Lekarka więzienna. Kiedy przemoc, narkotyki i samobójstwa to twoja codzienność - Amanda Brown - ebook

Lekarka więzienna. Kiedy przemoc, narkotyki i samobójstwa to twoja codzienność ebook

Brown Amanda

4,4

Opis

Przemoc. Narkotyki. Samobójstwa. Witaj w świecie lekarki więziennej…Czy ludziom, którzy dopuścili się iewyobrażalnego okrucieństwa, wciąż należy się pomoc i opieka? Bezapelacyjnie tak! Obowiązkiem lekarza jest przeciwdziałanie ludzkiemu cierpieniu. Nawet cierpieniu tych, których skazano za największe zbrodnie w historii. Doktor Amanda Brown leczyła m.in. osadzonych w słynnym zakładzie karnym Wormwood Scrubs, a później w największym europejskim więzieniu dla kobiet w Bronzefield. W tej niezwykłej książce przytacza intymne, czasem smutne i przerażające, a czasem pełne radości historie pacjentów, dzieląc się doświadczeniami, które ukształtowały ją jako lekarkę i… jako człowieka. Bo nieważne, czego dopuścił się jej pacjent – dopóki będzie tego potrzebował, ona nigdy nie przestanie go leczyć. Poznaj historie, których nie zapomnisz. „Szybko się zorientowałam, że znaczny procent kobiet przebywających w tej placówce to w rzeczywistości ofiary. To może najbardziej uderzający fakt odnoszący się do więźniarek. Ich opowieści o wykorzystywaniu, o biciu, gwałceniu i podporządkowywaniu zarówno fizycznym, jak i psychicznym, były ogromnie przejmujące.” (fragment książki) „W półmroku, jak zmięty łach na betonowej posadzce, leżał mężczyzna po siedemdziesiątce. Pomarszczone, żylaste ciało było całe we krwi i sińcach. W oczy rzucała się różnica długości nóg; odniosłam wrażenie, że ma uszkodzoną kość udową. Obrażenia wewnętrzne mogły być – i zapewne były – jeszcze poważniejsze, możliwe, że zagrażające życiu. (…) Skóra siniała od obrażeń. Cienkie siwe włosy kleiły się od potu i krwi. Zapytałam strażnika, czy wie, dlaczego ten człowiek został pobity. – Odkryli, za co siedzi, pani doktor – odparł, patrząc na mnie porozumiewawczo. – To zbok. Ten staruszek był więc pedofilem, tak jak przypuszczałam. Pewne zbrodnie i akty przemocy tak dalece nie mieszczą mi się w głowie, że aby działać, wolno mi dopuszczać do siebie myśli o nich. Nie mogłam widzieć w tym człowieku nikogo więcej niż starca, którego brutalnie pobito. Musiał być przerażony, kiedy go dopadli, wepchnęli w kąt niewidoczny dla kamer bezpieczeństwa, całą grupą, przed którą raczej nie potrafiłby się obronić. Prawdopodobnie myślał, że ma umrzeć. Możliwe, iż miał rację.” (fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (54 oceny)
32
15
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cyjka

Nie oderwiesz się od lektury

dziękuję za tą książkę.
00
olliemazur03

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo emocjonalna pokazująca prawdę o której nie mamy pojęcia
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Dla lubiących życiowe, medyczne i dające wgląd w człowieka książki jest to fantastyczna lektura. Do bólu prawdziwa...
00
aktolk

Nie oderwiesz się od lektury

książka opisuje pracę w więzieniu z jej blaskami i cieniami. bez oceny
00

Popularność




Prolog

Prolog

HMP Bronzefield

Gdy się pojawiłam, dookoła rozlegały się krzyki i wrzaski. Strażnicy więzienni gnali przez korytarz na metalowe schody.

– Co się dzieje? – zawołałam, sądząc, że gdzieś się biją.

Przez piętnaście lat praktyki więziennej wiele widziałam i słyszałam, ale odpowiedź na to pytanie mnie zaszokowała.

– Któraś rodzi! – odkrzyknął jeden ze strażników i powtórzył tę nowinę przez radio. Wezwał na blok pierwszy wsparcie, karetkę, pielęgniarki, cały personel medyczny.

Cholera jasna!

Włączyłam się w ich tabun. Na metalowych schodach dudniliśmy jak niewielka armia.

W powietrzu wisiał smród rozgotowanych warzyw z obiadu, stęchły i ostry, słodkawa woń zgnilizny zmieszana z zapachem potu i taniego mydła.

Nasz tupot sprawiał, że więźniarki bębniły pięściami w drzwi cel. Słychać było tylko łoskot metalu.

Grupka strażników tłoczyła się już pod małą celą na samym końcu.

– Przejście! – zażądałam, przeciskając się przez nich.

Przez zakratowane okienko sączyło się światło dnia. W zacienionym kącie kryła się drobniutka, roztrzęsiona dziewczyna. Stała, a koszulę nocną miała od pasa w dół skąpaną we krwi. Na ścianach też widniały plamy – wściekłe czerwone bryzgi, jak buntownicze graffiti.

Więźniarka wyglądała na kompletnie ogłupiałą. Nie wiedziałaby, gdzie się znajduje ani jak się nazywa. Sztywne czarne włosy, teraz przepocone, kleiły się jej do twarzy.

Ale gdzie to dziecko?

Zachowując pozory spokoju, podeszłam bliżej i spróbowałam dodać jej otuchy.

– Cześć, kochana. Będzie dobrze.

Ale kto mógł to wiedzieć? Podejrzewałam, że ta osadzona była heroinistką, aktualnie na metadonie. Większość więźniarek z bloku pierwszego nadużywała w przeszłości narkotyków.

Walenie w drzwi przybrało na sile. Wrzaski i bluzgi, gorączka, zgiełk i presja. W więzieniu w takich chwilach odnosi się wrażenie, że byle iskra rozsadzi wszystko w diabły.

Dziewczyna zaczęła krzyczeć.

– Wyjmij to ze mnie! Wyjmij!

Musiało jej chodzić o łożysko, bo w kałuży krwi, częściowo przysłonięta pryczą, leżała na zimnej więziennej podłodze maleńka dziewczynka.

Rozejrzałam się za czymś, czym mogłabym ją owinąć. Pępowina była zerwana, prawdopodobnie przez matkę. Dziecko wydawało się tak malutkie, że według mnie przyszło na świat o dobre kilka tygodni za wcześnie. Czy żyje? Czy ta biedulka ży…?

Ulżyło mi niewymownie, gdy zaczęła płakać.

– Ktoś ma czyste ręczniki? – zapytałam.

– Proszę. – Becky, jedna ze strażniczek, wręczyła mi jedyną czystą rzecz, jaką znalazła: niebieskie prześcieradło.

Wzięłam maleństwo na ręce, otuliłam więzienną pościelą i przygarnęłam do siebie, desperacko pragnąc rozgrzać to kruche ciałko. Co za pierwsze spotkanie z tym światem! Dziewczynka wtuliła się w moją pierś i jej płacz trochę przycichł. Wyjrzałam w stronę schodów – nie mogłam się doczekać przyjazdu karetki. Matkę i dziecko należało jak najszybciej przewieźć do szpitala. Kobieta straciła mnóstwo krwi, a jako że łożysko jeszcze nie zostało wydalone, groził jej krwotok poporodowy, jedna z głównych przyczyn zgonów młodych matek.

Gdy czekałyśmy, sprawdziłam, czy nie krwawi. Na szczęście nic na to nie wskazywało. Ja czułam ulgę, dla niej jednak nie była to żadna pociecha.

– Wyjmij to ze mnie! Wyjmij! – krzyczała raz po raz, kompletnie niezainteresowana dzieckiem. Obawiałam się, że go nie chce, i chodziło mi po głowie, że może została zgwałcona. Tak wiele spotkałam w swoim życiu kobiet, które padły ofiarą ohydnych napaści seksualnych.

Istniała też obawa, że w okresie ciąży dziecko było narażone na wpływ narkotyków. Substancje uzależniające przyjmowane przez matkę mogły uzależnić także płód. Po porodzie zapotrzebowanie dziecka na narkotyk nadal się utrzymuje i jego brak może powodować symptomy odstawienia. Jest to tak zwany płodowy zespół abstynencyjny. Objawy występują w ciągu dwudziestu czterech do czterdziestu ośmiu godzin po porodzie i wymagają bardzo ostrożnego działania.

– Miejsce dla ratowników! – dobiegło z korytarza, a ja odetchnęłam, słysząc tupot butów.

Weszli do celi i jeden ze strażników podał mi biały ręcznik dla dziecka. W tak okropnej sytuacji może wyda się to trywialne, ale ogromnie ucieszyła mnie świadomość, że to piękne stworzenie – o lepiących się do głowy ciemnych włosach, dokładnie takich jak u matki – będzie owinięte miękkim ciepłym ręcznikiem, a nie więzienną pościelą.

Ratownicy medyczni okryli ramiona dziewczyny kocem i delikatnie podprowadzili ją do wózka inwalidzkiego. Gdy zaczynali ruszali z nią w drogę, jeszcze krzyczała: „Wyjmijcie to ze mnie!”. Dziecko obrzuciła pełnym niedowierzania spojrzeniem i zniknęła poza zasięgiem mojego wzroku.

Odwiezienie jej do szpitala wymagało obecności dwóch strażników więziennych, w tym jednego skutego z nią kajdankami, na wypadek gdyby próbowała ucieczki. Nie sądzę, bym kiedykolwiek miała się oswoić z tym widokiem, choć wiem, że to konieczność. Nauczyłam się, że nie ma więźniów zbyt chorych na to, by próbować wyrwać się na wolność. Ciągle opowiadamy sobie historię świeżo upieczonej mamy, która wyskoczyła przez okno mieszczącego się na pierwszym piętrze oddziału położniczego.

Ratowniczka odwróciła się do mnie z wyciągniętymi rękami: nadeszła pora, bym przekazała jej dziecko. Przytuliłam maleństwo po raz ostatni, delikatnie gładząc palcem jej policzek. Objęła całą rączką mój mały palec, a ja w duchu zmówiłam krótką modlitwę, prosząc o jak najlepszy los dla niej.

Jeżeli pozwolą jej zostać z mamą, po powrocie ze szpitala zostaną obie umieszczone na oddziale dla matek z dziećmi na nie więcej niż półtora roku. Gdyby odsiadka matki miała trwać dłużej, dziecko trafi do rodziny zastępczej. Jeśli natomiast uznają, że dziewczyna nie kwalifikuje się do opieki nad małą, rozdzielą je jak najszybciej.

Jako matka nie potrafię sobie wyobrazić, co się czuje, gdy odbierają ci dziecko. Jak to jest w dzień i w noc wyobrażać sobie w więzieniu, jak ono rośnie, jak już wygląda i kto się o nie zatroszczy w razie płaczu.

Co czekało akurat to dziecko? Mogłabym się tym oczywiście zainteresować. Popytać. Mogłabym śledzić tę sprawę. Tylko czy zniosłabym taką wiedzę?

Mój wkład w życie więźniów jest ograniczony. Nie napiszę nowych kart ich historii, ale mogę ulżyć im w cierpieniu. Mogę pomóc im wyjść z uzależnienia. Być tą, która ich wysłucha. Nie mam ich osądzać, a jedynie zapewnić im opiekę, a pomaganie ludziom, niezależnie od tego, kim są i co zrobili, to sedno mojego życia.

Wszyscy już wyszli i zostałam sama, wpatrzona w poplamione ściany i krwawe ślady butów. W klaustrofobiczną beznadzieję tej celi.

– Wszystko w porządku? – zapytała Becky.

– Tak, kochana – westchnęłam. Poszłam za nią na dół, odbudowując mur dookoła siebie. Przetrwanie tutaj wymaga siły nie tylko od więźniarek. Gdybym brała sobie do serca wszystko, co widzę, zmieniłabym się we wrak człowieka.

A miałam co robić – kolejne osoby już na mnie czekały.

CZĘŚĆ PIERWSZA. Od tego wszystko się zaczęło

CZĘŚĆ PIERWSZA

Od tego wszystko się zaczęło

2004–2009

Rozdział pierwszy

Rozdział pierwszy

HMP Bronzefield 2019

– Pani zaczeka, pani doktor! – Zauważyłam, że biegnie do mnie Gary, jeden ze strażników więziennych.

Wiele bram w więzieniu zabezpiecza alarm, a personel ma około pół minuty na ich zamknięcie, bo inaczej zawyją syreny. Przytrzymałam bramę. Gary przemknął się w ostatniej chwili.

Zasunęłam ciężkie wrota, a ich szczęk zadźwięczał mi w uszach. Zamknęłam je jednym z pięciu kluczy, przypiętych do mojego regulaminowego pasa z czarnej skóry. Bez patrzenia wiedziałam którym; tyle już razy zamykałam i otwierałam tę bramę.

Znaleźliśmy się na środkowym dziedzińcu zakładu karnego Bronzefield – największego w Europie więzienia dla kobiet. Miejsca pobytu siedemnastu z dwudziestu najniebezpieczniejszych mieszkanek Wielkiej Brytanii. To tutaj przebywała niejedna ze znanych zbrodniarek. Seryjna morderczyni Joanna Dennehy; Shauna Hoare – zabójczyni Becky Watts; Mairead Philpott, współsprawczyni pożaru, który przyniósł śmierć jej sześciorgu dzieciom. Pensjonariuszką tego zakładu – czy też jego „rezydentką”, bo tak przyjęło się mówić w Bronzefield – oczywiście była też w swoim czasie Rosemary West.

Dach dziedzińca otaczają okna, a wspaniałe dzienne światło wpada do środka dwadzieścia metrów nad twoją głową. Na środku sali próbuje go dosięgnąć pięć bardzo wysokich sztucznych drzew. Chociaż plastikowe, i one usiłują się stąd wyrwać. Jest tutaj jasno i przestronnie, zgoła inaczej niż w ciasnych celach, w których osadzone spędzają większość czasu.

– Ale się pan opalił! – zagaiłam do Gary’ego.

Gary szeroko się uśmiechnął na wspomnienie wolnego tygodnia.

– Siedem dni i sześć nocy w Hiszpanii. All inclusive, żonka była zachwycona. Nie chciało się wracać!

Wiedziałam, że to nie do końca prawda. Dyżury tutaj dłużą się i wyczerpują, fizycznie i emocjonalnie, ale z jakichś powodów nie palimy się do rzucenia tej pracy. I nie chodzi tylko o to, że tak zarabiamy na życie.

Wchodzi nam to w krew. Te dramaty, poczucie więzi, blaski i cienie. Szczerze powiem, że piątkowe wieczory wolę spędzać w strefie przyjęć – poznając więźniarki doprowadzone z sądu, przedstawicielki różnych środowisk, różnych kultur – niż gdzieś wyskoczyć.

Może i dlatego, że po tylu latach gadanie o niczym kiepsko mi już wychodzi.

Po historiach, jakich od lat wysłuchuję, trudno mi się włączać w towarzyskie gadki szmatki. Rozmawiać o sprawach, które są banalne. Wydawałoby się, że powinna mnie cieszyć chwila odprężenia, oderwania się od powagi pracy, ale ja widzę to inaczej. Dzień w dzień wpisuję się w coś ważnego. Uznaję za zaszczyt, za przywilej to, że ludzie, często ze światów całkiem odmiennych od mojego, decydują się mi zaufać i coś o sobie opowiedzieć.

Nie wiem, czy to przez spędzenie tygodnia z dala od tego miejsca, ale Gary popadł w filozoficzny nastrój. Gdy szliśmy do bramy prowadzącej na oddział opieki zdrowotnej, z kluczami pobrzękującymi przy każdym kroku, odwrócił się do mnie i oznajmił:

– Wie pani co, pani doktor, trochę sobie myślałem.

– Oho! – podpuściłam go.

Błysnął uśmiechem, a potem nagle spoważniał.

– Rozmyślałem o życiu. O tym miejscu i o tym, dlaczego ludzie tu kończą.

Zaintrygował mnie.

– Słucham.

Gary pracował w zakładzie karnym Bronzefield od czternastu lat i był jednym z tych dobrych. Lubił wyzwanie, jakie stawiały potrzeby emocjonalne osadzonych; pragnął, by się resocjalizowały.

Zafrasował się, na chwilę zadumał.

– Sądzę, że większość pensjonariuszek miała w swoim życiu moment z filmu Przypadkowa dziewczyna – powiedział. – Wie pani, ten, który naprawdę decyduje, jaką drogą się pójdzie.

Gdy otwierał kolejną furtę, trzymałam się z tyłu. Tak jak ja, nie musiał patrzeć, by znaleźć właściwy klucz.

Doszliśmy na blok medyczny, na który składał się głównie ciąg pomieszczeń przylegających do wąskiego korytarza. Pomachałam Soheilii urzędującej w aptece.

– To mogłoby przytrafić się każdemu, nie? – kontynuował Gary. – Chwila, przypadkowa chwila, od której zależy całe twoje życie. Jak… – Szukał w myślach przykładu. – Wpadasz do pubu się napić, wybucha bójka, przywalasz komuś, ten leci w tył i trzaska o coś głową. Umiera. Następna rzecz, jaka do ciebie dociera, to, że puszkują cię za zabójstwo. Twoje życie może się zmienić w mgnieniu oka. Rozumie pani, o co mi chodzi, pani doktor?

Oczywiście, że rozumiałam. Właśnie taka chwila doprowadziła mnie tu, gdzie jestem.

Hrabstwo Buckingham 2004

Ledwie przekroczyłam próg przychodni, w twarz buchnęło mi ciepło centralnego ogrzewania.

Powitał mnie uśmiech Kirsty z rejestracji.

– Dzieńdoberek, Amando!

Nie pojmowałam, skąd u niej tyle radości o tak wczesnej porze.

Mnie jak zwykle dołowała myśl, ilu pacjentów zapewne trafi mi się tego dnia, ale i tak kochałam pracę w opiece zdrowotnej – chociaż dawała w kość.

Ściągnęłam zębami rękawiczki i podniosłam stosik listów i notatek, odłożonych dla mnie przez Kirsty. Mnóstwo papierologii.

– Jak dzisiaj stoimy? – zapytałam.

– Lista zapełniona. Herbatnika? – Kirsty machnęła mi paczką przed nosem.

Pokręciłam głową.

– Nie zapomnij o zebraniu w porze obiadowej.

– Wszystko zaplanowane – oświadczyła, stukając herbatnikiem w kalendarz na ekranie swojego komputera.

Na myśl o zebraniu i zmianach, jakie może ono wnieść w moją poczciwą praktykę medyczną, żołądek mi się ścisnął. Za niecały miesiąc, 1 kwietnia 2004 roku, miały wejść w życie nowe kontrakty dla opieki zdrowotnej, zmieniające całą strukturę płac lekarzy rodzinnych. Pensja podstawowa zostanie obniżona, za to będzie można uzyskać premie za określone pytania i badania podczas konsultacji.

W założeniu miało to pewnie usprawnić pracę lekarzy rodzinnych, ja jednak wiedziałam, że będę się z tym męczyć. Wydobywanie tylu informacji od pacjenta pogrążonego w głębokiej depresji lub takiego, u którego niedawno zdiagnozowano raka, wydawało mi się nie na miejscu.

Po dwudziestu latach moi pacjenci znali mnie aż za dobrze. Potrafiliby domyślić się, czemu zadaję te pytania, więc choćby z tego względu nie powinnam czegoś takiego robić.

Zamyśliłam się nad tym, ile się zmieniło przez dwie dekady, gdy od zera zaczynałam karierę medyczną. Praktykę prowadziłam rzut beretem od Londynu i udało mi się dojść do około czterech tysięcy pacjentów.

Dotąd płynęłam z nurtem, zawsze dostosowując się do zmian w służbie zdrowia i praktyce lekarskiej, ale ten ostatni plan godził w sam rdzeń moich przekonań i zasad dotyczących opieki nad pacjentem. Gnębiło mnie to, że nie będę w stanie zmienić stylu moich konsultacji i gromadzić informacji, jakich wymagałoby zapracowanie na premie. Gryzło mnie też przeczucie, że tego właśnie będą ode mnie oczekiwać wspólnicy z przychodni.

O pierwszej po południu, gotowa już na wszystko, złapałam za notatnik i pióro i poszłam korytarzem do sali zebrań. Po drodze mijałam piękne pejzaże, także morskie, oraz obrazy z kwiatami. Latami ciężko pracowałam nad wykorzenieniem sterylności właściwej nowo wybudowanym obiektom, bo chciałam stworzyć przyjazne otoczenie, w którym ludzie czuliby się odprężeni. Przywiązywałam wagę do takich drobnych szlifów.

Przyszłam pierwsza.

Usiadłam, czekając na kierownika przychodni i dwoje moich wspólników, obecnie współudziałowców. Oboje byli świetnymi lekarzami, młodymi i ambitnymi, a że nigdy nie radziłam sobie specjalnie dobrze z kwestiami finansowymi czy też z biznesową stroną prowadzenia praktyki, cieszyło mnie, że w tych sprawach mogłam się zdać na nich.

Drzwi otwarły się raptownie. Wszedł przez nie Rohid, jeden z moich wspólników, zacierając ręce. Pozostała dwójka szła tuż za nim. Zajęli miejsca.

Wyczuwało się napięcie. Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami, a niepokój we mnie narastał. Serce mi waliło i dopadły mnie mdłości.

Rohid wbił we mnie wzrok.

– No i jak widzisz te zmiany, Amando? – zapytał.

Oboje mieliśmy silne osobowości i nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy.

Nachyliłam się, krzyżując ręce na blacie. Bluzka tak opięła mi plecy, że, choć to niedorzeczne, poczułam się jeszcze bardziej usidlona.

Rohid za to wyprostował się, zaciskając usta w uśmiechu.

– Cóż… – zaczęłam, a skończyłam dopiero po dobitnym wyrażeniu, jak bardzo unieszczęśliwiają mnie te nowe plany. Szczerze i otwarcie poinformowałam ich, na co jestem gotowa (a przede wszystkim na co nie) się zgodzić. Popatrzyli po sobie.

Dłuższą chwilę wszyscy milczeliśmy.

Rohid odchrząknął.

– No jeśli nie będziesz się przykładać do zwiększenia dochodów, będziemy mieli do ciebie żal – oznajmił lodowato.

Poczułam się tak, jakby pozbawił mnie tchu.

Będą mieć do mnie żal? To ja wybudowałam tę przychodnię!

Wezbrała we mnie furia. Poczucie niedocenienia. A przede wszystkim uraza.

Będą mieć do mnie żal? Poczułam się zupełnie bezwartościowa. Będę musiała to znosić przez resztę życia lub stawać na uszach, by zarobić więcej…?

Nie mogłam tak pracować. I nie zamierzałam.

Nadeszła moja chwila z Przypadkowej dziewczyny. Moje życie w mgnieniu oka przybrało nieoczekiwany obrót.

– W takim razie odchodzę – stwierdziłam.

Cała trójka gapiła się z niedowierzaniem, jak niespiesznie wstaję z krzesła i wychodzę z sali. Musiałam być biała jak ściana, bo Kirsty w rejestracji zapytała, czy nic mi nie jest.

– Jest. Odchodzę. – Zdusiłam w sobie łzy. Usłyszałam jeszcze jej westchnienie, ale słowa, które pewnie po nim padły, już do mnie nie dotarły, bo wychodziłam przez główne drzwi, na ziąb. Lodowate powietrze wdarło mi się w płuca, jeszcze bardziej utrudniając oddychanie.

Co teraz? Miałam czterdzieści dziewięć lat i właśnie się wypięłam na swoją karierę, na dochody, na wszystko.

Obróciłam się i popatrzyłam na przychodnię, którą tyle lat temu stworzyłam z niczego. Z tym ślicznym rododendronowym żywopłotem, który zasadziłam, by człowiek czuł się tu przyjaźniej, bardziej swojsko. Na budynek, który postawił dla mnie David, mój mąż i deweloper. Myślałam o tysiącach pacjentów z mojej kartoteki, wśród których wielu stało się niemal przyjaciółmi. Ich dzieci dorastały na moich oczach, słuchałam, gdy dzielili się ze mną troskami, śledziłam, jak w życiu części z nich zachodzą wielkie zmiany. Trzymałam za ręce załamanych pacjentów starszych wiekiem, wypłakujących mi swoją samotność. Byłam nie tylko lekarzem; czasem czułam się jednocześnie powiernikiem, pracownikiem socjalnym, kapłanem i przyjaciółką. Uwielbiałam swoje życie podmiejskiej lekarki i przez te lata poznałam i polubiłam tak wiele osób spośród tych, którymi się zajmowałam, że żartowałam, iż o wielu z nich mogłabym napisać książkę. Praktyka lekarska stała się drugą po rodzinie najważniejszą rzeczą w moim życiu.

I teraz, ot tak, wszystko się skończyło.

***

Nie mogłam spać.

Kolejne godziny wpatrywałam się w ten sam punkt na suficie. David trzymał mnie za rękę, a ja leżałam, wciąż przeżuwając swoją decyzję. Mój mąż i synowie – Rob i Charlie – byli dla mnie wszystkim. Nie potrafiłam się pogodzić ze zrobieniem czegoś, co naraził nas wszystkich na ryzyko finansowe.

David zapewniał mnie, że będzie dobrze. Na szczęście miał porządną pracę i byłby zdolny się o nas zatroszczyć. Tyle że ja nie przywykłam do życia na czyimś garnuszku. Od dziecka chciałam móc liczyć na siebie. Kochałam pracę, nadawała mojemu życiu sens, którego nie chciałam się wyrzec. Uwielbiałam też pomagać ludziom – właśnie dlatego wybrałam medycynę. Wróciłam myślami do pacjentów. Boleśnie zakłuło mnie poczucie winy, że od nich odeszłam.

Wyrzuty sumienia, lęk, smutek, złość – w głowie kotłowały mi się i kipiały emocje, tak zgiełkliwie i natrętnie wdzierając się w ciszę nocy, że w końcu pękłam.

Wydostałam się spod kołdry, przedreptałam przez pokój i narzuciłam na siebie gruby szlafrok, zdjęty z wieszaka na drzwiach. Zimowe powietrze tak go wychłodziło, że przeszedł mnie dreszcz.

David się poruszył.

– Nic ci nie jest?

– Wszystko gra, śpij dalej.

Na parterze podgrzałam sobie kubek mleka. Usiadłam przy naszym masywnym drewnianym stole i zagapiłam się w noc za oknami kuchni. Ten bezmiar czerni wydał mi się tak mroczny jak moja przyszłość.

Nie zawarłam ze wspólnikami formalnej umowy dotyczącej okresu wypowiedzenia. Uzgodniliśmy tylko, że opuszczę przychodnię w ciągu trzech tygodni.

Opuszczę moją przychodnię – te słowa znów podsyciły we mnie gniew. Czułam, że coś tu jest nie tak! Lekarzom za wykonywanie ich obowiązków nie powinno się płacić premiami!

Z wściekłością ponownie sięgnęłam po mleko. Wspólnicy bardzo nalegali, bym ograniczała konsultacje do dziesięciu minut i jednego problemu naraz. Tyle tylko, że moi pacjenci często tygodniami czekali na wizytę u mnie i jeśli przychodzili z kilkoma sprawami, nie miałam serca pouczać ich, że muszą się zapisać na kolejne spotkanie i przez następne trzy tygodnie czekać, aż będą mogli wyjawić mi do końca, co ich dręczy. Co ważniejsze, dolegliwości mogły być ze sobą powiązane, istotne wydawało mi się więc wysłuchanie całej historii.

W życiu nie czułam takiego wzburzenia. Znów wbiłam wzrok w kuchenne okno. Tym razem jednak szukałam nie ciemności, a swojego odbicia.

Włosom, choć były krótkie, udało się przybrać całkiem absurdalne kształty, sterczeć dęba. Na tyle, na ile się dało, przygładziłam je dłonią i odgarnęłam z oczu grzywkę.

Wyglądałam na skrajnie wyczerpaną, ale wiedziałam, że nie uda mi się zasnąć, dopóki nie zrzucę z piersi całego ciężaru.

Przeszłam do swojego gabinetu. Nie musiałam zapalać światła, zagracony pokój rozjaśniał blask księżyca wpadający przez wielkie przesuwne okna.

Półki były tak wypełnione magazynami medycznymi, że pod ich ciężarem uginały się niemal jak hamaki. Biurko, ustawione przodem do ogrodu, wyglądało niewiele lepiej. Po obu stronach komputera wznosiły się góry teczek. Sterty papieru na wagę życia, a ja to wszystko odrzucałam.

Obok klawiatury stały w srebrnych ramkach zdjęcia moich synów w szkolnych mundurkach. Uśmiechali się z dumą. Czy ze mnie też byli dumni?

Dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat troski o pacjentów, i nagle się skończyło.

Włączyłam komputer i sięgnęłam do elektrycznego grzejnika koło nóg. Zagrzechotał i zabrzęczał, dziwnie dodając mi tym otuchy.

Zaczęłam pisać. Było wpół do czwartej nad ranem, a ja wylewałam z siebie wszystko, co leżało mi na sercu, i przenosiłam na pustą stronę całość moich odczuć.

Znalazło się tu wszystko, czego nie udało mi się wyartykułować na zebraniu, wszelkie argumenty przeciwko nowym kontraktom i nowej polityce. Dokładnie wyjaśniłam, czemu zmusiły mnie one do porzucenia pracy, którą uwielbiałam. Pisałam prawie godzinę, a potem odchyliłam się na miękkie skórzane oparcie obrotowego fotela i głęboko odetchnęłam z ulgą.

Teraz, gdy to z siebie wyrzuciłam, pozostawało wcisnąć „Zapisz”, ponownie wsunąć się pod kołdrę i przytulić do Davida.

Zamiast tego wcisnęłam „Wyślij”.

Rozdział drugi

Rozdział drugi

Nie przypuszczałam, że trafię na okładkę!

Siedząc w swoim gabinecie w przychodni, złapałam się na tym, że patrzę na moje słowa, wydrukowane na Pulse, ogólnokrajowego magazynu internistycznego.

„Oto odjeżdżam w siną dal, a nikogo to nie rusza”.

Dokładnie to napisałam, ale nie przypuszczałam, że zacytują mnie słowo w słowo.

Przeklinałam siebie za to, że tak bez umiaru dałam upust emocjom. Chodziło mi o to, że prawie dwadzieścia lat usilnie starałam się wykonywać dobrą robotę, a nagle okazało się, że to się wcale nie liczy i nikogo to nie obchodzi. Wszyscy chcieli tylko odfajkowywania rubryk.

Żałowałam, że nie zabrałam okularów słonecznych, za którymi mogłabym się schować.

Ale nic już nie mogłam z tym zrobić. Moje opinie ukazały się czarno na białym, do wglądu dla wszystkich zainteresowanych. Pozostawało mi jedynie wyprężyć pierś i przez trzy ostatnie tygodnie mojej praktyki zabrać się do pracy.

Znowu miotałam się między złością a poczuciem żalu. Nie służyło mi teraz bycie tutaj, ale na szczęście w rozkład dnia miałam wpisaną półgodzinną przerwę. Chwyciłam torebkę i wybiegłam zaczerpnąć świeżego powietrza.

Gdzie bym nie skierowała wzroku, wszystko przypominało mi, co tracę. Przechodząc przez poczekalnię, czułam na sobie dziesiątki par oczu, szeroko rozwartych z niedowierzania – list pożegnalny, który napisałam do pacjentów, wisiał przypięty na tablicy ogłoszeń.

Przecięłam obsadzoną drzewami ulicę, chroniąc się w kawiarni naprzeciwko przychodni, ale panowała tam niewiele lepsza atmosfera. Przede mną w kolejce stała Sandra, farmaceutka z pobliskiej apteki. Kiedy obejmowałam posadę lekarza rodzinnego w tym rejonie, ona już sprzedawała leki. Spodziewałam się, że napomknie coś o artykule, ale miała dla mnie inną nowinę.

– Przez ciebie całe miasteczko prawie pogrążyło się w żałobie – palnęła.

Przez te lata blisko zaprzyjaźniłam się z Sandrą. Jej twarz, tchnącą samą dobrocią, okalała burza kasztanowych włosów. Liczyła sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, więc żeby na mnie spojrzeć, musiała podnieść swoje ciemne oczy.

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy. Ona mówiła dalej, każdym słowem trafiając mnie w serce.

– Tak bardzo zasmuciłaś pacjentów. Nie wiedzą, co bez ciebie zrobią. Amando, naprawdę musisz odejść…?

Delikatnie ścisnęłam Sandrę za ramię, choć tak naprawdę wolałabym ją objąć i serdecznie uściskać.

– Podjęłam decyzję. Teraz muszę tę sprawę doprowadzić do końca. Chociaż mi z tym okropnie – przyznałam. Zbierało mi się na płacz. Tylko tego by brakowało: żebym zalała się łzami w kolejce po kawę.

Potem nadeszło kluczowe pytanie.

– A co będziesz teraz robić?

No właśnie – co?

– Sądzę, że z twoim doświadczeniem bez trudu dostaniesz pracę w innej przychodni – dodała.

Akurat tego nie chciałam. Mierzyłabym się z tymi samymi problemami, tyle że w innej scenerii. Ale co miałabym robić? Sama czułam się jak w żałobie. Ogarnął mnie smutek, czułam się osamotniona, nie widziałam przed sobą drogi, a gęsta i ciemna mgła zwątpienia oraz poczucia winy zaćmiewała wizję przyszłości.

Zapach palonej kawy nagle wydał mi się kwaśny, przyprawiający o mdłości, wręcz nie do wytrzymania. Te kawiarniane odgłosy, biały szum pogaduszek, syk spieniacza do mleka… Nie byłam w stanie znieść tego wszystkiego. Czułam fale gorąca uderzające mi do głowy i desperacko zapragnęłam powrotu w uliczny ziąb. Istne męczarnie. Co ja narobiłam?

– Muszę wracać do pracy – powiedziałam Sandrze.

– Ale nawet nie doczekałaś się kawy. Musimy się napić, zanim odejdziesz z… – urwała, gdy pokazałam jej uniesione w górę kciuki i rzuciłam się do drzwi.

Na zewnątrz zaczerpnęłam kilka głębokich oddechów, racząc się rześkim powietrzem zamiast kawy. Chciało mi się płakać. Tego wszystkiego było za wiele. Widzieć swoje wynurzenia na kartach magazynu, wysłuchiwać, co czują moi pacjenci… Ale w popłoch wpędziło mnie uświadomienie sobie, że nie mam cienia pomysłu na to, co zrobić z resztą mojego życia. Po powrocie do gabinetu sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy do drzwi zapukał pan Collins. Gdybym mogła, przez resztę dnia chowałabym się za biurkiem, ale nie miałam wyboru.

– Proszę – powiedziałam, kryjąc się za udawaną radością.

Briana Collinsa – zawsze ogolonego wysokiego pięćdziesięciolatka o siwych włosach i powiększających się zakolach – leczyłam od bardzo dawna. Miał długie, cienkie palce, przez co łapałam się na myśli, że powinien grać na fortepianie.

Zajrzał teraz przez drzwi i ostrożnie zbliżył się po cętkowanej wykładzinie do biurka. Kroki stawiał niepewnie, jak człowiek, któremu pewności siebie starczyło tylko na to, by zastukać.

Odkąd pamiętam, okresowo brał antydepresanty. Gdy łagodziły jego stan, odstawiał je, przekonany, że czuje się lepiej, ale natychmiast popadał w dołujące przygnębienie.

W trakcie swojej praktyki widywałam mnóstwo pacjentów takich jak Brian – dobrze sytuowany i elokwentny przedstawiciel klasy średniej, któremu się w życiu powiodło. Klasyczny przykład pana w nieśmiertelnym garniturze w prążki, dzień w dzień goszczącego w centrum. Muszę przyznać, że kiedy zaczynałam pracę w tej okolicy, taki typ trochę mnie onieśmielał, gdyż obawiałam się, że ludzie tego rodzaju raczej nie obdarzą zaufaniem młodej lekarki. Ku memu zaskoczeniu udało mi się go do siebie przekonać, podobnie jak wielu innych pacjentów. Sądzę, że udało mi się, ponieważ im pokazałam, iż naprawdę mi na nich zależy. Zawsze wierzyłam, że głównej przyczyny wielu chorób można się doszukać w kipiących w człowieku problemach emocjonalnych. Kłopot z tym był taki, że wielu z moich pacjentów z czasem zaczęło widzieć we mnie bardziej doradcę niż lekarza… Pan Collins nie stanowił tu wyjątku.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Brianie? – zapytałam łagodnie i ciepło, starając się, by poczuł się swobodnie.

Spuścił wzrok i opadł na krzesło naprzeciw mnie.

– To rzeczywiście prawda, że pani odchodzi? – zaczął z niepokojem w oczach. Oto pierwszy raz spotykałam się twarzą w twarz z reakcją na moje rozstanie z pracą. Okazało się to nie do zniesienia. Napięcie w moim maleńkim gabinecie dałoby się kroić nożem.

– Obawiam się, że tak.

Na chwilę całkiem zamilkł, wpatrując się intensywnie w jakiś punkt na wykładzinie, a potem spojrzał mi w oczy. Zobaczyłam łzy. Serce mi się krajało.

Z pudełka na moim biurku wyciągnął chusteczkę i otarł kąciki oczu.

Głos mu drżał.

– Ale co ja bez pani zrobię? Pani jedna rozumie, przez co przechodzę, a tak trudno mi się otworzyć przed drugim człowiekiem.

Jego lęk był całkowicie naturalny; dzieliło go zresztą mnóstwo ludzi, którzy przeszli przez zmianę lekarza prowadzącego.

– Przenosi się pani do jakiejś pobliskiej przychodni?

Otworzyłam usta i na tym poprzestałam. Zamierzałam odpowiedzieć mu, że nie, ale to pytanie powaliło mnie na samo dno znanej mi już otchłani niepewności. Przełknęłam gulę i szepnęłam:

– Raczej nie.

Ponownie spuścił wzrok, przybity, a potem nagle się zerwał. Raptownie wyciągnął rękę, zapewne tak, jak robił to setki razy na oficjalnych posiedzeniach, maskując formalnym gestem swoje przygnębienie.

– No to życzę pani wszystkiego najlepszego na przyszłość, pani doktor.

Gdy ściskałam mu dłoń, dusiło mnie w gardle.

– Była pani cudowna i naprawdę doceniam wszystko, co pani dla mnie zrobiła przez te lata – wyrzucał z siebie sztywno i jednostajnie. – A każdy, komu trafi się pani jako lekarz, będzie szczęściarzem.

Zagryzłam wargi – byłam o włos od zalania się łzami. Chowając się za wiedzą medyczną, poleciłam panu Collinsowi kontynuowanie leczenia taką samą dawką antydepresantów i kontrolę za trzy miesiące.

Odprowadziłam go do drzwi i tam oboje mieliśmy swoją chwilę ciszy, wzajemnie świadomi swego smutku.

– Wszystko się ułoży – powiedziałam, żeby dodać mu otuchy.

Zabrał te słowa za drzwi, a ja pękłam, przytłoczona lawiną wszystkich dzisiejszych emocji.

Źle to wyglądało. Życie lekarza stanowi nieustanny przepływ trudnych sytuacji, przejętych pacjentów, bólu, smutku i śmierci. Potrzebowałam więcej siły – bo przecież byłam silniejsza, zawsze byłam – po prostu nie miałam pojęcia, jak przetrwać następne parę tygodni.

Zadzwonił telefon.

Kusiło mnie, żeby zaczekać, aż umilknie, i pewnie tak bym zrobiła, ale potrzebowałam też czegoś – czegokolwiek – co mogłoby wyrwać mnie z dołka, w który się osuwałam.

– Pani doktor Brown? – zapytał głos na drugim końcu linii.

– Tak. Z kim rozmawiam?

– Tutaj doktor Phil Burn. Widziałem pani artykuł w Pulse.

Ścisnęło mnie w żołądku.

– Prowadzę nabór lekarzy do pracy w zakładach karnych w południowo-wschodniej Anglii.

– Słucham? – Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

– Szukam lekarza do pracy w więzieniu – powtórzył.

Całkiem mnie to ogłuszyło. Tak się zafiksowałam na małomiasteczkowej praktyce, że inne perspektywy, jak ta, którą sugerował, nawet nie przyszły mi do głowy.

Doktor Burn kontynuował opis pracy. Chodziło o część etatu w zakładzie karnym dla młodocianych, od piętnastu do osiemnastu lat, HMP Huntercombe, w hrabstwie Oxford, nieopodal Henley-On-Thames.

– Czy byłaby pani zainteresowana? – zapytał.

Myśl o więzieniu przywołała obrazy bójek, ran kłutych, powieszeń – grozę dobrze znaną z filmów. Czy umiałabym się odnaleźć w pracy w takim świecie?

W głębi siebie, rzecz jasna, wiedziałam, że moje pierwsze skojarzenia z życiem więziennym zapewne nie oddają prawdy, no i potrzebowałam czegoś, do czego mogłabym się zabrać… Czegoś nowego, co będzie stanowić dla mnie wyzwanie i dzięki czemu odzyskam poczucie sensu życia. Czegoś, co mogłoby pomóc innym.

– Tak! – oznajmiłam, czym samą siebie zszokowałam. Nie dałam sobie czasu na przemyślenie decyzji, polegałam jedynie na przeczuciach, nie miałam pojęcia o wysokości wynagrodzenia, nie zadałam też wielu innych pytań…

Ale jak straszni mogli być piętnasto- czy osiemnastolatkowie? Moi chłopcy, Rob i Charlie, byli w tym wieku, mogłam więc liczyć na to, że jakoś dotrę do ich rówieśników, a oni zobaczą we mnie nie tyle zagrożenie, co kogoś w rodzaju matki.

Czy rzeczywiście byłam aż tak naiwna? Owszem. Ale o tym miałam dowiedzieć się wkrótce.

On tymczasem opowiadał, jak to niewielu lekarzy kwapi się do pracy w więzieniach, która jest postrzegana jako zbyt obciążająca i w niesprzyjającym środowisku, wymagająca kontaktu z trudnymi, opornymi, nieprzewidywalnymi i nierzadko agresywnymi ludźmi.

– Ale – powiedział ze śmiechem – ktoś tak szczery do bólu jak pani powinien podołać temu wyzwaniu!

Wierzyć mi się nie chciało, ale moje zuchwałe słowa na łamach magazynu otworzyły przede mną świat nowych możliwości. Doktor Burn dostrzegł we mnie ducha walki.

Miałabym nie spróbować czegoś nowego tylko dlatego, że zbliżam się do pięćdziesiątki? Na nowy początek nigdy nie jest za późno. Niezależnie od tego, czy mowa o karierze zawodowej, o małżeństwie, czy o stylu życia. Przez całe lata wkładałam to do głowy moim pacjentom i oto nadeszła pora, bym sama zmierzyła się z nieznanym. Może nawet uda mi się odmienić życie tych chłopaków.

***

Dobry Boże, w co się wpakowałam?

Po powrocie do domu już podawałam w wątpliwość swoją decyzję. Czy nie postąpiłam zbyt pochopnie, akceptując posadę, o której praktycznie nic nie wiedziałam?

Siedząc przy stole w kuchni, robiłam research na temat więzienia Huntercombe.

Oficjalnie figurowało jako zakład karny dla młodocianych przestępców, przekwalifikowany na użytek nastolatków w roku 2000. Wybudowany został podczas drugiej wojny światowej jako obóz dla internowanych, a w 1946 roku zamieniono go w więzienie.

Inaczej niż w więzieniach dla dorosłych, gdzie pensjonariuszy klasyfikuje się pod literami od A do D w zależności od powagi występku, w instytucjach dla młodocianych nie stosuje się żadnej gradacji. Ale nie dodawało mi to otuchy.

Chociaż niełatwo mnie przerazić, nabierałam wątpliwości, czytając o czynach, jakich dopuścili się niektórzy z tych nastolatków. W grę wchodziły nie tylko kradzieże i włamania, ale też morderstwa i gwałty.

Poszukałam rady u Davida.

– Myślisz, że dam sobie radę? – zapytałam.

Obierał ziemniaki na kolację i się roześmiał.

– Bez żartów. Oczywiście, że dasz, nadajesz się jak mało kto. – Uśmiechnął się. – Jak zawsze.

Uwielbiałam to, że tak wspierał mnie i moją karierę. Jeden Bóg wiedział, ile wieczorów spędził sam, zajmując się chłopcami, bo mnie przedłużyła się praca lub otrzymałam nagłe wezwanie. Rozumiał moją potrzebę pomagania innym i mój zapał. Wiedział, że zbyt ciężko zapracowałam na swoją karierę, by ją porzucić.

– Będę się zajmowała nastolatkami, którzy popełnili najgorsze zbrodnie!

Ciężko mi było pojąć, że chłopcy w wieku moich synów byli w stanie kogoś zabić czy zgwałcić, a nawet wykorzystać seksualnie małe dziecko.

– Oni też potrzebują lekarza. I nie wydaje mi się, by ktoś lepiej od ciebie sprawdził się na tej posadzie – stwierdził David.

Dobrze powiedziane. Nie do mnie należało osądzanie; moja robota to starać się, żeby ludziom było lepiej.

– Ale to więzienie. Czy jestem dostatecznie twarda, by temu sprostać?

Usłyszałam chlupnięcie, gdy kolejny obrany ziemniak wpadł do garnka z wodą, potem David odwrócił się i spojrzał mi w oczy.

– Mam ci przypomnieć choć część przypadków, gdy wykazałaś się odwagą? Pamiętasz tamtego gościa, co trzymał nóż przy swoim gardle…?

Rozdział trzeci

Rozdział trzeci

Cztery lata wcześniej… Hrabstwo Buckingham Lipiec 2000 r.

Był upalny letni dzień, a ja sączyłam lodowaty napój i pospiesznie wrzucałam coś na ząb, spędzając przerwę na lunch przy swoim biurku.

Łagodny, unoszący firanki wietrzyk wpadał do gabinetu i łaskotał mnie w kark.

Walczyłam z opadaniem powiek; w takim skwarze kusiło mnie, by się zdrzemnąć kilka minut. Nagle w ten spokój wdarły się krzyk i tupot kroków na korytarzu.

Drzwi z impetem otwarły się na oścież. Stanęła w nich jedna z moich pacjentek, Jenny Scott, bez tchu i spanikowana.

– Amando, musisz natychmiast iść ze mną – wychrypiała.

Jej zwykle idealnie ułożone włosy były w nieładzie, zmierzwione przez wiatr. Prysło typowe dla niej opanowanie.

– Chodzi o Jonathana… Ma nóż i mówi, że się zabije. Nie wiem, co robić. Jest w domu… Proszę, chodź.

Jonathan, mąż Jenny, był alkoholikiem cierpiącym na gwałtowne huśtawki nastroju. Od lat leczyłam ich oboje. Bez namysłu złapałam za torebkę, zapakowałam do niej cały sprzęt i leki, jakie zabierałam na wizyty domowe, i wybiegłam za nią na parking przychodni.

Zdążyła już odjechać, ale wiedziałam, gdzie się udać. Odwiedzałam ich dom wiele razy.

Mieścił się niespełna pięć minut od przychodni, przy urokliwej, pięknie zabudowanej uliczce. Stały tam duże domy o okazałych ogrodach, a na podjazdach parkowały drogie samochody. Niejeden człowiek, oglądając tę okolicę, myślał, jacy szczęśliwi muszą być jej mieszkańcy. Moje doświadczenie mówiło, że w wielu z tych wspaniałych domostw, za pozornie nienagannymi fasadami, kryło się mnóstwo udręki i niedoli. Dużą część problemów, z którymi jako lekarz miałam tu do czynienia, powodowały stres i presja finansowa. W moim zawodzie szybko się nauczyłam, że pieniądze nieczęsto dają szczęście.

Gdy skręciłam w uliczkę, plamy słońca prześwitującego między gałęziami zastąpiło niebieskie i białe miganie lamp kilku radiowozów. Stały pod domem Scottów. Budynek otaczało z pół tuzina uzbrojonych policjantów w kuloodpornych kamizelkach. Zaparkowałam i wysiadłam z samochodu. W co się pakowałam? Przypominało to filmową scenę negocjacji w sprawie zakładników.

Za jednym z radiowozów stała Jenny. Zamachała do mnie. Drogę zastąpił mi policjant, wyciągając rękę, gotów mnie zatrzymać.

– Wszystko w porządku, jestem jego lekarką – wyjaśniłam.

Funkcjonariusz odsunął się na bok, a do mnie podbiegła Jenny, z ulgą wymalowaną na twarzy.

– Bogu dzięki, że jesteś, Amando.

Nie płakała, chociaż cała dygotała. Jenny była silną, wytrzymałą kobietą, zdolną wiele znieść. Kto wie, z czym musiała sobie radzić przez te wszystkie lata. To, że Jonathana ponosiły nerwy, nie było niczym nowym, ale nie przypuszczałam, że zobaczę pod ich domem radiowozy.

– No to co się stało? – zapytałam.

– Sama nie wiem. Nic nie rozumiem. Wszystko było dobrze, a chwilę później… – Jenny umilkła, żeby pozbierać myśli. – Jedliśmy razem lunch. Wstałam, żeby wyjąć z lodówki sos majonezowy, i zauważyłam, że ubyły trzy butelki wina. Trzy! Wiem, że lubi sobie popić, Amando, ale trzy butelki przed lunchem to dużo nawet jak na jego standardy. Zmęczyło mnie to już, byłam zła i zapytałam go, gdzie one się podziały.

Głos zaczął jej drżeć, wiedziałam więc, znając Jenny, że to siebie obwinia o to, co się stało potem.

– Rozkrzyczał się, że nie należało go pytać, a następnie do mnie dotarło, że wyciągnął z szuflady nóż do krojenia mięsa i przyłożył go sobie do szyi. Mówił, że na mnie nie zasługuje i że się zabije. – Wzrokiem szukała u mnie wsparcia. – To moja wina, prawda?

Ścisnęłam ją za ramię.

– Nie, Jenny – powiedziałam z naciskiem, nie po raz pierwszy. – To nie jest twoja wina.

Ogromnie było mi jej żal. Nie mieściło mi się w głowie, co przecierpiała przez te lata. A że była kobietą silną i niezależną, czułam, że mnóstwo tego bólu zamyka w sobie. Gorąco współczułam też Jonathanowi, który borykał się ze stanami lękowymi i depresją, a dla stępienia tych udręk uciekał w alkohol.

– Próbowałam go nakłonić, by odłożył nóż – kontynuowała Jenny – ale on tylko przybliżył go jeszcze do szyi. Tak się przeraziłam, że wybiegłam. Ciebie posłucha, Amando. Proszę, porozmawiasz z nim?

Czułam coraz większą presję.

Zawróciłam do jednego z policjantów i zapytałam, czy nawiązali już kontakt z Jonathanem.

– Jeszcze nie. Musimy czekać na zgodę na wejście. Nie potrwa to długo, ale teraz… – Wzruszył ramionami. – No, stoimy.

– A ja? – spytałam. – Ja mogę wejść?

– Według prawa? Tak, jest pani jego lekarzem i ma powody przypuszczać, że może się zranić. – Przyjrzał mi się, a strach o moje bezpieczeństwo, który pojawił się w jego oczach, niemal skłonił mnie do zmiany zdania. – Ale nie powinna pani. Lepiej zaczekać, aż dostaniemy pozwolenie. Wtedy wejdziemy wszyscy razem.

Tylko czy to by coś dało? Jonathan mnie potrzebował. Zależało też na tym Jenny. Moją powinnością było nieść pomoc i miałam obowiązek ją spełnić.

Weszłam na podjazd.

Dom Scottów był przepiękny, z dużą wierzbą płaczącą na środku trawnika i rabatkami pełnymi olśniewających róż i różnobarwnych letnich kwiatów. Wzdłuż ściany frontowej wisiały podłużne skrzynki z kwiatami, a wzdłuż podjazdu ciągnęły się rzędy donic z bratkami i lawendą.

Im bardziej się zbliżałam do ganku, tym mocniej waliło mi serce. Niepokoiło mnie, co zastanę po drugiej stronie drzwi. Istniała obawa, że Jonathan skieruje nóż przeciwko mnie. Miałam wrażenie, że idę wyjątkowo długo. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że wszystkie oczy utkwione są we mnie. Jenny przyciskała dłoń do ust, a policjanci zamarli w bezruchu z rękoma przy kaburach, gotowi w każdej chwili wkroczyć do akcji.

Ostatni raz ogarnęłam ich spojrzeniem, a potem wzięłam się do roboty.

Drzwi frontowe były uchylone. Pchnęłam je szerzej końcami palców, by wejść do przedpokoju. W domu panowała niesamowita cisza. Moje buty stukały o drewnianą podłogę aż za głośno.

– Jonathan? – zawołałam.

Cisza.

– Jonathan, tu doktor Brown.

Odpowiedzi nadal nie było, ale i tak szłam w kierunku kuchni, przygotowując się w duchu na to, co zobaczę.

Ale jego już w kuchni nie było.

Ponownie podniosłam głos.

– Jonathan? Tutaj doktor Brown. Przyszłam zobaczyć, czy wszystko u ciebie w porządku.

Usłyszałam hałas dobiegający z salonu.

Roztrzęsienie, które odczuwałam, nagle mnie opuściło. Musiałam dotrzeć do niego najszybciej, jak to możliwe. Weszłam do salonu.

– Och, Jonathan! – jęknęłam, ledwie tam skręciłam.

Stał przed skórzaną sofą. Wlewające się przez okna dachowe słońce podkreślało szczupłość jego sylwetki. Nóż, mocno przyciśnięty do krtani, lśnił. Jonathan lekko się chwiał, pijany, na czole perlił mu się pot, a wargi miał wilgotne.

Wpatrywał się we mnie, bez słowa.

Byłam w szoku. Znałam go dobrze, jako że od lat zwierzał mi się ze swoich problemów i doszło do tego, że widziałam w nim bardziej dobrego znajomego niż pacjenta. Serce łamało mi się na myśl, że rozpacz doprowadza go na skraj samobójstwa.

Usta mu pobladły, cały kolor odpłynął z twarzy. Wzrok miał niespokojny, całe ciało napięte. Nadal nic nie mówił, a jedynie przyciskał do gardła nóż.

Nie pozostawało mi nic innego, jak spróbować mu go odebrać.

Ruszyłam ostrożnie w jego stronę. Łagodnym głosem powiedziałam:

– Jonathan, proszę, daj mi ten nóż.

Całkiem znieruchomiał.

– Pozwól, że wezmę nóż. Wszystko będzie dobrze.

Nie widząc żadnej reakcji, powoli przesuwałam się do przodu. Co chodzi mu po głowie? Czy jest bliski poderżnięcia sobie gardła? A może skieruje nóż przeciwko mnie?

Zza okna dobiegał szum policyjnych krótkofalówek i szmer rozmów.

Na jego szyi nie widziałam żadnych obrażeń, ale koniec noża mocno napierał na skórę. Niewiele było trzeba, aby posunął się dalej.

– Jonathan… – zaczęłam, ale nie dane było mi dokończyć. Niespodziewanie bowiem rzucił się na mnie, z nożem w prawej ręce.

To wszystko stało się tak szybko. Zamarłam, nagle przeświadczona o tym, że popełniłam straszliwy błąd i zaraz umrę, tu, w tym kosztownie urządzonym salonie. Krew bryźnie na dywan, na który mało kto mógłby sobie pozwolić. Przyszłam pomóc, ale Jonathan odleciał już za daleko, za bardzo się pogubił, by to dostrzec. Wyciągał do mnie ręce, a nóż lśnił i wyglądał na tak ostry, że dałoby się nim ciąć powietrze.

Tak właśnie. Czekała mnie śmierć.

Oplótł rękoma moją szyję i zawisł mi na ramionach, puszczając wreszcie to wielkie rzeźnickie ostrze. Ciche szczęknięcie świadczyło o tym, że spadło za mną na podłogę salonu. Część mojej świadomości zarejestrowała ten upadek i to, że niebezpieczeństwo minęło. Reszta była zajęta łkającym Jonathanem. Stałam, podtrzymując go, a on szlochał i szlochał.

– Już dobrze. – Gładziłam go po plecach jak dziecko, które desperacko potrzebuje przytulenia i dodania otuchy.

Kiedy jego oddech nieco się uspokoił, powiedziałam, że musimy wyjść przed dom i że Jenny na niego czeka.

Od płaczu zachrypł.

– Czy ona kiedyś mi wybaczy?

– Ona cię kocha, wszystkim nam na tobie zależy. Byłaby zrozpaczona, gdyby coś ci się stało – odpowiedziałam.

Wyprowadziłam go z salonu, w stronę drzwi frontowych.

Zataczał się, pijany i zdezorientowany, podtrzymywałam go więc, gdy wychodziliśmy na słońce.

Z ulgą zobaczyłam migoczące światła karetki pogotowia.

– Poproszę cię teraz, żebyś pojechał do szpitala – powiedziałam. – Tam ci pomogą. Zrobisz to dla mnie?

Przytaknął.

Jenny podbiegła do nas i wzięła w ramiona zapłakanego męża. Przepełniała mnie wdzięczność, że jest już bezpieczny. Patrzyłam na nich oboje, nie mogąc uwolnić się od myśli, że gdyby sprawy przybrały dziś inny obrót, jedno z nich – a może i drugie – mogło postradać życie. Ostatecznie, gdy może pomogłam Jonathanowi się uspokoić, on znalazł w sobie dość siły – wystarczająco wiele – by powstrzymać się od dokonania czegoś, co złamałoby im życie.

Stałam na uboczu, gdy ratownicy medyczni pomagali mu wejść do karetki, żeby zawieźć go na oddział psychiatryczny miejscowego szpitala. Jenny pojechała za nimi swoim samochodem. Potrzebował fachowej pomocy, lepszej od tej, którą ja mogłam mu zapewnić.

Odprowadzałam ich wzrokiem, a potem wsiadłam do swojego auta i powoli wróciłam do pracy. Czekali na mnie inni pacjenci.

Rozdział czwarty

Listopad 2004 r. HMP Huntercombe

Przypomniałam sobie stresujące podejście pod dom Jenny i Jonathana, gdy się zbliżałam do bramy zakładu karnego Huntercombe. Na myśl o tym, co czeka za rogiem, tak samo waliło mi serce, a dłonie się pociły.

A potem nagle, zupełnie jak przed laty, dała o sobie znać odwaga.

Wyprostowałam się i z przekonaniem ruszyłam dalej pewnym krokiem.

Czułam tremę, ale i podniecenie. Stwarzałam nową wersję siebie.

Rozmyślania przerwał mi warkot wielkiej białej furgonetki podjeżdżającej do więziennej bramy. Na całej długości boków miała charakterystyczne zaciemnione okienka, takie, do których paparazzi próbują dosięgnąć aparatami, gdy wywozi się z sądu co słynniejszych więźniów. Zaciekawiło mnie, kto w niej siedzi.

Kiedy otworzyły się wielkie metalowe wrota, przez ułamek chwili widziałam, co znajdowało się za nimi. Wybetonowany dziedziniec, dalsze ogrodzenia, z pół tuzina strażników… a potem to wszystko znikło mi z oczu, bo brama się zatrzasnęła.

Przytłaczająca ściana więziennego muru o szczytach okręconych drutem kolczastym przypominała przybyłym bez osłonek, jakie życie czeka tych, których tu przywożą.

Doszłam do wartowni, w której oddzieleni ode mnie grubą szybą strażnicy bacznie śledzili na monitorach osoby przyjeżdżające i opuszczające przybytek.

I mnie niespiesznie się przyjrzano, zupełnie jak w punkcie kontroli paszportowej na lotnisku.

– Pani nazwisko? – zapytał z silnym akcentem z hrabstwa Essex niski i krępy mężczyzna.

– Doktor Amanda Brown – odpowiedziałam głośno, na wypadek gdyby mnie niewyraźnie słyszał przez to grube szkło.

– Ma pani dowód tożsamości?

Wyjęłam z torebki paszport oraz prawo jazdy i podałam przez okienko, które uchylił.

Potem nastąpiła dłuższa chwila przerwy, gdyż sprawdzał moje dokumenty, a następnie usłyszałam rumor towarzyszący rozsuwaniu się wielkich metalowych wrót.

Zrobiłam krok do przodu, a potem jeszcze pół, żeby mieć pewność, iż monstrualne drzwi nie przytrzasną mnie, kiedy będą się zamykać.

Znalazłam się po tamtej stronie, w wąskim korytarzu. Strażnik przemówił teraz zza kolejnej szyby, informując mnie, że zaraz spotka się ze mną ktoś z zakładowej służby zdrowia. Przeszłam korytarzem nieco dalej, do niewielkiego pomieszczenia od podłogi po sufit obudowanego szafkami, prawdopodobnie przechowalni, ponieważ ze względów bezpieczeństwa to, co można wnieść na teren zakładu karnego, podlega ograniczeniom. I tak już na samym początku wystrój wnętrza przypomniał mi, z czym przyszło mi się mierzyć: że o ile nie będę uważna, na tej posadzie zawartość moich kieszeni może przyczynić się do czyjejś śmierci.

Pojawiła się szefowa bloku medycznego. Przywitała mnie przyjaznym uśmiechem i uściskiem dłoni. Nie widziałam Dawn Kendall od rozmowy kwalifikacyjnej, czyli od pół roku – tak długo trwał proces uzyskania certyfikatu bezpieczeństwa i zawarcia umowy o pracę.

W jednej ręce miała podkładkę z klipsem, w drugiej pokaźny komplet kluczy, które pobrzękiwały, gdy przesuwała je między palcami. Ubrana była formalnie, w czarny damski garnitur i białą bluzkę.

Dostałam szafkę, w której miałam przechowywać telefon, torebkę i płaszcz, potem otworzyła kolejne solidne metalowe drzwi, a ja przeszłam za nią. Zamknęły się za nami z donośnym szczękiem, niosącym w sobie coś nieodwołalnego. Potem czekała na nas wielka metalowa brama, znowu brzęk kluczy, zgrzyt zamków. I w końcu – wreszcie – dotarłyśmy na teren więzienia.

– Jak cię przeszkolą z korzystania z kluczy, będziesz mogła robić to sama. – Odwróciła się do mnie z uśmiechem. – A tymczasem jesteś skazana na mnie. Będę twoją eskortą.

Polubiłam Dawn od pierwszego spotkania. Była postawną damą o równie wielkim sercu. Odnosiłam wrażenie, że pragnie matkować siedzącym tu chłopcom, gdyż gdzieś w głębi siebie bez wątpienia czuje, że jest ich jej żal.

Wierzyłam, że większość personelu autentycznie chce poprawić ich los, i miałam nadzieję, że ja też zdołam się do tego przyczynić.

Przeszłyśmy przez dziedziniec, przez kolejne metalowe drzwi i bramę, a potem rzeczywiście znalazłyśmy się na bloku medycznym więzienia.

Ściany były tu pomalowane na jasne kolory i obwieszone przeróżnymi rysunkami i malunkami.

– To wszystko dzieła chłopców – obwieściła z dumą Dawn.

Szła żwawo przodem, wprowadzając mnie w fakty kłócące się z niewinnym wystrojem tych wnętrz.

– W Huntercombe przebywa trzystu sześćdziesięciu najbardziej uciążliwych nastolatków, jakich zna ten kraj. Co smutne, wielu tych chłopaków pochodzi z rodzin z problemami. Nie zaznali niczego poza agresją.

Skręciłyśmy za róg, a ja przyspieszyłam, by dotrzymać jej kroku.

– Zjednoczone Królestwo wyróżnia się w Europie największą liczbą młodocianych za kratkami. W tej grupie wiekowej, od piętnastu do osiemnastu lat, skala recydywy jest najwyższa: osiemdziesiąt dwa procent z nich popełnia kolejne przestępstwo przed upływem dwóch lat od opuszczenia zakładu. – Otworzyła drzwi do gabinetu.

– Amando, łatwo cię zaszokować? – zapytała.

Potrząsnęłam głową.

– To dobrze, bo chłopcy bywają chamscy, czasem też agresywni, zwłaszcza jeśli nie dostają lekarstw, które im się marzą.

Niektórzy z nich są za bardzo uzależnieni od narkotyków, by przepisywać im silne środki przeciwbólowe lub nasenne. Tego należy unikać za wszelką cenę; nie dość, że mocno uzależniają, to jeszcze czasem są wykorzystywane jako waluta, wymieniane na papierosy lub ubrania. Niektórzy chłopcy są też z ich powodu gnębieni, napadani. Leki to tutaj zwykły towar. Musimy być uważne.

Przez dwadzieścia lat praktyki jako lekarz pierwszego kontaktu tylko raz miałam do czynienia z pacjentem uzależnionym od leku. Moje doświadczenie więc prawie nic tu nie znaczyło. Wiele się będę musiała nauczyć.

Tu, na bloku medycznym, mieli swoje gabinety więzienni interniści, a obok nich inni lekarze specjaliści, w tym stomatolog, psychiatra, okulista i urolog, zajmujący się też schorzeniami układu płciowego.

Dawn poinformowała mnie, że w Huntercombe odnotowuje się wiele przypadków samookaleczeń i lepiej będzie, jeśli się przygotuję na widok okropnych blizn i przeraźliwie wyglądających ran. – Westchnęła. – Bardzo to smutne, ale dla tych chłopców to często rozładowanie napięcia. Są samotni, w depresji, niektórzy po prostu chcą umrzeć. Traktują kaleczenie siebie jak sposób na zrównoważenie bólu i stresu, które siedzą im w głowach. Wielu z tych młodych ludzi nie chce, by ktoś widział ich rany, blizny po przypaleniu papierosem czy oparzenia wrzątkiem.

Mocno zakłuło mnie z żalu. Okropna była sama myśl, że rówieśnicy moich synów doznają takiej desperacji i poczucia bezsilności, że posuwają się do kaleczenia siebie. Nikt nie powinien tak cierpieć.

Ale znowu – pacjentów zadających sobie takie rany dotąd raczej nie widywałam. Kolejna lekcja.

Zaburzeniami psychicznymi jako takimi nie miałam się zajmować, z nimi będzie sobie radził psychiatra. Możliwe jednak, że przyjdzie mi opatrywać rany, zwłaszcza jeśli wda się infekcja i będzie potrzebny antybiotyk. Może będę musiała też pod nieobecność psychiatry przepisywać antydepresanty.

Spodziewałam się mieć do czynienia z typowymi dla nastolatków dolegliwościami, takimi jak trądzik, astma, infekcje skórne, wysypki itp. Te stany oglądałam setki razy przez lata praktyki. Przewidziano dla mnie jednak całkiem inny typ pacjenta.

Po korytarzu kręciły się dwie pielęgniarki, które wchodziły do przylegających pomieszczeń i szybko z nich wychodziły. Dawn przywołała je, byśmy się zapoznały. Obie powitały mnie bardzo serdecznie.

– W więzieniach rotacja lekarzy jest ogromna – wyjaśniła Dawn – dlatego wszystkim nam się marzy, byś z nami została. Potrzebujemy tutaj pewnej stabilności.

Największym wyzwaniem może się okazać praca z grupą od osiemnastu do dwudziestu jeden lat. Słyną z tego, że są trudni. Zbyt wiele testosteronu jak na tak małą przestrzeń. Stale walczą, przeważnie ze sobą nawzajem, czasem też ze strażnikami. – Zatrzymała się przed drzwiami w kolorze bladej zieleni.

– Dlatego lubię tu pracować. Pomimo rządowych statystyk dotyczących recydywy, czuję, że chłopcom w tym wieku mamy jeszcze szansę pomóc dokonać właściwego wyboru drogi życiowej.

Dawn przekręciła klucz w drzwiach i je pchnęła.

– A oto twoje miejsce pracy. – Odsunęła się, by mnie przepuścić.

Widok dalece odbiegał od tego, do którego przywykłam, ale nie było tak źle, jak się spodziewałam. Nieduży, czysty gabinet wyposażono w podstawowe rzeczy. Zobaczyłam biurko i półki, niewielkie i zmyślnie zaprojektowane, jakby przywiezione prosto z Ikei. Po drugiej stronie pokoiku stała kozetka, przykryta podkładem z niebieskiej bibuły i gotowa na mojego pierwszego pacjenta.

Urocze w tej klitce było to, że miała okno – mniejsza, że za solidną metalową kratą. Nie liczyłam na dostęp do światła słonecznego, toteż choć widok z okna nie był budujący, ucieszyłam się. Zaraz wyjrzałam na wyasfaltowany dziedziniec.

– Gdy chłopcy wychodzą na spacerniak, bywa trochę głośno – uprzedziła mnie Dawn. – Cisza to w tym przybytku luksus!

Stojąc po przeciwległej stronie gabinetu, gładziła palcem wskazującym górną wargę, jakby się zastanawiała, czy o czymś nie zapomniała. Ja miałam mnóstwo pytań, ale uznałam, że lepiej będzie odłożyć je na później i wziąć się do roboty. Odnosiłam wrażenie, że tutaj człowiek uczy się, skacząc na głęboką wodę; albo sobie poradzi, albo utonie.

– Gabinet poprowadzi z tobą pielęgniarka, ona będzie wpuszczać i odsyłać chłopców, zajmie się też wszystkimi drobiazgami. – Dawn wskazała drzwi łączące nas z sąsiednim pokojem.

– O wilku mowa. – Odsunęła się o krok, robiąc miejsce dla drobnej, ładnej sześćdziesięcioparolatki ubranej w niebieskie spodnie i długą, też niebieską bluzę. Z kieszeni na jej piersi wyglądał długopis.

Może i miała niewiele ponad półtora metra wzrostu, ale za nic nie chciałabym jej podpaść. Nikt by nie chciał. Biła od niej władczość.

Dawn przedstawiła nas sobie.

– Amando, poznaj Wendy… inaczej Matronę, jak nazywają ją chłopcy.

Wendy przyjrzała mi się spod gęstej ciemnej grzywki. Włosy przetykane siwizną miała obcięte na krótkiego boba. Mimo surowej twarzy z jej oczu emanowało ciepło.

– Wendy zalicza się u nas do osób z najdłuższym stażem pracy. Na tę chwilę trzydzieści lat.

– W maju będą trzydzieści dwa – sprostowała Wendy, nie przerywając swoich spraw. To wpadała do gabinetu, to z niego wypadała.

– Jeśli będziesz miała jakieś pytania, zawsze ci pomoże.

Przed wyjściem Dawn nagle się odwróciła i spojrzała mi w oczy. Jej głos stwardniał.

– Ostatnia sprawa. Pamiętaj, żeby chłopcom nie ujawniać niczego na twój temat. To gdzie mieszkasz, co u twojej rodziny… Takie sprawy zachowuj dla siebie.

Zmroziły mnie te słowa.

Kiwnęłam głową na znak posłuszeństwa.

– Nikomu ze służby więziennej i personelu medycznego nie wolno też utrzymywać jakichkolwiek kontaktów z osadzonymi, którzy opuścili zakład.

Ponownie przytaknęłam. Sytuacja wydała mi się nagle znacznie poważniejsza. Za czasów przychodni przywykłam do angażowania się w życie moich pacjentów. Całymi latami śledziłam ich podróże, odwiedzałam w domach, obserwowałam, jak zmienia się ich życie. Tutaj zapowiadało się całkiem inne podejście do zawodu lekarza. Miałam w swoim gabinecie przyjmować więźniów, których być może nigdy więcej nie ujrzę.

Widząc cień niepokoju na mojej twarzy, Dawn złagodniała.

– Poradzisz sobie. To wyzwanie.

Po tych słowach znikła w korytarzu.

***

Rozmyślania przerwało mi łupnięcie w biurko. Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że Wendy obdarowała mnie pokaźnym plastikowym pudłem pełnym kart. Znajdowały się w nim pomarańczowe teczki formatu A4, różnej grubości, każda oznaczona numerem, nadanym przez zakład karny chłopcom, z którymi zobaczę się tego ranka. Błędem byłoby zakładać, że grubsze teczki zapowiadają bardziej wymagających pacjentów, ale po wszystkim, co dzisiaj usłyszałam, taki wniosek sam się nasuwał.

– Nie jest to przyjemna lektura. – Wendy się skrzywiła. – A oto lista chłopców, których obejrzysz. – Położyła na blacie arkusz papieru.

– Dziękuję. – Uśmiechnęłam się, wdzięczna za jej pomoc. Wiedziałam, że z Wendy u boku dam sobie radę.

Wróciła do śmigania między pokojami w ramach końcowych przygotowań. Zerknęłam na zegarek.

– Co się teraz dzieje? – zapytałam, gdy Wendy znów się pojawiła.

Wyjaśniła mi, że strażnicy z poszczególnych bloków zbierają chłopców, którzy zgłosili potrzebę wizyty u mnie, oraz tych, za których zdecydowała o tym jedna z pielęgniarek.

– Będą czekać w strefie wspólnej, aż ich wywołam – dodała.

Wyjrzałam przez drzwi na poczekalnię mieszczącą z dwadzieścia plastikowych krzeseł, ustawionych w równych rzędach.

– Tutaj wszystko jest z plastiku – oświadczyła Wendy. – Od krzeseł po sztućce.

– Tak?

– To zapobiega samookaleczeniom – odparła.

Ponownie więc byłam zmuszona zderzyć się z faktem, że część tych młodych ludzi popada w taką desperację, iż jedyną ucieczką wydaje im się zadawanie sobie samemu bólu.

– Lepiej się przygotuj, lada moment zaczną się schodzić. – Wendy machnęła głową i kolejny raz opuściła gabinet.

Ja wróciłam do biurka i przyjrzałam się nazwiskom chłopców, których miałam zbadać. Co takiego zrobili? Nie miałam pojęcia o ich przestępstwach, tego szczegółu kartoteki medyczne nie uwzględniały. Miałam jednak nadzieję, że świadomość powagi ich czynów nie wpłynęłaby na moją zdolność do niesienia pomocy. Na to liczyłam… ale i czułam ulgę, że nie muszę tego dowodzić. Jacy to ludzie? Co ich do mnie sprowadza? Ale to samo dotyczyłoby przecież wszystkich nowych pacjentów, więc…

Kiedy kończyłam czytanie listy, dochodzący z poczekalni szum przeszedł w głośne gadanie i chrapliwy śmiech.

Czyjś stanowczy głos zagrzmiał:

– Hej, ciszej tam! – Musiał należeć do strażnika dyżurującego w poczekalni.

Efekt był taki, że rechotanie jeszcze się wzmogło.

Strażnik zaś rozzłościł się jeszcze bardziej.

– Ciszej tam, powiedziałem! – wrzasnął, waląc pięścią w drzwi.

– Weź się odpierdol! – usłyszał w odpowiedzi.

Nastąpiła błyskawiczna reakcja. Krzesła zaskrzypiały na podłodze, słychać było więcej krzyku, dalsze bluzgi, szamotaninę, groźby, wreszcie zapanowała cisza.

Kiedy Wendy zastukała w drzwi, ścierpła mi skóra.

– Tak to jest, gdy pakuje się zgraję rozwydrzonych nastolatków do jednej klitki – stwierdziła, zaglądając do mnie i przewracając oczami. – Mam tu Jerome’a Scotta.

Wyjęłam z plastikowego pudła teczkę Jerome’a. Gruba jak książka.

– Proszę! – zawołałam.

Przygotowałam się na przyjęcie pierwszego więziennego pacjenta.

Rozdział piąty

Rozdział piąty

Jerome okazał się wysokim chudzielcem, któremu spodnie od więziennego dresu wisiały tak nisko, że wystawały spod nich bokserki. Był blady i pryszczaty, a w uszach nosił sztyfty z brylancikami. Włosy, po bokach wygolone, u góry układały się w nażelowany czub. Wyglądał jak cała masa nastolatków, spędzających zbyt wiele czasu w domu przy grach wideo.

Jedynie jego oczy mówiły coś innego. Były przekrwione, opuchnięte, podkrążone na sino. Wydawało się, że nie sypia od miesięcy, nastawiłam się więc na to, że zażąda tabletek nasennych.

– Wejdź, usiądź. – Powitałam tego nastolatka równie przyjaźnie, jak pacjentów w moim dawnym gabinecie.

Jerome dumnie przemierzył pokoik i opadł na krzesło naprzeciwko mnie. Z miejsca przyjął niedbałą postawę, lewą nogę wyciągając do przodu, a prawy łokieć przewieszając przez oparcie.

– Jak mogę ci pomóc? – zapytałam, wczytując się w najnowsze adnotacje w jego kartotece, by poznać go bliżej. Antydepresanty, leki na uspokojenie. Sińce na żebrach i lewym policzku oraz obrażenia na czole (skutek bójki ze współwięźniem). Podniosłam wzrok, by sprawdzić, na ile te rany się zagoiły.

– Chodzi o stopy, proszę pani.

Trochę mnie zamurowało. Po dzisiejszym wprowadzeniu i biorąc pod uwagę historię tej placówki, nie spodziewałam się uskarżania na taki, rzec można, drobiazg.

– Ojej. I co z tymi stopami?

– Bolą, kiedy chodzę. To chyba przez buty.

Jerome podniósł do góry jedną ze swoich czarnych tenisówek, stanowiącą, jak uznałam, element ubioru więziennego. Potem na nowo się rozparł na krześle i zaczął obgryzać paznokcie, a raczej ich resztki. Na jego lewym nadgarstku zauważyłam tatuaż, węża owiniętego wokół miecza, którego koniec ostrza wyglądał spod mankietu bluzy dresowej.

– Jakiego rodzaju ból czujesz i w którym miejscu stopy? – Byłam w stanie uwierzyć, że te buty nie zaliczają się do najwygodniejszych.

– Wszędzie mam pęcherze, proszę pani. Boli tak, że ledwo chodzę. Nie wyrobię z tymi tenisówkami.

Dziwnie mi się słuchało tego „proszę pani”, ale odniosłam wrażenie, że Jerome widzi we mnie autorytet w rodzaj nauczyciela – inaczej niż moi dotychczasowi pacjenci, generalnie widzący we mnie dobrą znajomą. Czy marzyła mi się taka odpowiedzialność? Czy dam radę ją na siebie wziąć?

Obeszłam biurko i żeby zbadać rzecz z bliska, poprosiłam Jerome’a o zdjęcie butów i skarpet. Zamachał w powietrzu lekko woniejącą bosą stopą, prezentując maleńkie pęcherze na prawej pięcie.

Z zakłopotaniem wpatrywał się w podłogę.

– To mnie dobija. Ledwo łażę!

Jakoś bez problemu wmaszerował przed chwilą do mojego gabinetu, pomyślałam sobie. Zastanowiło mnie, czy w jego narzekaniu nie chodzi o coś więcej.

– Może zajrzysz obok, a pielęgniarka wyda ci parę plastrów na pęcherze?

Ledwie to powiedziałam, Jerome wyjechał ze swoją własną diagnozą i zaleceniami.

– Może mi pani po prostu napisze, że mogę chodzić we własnym obuwiu? Wtedy na pewno nie będę miał pęcherzy.

Nagle złapałam, w czym rzecz. Musiała istnieć jakaś luka w przepisach, pozwalająca więźniom na używanie własnego obuwia z przyczyn medycznych. Nie wiedziałam, czy Jerome otrzymałby tenisówki od rodziny, ale byłam przekonana, że właśnie o to mu chodziło.

To był mój pierwszy dzień w tej pracy, musiałam więc się pilnować, by nie złamać żadnych przepisów.

Nieco bardziej surowym tonem zasugerowałam:

– Najpierw spróbujemy z plastrami, a potem zobaczymy.

Jerome głośno prychnął.

– Ale proszę pani – zaskomlał.

Siedział jeszcze przez chwilę, naburmuszony, czekając, czy nie kupię jego sposobu myślenia. Skubał paznokcie.

Zastanowiłam się, co powiedziałabym swoim chłopcom, gdyby próbowali postawić na swoim.

Uśmiechnęłam się i wyjaśniłam, że to mój pierwszy dzień w tym zakładzie karnym i że powinien zacząć od plastrów, ale też obiecałam, że poszukam w przepisach i regulaminach czegoś, co umożliwia noszenie własnych tenisówek zamiast tych przydziałowych.

Jerome jeszcze się boczył i droczył, ale niechętnie przystał na plastry, a gdy przechodził do sąsiedniego pokoju na spotkanie z Wendy, odwrócił się jeszcze i posłał mi cwaniacki uśmieszek.

– W takim razie widzimy się za tydzień, proszę pani.

***

Reszta porannych wizyt okazała się ciągiem pomniejszych dolegliwości, w tym co najmniej jeszcze trzech apeli o tenisówki, wyłącznie z równie niepoważnych przyczyn.

Dwaj z tych chłopców uskarżali się na obolałe stopy, trzeci, że dokuczają mu paznokcie. Wydało mi się śmieszne, że lekarz marnuje czas na zajmowanie się chłopcami pragnącymi własnego obuwia. Postanowiłam, że poruszę to w rozmowie z Dawn, najpierw jednak musiałam opowiedzieć Wendy o strasznej wtopie, jaką zaliczyłam w przypadku innego chłopca.

– Powiedziałam mu, że podoba mi się jego pomarańczowy dres. Że jest radośniejszy i bardziej żywy od tych szarych. A on na to: „Dzięki, proszę pani, ale pomarańczowy noszę, bo próbowałem uciec!”.

***

– Sądzę, że w tym dresie nie będzie już próbował zwiać. Rzucałby się w oczy! – Wendy pękała ze śmiechu.

Też się śmiałam. Przyjrzałam się jej, zwykle tak poważnej – a ona spojrzała na mnie – i nabrałam pewności: świetnie się dogadamy.

Nawet jeśli było to zabawne, to dziwnie mi się robiło na myśl, że ktoś, kim zajmowałam się z powodu tak rutynowego jak lekkie zapalenie ucha, mógł zaledwie parę godzin wcześniej próbować ucieczki ze strzeżonego więzienia. Zajmowałam się zwyczajnymi sprawami w świecie ze wszech miar mi obcym.

Odwróciłam się do Wendy i zapytałam:

– Czemu ci chłopcy tak chcą tenisówek?

Jeśli ktoś wiedział, co chodzi im po głowie, to na pewno Wendy.

Zachichotała.

– Noszenie więziennego obuwia jest obciachowe więc robią wszystko, żeby dostać swoje. To pozwala im tutaj bardziej być sobą. – Spojrzała mi w oczy.

– Musisz być z nimi stanowcza, inaczej owiną sobie ciebie wokół palca.

Sama też do tego doszłam bardzo szybko. Gdybym jednemu przyznała tenisówki, ustawiłaby się do mnie kolejka – te dzieciaki dzień w dzień by się ich domagały.

– Ci chłopcy są cwani. Jeśli zauważą u ciebie słaby punkt, natychmiast to wykorzystają – ostrzegła. – Nieustannie człowieka testują, sprawdzają jego wytrzymałość. Jak większość nastolatków. A nie zapominaj, że niektórzy z nich mają wielką wprawę w kłamaniu i manipulowaniu. Łatwo zapomnieć, że siedzą tu za popełnione przestępstwa.

Wendy miała rację. Kiedy zajmowało się tymi pacjentami z powodów czysto medycznych, łatwo było wymazać z pamięci fakt, że to kryminaliści. Buzie mieli niewyparzone, generalnie jednak zachowywali się całkiem przykładnie.

Po trzech tygodniach w Huntercombe zorientowałam się, że niezależnie od tego, jak nieziemsko irytowały mnie apele o obuwie, mój nowy świat działa na mnie ożywczo. Był tak inny i przynosił tyle wyzwań, że czułam się, jakbym rozpoczęła nowe życie. Chmura, która zawisła nade mną, gdy rozstawałam się z poprzednią praktyką, gdzieś pierzchła. Zaczynałam czuć się akceptowana i znów cieszyć się poczuciem własnej wartości. Może nawet udawało mi się coś zmienić?

Na bloku medycznym żyłam trochę jak pod kloszem. Niewiele wiedziałam o innych częściach więzienia, o tym, co działo się na innych blokach, a nawet jak wyglądają cele. O chłopcach miałam tylko takie pojęcie, jakie dawały mi ich piętnastominutowe wizyty w moim gabinecie. Z naczelnikiem miałam styczność tylko raz czy dwa. Odwiedzałam to miejsce dwa razy w tygodniu, już z własnym zestawem kluczy, by się zajmować zwykłymi problemami zdrowotnymi pozornie zwyczajnych pryszczatych nastolatków. Podobało mi się nawet to, jak się do mnie zwracają: „Proszę pani”.

Tyle że klosz, jak to klosz, musiał kiedyś pęknąć. A ostrzeżenia Wendy potwierdziły się prędzej, niż się spodziewałam.

Winę za to przypisywałam sposobowi zorganizowania poczekalni. To, że zebranie wielu nastolatków w ciasnej, zamkniętej przestrzeni wywoła kiedyś problemy, było przecież bardzo prawdopodobne.

Mój środowy poranny dyżur zaczął się jak wszystkie dotychczasowe. Od dużej sterty teczek na biurku i listy chłopców, których miałam przyjąć w ciągu kilku najbliższych godzin. Jak zwykle nie miałam pojęcia, z czym przyjdą.

Wiedziałam już, jak bywają hałaśliwi, tym razem jednak z poczekalni dobiegało znacznie więcej śmiechów i krzyku niż zwykle. Strażnik kilkakrotnie wrzeszczał, by ich uciszyć, ale znajdowałam się zbyt daleko, by słyszeć jakąś inną reakcję poza rzucaniem mięsem.

Kiedy Wendy zastukała do mnie, minę miała aż nadto wymowną. Usta wykrzywiła w niewesołym uśmiechu, jakby życzyła mi szczęścia.

– Dzięki, Wen – powiedziałam, po czym pociągnęłam solidny łyk kawy z kubka. Kofeinowy strzał przed rozpoczęciem badań. Tego dnia miałam na liście tylko dziewięciu chłopców, a pierwszy z nich, Danny Farr, poprzednio odwiedził lekarza trzy tygodnie wcześniej w sprawie stóp.

Stawiam, że wiem, po co wrócił, pomyślałam sobie, gdy ten siedemnastolatek wchodził do gabinetu.

Danny, niski, krępy i we własnych ciuchach, usadowił się na krześle naprzeciwko. Rysy miał wyraziste, jak spod dłuta rzeźbiarza, wysokie kości policzkowe, a głowę całkiem ogoloną. Pozę przyjął mocno zrelaksowaną: nogi szeroko rozstawione, ręce luźno opuszczone.

Przeszłam do rzeczy.

– Dzień dobry, Danny. Jak się dziś czujesz?

– W porządku, proszę pani. – Głośno chrząknął. – Poza tym, że mam taki problem.

– Śmiało – zachęciłam go.

– To trochę krępujące, proszę pani.

Uśmiechnęłam się, próbując dodać mu otuchy. Wiedziałam, że chłopcy mogą czuć się niezręcznie, zwierzając się kobiecie.

– Bez obaw, ja już wszystko widziałam i słyszałam.

– Chodzi o mojego… – Spuścił wzrok na krocze. – Wydaje mi się, że mam… jakąś plamę na moim…

– Penisie? – dokończyłam, żeby przyspieszyć tę zgadywankę.

Zajmowanie się zdrowiem seksualnym zasadniczo nie należało do mnie, to była dziedzina „fiutologa” – jak nazywali go chłopcy – czyli lekarza prowadzącego gabinet urologiczny. Ale oczywiście w razie potrzeby ja też się tym zajmowałam.

Sprawiał wrażenie zawstydzonego.

– Tak, proszę pani.

– W takim razie może bym się jej przyjrzała? – powiedziałam, żeby oszczędzić mu tego zawstydzenia.

Opuścił bokserki. Na pierwszy rzut oka nie widziałam żadnej plamy, dokładnie więc wszystko obejrzeliśmy, żeby chłopak miał pewność, ale niczego takiego nie było. Zapinając dżinsy, Danny wyszczerzył się w uśmiechu prezentującym krzywe zęby.

– A przysiągłbym, że ją widziałem. Już myślałem, że podłapałem jakąś chorobę albo co.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki