nie pasmo mię­dzy­na­ro­do­wych suk­ce­sów dłu­go­no­giej war­sza­wianki to w moim prze­ko­na­niu naj­pięk­niej­szy roz­dział w histo­rii sportu pol­skiego, a roz­dział ten został po latach uko­ro­no­wany dwu­dzie­sto­let­nią aktyw­no­ścią byłej mistrzyni w Mię­dzy­na­ro­do­wym Komi­te­cie Olim­pij­skim, w agen­dach świa­to­wej cen­trali lek­ko­atle­tycz­nej (IAAF) i Euro­pej­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Lek­ko­atle­tycz­nego (EAA), jak rów­nież Pol­skiego Związku Lek­kiej Atle­tyki, Pol­skiego Komi­tetu Olim­pij­skiego (PKOl), Towa­rzy­stwa Olim­pij­czy­ków Pol­skich i Świa­to­wego Sto­wa­rzy­sze­nia Olim­pij­czy­ków (World Olym­pians Asso­cia­tion – WOA).

Sze­wiń­ska nie była spor­tową efe­me­rydą. I na podwórku kra­jo­wym, i na świa­to­wej are­nie pozo­sta­wiła aż nadto trwały ślad. Nic dziw­nego, że w naszym spo­rcie tylko ją tytu­ło­wano „Pierw­szą Damą”, a kła­niali jej się wszy­scy: inni wielcy mistrzo­wie, naj­sław­niejsi arty­ści, poli­tycy z pierw­szych stron gazet, monar­cho­wie, no i dzien­ni­ka­rze, ceniący Irenę szcze­gól­nie za to, że potra­fiła uczy­nić ze sportu szla­chetną sztukę współ­za­wod­nic­twa, zawsze oka­zu­jąc sza­cu­nek wobec rywa­lek. Nawet tych, które wal­czyły z nią nie­uczci­wymi meto­dami. No i do ostat­niej chwili życia gło­siła radość z upra­wia­nia sportu.

Nie tylko medale i rekordy decy­do­wały o kla­sie tej wspa­nia­łej spor­t­smenki. Klasę tę w rów­nej mie­rze cha­rak­te­ry­zo­wała usta­bi­li­zo­wana forma na wyso­kim pozio­mie i skromny, ujmu­jący spo­sób bycia, a zara­zem swo­ista god­ność, która skło­niła dzien­ni­ka­rzy fran­cu­skich do tytu­ło­wa­nia Sze­wiń­skiej mia­nem „Une Grande Dame”. Tak samo pod­szedł zresztą do niej pre­zy­dent Fran­cji Valery Giscard d’Esta­ing, który w 1975 r. oso­bi­ście wrę­czał Ire­nie nagrodę prze­zna­czoną dla naj­lep­szej spor­t­smenki świata, a kiedy przy­był wkrótce potem z ofi­cjalną wizytą do Pol­ski, od razu wysto­so­wał do niej zapro­sze­nie na uro­czy­sty ban­kiet w kró­lew­skim pałacu w Wila­no­wie.

W ciągu mojej już bli­sko 50-let­niej pracy w dzien­niku „Prze­gląd Spor­towy” przy­szło mi reje­stro­wać i komen­to­wać wiele frag­men­tów kariery zna­ko­mi­tej spor­t­smenki. Towa­rzy­szy­łem jej na mniej­szych i więk­szych impre­zach spor­to­wych, na wiel­kich fetach – jak doroczne gale lek­ko­atle­tyczne w Monako – i wiel­kich balach. Mia­łem też moż­li­wość uczest­ni­cze­nia w życiu towa­rzy­skim Ireny i jej męża, mojego ser­decz­nego druha z „Prze­glądu Spor­to­wego” – Janu­sza Sze­wiń­skiego, dla mnie – foto­re­por­tera numer jeden. Duma roz­pie­rała mi pierś zwłasz­cza wtedy, gdy ta moja rówie­śniczka (rocz­nik 1946) udo­wad­niała swo­imi zwy­cię­stwami, że nasze mocno nie­do­ży­wione po kata­kli­zmie dru­giej wojny świa­to­wej i cokol­wiek cher­lawe poko­le­nie nie ustę­puje w spo­rcie przed­sta­wi­cie­lom o wiele póź­niej­szych gene­ra­cji, któ­rzy mogli już wyra­stać w o niebo lep­szych warun­kach, w cza­sach – co tu dużo mówić – dobro­bytu.

Boha­te­ro­wie sportu róż­nią się od wybit­nych jed­no­stek w innych dzie­dzi­nach życia. Znacz­nie czę­ściej mie­wają waha­nia formy, czym iry­tują kibi­ców. Mistrz bieżni nie pobie­gnie codzien­nie w tem­pie rekordu świata. Sze­wiń­ska była jed­nak o tyle wyjąt­kiem, że wro­dzony talent i sumien­ność w tre­ningu pozwa­lały jej utrzy­my­wać wysoką formę dłu­gie lata. Widzo­wie na sta­dio­nach pod każdą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficzną wie­dzieli, że na tę zawod­niczkę można zawsze liczyć. Od początku do końca każ­dego sezonu. Bar­dzo rzadko spra­wiała zawód. Zapewne dla­tego cie­szyła się tak powszechną sym­pa­tią.

Jed­nym sło­wem – Ire­nis­sima!

Nie­jed­no­krot­nie byłem świad­kiem, jak samo wywo­ła­nie nazwi­ska „Sze­wiń­ska” przez komen­ta­tora pobu­dzało przy­chylny szmer okla­sków i podziwu. Sza­cu­nek dla naszej super­mi­strzyni był na przy­kład w Ostra­wie i Bra­ty­sła­wie tak wielki, że spi­ke­rzy ogła­sza­jący na tam­tej­szych sta­dio­nach listy star­towe, choć w zasa­dzie ogra­ni­czali komu­ni­kat do imion i nazwisk zawod­ni­ków, w tym jed­nym jedy­nym wypadku pod­kre­ślali pre­stiż Polki, tytu­łu­jąc ją „panią Ireną Sze­wiń­ską”. Owa czo­ło­bit­ność zawsze mnie ude­rzała, ile­kroć znaj­do­wa­łem się na zawo­dach ostraw­skiej Zla­tej Tre­try i bra­ty­sław­skiej „Pete­eski” (Pra­vda – Tele­vi­zia – Slo­vnaft). Ire­nie spra­wiało to nie­wąt­pliwą przy­jem­ność. Mia­nem „Wiel­kiej Damy” bodaj jako pierw­sza z gazet zaczęła hono­ro­wać pol­ską kró­lową lek­ko­atle­tyki pary­ska „L’Equ­ipe” – i to sfor­mu­ło­wa­nie chyba naj­le­piej odda­wało renomę lek­ko­atletki. Być „Wielką Damą” na sta­dio­nie, gdzie pot zalewa oczy, a gry­mas wysiłku wykrzy­wia twarz, gdzie emo­cje i stresy – to wielka sztuka, jaką może pochwa­lić się nie­wiele spor­t­sme­nek. Sze­wiń­ska posia­dła też inną wielką sztukę – bycia sobą nie­za­leż­nie od czasu i miej­sca wyda­rze­nia oraz splotu oko­licz­no­ści życio­wych. Roz­po­częła karierę jako skromna, ujmu­jąca spo­so­bem zacho­wa­nia zawod­niczka i tak ją zakoń­czyła.

A ile można wska­zać innych przy­kła­dów braku jakie­go­kol­wiek zma­nie­ro­wa­nia w następ­stwie wznie­ca­nego wokół kogoś medial­nego szumu, bły­ska­wicz­nie rosną­cej sławy? Przy­szłość wyka­zała, że wiele kolej­nych gwiazd naszego sportu takiemu zma­nie­ro­wa­niu łatwo ule­gło, psu­jąc swój wize­ru­nek wiel­kiego mistrza publicz­nym obja­wia­niem pychy i zacho­wa­niami, jakie nie mogą budzić akcep­ta­cji. Irena jed­nak była do końca sobą, kimś szcze­rym, otwar­tym, ser­decz­nym, nie­oka­zu­ją­cym nikomu nawet cie­nia wyż­szo­ści.

Sprint stał się domeną Ireny na długie lata.

Na spor­to­wej are­nie podzi­wia­li­śmy ją przez bez mała 20 lat. Były okresy mozol­nego tre­ningu, stop­nio­wego ulep­sza­nia naj­drob­niej­szych ele­men­tów tech­niki bie­ga­nia i ska­ka­nia. Był czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i czas macie­rzyń­stwa, po któ­rym trzeba było nie lada wysiłku, by na powrót zna­leźć się w czo­łówce świa­to­wej i rywa­li­zo­wać z mło­dym poko­le­niem lek­ko­atle­tek. Była znów wielka radość z impo­nu­ją­cych suk­ce­sów. Był wielki triumf repre­zen­to­wa­nego przez nią kon­se­kwent­nie czy­stego sportu nad bru­dem far­ma­ko­lo­gicz­nego dopingu. I wyj­ście – bez naj­mniej­szego szwanku – z bru­tal­nej rywa­li­za­cji pro­pa­gan­do­wej, jaka – w następ­stwie zim­nej wojny – wytwo­rzyła się pomię­dzy Wscho­dem i Zacho­dem. Były zwy­cię­stwa w licz­nych ple­bi­scy­tach, były zaszczyty, dale­kie podróże. I niskie ukłony naj­więk­szych oso­bi­sto­ści tego świata.

Dłu­go­trwała kariera spor­towa Sze­wiń­skiej jed­nych zachwy­cała, innych draż­niła. No cóż – o gustach się nie dys­ku­tuje. Powia­dali mi nie­raz zna­jomi: ona wygrywa wprost do znu­dze­nia, to prze­staje być inte­re­su­jące. Tak, wygry­wała aż do znu­dze­nia, wyjąw­szy ostat­nie trzy lata star­tów. Trudno jed­nak, by spor­towe zwy­cię­stwa mieć komu­kol­wiek za złe. Nikt się dziś nie obraża na Por­tu­gal­czyka Cri­stiano Ronaldo i Argen­tyń­czyka Leo Mes­siego, że są w piłce noż­nej bez­u­stan­nie naj­lepsi. Tym bar­dziej można się dzi­wić, iż pasmo zwy­cięstw Ireny, jak kie­dyś seria trium­fów fiń­skiego dłu­go­dy­stan­sowca Paavo Nur­miego, mogło kogo­kol­wiek znu­dzić. Przed­wo­jenny mistrz sprintu, a potem dzien­ni­karz spor­towy Edward Tro­ja­now­ski zna­lazł – może naj­traf­niej­sze – okre­śle­nie wyra­ża­jące prze­wagi Sze­wiń­skiej. Był to póź­niej nader czę­sto uży­wany, a nawet naduży­wany ter­min „Ire­nis­sima”, nawią­zu­jący do stop­nia naj­wyż­szego przy­miot­ni­ków w języku wło­skim. Moim zda­niem bar­dzo trafny, ale i on iry­to­wał nie­któ­rych. Pew­nie dla­tego, że postać i cała kariera pol­skiej spor­t­smenki numer jeden sta­no­wiły pewien ideał, do któ­rego trudno było się od jakiej­kol­wiek strony przy­cze­pić. W zasa­dzie wszystko się wciąż zapi­sy­wało na plus. Żad­nych kom­pro­mi­ta­cji, żad­nych eks­tra­wa­gan­cji, żad­nych skan­dali. Widać owa nie­ska­zi­tel­ność była dla żąd­nych nie­zdro­wej sen­sa­cji obser­wa­to­rów sportu nie do przy­ję­cia.

Będąc z natury prze­ogrom­nym talen­tem, zdo­łała udo­wod­nić w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku, że – wbrew pozo­rom – w dzi­siej­szej dobie szanse zwy­cię­ża­nia mają nie tylko spor­towcy „z retorty”, względ­nie naszpry­co­wane far­ma­ko­lo­gicz­nie sta­dio­nowe broj­lery. Swoim nie­po­wta­rzal­nym dłu­gim kro­kiem prze­mie­rzyła kilka lek­ko­atle­tycz­nych epok. Zmie­rzyła się z przed­sta­wi­ciel­kami kilku nastę­pu­ją­cych po sobie gene­ra­cji. Prze­ła­mała ówcze­sne bariery fizjo­lo­giczne. Poka­zała piękno sportu, odkry­wa­jąc różne jego obli­cza.

A jak się to wszystko tak naprawdę zaczęło? Spró­bujmy rzecz uchwy­cić – in statu nascendi, czyli się­ga­jąc do początku rodzin­nych życio­ry­sów.Roz­dział 1

TRÓJ­KĄT KIJÓW – LENIN­GRAD – WAR­SZAWA

Histo­ria wiel­kich wojen splata się czę­sto z histo­rią sportu. Nikomu jed­nak to nawet przez głowę nie prze­szło, gdy 29 lipca 1976 roku miliar­dowa widow­nia, skła­da­jąca się z tele­wi­dzów nie­mal wszyst­kich zakąt­ków kuli ziem­skiej, wstrzy­mała oddech, podzi­wia­jąc finisz szczu­płej, dłu­go­no­giej Polki, która w impo­nu­ją­cym stylu wygrała w Mont­re­alu olim­pij­ski finał biegu na 400 metrów, usta­na­wia­jąc rekord świata – 49.29 sekundy. Występ tej 30-let­niej naów­czas bie­gaczki wzbu­dził szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie, ponie­waż do mety zmie­rzała super­gwiazda, uznana dwa lata wcze­śniej za naj­lep­szą spor­t­smenkę naszej pla­nety. Nadto zaś bie­gła ona po swój już siódmy medal igrzysk olim­pij­skich, nie­jako koro­nu­jący wie­lo­let­nią serię lek­ko­atle­tycz­nych wystę­pów.

Gdyby 24 maja 1946 roku jakiś pro­rok zapo­wie­dział rodzi­com przy­szłej mont­re­al­skiej trium­fa­torki, że ich naro­dzona wła­śnie córka spor­to­wymi doko­na­niami zachwyci cały świat, na pewno nie uwie­rzy­liby w tę prze­po­wied­nię, gnież­dżąc się w cia­snym poko­iku domu stu­denc­kiego w pod­no­szą­cym się z wiel­kim tru­dem z wojen­nego kata­kli­zmu Lenin­gra­dzie. Trwa­jąca bli­sko 900 dni nie­miecka blo­kada tego mia­sta (1941–1944) spra­wiła, że 97 pro­cent spo­śród bli­sko miliona rosyj­skich ofiar najazdu hitle­row­skiej armii wyzio­nęło tam ducha na sku­tek głodu i cho­rób. W naj­gor­szym okre­sie noto­wano przy­padki kani­ba­li­zmu i do dziś szo­kują nas zdję­cia wygło­dzo­nych dzieci-szkie­le­tów.

Pod koniec lat dwu­dzie­stych ubie­głego wieku Lenin­grad, w okre­sie 1914–1924 nazy­wany Pio­tro­gro­dem, gło­do­wał w warun­kach pokoju, nękany z jed­nej strony suszą, z dru­giej zaś sza­leń­stwami bez­względ­nej wła­dzy sowiec­kiej. Wtedy jed­nak pomoc żyw­no­ściową przy­słali stat­kiem Ame­ry­ka­nie, wyko­rzy­stu­jąc zbaw­cze poło­że­nie miej­sco­wo­ści przy wiel­kim jezio­rze Ładoga. W cza­sie nie­miec­kiej blo­kady wsze­lako gene­ra­lis­si­mus Józef Sta­lin – zamiast dostar­czać miesz­kań­com żyw­ność – wolał słać przez jezioro dostawy surow­ców do pro­duk­cji broni i wypro­du­ko­waną broń tą samą drogą z Lenin­gradu zabie­rać. Nic dziw­nego, że – jak w wielu innych miej­scach impe­rium sowiec­kiego – kromka chleba była w dru­gim co do wiel­ko­ści mie­ście Rosji na wagę złota. I w roku 1946 nikt nawet nie myślał o przy­wró­ce­niu Lenin­gradowi histo­rycz­nej nazwy z cza­sów car­skich – Sankt Peters­burg, co nastą­piło dopiero 45 lat póź­niej, po demon­tażu poli­tycz­nego kolosa, jakim był Zwią­zek Socja­li­stycz­nych Repu­blik Radziec­kich.

Pamiątka z przedszkola, Irenka druga z prawej w drugim rzędzie od góry (w okularach).

Tym bar­dziej więc warto zdać sobie sprawę, w jakich warun­kach przy­szła na świat Irena Kir­szen­stein, naj­zna­ko­mit­sza pol­ska spor­t­smenka w histo­rii, bar­dziej znana już pod przy­ję­tym po zamąż­pój­ściu nazwi­skiem – Sze­wiń­ska. Gdyby nie doszło do szczę­śli­wej repa­tria­cji w 1947 roku i prze­nie­sie­nia z Lenin­gradu do War­szawy wraz z rodzi­cami – uro­dzo­nego w War­sza­wie Jakuba Kir­szen­steina i wywo­dzą­cej się z Kijowa Euge­nii Rafal­skiej, losy Ireny poto­czy­łyby się naj­praw­do­po­dob­niej cał­kiem ina­czej. I żało­wałby tego zapewne prze­by­wa­jący od dawna w zaświa­tach wielki pod­skarbi litew­ski, Hie­ro­nim Krysz­pin-Kir­szensz­tein (1663–1676), być może jeden z dal­szych przod­ków Jakuba.

To dzięki ukochanej mamie Eugenii Rafalskiej poszła pierwszy raz na zawody lekkoatletyczne – Memoriał Janusza Kusocińskiego.

Skom­pli­ko­wane koleje losu Rze­czy­po­spo­li­tej spra­wiły na przy­kład, że w latach dwu­dzie­stych ubie­głego wieku docze­ka­li­śmy się zna­ko­mi­tego dzie­się­cio­bo­isty w oso­bie Anto­niego Cej­zika tylko dla­tego, że po pro­stu cudem udało mu się wydo­stać ze świeżo zało­żo­nego impe­rium komu­ni­stycz­nego – ZSRR, gdzie zdą­żył ukoń­czyć szkołę bale­tową i co nieco wyćwi­czyć się w spo­rcie. Nasz naj­lep­szy – obok Janu­sza Kuso­ciń­skiego – przed­wo­jenny bie­gacz na śred­nich i dłu­gich dystan­sach Sta­ni­sław Pet­kie­wicz był imi­gran­tem z Łotwy. Z kolei syn osia­dłego z dawna na Litwie i zamor­do­wa­nego za współ­pracę z wileń­ską AK hra­biego Wła­dy­sława Komara – Wła­dy­sław Komar junior – został wpraw­dzie w roku 1945 wwie­ziony na tery­to­rium powo­jen­nej Pol­ski na bia­łym koniu, ale… czer­wo­no­ar­mi­sty, a przy­szły mistrz olim­pij­ski i rekor­dzi­sta świata w skoku o tyczce Wła­dy­sław Koza­kie­wicz to także repa­triant – do Pol­ski przy­był wraz z rodziną z tery­to­rium radziec­kiej Litwy.

Podczas wakacji nad morzem.

Życio­rys Jakuba Kir­szen­ste­ina

Rodo­wód Ireny Kir­szen­stein-Sze­wiń­skiej naj­le­piej ilu­struje życio­rys jej ojca, wła­sno­ręcz­nie przez niego napi­sany. Jest to bar­dzo cie­kawa opo­wieść ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem pery­pe­tii Jakuba i jego przy­szłej żony w okre­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Z wyjąt­kiem śród­ty­tu­łów tekst jest przed­sta­wiony w ory­gi­nale – bez jakich­kol­wiek popra­wek.

Tu Niemcy, tam Sowieci…

Uro­dzi­łem się w War­sza­wie 24.06.1919 r. Ojciec z matką pro­wa­dzili ate­lier i pra­cow­nię kuśnier­ską w War­sza­wie. Mia­łem jesz­cze troje młod­szego rodzeń­stwa, 2 braci i naj­młod­szą sio­strę. Naukę roz­po­czą­łem w wieku 6 lat w pry­wat­nej szkole pod­sta­wo­wej, po ukoń­cze­niu któ­rej kon­ty­nu­owa­łem naukę w gim­na­zjum, po czym roz­po­czą­łem wyż­sze stu­dia na wydziale elek­trycz­nym. Stu­dio­wa­łem 2 lata aż do napa­ści nie­miec­kiej na Pol­skę w 1939 r. Bra­łem wów­czas udział w obro­nie War­szawy.

Drugi okres wojny

Po 3 mie­sią­cach w początku grud­nia wraz z kil­koma kole­gami opu­ści­łem War­szawę, uda­jąc się na wschód i po wielu pery­pe­tiach dosta­łem się do strefy zaję­tej przez woj­ska radziec­kie. Dotar­łem do Lwowa, gdzie spo­tka­łem wielu kole­gów, któ­rzy przy­byli wcze­śniej. Zosta­łem przy­jęty na Poli­tech­nikę Lwow­ską, gdzie mogłem kon­ty­nu­ować stu­dia. We Lwo­wie spo­tka­łem młod­szego brata, który opu­ścił War­szawę wraz ze swymi kole­gami przede mną. We Lwo­wie sta­rał się dostać na stu­dia na uni­wer­sy­te­cie, ale nie był przy­jęty i posta­no­wił wró­cić do War­szawy. Ostat­nią kartkę od rodziny (ojciec, matka, dwóch braci, sio­stra) otrzy­muje w marcu 1941 roku. Po tej odkrytce, którą do dziś zacho­wał, nie miał od nich wię­cej żad­nych wia­do­mo­ści. Jak się już póź­niej dowie­dział, wszy­scy zgi­nęli w Tre­blince.

Kie­ru­nek – Uzbe­ki­stan

Po natar­ciu wojsk nie­miec­kich na ZSRR ucie­kłem ze Lwowa i na pie­chotę wraz z kole­gami, cho­dząc tylko nocą – dosta­li­śmy się do sta­rej pol­sko-radziec­kiej gra­nicy, gdzie dosta­li­śmy się do pociągu, któ­rym dotar­li­śmy do Kijowa. Tam szła pełna ewa­ku­acja fabryk i lud­no­ści na daleki wschód. Udało się nam dostać do pociągu towa­ro­wego z otwar­tymi wago­nami, któ­rym po prze­szło 30 dniach podróży i po zmia­nach pocią­gów dotar­li­śmy do Tasz­kientu. W Tasz­kien­cie znaj­do­wało się już kil­ka­set tysięcy ucie­ki­nie­rów i dora­dzono nam, aby jechać dalej do Samar­kandy. Natu­ral­nie wszystko to, co poda­łem wyżej, nie szło tak gładko, cza­sem trak­to­wano nas jak szpie­gów, ponie­waż nie zna­li­śmy języka rosyj­skiego, a z dowo­dów wyni­kało, że jeste­śmy z Pol­ski. W Samar­kan­dzie zaczą­łem pra­co­wać jako elek­tryk w bro­wa­rze przy kon­ser­wa­cji maszyn elek­trycz­nych.

Zostaję Sybi­ra­kiem

Po kilku mie­sią­cach pracy, zimą 1941 r., zosta­łem wraz z wie­loma innymi odtran­spor­to­wany do pracy na Sybe­rii w oko­li­cach Cze­la­biń­ska, gdzie pra­co­wa­łem jako elek­tryk przy kon­ser­wa­cji sieci wyso­kiego napię­cia zasi­la­ją­cej zakłady prze­my­słu zbro­je­nio­wego w Cze­la­biń­sku. Praca była bar­dzo ciężka i pole­gała m.in. na nacią­ga­niu pęka­ją­cych, przy tem­pe­ra­tu­rze docho­dzą­cej do –60 stopni, prze­wo­dów elek­trycz­nych. W końcu 1943 r. zosta­łem zwol­niony i wró­ci­łem do Samar­kandy, gdzie znów zaczą­łem pra­co­wać już w innym zakła­dzie, jako elek­tryk.

Gdzie by tu się schować przed mamą…

Okres stu­diów w ZSRR

W tym cza­sie (1944 r.) znaj­do­wał się w Samar­kan­dzie (Uzbe­ki­stan) ewa­ku­owany z Lenin­gradu Insty­tut Inży­nie­rów Kine­ma­to­gra­fii m.in. z wydzia­łem elek­trycz­nym. Zgło­si­łem się tam i po moim piśmie do Komi­tetu do Spraw Wyż­szej Szkoły w Moskwie (ówcze­sne Mini­ster­stwo Szkol­nic­twa Wyż­szego) zosta­łem przy­jęty i mogłem kon­ty­nu­ować stu­dia.

Stu­dia w Insty­tu­cie Kine­ma­to­gra­fii, poza ogól­nymi przed­mio­tami teo­re­tycz­nymi, obej­mo­wały zagad­nie­nia elek­tro­aku­styki, nagła­śnia­nia, aku­styki wnętrz, ochrony od hała­sów, pro­jek­to­wa­nia stu­diów fil­mo­wych, kino­te­atrów, kon­struk­cji sprzętu sto­so­wa­nego w tech­nice fil­mo­wej itp. W Samar­kan­dzie w cza­sie stu­diów pozna­łem moją przy­szłą żonę Euge­nię Rafal­ską, która była ucie­ki­nierką z Kijowa i stu­dio­wała na wydziale foto-che­micz­nym w tym samym insty­tu­cie.

W 1945 r. pobra­li­śmy się i wraz z Insty­tu­tem, który reewa­ku­ował się, wyje­cha­li­śmy do Lenin­gradu. Mia­sto wów­czas leżało w gru­zach.

W 1946 r. uro­dziła się w Lenin­gra­dzie córka Irena. W związku z reewa­ku­acją oby­wa­teli pol­skich znaj­du­ją­cych się w ZSRR uzy­ska­łem w tym samym roku, z Pol­skiej Dele­ga­tury w Moskwie, zgodę na pozo­sta­nie w Lenin­gra­dzie do zakoń­cze­nia stu­diów. W 1947 ukoń­czy­łem stu­dia, uzy­sku­jąc dyplom inży­niera elek­tryka. Opi­nia Komi­sji – Bar­dzo Dobra.

Powrót do War­szawy

W 1947 r. wraz z żoną i dziec­kiem wró­ci­łem do Pol­ski. Jako cie­ka­wostkę mogę dodać, że to nie było takie pro­ste. Gdy zgło­si­łem się na mili­cję, aby dostać zgodę na wyjazd, zażą­dano, abym przed­sta­wił doku­menty, że jestem z Pol­ski. Doku­menty przed­ło­żone przeze mnie zostały uznane jako nie­ważne, ponie­waż były pisane po pol­sku. Na moje wyja­śnie­nia, że Pol­ska jest i była nie­za­leż­nym kra­jem, ze swoim języ­kiem i pismem, uznano to za nie­wy­star­cza­jące i zażą­dano, aby wyko­nać urzę­dowe tłu­ma­cze­nie na język rosyj­ski. W Lenin­gra­dzie – milio­no­wym mie­ście – nie było żad­nego urzę­dowego tłu­ma­cza, a naj­bliż­szy był w Moskwie. Na wyjazd do Moskwy potrzebna była dele­ga­cja. Zgło­si­łem się wów­czas do rosyj­skiej Aka­de­mii Nauk i na dziale języ­ków sło­wiań­skich pro­fe­sor języka pol­skiego napi­sała tłu­ma­cze­nie, przy­ło­żyła pie­częć Aka­de­mii Nauk i to pozwo­liło uzy­skać doku­ment upo­waż­nia­jący do wyjazdu.

Rodzina żony

Do wojny żona wraz ze swoją rodziną miesz­kała w Kijo­wie. Ojciec jej w okre­sie sta­li­now­skim był prze­śla­do­wany. Zmarł, gdy żona i jej sio­stra były jesz­cze małe. Sio­stra oraz jej mąż rów­nież mieli wyż­sze stu­dia. Syn sio­stry, tzn. kuzyn Ireny, jest rów­nież inży­nie­rem.

Praca na ziemi pol­skiej

Po przy­by­ciu do Pol­ski zgło­si­łem się do Cen­tral­nego Urzędu Kine­ma­to­gra­fii i roz­po­czą­łem pracę w Nad­zo­rze Tech­nicz­nym Filmu Pol­skiego, a po zor­ga­ni­zo­wa­niu jed­nostki naukowo-badaw­czej (FODU) prze­sze­dłem do tej jed­nostki jako kie­row­nik jed­nego z zakła­dów, gdzie kon­stru­owano nowe sprzęty fil­mowe. W tym cza­sie byłem rów­nież kon­sul­tan­tem dla pro­jek­tan­tów z Biura Pro­jek­tów w zakre­sie moich spe­cjal­no­ści – kino­tech­niki i aku­styki. Na pole­ce­nie Pre­zesa Kine­ma­to­gra­fii byłem prze­nie­siony na sta­no­wi­sko Dyrek­tora Tech­nicz­nego na okres 1 roku dla zor­ga­ni­zo­wa­nia działu tech­nicz­nego, po czym wró­ci­łem do FODU.

W 1953 r. odsze­dłem z FODU i prze­sze­dłem do Spe­cja­li­stycz­nego Biura Pro­jek­tów – Mia­sto­pro­jekt na stały etat, jako kie­row­nik zespołu w zakre­sie kino­tech­niki, aku­styki wnętrz, ochrony od hała­sów i mega­fo­ni­za­cji. Biuro to – w zakre­sie zagad­nień teatral­nych i fil­mo­wych – współ­pra­co­wało nie­mal ze wszyst­kimi biu­rami pro­jek­to­wymi w Pol­sce pro­jek­tu­ją­cymi obiekty wido­wi­skowe i wido­wi­skowo-spor­towe, pra­cow­nie kon­ser­wa­cji zabyt­ków itp. Czę­sto bywa­łem powo­ły­wany jako eks­pert dla Mini­ster­stwa Kul­tury.

Lista moich dzieł

W zespole wyszko­li­łem cały sze­reg spe­cja­li­stów w tych zagad­nie­niach. Nie­mal we wszyst­kich mia­stach w Pol­sce znaj­dują się obiekty, dla któ­rych w cza­sie mojej pracy opra­co­wa­łem pro­jekty dla dużej ilo­ści kino­te­atrów, teatrów dra­ma­tycz­nych, ope­ro­wych, sal kon­cer­to­wych, audy­to­riów, teatrów na tere­nach otwar­tych, szkół muzycz­nych, domów kul­tury i wytwórni fil­mo­wych oraz dużych hal wido­wi­skowo-spor­to­wych. Nie­które z nich są opi­sane w pol­skiej lite­ra­tu­rze tech­nicz­nej, nie­które były pozy­tyw­nie oce­niane w pra­sie. Do bar­dziej zna­nych zre­ali­zo­wa­nych obiek­tów można mię­dzy innymi zali­czyć: trzy wytwór­nie fil­mowe – WFF w Łodzi z dużym nowo­cze­snym budyn­kiem dźwięku, WFO w Łodzi, WFF we Wro­cła­wiu, Operę Naro­dową w Łodzi, Operę w Gdań­sku, Halę Spor­towo-Wido­wi­skową w Kato­wi­cach, Szpi­tal Dzie­cięcy – dar ame­ry­kań­ski w Kra­ko­wie, hotel w Kra­ko­wie.

Irena z Andrzejkiem w wózku podczas spaceru z mamą – Eugenią Rafalską oraz tatą – Jakubem Kirszensteinem, któremu towarzyszy druga córka Ania.

Druga żona i córka

Po powro­cie do Pol­ski żona przez jakiś czas, gdy Irenka była mała, uczyła się języka pol­skiego oraz zaczęła kon­ty­nu­ować swoje stu­dia na Poli­tech­nice War­szaw­skiej na wydziale che­mii. Po uzy­ska­niu dyplomu zaczęła pra­co­wać w Insty­tu­cie Wzor­nic­twa Prze­my­sło­wego. W 1953 r. roze­szli­śmy się. Irena została przy matce. W 3 lata po roz­wo­dzie powtór­nie się oże­ni­łem i w 1957 r. mia­łem jesz­cze jedną córkę. Z Ireną i matką utrzy­my­wa­li­śmy poprawne sto­sunki i od czasu do czasu spo­ty­ka­li­śmy się. Na urlopy let­nie lub zimowe, gdy Irena była mała, wyjeż­dża­li­śmy razem z nią. Bar­dzo cie­szy­łem się, sły­sząc o jej pierw­szych zain­te­re­so­wa­niach spor­to­wych i wyni­kach w wieku 12 lat, gdy cho­dziła jesz­cze do szkoły pod­sta­wo­wej.

* * *

Druga córka Jakuba – Anna – dołą­czyła do powyż­szego życio­rysu swój wła­sny tekst zaty­tu­ło­wany:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: