Dzieci Sendlerowej - Tilar J. Mazzeo - ebook

Dzieci Sendlerowej ebook

Tilar J. Mazzeo

4,7

Opis

Ta książka opisuje niezwykłe losy Ireny Sendlerowej. To opowieść o kobiecie, która dzięki niewiarygodnej odwadze, determinacji i nadziei, podejmując ogromne ryzyko, uratowała przed śmiercią lub deportacją do obozów zagłady 2500 żydowskich dzieci.

Irena Sendlerowa ukryła ich nazwiska w butelce i schowała ją pod starą jabłonią na działce swojego przyjaciela. Miała nadzieję, że po wojnie dzieci zostaną odnalezione przez swoich bliskich. Nie mogła jednak przewidzieć, że 90% krewnych uratowanych przez nią dzieci zginie.

Nazywana Aniołem z warszawskiego getta. Do dzisiaj jest symbolem walki o godność człowieka, szukania nadziei, tam, gdzie już jej nie ma, a także słuchania głosu, który mówi, że trzeba pomagać tym, którym dzieje się krzywda.

W 1942 roku Irena, jako pracownik opieki zdrowotnej, uzyskała zgodę na wchodzenie do warszawskiego getta. Tam, chodząc od drzwi do drzwi, prosiła rodziców i krewnych, aby pozwolili jej wydostać ich dzieci za mury. Namawiała swoich przyjaciół i sąsiadów, żeby pomogli jej je ukryć. Wraz ze współpracownikami opieki społecznej oraz ruchu oporu stworzyła całą siatkę przerzutową. Dzieci były transportowane kanałami, tajnymi przejściami w opuszczonych budynkach, schowane w trumnach lub pod ubraniami.

Ta książka to opowieść o odwadze, miłości i człowieczeństwie, które bardzo jasno świecą nawet w chwilach, kiedy wszystko gaśnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (14 ocen)
10
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka opisuje niezwykłe losy Ireny Sendlerowej. To opowieść o kobiecie, która dzięki niewiarygodnej odwadze, determinacji i nadziei, podejmując ogromne ryzyko, uratowała przed śmiercią lub deportacją do obozów zagłady 2500 żydowskich dzieci. Irena Sendlerowa ukryła ich nazwiska w butelce i schowała ją pod starą jabłonią na działce swojego przyjaciela. Miała nadzieję, że po wojnie dzieci zostaną odnalezione przez swoich bliskich. Nie mogła jednak przewidzieć, że 90% krewnych uratowanych przez nią dzieci zginie. Nazywana Aniołem z warszawskiego getta. Do dzisiaj jest symbolem walki o godność człowieka, szukania nadziei, tam, gdzie już jej nie ma, a także słuchania głosu, który mówi, że trzeba pomagać tym, którym dzieje się krzywda.
00

Popularność




Copyright © 2016 by Trifecta Creative Holdings, Inc.Irena’s Children: The Extraordinary Story of the Woman Who Saved 2,500 Children from the Warsaw Ghetto
All rights reserved Wydawnictwo Bez Fikcji Oświęcim 2020 Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja: Michał Swędrowski
Korekta: Dariusz Marszałek
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8178-302-6
www.wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.

Dla Roberta Milesa

To nasza jest powinność

PRZEDMOWA

Kraków, 2009

Kiedy około 2009 roku po raz pierwszy odwiedziłam Polskę, sądziłam, że wybieram się tam na wakacje. Mój brat oraz bratowa, którzy pracowali w amerykańskim Departamencie Stanu, mieszkali od kilku lat w Krakowie, a wcześniej przez pewien czas we Wrocławiu. Oglądali na własne oczy integrację Polski z Unią Europejską oraz dynamiczną postkomunistyczną transformację kraju. Dwoje ich dzieci – bliźniaki, wtedy jeszcze małe szkraby – uczyło się pierwszych polskich słów, moja bratowa pracowała pod miastem jako dyrektorka międzynarodowej szkoły.

Wszyscy troje wychowywaliśmy się w wierze katolickiej, choć jak sądzę, żadne z nas nie poświęcało religii większej uwagi. Ponieważ Kraków, w przeciwieństwie do Warszawy, pod koniec II wojny światowej nie został zbombardowany ani zrównany z ziemią, architektura Starego Miasta jest bogata w katolicką spuściznę. To piękne i w pewnej mierze nadal średniowieczne miasto. Lecz niewiele jego części może poszczycić się taką atmosferą jak żydowski Kazimierz. Turyści pielgrzymują tam, aby zobaczyć fabrykę Oskara Schindlera oraz kręte uliczki, na których filmowano niektóre sceny Listy Schindlera Spielberga. Z drugiej strony, jeżeli chcesz sobie wyobrazić, jak wyglądało warszawskie getto, nie ma sensu jechać do stolicy Polski. Zachowały się tam tylko jego szczątki, ponieważ wiosną 1943 roku getto zostało starte z powierzchni ziemi. Nieco ponad rok później, po powstaniu warszawskim, podobny los spotkał resztę miasta, ocalało zaledwie 10 procent zabudowy. Warszawa jest więc zasadniczo współczesna.

W czasie mojej wizyty szkoła była w ostatniej fazie gruntownej rozbudowy, otaczano ją ogrodzeniem i powiększano kampus. Bratowa żartowała, że dni upływają jej na besztaniu miejscowych ekip budowalnych, a zgromadziła naprawdę bogaty arsenał polskich przekleństw. Na obecnym terenie szkoły ciągnęły się wcześniej ziemie uprawne. Na jednym krańcu nieruchomości pośród pól rósł las, później pojawiły się rzadko rozrzucone podmiejskie domki. Gdy pewnego dnia stałyśmy na skraju linii drzew, zapytałam od niechcenia, do kogo należał ten las i dlaczego od dekad ewidentnie nikt o niego nie dbał. Po chwili ciszy bratowa westchnęła i odparła:

– Wiesz, niedaleko stąd przejeżdżały pociągi do Auschwitz. Nie dokładnie tędy, ale niedaleko.

Opowiedziała, że w lesie nie było nic niezwykłego, po prostu drzewa, i początkowo wybierała się tam na przechadzki. 1 listopada w Polsce przypada Wszystkich Świętych i zgodnie z tradycją Polacy w całym kraju zapalają znicze na grobach. Dopiero podczas tej pierwszej przerwy w nauce szkolnej, kiedy cały skraj lasu zajaśniał płomieniami świec, zrozumiała, że dawno temu doszło tam do czegoś koszmarnego.

Miejscowi wyjaśnili jej jakiś czas później, że w 1945 roku, pod koniec wojny, Armia Czerwona wyparła z tej okolicy Niemców. Nadejście czerwonoarmistów nie wywołało w Polsce radości. Tamtej zimy w Krakowie tylko nieliczne kobiety – od dziewczynek po najstarsze babcie – uniknęły gwałtów radzieckich żołnierzy. Niewielu Niemców, którzy mieli do czynienia z Sowietami, zdołało wrócić na zachód. W całej Polsce doszło do setek podobnych masakr bezimiennych dziś ofiar. Za rządów komunistów nikt nie ośmieliłby się zapalić w tym lesie świeczki, ale teraz wszystko się zmieniło. Starsi ludzie, zwłaszcza kobiety, którzy pamiętali tamte wydarzenia, nadal żyli.

– Tak jest tutaj wszędzie – zauważyła ze smutkiem bratowa. – Polska to jeden wielki anonimowy grób. Chyba można tylko zostawić przeszłość w spokoju, prawda?

Wróciłyśmy do szkoły, wszystkie korytarze wypełniały wesołe głosy radosnych uczniów. Myślałam o Niemcach, którzy tam zginęli, o torach do Auschwitz, o niemowlętach odrywanych od piersi matek i roztrzaskiwanych o mury. Pomyślałam o moich malutkich bratankach i uznałam, że zabiłabym każdego, kto zgotowałby im taki los. Kiedy kilka dni później brat zapytał, czy chciałabym odwiedzić Auschwitz, odpowiedziałam, że nie.

Parę lat później bratowa jako jedna z pierwszych opowiedziała mi o „kobiecym Schindlerze” – o Irenie Sendler, czy też po polsku, gdzie kobiece nazwiska występują z żeńskim przyrostkiem, o Irenie Sendlerowej. Choć obie te rozmowy nie były połączone w czasie ani przestrzeni, właśnie one zrodziły tę książkę. Nigdy nie potrafiłam rozplątać nici, które w moim umyśle złączyły historię Ireny Sendlerowej, tamtą wizytę na porzuconej polskiej ziemi oraz głosy radosnych uczniów. Pisząc, przestałam próbować.

W ojczystej Polsce Irena Sendlerowa jest dziś bohaterką, choć to stosunkowo nowe, postkomunistyczne zjawisko. Jej historia, jak wiele podobnych w całym kraju, przez dziesięciolecia spoczywała pogrzebana w ciszy. Irena Sendlerowa, przy pomocy przyjaciół oraz oddanych współpracowników, w walizkach i drewnianych skrzynkach, pod okiem Niemców oraz zdrajców z żydowskiej policji, szmuglowała z warszawskiego getta niemowlęta. Starsze dzieci wyprowadzała przez cuchnące i niebezpieczne kanały. Pomagała żydowskim nastolatkom (czasami zaledwie czternasto-, piętnastoletnim dziewczynkom), które dzielnie walczyły i ginęły podczas powstania w getcie. I przez cały ten czas była zakochana w Żydzie, którego wraz z przyjaciółmi podczas wojny ukrywała. Była drobniutką osobą o żelaznej sile ducha: młodą kobietą, która miała zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, która w chwili wybuchu wojny nie miała nawet trzydziestu lat, która walczyła z zaciętością i inteligencją doświadczonego generała i która w całej Warszawie przekształciła, ponad podziałami religijnymi, dziesiątki prostych ludzi w żołnierzy.

Zanim trafiła do aresztu i na tortury Gestapo, ocaliła ponad dwa tysiące żydowskich dzieci. Nie zważając na ogromne ryzyko, spisywała ich nazwiska, aby po wojnie rodzice mogli je odnaleźć. Oczywiście nie mogła wiedzieć, że ponad 90 procent ich bliskich zginęło, większość w komorach gazowych Treblinki. Jako kobieta o radykalnie lewicowych poglądach i socjalistka do grobowej deski nie mogła też się domyślać, że z powodu jej działalności po wojnie jej własne dzieci znajdą się na celowniku komunistycznych władz.

Choć Irena Sendlerowa bez wątpienia była bohaterką – kobietą o ogromnej, wręcz niezmierzonej odwadze moralnej i fizycznej – to bynajmniej nie była święta, a robienie z niej kogoś takiego przy okazji opowiadania jej historii byłoby w pewnym sensie ujmą dla skomplikowanych i trudnych wyborów, jakich musiała dokonywać. W trakcie moich badań w Izraelu, a zwłaszcza w Polsce ludzie, którzy przeżyli wojnę w Warszawie, nieustannie powtarzali mi jedną rzecz: „Nie lubię rozmawiać o tych czasach z kimś, kto ich nie zaznał, bo jeżeli cię tam nie było, nie jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie podejmowali takie a nie inne decyzje i jaką cenę musieli za nie płacić”. Irena wiodła buntownicze życie uczuciowe, zmagała się ze świadomością, że nie jest dobrą żoną ani dobrą córką. Ściągnęła na swoją kruchą sędziwą matkę ogromne niebezpieczeństwo i nie podzieliła się z nią wiedzą o tym ryzyku. Była zuchwała, czasami krótkowzroczna, stawiała ogół nad szczegółem, niekiedy bywała może i samolubna w swej bezinteresowności. Potem sama w dużej mierze była nieobecną i rozkojarzoną matką. Była równocześnie bohaterką – chociaż słowem tym gardziła – i zwykłym człowiekiem z licznymi wadami. Niemniej została obdarowana tak potężnym poczuciem celu i sprawiedliwości, że własnym przykładem potrafiła sprawiać, że inni w jej otoczeniu stawali się lepsi, i złączywszy siły, dokonali czegoś zdumiewająco szlachetnego i odważnego.

Kiedy pisałam tę książkę, odwaga owych „innych” – wielu mężczyzn i jeszcze większej liczby kobiet, którzy potajemnie pomagali Irenie Sendlerowej – bezustannie budziła we mnie pokorę. Sama Irena oceniła, że na każde dziecko, którego ocalenie organizowała, średnio dziesięcioro warszawiaków ryzykowało życiem. Sukces nie byłby możliwy bez ich męstwa i poświęcenia. Ludzie, którzy jej pomagali, musieli dokonywać koszmarnych wyborów. Karą za pomoc Żydom była egzekucja całej rodziny na oczach winnego, począwszy od dzieci. Wyjaśnianie komuś, kto ma dziecko, jakie cierpienie niesie świadomość, że coś zagraża jego życiu, to truizm, a większość współpracowników Ireny miała małe dzieci. Mimo to żaden z nich ani razu – a były ich dziesiątki – nie odmówił Irenie pomocy w jej misji. Irena powiedziała kiedyś, że nikt nigdy nie odmówił przyjęcia żadnego z jej żydowskich dzieci.

Jest to opowieść o Irenie Sendlerowej, dzieciach, które ocaliła, oraz o dziesiątkach odważnych „innych”. To także skomplikowana, czasami mroczna, lecz bohaterska historia o Polakach. Jeśli wydaje się, że na początku książki pojawia się zbyt wiele nazwisk, czytelnik powinien pamiętać, że udało mi się opowiedzieć o małym odsetku znanych nam pomocników Ireny. Niestety, im wyższy numer strony, tym nazwisk będzie mniej. Opowiadam ich historie, aby oddać im przynajmniej skromną cześć. Ich życie, a czasami także śmierć pokazują, do czego my, zwykli ludzie, jesteśmy zdolni w obliczu zła i grozy.

PROLOG

Warszawa, 21 października 1943 roku

Aleja Szucha. Irena Sendlerowa wiedziała, dokąd zmierza. Przednie drzwi zamknęły się z trzaskiem i czarna więźniarka powoli ruszyła. Dali jej tylko kilka minut, żeby się ubrać, nie zdążyła uczesać jasnych, krótko podciętych włosów.

Janka Grabowska wybiegła przed kamienicę z jej butami w dłoniach i nie zważając na nerwowych żołnierzy, rzuciła je do niej w ostatniej chwili. Irena nawet nie pomyślała, aby je zasznurować. Koncentrowała się tylko na jednym: zachować spokój i kamienną twarz. Żadnych smutnych min. Żydowskie matki przekazywały tę mądrość dzieciom, gdy te po raz ostatni opuszczały je w asyście nieznajomych. Irena nie była Żydówką, ale wiedziała, że smutne miny są niebezpieczne.

Nie mogą pomyśleć, że mam powody do strachu. Nie mogą pomyśleć, że się boję – powtarzała w myślach. Gdyby choć podejrzewali, co ukrywa, byłoby jeszcze trudniej.

Mimo to Irena się bała. Bardzo. Jesienią 1943 roku w okupowanej przez nazistów Polsce nie było straszniejszych słów niż „aleja Szucha”. Być może były to najbardziej przerażające słowa w całej Europie. To właśnie tam mieściła się warszawska siedziba Gestapo. Brutalizm gmachów zdawał się pasować do zamiarów Niemców. Wewnątrz kompleksu masywnych zabudowań korytarzami niosło się echo krzyków przesłuchiwanych. Ci, którzy przeżyli, wspominali później fetor strachu i moczu. Dwa razy dziennie, przed południem i wczesnym wieczorem, po posiniaczone, poturbowane ciała przyjeżdżały czarne furgonetki z Pawiaka[1].

Irena przypuszczała, że musi być tuż po szóstej. Może wpół do siódmej. Nad Warszawą wkrótce wzejdzie październikowe słońce. Lecz ona nie spała już od kilku godzin. Jak wszyscy w jej kamienicy. Tamtej nocy Janka, jej zaufana łączniczka i serdeczna przyjaciółka, zorganizowała skromną rodzinną uroczystość z okazji imienin Ireny. Zjadłszy po kawałku zimnego ciasta, słabująca matka Ireny i przebywająca w odwiedzinach ciotka oddaliły się do sypialni. Ale Janka przegapiła godzinę policyjną i musiała zostać na noc. Młode kobiety zostały w salonie i siedziały do późna, rozmawiały, piły herbatę i nalewkę owocową.

Po północy Irena i Janka w końcu zrobiły się senne, a o trzeciej spały już na prowizorycznych pryczach. W pokoju obok Janina, matka Ireny, przewracała się z boku na bok. Ileż radości sprawiały jej odgłosy beztroskiej rozmowy dziewcząt! Widziała zaciśnięte usta córki i wiedziała, że ta ryzykuje. Bardzo się martwiła, jak to matka. Ból utrudniał sen, więc Janina dała ponieść się myślom. Wiedziała, że dźwięk, który rozległ się w ciemności jakiś czas później, oznacza kłopoty. Ciężkie dudnienie buciorów gdzieś na klatce schodowej.

– Irena! Irena! – Nerwowy szept Janiny przeniknął do snów córki.

Wybudzona gwałtownie Irena dosłyszała niepokój w głosie matki i od razu zorientowała się, co oznacza. Te kilka chwil na otrzeźwienie umysłu oznaczało różnicę między życiem a śmiercią.

Następnie jedenastu funkcjonariuszy Gestapo zaczęło dobijać się do drzwi, żądając, aby im otworzyć. Strach przyniósł dziwny, metaliczny posmak w ustach. Irena poczuła też w klatce piersiowej rażące niczym prąd fale grozy. Niemcy przez kilka godzin miotali groźbami i przekleństwami, rozrywali poduszki, niszczyli wyposażenie, przewracali kredensy. Zerwali parkiet i zdewastowali meble[2].

Jakimś cudem nie znaleźli list dzieci.

Teraz liczyły się tylko one. Spisała ja na cienkich, lichych skrawkach papierosowej bibułki, kruchych zwitkach. Były częścią jej osobistego systemu archiwizowania. Samodzielnie stworzonym szyfrem zapisała na nich nazwiska i adresy części z tysięcy żydowskich dzieci, które razem z przyjaciółmi ocaliła przed okropieństwem nazistowskich prześladowań – dzieci, które jej przyjaciele nadal ukrywali i utrzymywali w sekretnych miejscach w całej Warszawie oraz poza miastem. Dosłownie w ostatniej chwili, zanim drzwi ustąpiły pod naporem pałek i pięści, Irena rzuciła listy przez kuchenny stół Jance, która bez zastanowienia wepchnęła je do pokaźnego biustonosza, głęboko pod pachy. Bóg wie, że gdyby przeszukali Jankę, byłoby po wszystkim. A gdyby przeszukali mieszkanie Janki, w którym ukrywali się Żydzi, byłoby jeszcze gorzej. Irena nie mogła uwierzyć, gdy Niemcy sami ukryli najbardziej obciążający dowód. Patrzyła zdumiona, jak niewielka torba z fałszywymi dokumentami i nielegalną gotówką znika pod kawałkami zniszczonych mebli. W tym momencie miała ochotę paść na kolana. A kiedy zrozumiała, że Gestapo nie zamierza aresztować ani Janki, ani matki, z ulgi aż zakręciło się jej w głowie. Wiedziała jednak, że narastający w jej myślach śmiech jest niebezpiecznie podszyty histerią. Ubrać się – powiedziała sobie. – Ubrać i jak najszybciej stąd wyjść. Włożyła znoszoną spódnicę, którą zaledwie kilka godzin wcześniej zawiesiła na oparciu kuchennego krzesła. Najszybciej jak potrafiła zapięła sweter. Wyjść jak najprędzej, zanim gestapowcy zmienią zdanie. Wyszła w zimny jesienny poranek boso. Nawet nie zauważyła wybiegającej za nią Janki.

Jednak teraz, w chyboczącej się przy każdym skręcie więźniarce, miała okazję, żeby zastanowić się nad swoim dylematem. Irena nie miała wątpliwości, że prędzej czy później ją zabiją. Taki miał być koniec jej historii. Ludzie nie wracali z alei Szucha ani z położonego w getcie Pawiaka, gdzie na czas pomiędzy kolejnymi brutalnymi przesłuchaniami odwożono więźniów. Nie wracali też z obozów, takich jak Auschwitz czy Ravensbrück, dokąd trafiali niewinni, którzy przetrwali tortury Gestapo. Irena Sendlerowa nie była niewinna.

Zmierzający na południowy wschód przez nadal śpiące miasto samochód skręcił ostro w prawo. Najprostsza droga wiodła szerokimi alejami przedwojennej Warszawy, najpierw zachodnim, a następnie południowym skrajem pustkowia, które niegdyś było żydowskim gettem. W pierwszych latach nazistowskiej okupacji Irena nieustannie krążyła do getta i z powrotem, czasami po trzy, cztery razy dziennie. Za każdym razem ryzykowała aresztowanie albo doraźną egzekucję, ale próbowała ratować dawnych kolegów ze szkoły, żydowskich wykładowców... i tysiące małych dzieci. Teraz, pod koniec 1943 roku, pozostały tam tylko ruiny i gruzy. Getto zamieniło się w pole śmierci, bezkresny cmentarz. Po żydowskim powstaniu z wiosny zostało zrównane z ziemią. Jej przyjaciółka Ala Gołąb-Grynbergowa przepadła gdzieś w tym piekle. W podziemiu szeptano, że Ala żyje i jest w obozie pracy przymusowej w Poniatowej, gdzie wraz z grupką młodych bojowników planowała ucieczkę. Irena miała nadzieję, że gdy ta barbarzyńska wojna dobiegnie końca, Ala będzie mogła wrócić po swoją córeczkę Rami, którą Irena ukryła w sierocińcu.

Więźniarka przejechała kilka kwartałów na północ od dawnej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Uczelnia ta była kolejną ofiarą wojny. Podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim Irena praktykowała w wielu miejscach, lecz w latach 30. często odwiedzała kampus Wszechnicy i to właśnie tam dzięki profesor Helenie Radlińskiej wykuła w sobie gen oporu. Przed okupacją niemal wszystkie były „dziewczynami od Radlińskiej”. Teraz tworzyły dobrze zorganizowaną i śmiałą siatkę, dla której pani profesor również stanowiła inspirację. Gestapo było żywo zainteresowane tą siatką. Irena przekroczyła już trzydziestkę, ale jej dziewczęcy wygląd był zwodniczy. Gestapo zatrzymało jedną z najważniejszych postaci polskiego podziemia. Irena mogła tylko mieć nadzieję, że Niemcy nie zdawali sobie z tego sprawy.

Ściśnięty obok niej w pojeździe żołnierz w skórzanych oficerkach, z batem i pałką, stracił czujność. Jego nocna zmiana grozy dobiegała końca. Irena siedziała na kolanie innego młodego rekruta, wyglądającego na nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat. Pomyślała, że wyglądają, jakby drzemali. Zachowywała spokojną minę, lecz w jej głowie trwała gonitwa myśli. Musiała zastanowić się nad wieloma sprawami, a zostało tak mało czasu.

Janka doskonale wiedziała, jak ważne są listy z nazwiskami – i jak niebezpieczne. Ich odkrycie uruchomiłoby długą serię egzekucji. Gestapo wytropiłoby żydowskie dzieci. Wymordowałoby Polaków, którzy zgodzili się dać im schronienie i o nie dbać. Zofię i Stanisława. Władysława i Izabelę. Marię Palester. Marię Kukulską. Jagę. Zabiłoby matkę Ireny, mimo że chora, przykuta do łóżka kobieta mogła się jedynie domyślać skali potajemnej działalności córki. Niemcy ściśle przestrzegali zasady odpowiedzialności zbiorowej. Za grzechy jednego człowieka rozstrzeliwali całe rodziny. Irena nie mogła pozbyć się myśli, że znowu okazała się złą córką. Wiedziała, że zawsze bardziej przypominała porywczego, pełnego ideałów ojca.

Gdyby listy przepadły lub Janka zniszczyła je dla bezpieczeństwa, pojawiłby się kolejny dotkliwy dylemat. W razie śmierci Ireny nie dałoby się ich odtworzyć. To ona była generałem tej armii zwykłych obywateli i tylko ona znała szczegóły ich treści. Obiecała wywiezionym do Treblinki ojcom i matkom, że opowie o ich losie ukochanym dzieciom. Gdyby zginęła, nikt nie mógłby spełnić tego przyrzeczenia.

Dręczyło ją także inne pytanie: kto powie Adamowi Celnikierowi? Adam. Jej Adam. Mąż Ireny, Mietek Sendler, przebywał w obozie pracy gdzieś w Niemczech. Wieść o jej egzekucji dotarłaby do niego po wielu tygodniach albo miesiącach. O ile by tego dożył. Ale Irena i Mietek już przed wojną byli w separacji i to Adama kochała – Adama, którego teraz ukrywali przyjaciele pod fałszywym nazwiskiem, pod nową tożsamością. Adam, jeden z niewielu nadal żyjących warszawskich Żydów, był nieustannie tropiony, a jego życie znajdowało się w niebezpieczeństwie.

Silnik pojazdu Gestapo warczał na milczących ulicach porannej Warszawy. Żołnierze rozbudzali się lekko przy każdym skręcie. Irena musiała się przygotować na to, co ją czekało. Musiała się przygotować, by niczego nie zdradzić, nieważne jakie zadawaliby jej tortury. Zależało od tego życie zbyt wielu ludzi. Ukrywając dzieci, ryzykowała życiem. Teraz była zdeterminowana bardziej niż kiedykolwiek, żeby ta tajemnica odeszła wraz z nią. A co jeśli okaże się za słaba? Jeśli ból będzie zbyt wielki, czy zdradzi sekretną kryjówkę Adama? Nie wiedziała, ile zdoła znieść. Myśl ta będzie ją prześladowała, gdy w nadchodzących dniach będą łamali jej kości pałkami i metalowymi rurkami.

Poranek był chłodny, a przez strach było jej jeszcze zimniej. Samochód sunął gładko na wschód szeroką aleją, na ostatnim odcinku podróży nabrał prędkości. Wkrótce dotrą na aleję Szucha, do jej ostatniego celu. Tam ją rozbiorą, przeszukają, pobiją, przesłuchają. Będą groźby i zastraszanie. Będą ciosy, męczarnie i okrutne cierpienia, których na razie nie potrafiła sobie wyobrazić. Irena wsunęła dłonie do kieszeni, aby ogrzać się choćby na chwilę.

Gdy musnęła palcami coś lekkiego, cienkiego i szeleszczącego, jej serce zamarło. Papierosowa bibułka. Zdała sobie sprawę, że zapomniała o jednej części listy. Widniał na niej adres. Wyda człowieka, którego miała sprawdzić tego ranka. Trzymała jego życie w dłoni.

ROZDZIAŁ I

MŁODOŚĆ IRENY SENDLEROWEJ

Otwock, 1910-1932

W żydowskich podaniach ludowych historia Polski rozpoczyna się o zmierzchu pewnej spokojnej letniej nocy. Na skraju nieba ciemnieje las[1]. Zmęczona rodzina składa swój dobytek na jego trawiastej krawędzi, przy drodze, i zastanawia się: Jak długo przyjdzie nam się błąkać, zanim dotrzemy do ojczyzny? Czekają na przepowiedziany przez pradawnych przodków znak, lecz nie spodziewają się go tamtego wieczoru. Mają poranione stopy, ktoś szlocha cicho z tęsknoty za domem i żalu.

Wtem z milczącego lasu dobiegają ich dwie piękne ptasie nuty. Rodzina wie, że to na nie czekała. Po lin, po lin, szczebiocze ptaszek. W ich języku znaczy to „żyjcie tutaj”. Tutaj, w miejscu, które od tej pory już zawsze nazywali Polską.

Gdzie znajduje się owa wioska w sercu Polski? Tego nikt nie wie. Mogła jednak przypominać niewielką nadrzeczną wieś Otwock, położoną na skraju wielkiego sosnowego lasu, nieco ponad 20 kilometrów na południowy wschód od Warszawy. W XIX wieku, kiedy to odnotowano owo podanie w jidysz, w Otwocku żyła chasydzka wspólnota o długiej już tradycji.

Pod koniec XIX wieku Otwock był domem nie tylko dla chasydów. W latach 90. miejscowość zdobywała sobie cichą sławę. W 1893 roku doktor Józef Marian Geisler otworzył tam uzdrowisko i klinikę dla gruźlików. Otwock był przyjemnie położony na prawym brzegu Wisły, otaczały go wysokie drzewa, a tamtejsze świeże powietrze uważano za wyjątkowo korzystne dla zdrowia. W sielankowej okolicy szybko wyrosły spore drewniane wille w stylu alpejskim, z rozległymi werandami i zdobnymi treliażami wzdłuż okapów dachów coraz to ładniejszych zabudowań. Wioska zamieniła się w modne uzdrowisko. Zaledwie dwa lata później, w 1895 roku, niejaki Józef Przygoda otworzył tam pierwsze sanatorium dla Żydów, ponieważ w tamtych czasach Polacy i Żydzi przeważnie żyli w dwóch odrębnych światach. Jego klinika również szybko zdobyła popularność. Otwock, dom licznej, ubogiej społeczności żydowskiej, szybko stał się ulubionym zaciszem Żydów z wyższej klasy średniej, którzy przyjeżdżali z Warszawy i mniejszych miejscowości z całej środkowej Polski[2].

Irena Stanisława Krzyżanowska – bo tak brzmiało jej panieńskie nazwisko[3] – nie urodziła się w Otwocku, lecz w następnych latach miejscowość ta okaże się ważna dla jej historii. Przyszła na świat 15 lutego 1910 roku w katolickim Szpitalu Świętego Ducha w Warszawie, gdzie jej ojciec Stanisław Henryk Krzyżanowski pracował jako lekarz i badacz chorób zakaźnych. Zmienne koleje losu sprawiły, że doktor Krzyżanowski wraz z żoną Janiną wrócił w rodzinne strony. Matka Ireny była energiczną, ładną kobietą bez żadnego zawodu. Ojciec Ireny był natomiast zagorzałym działaczem politycznym i szczycił się, że należał do pierwszych członków Polskiej Partii Socjalistycznej, która wkrótce zdobyła sobie szeroką popularność. Jako młody mężczyzna musiał zapłacić za swoje zaangażowanie wysoką cenę.

„Radykalny” program Polskiej Partii Socjalistycznej obecnie wydaje się umiarkowany. Stanisław Krzyżanowski wierzył w demokrację, równe prawa dla wszystkich obywateli, swobodny dostęp do opieki zdrowotnej, ośmiogodzinny dzień pracy oraz kres wyniszczającej dzieci tradycji pracy nieletnich. Jednak na przełomie XIX i XX wieku, zwłaszcza w rejonie o feudalnej, imperialnej historii, dla władz były to wysoce niepokojące postulaty polityczne. Stanisław jako student medycyny najpierw w Warszawie, a potem w Krakowie był wydalany z uczelni za udział w kierowaniu strajkami na kampusach i protesty pod rewolucyjnymi hasłami. Upierał się, że należy przeciwstawiać się niesprawiedliwościom tego świata. „Kiedy ktoś tonie, trzeba podać mu pomocną dłoń”[4]. Było to jedno z ulubionych powiedzeń ojca Ireny.

Na szczęście na Uniwersytecie Charkowskim, w położonym ponad 1100 kilometrów na wschód ukraińskim siedlisku tego typu radykalizmu, rzecz miała się zupełnie inaczej, i to właśnie tam Stanisław Krzyżanowski zdołał ukończyć szkołę medyczną. Charków był również jednym z intelektualnych i kulturalnych ośrodków żydowskiego życia i aktywizmu w Europie Wschodniej, a ojciec Ireny nie znosił szerzącego się wówczas w Polsce antysemityzmu. Wszyscy ludzie są równi. Rodzina Krzyżanowskich miała na Ukrainie jakieś korzenie. Podobnie familia jej matki, Grzybowscy. Doktor Krzyżanowski uważał, że dobry Polak mógł wywodzić się z każdego miejsca na świecie.

Po uzyskaniu dyplomu przez Stanisława i ślubie młode małżeństwo wróciło do Warszawy i najpewniej zostałoby tam na stałe, gdyby w 1912 roku dwuletnia Irena nie nabawiła się paskudnego przypadku krztuśca. Doktor Krzyżanowski musiał się przyglądać, jak jego mała dziewczynka walczy o każdy oddech, jak jej drobne żebra podrywają się do góry i ciężko opadają. Wiedział, że dzieci umierają na tę chorobę. Irenę trzeba było wywieźć z dusznego miasta. Świeże wiejskie powietrze pozwoliłoby jej swobodniej oddychać. Otwock był oczywistym rozwiązaniem. Stanisław się tam urodził, jego siostra i szwagier prowadzili tam interesy, było to znane już uzdrowisko, w którym młody energiczny lekarz powinien odnaleźć dla siebie sporo szans. W tym samym roku cała rodzina przeniosła się do Otwocka. Krzyżanowski, przy pomocy agencji nieruchomości szwagra Jana Karbowskiego, otworzył w wiosce prywatną praktykę jako specjalista w leczeniu gruźlicy, i czekał na pierwszych pacjentów[5].

Zamożniejsi miejscowi oraz eleganccy przyjezdni nie przekonali się do niego od razu. Natomiast z trudem wiążący koniec z końcem rolnicy i liczni biedni Żydzi byli mniej wybredni. Wielu polskich lekarzy odmawiało leczenia Żydów, zwłaszcza ubogich. Krzyżanowski był inny. Zależało mu na zmienianiu świata na lepsze. Każdego pacjenta witał serdecznie, z radosnym uśmiechem, i nie dbał o pieniądze[6]. Ponieważ Żydzi stanowili prawie połowę lokalnej ludności, miał pełne ręce roboty[7]. Już wkrótce cały Otwock mówił, że doktor Krzyżanowski to dobry człowiek, a wielu członków żydowskiej społeczności, zarówno biednych, jak i bogatych, kierowało się na wizytę do domu ciężko pracującego lekarza.

Choć Stanisław Krzyżanowski był lekarzem, a znaczną część jego pacjentów stanowili ludzie ubodzy (ponieważ pomocy wielkodusznych zawsze potrzebuje więcej biednych niż bogatych), był człowiekiem zupełnie bezpretensjonalnym. Drzwi jego domu stały otworem dla każdego, a Janina była przyjacielską osobą, która lubiła towarzystwo. Byli zachwyceni, gdy ich córeczka zaprzyjaźniła się z dziećmi z żydowskich rodzin. Rodzin, które również przyjmowały ją bardzo ciepło. W wieku sześciu lat Irena mówiła płynnie w „ulicznym” jidysz, wiedziała, które parowy za sanatorium najlepiej nadają się do zabawy w chowanego i od których murów najlepiej odbija się piłka. Przywykła do widoku żydowskich matek w barwnych chustach na głowach, nauczyła się, że przy odrobinie szczęścia aromat chleba pieczonego z kuminem oznacza smakołyki[8]. „Dorastałam z tymi ludźmi. Ich kultura i tradycje nie były mi obce”, opowiadała[9].

Możliwe, że wśród żydowskich dzieci, które Irena poznała w wieku pięciu lub sześciu lat, był Adam Celnikier. Nikt nie zna przebiegu ich pierwszego spotkania. Mogli poznać się już wtedy, ale to wyłącznie domysły. Może Adam był rozmarzonym chłopcem uwielbiającym czytanie. Z całą pewnością był taki jako dorosły. Miał kędzierzawe, rudobrązowe włosy i ciemną skórę, a jego długi, ładny nos pasował do powszechnego wyobrażenia o Żydach. Być może Adam należał do pierwszych towarzyszy zabaw Ireny, choć jego rodzina była bardzo bogata i co nie zdarzało się często, doskonale znała polski. Matka Adama miała na imię Leokadia, a chłopiec miał masę ciotek, wujków i kuzynów o imionach takich jak Jakub czy Józef. Jego rodzina nie mieszkała w Otwocku przez cały rok; domy i firmy posiadała w całej Warszawie. Niemniej podczas beztroskich miesięcy lata Irena mogła spotykać się z Adamem.

Jej pierwsze wspomnienia z dzieciństwa w Otwocku miały magiczną aurę, a ojciec wprost ubóstwiał córkę. Stanisław miał podwinięte wąsy, które wywijały się jeszcze wyżej, gdy się uśmiechał, i nie szczędził jedynaczce ciepłych uczuć. Ciotki Ireny nazywały go „Stasiem”, a kiedy przytulał i całował Irenę, napominały go:

– Nie rozpieszczaj jej, Stasiu. No bo co z niej wyrośnie[10]?

Ale Stanisław tylko puszczał Irenie oko, tulił ją jeszcze mocniej i odpowiadał ciotkom:

– Nie wiemy, jak potoczy się jej życie. Może moje objęcia będą jej najmilszym wspomnieniem?

I rzeczywiście, nie mylił się.

Irena wiedziała, że inne dzieci nie miały tyle szczęścia i nie mieszkały w przestronnej drewnianej willi należącej do wuja. Jej rodzina mieszkała w dużym, kwadratowym domu pod numerem 21 przy ulicy Kościuszki[11]. Liczył dwadzieścia pokoi i miał oszkloną werandę, która lśniła w promieniach słońca. Lecz wielu pacjentów doktora Krzyżanowskiego pochodziło z nizin społeczno-ekonomicznych, więc gdy ojciec Ireny obchodził gospodarstwa we wsi lub gdy chorzy przychodzili do rodzinnej kliniki, dziewczynka mogła przyjrzeć się nędzy i ubóstwu. Powoli dowiadywała się też od innych mieszkańców Otwocka, że nie wszyscy Polacy przypominali jej ojca. Irena dobrze poznała żydowską kulturę, a z czasem także trudy żydowskiego życia[12].

W 1916 roku, gdy miała sześć lat, ojciec postanowił dzielić z innymi owe trudy. W tamtym roku Otwock opanowała epidemia tyfusu i jak powiedziałby doktor Krzyżanowski, człowiek nie mógł cofnąć pomocnej dłoni tylko dlatego, że wiązało się to z ryzykiem. Bogaci trzymali się z dala od zatłoczonych, niehigienicznych miejsc, w których epidemia zbierała największe żniwo. Choroba była szczególnie niebezpieczna w domach pozbawionych czystej bieżącej wody i środków czystości. Biedni musieli się bez nich obchodzić, więc tyfus zabrał część żydowskich kolegów Ireny i ich rodziny. Lecz Stanisław Krzyżanowski niezmordowanie leczył chorych, zainfekowanych pacjentów.

Pierwsze dreszcze poczuł późną jesienią lub wczesną zimą 1916 roku. Doskonale wiedział, że tak wygląda początek tej strasznej choroby. Wkrótce przyszła wysoka gorączka, zaczął majaczyć. Ciotki na okrągło mu wymyślały. Mała dziewczynka nie mogła obcować z chorym, więc nie widywała taty. Wszystko wokół niej należało odkażać. Wraz z mamą musiały przenieść się do krewnych. Podczas choroby ojca Irena musiała obchodzić się bez rozpieszczających ją całusów i objęć. Ryzyko, że dziecko się zarazi, było zbyt wysokie.

Doktor zmagał się z chorobą przez wiele tygodni, toczył z nią osobistą, samotną bitwę, lecz do zdrowia już nie wrócił. Stanisław Krzyżanowski zmarł na tyfus 10 lutego 1917 roku. Pięć dni później Irena skończyła siedem lat.

Po pogrzebie matka Ireny starała się zachować spokój i nie płakać zbyt często. Ale Irena czasami słyszała jej szloch, a gdy ciotki myślały, że dziecko ich nie słyszy, wyłapywała ich pełne niepokoju szepty. Irena zastanawiała się, czy teraz będą biedni, tak jak pacjenci ojca. Przecież taki los czeka sieroty. Rozważała w swym dziecięcym umyśle, czy tata odszedł, bo była niegrzeczna, więc z całych sił próbowała być pomocna i posłuszna, żeby tylko mama też jej nie zostawiła. Matka była smutna, a przez smutek ludzie odchodzili. Lecz spokojne, ciche siedzenie w miejscu, podczas gdy ona chciała skakać i biegać po polach, było takie trudne. Nosiła w sercu węzeł strachu i dźwigała na swych drobnych ramionach dojmujący ciężar.

Po śmierci Stanisława wdowa rzeczywiście zubożała. Mieszkali w domu należącym do rodziny, ale mąż nie zostawił po sobie zbyt dużych oszczędności. Janina była młodą kobietą, ale gospodynią i matką, nie lekarką, a prowadzenie kliniki małżonka i opieka na dzieckiem wiązały się z ciężką pracą. Klinika nigdy nie przyniosła oszałamiającego sukcesu finansowego. Stanisław nie dbał o liczby. Nie był rozsądnym przedsiębiorcą, lecz idealistą. Zaczęła się trudna walka z przeciwnościami. Bez pomocy Janina z całą pewnością nie mogłaby sobie pozwolić na opłaty związane z edukacją córki. Wieść o losie wdowy rozeszła się po całym Otwocku i dała społeczności żydowskiej do myślenia. Doktor Krzyżanowski pomagał dzieciom Żydów, mimo że nie było ich stać na zapłatę za leczenie. Teraz oni zamierzali pomóc jego żonie i córce.

Gdy do jej matki przyszli miejscowi Żydzi, Irena siedziała cichutko z boku. Kiedy rabin przemawiał, jego długa broda kołysała się na boki. Miał na nosie malutkie druciane okulary, przez które jego oczy wydawały się ogromne. Przy żydowskich matkach, z ich zaplecionymi w warkocze włosami i dłońmi trzepoczącymi niczym fruwające ptaki, gdy rozmawiały i opiekowały się dziećmi, czuła się jak w domu[13].

– Pani Krzyżanowska – powiedzieli – zapłacimy za edukację pani córki.

Matka Ireny otarła oczy.

– Nie, nie – zaprotestowała stanowczo. – Bardzo wam dziękuję, ale jestem jeszcze młoda. Sama utrzymam córkę.

Janina była dumną i uparcie niezależną kobietą, a Irena ucieszyła się, że matka o nią zadba.

Niemniej z niezależności Janiny wyniknęły niekończące się problemy z pieniędzmi. W klinice było ciężko. Właścicielem budynku kliniki oraz willi był wuj Jan, ale w 1920 roku powiedział „dość”. Nadszedł czas zamknięcia i sprzedaży placówki. Wuj Jan i ciotka Maria byli zamożni, lecz matka Ireny nie chciała żyć z ich datków[14]. Nie dopuszczała myśli, że mogłaby stać się dla kogoś brzemieniem, wolała skromnie zarabiać harówką przy haftowaniu. Wolała żyć skromnie i oszczędnie niż prosić o przysługi. Zadarła więc dumnie głowę i odparła szwagrowi: „Nie martw się”. Poradzimy sobie w mieście. Zamierzały przenieść się do miasta, z którego wywodziła się rodzina Janiny. Jak dowiedziała się Irena, nazywało się ono Piotrków Trybunalski i leżało niedaleko Warszawy.

***

Życie w Piotrkowie wyglądało inaczej. Sosnowe lasy i drewniane wille Otwocka zniknęły. Zniknęli koledzy. Irena tęskniła za domem. „Nieustannie ciągnęło mnie w tamte okolice [w rejon Otwocka]”, powiedziała[15]. Otwock był idyllą, symbolem idealnego polskiego lata. Był jej dzieciństwem.

Jednak pewien etap dzieciństwa Ireny dobiegł końca. Gdy robotnicy przyszli wynieść kufry wypełnione najlepszą rodzinną zastawą i pościelą, Irena zachodziła w głowę, jak to wszystko się zmieści w nowym miejskim mieszkaniu. Piotrków był ruchliwym miastem targowym z 50 tysiącami mieszkańców. Leżał przy głównej linii kolejowej z Warszawy do Wiednia, więc zniknęły też ciche wiejskie wieczory i odgłosy natury. Piotrków pobrzmiewał dzwonkami tramwajów i przenikającymi przez okna nawoływaniami ulicznych sprzedawców. Irenę otoczyły pełne emocji dyskusje o polityce i wolnej Polsce.

Polska przez wieki walczyła o niepodległość z dwoma agresywnymi sąsiadami, Rosją na wschodzie i Niemcami na zachodzie. W roku, w którym Irena przeprowadziła się z matką do Piotrkowa, konflikt z Rosją dotarł do kolejnego punktu zwrotnego. Całe miasto aż buzowało patriotyzmem i lewicowymi poglądami. Gdyby w rewolucyjnych dziejach Polski istniała jakaś „tea party”, to Piotrków stałby się jej Bostonem. Panowało głębokie poczucie narodowej dumy, a gdy piotrkowskie dzieci, takie jak Irena, wstępowały do harcerstwa, ich edukacja nie ograniczała się do tekstów ogniskowych piosenek. Uczyły się paramilitarnej taktyki, by bronić granic ojczyzny przed najeźdźcami. Tamtego lata Polacy pobili i odparli spod Warszawy Armię Czerwoną, chociaż powszechnie uważano, że nie mają żadnych szans. Gdyby przyszła kolejna wojna, harcerze byliby najmniejszą armią Polski. Irena z dumą nauczyła się harcerskiego ślubowania. Będzie zaradna i wspaniałomyślna. Będzie można na niej polegać jak na Zawiszy. Dzieci słuchały z szeroko otwartymi oczyma, jak to w dawnych czasach rycerski Zawisza walczył za Polskę i nigdy, przenigdy się nie cofnął. Jednak serce Ireny najmocniej wezbrało determinacją, gdy przyrzekała na honor harcerza, że będzie przyjaciółką każdego, kto poprosi o jej przyjaźń.

Irena i jej matka wprowadziły się do mieszkania przy alei 3 Maja; dziś znajduje się tam tablica pamiątkowa. W roku przeprowadzki skończyła dziesięć lat. Mieszkanie było ciasne i być może nie zawsze idealnie schludne, ale szybko wypełnili je przyjaciele i goście. W końcu Janina wciąż była młodą kobietą, wdową przed trzydziestką, i miała w sobie swobodną, artystyczną iskrę. Uwielbiała zabawę i teatr. Sama także bywała melodramatyczna, ale przede wszystkim była ciepłą i troskliwą polską matką. Budynki otaczające piotrkowski rynek starego miasta, gdzie w weekendy Janina i Irena wybierały się na targ, były pomalowane w radosne odcienie różu, zieleni i żółci. W ciepłe wiosenne dni harcerze urządzali pikniki i ćwiczyli nad rzeką. Dziewczęta dumnie prezentowały umiejętności w udzielaniu pierwszej pomocy i uczyły się maszerować w wojskowym szyku, tak jak chłopcy. Nieskazitelny mundur Ireny ze znakiem lilijki – symbolem harcerzy i skautów z całego świata – wyglądał bardzo elegancko. Kiedy później zaczęła uczęszczać do miejscowego gimnazjum Heleny Trzcińskiej, nie zapomniała o harcerskiej przysiędze: „być czystą w mowie, myśli i uczynku; nie palić papierosów; nie pić alkoholu”[16].

Nie zmienia to faktu, że kochała zabawę i była radosną dziewczynką, która szybko znalazła sobie szkolną sympatię. Chłopak nazywał się Mieczysław „Mietek” Sendler[17]. W przedwojennej katolickiej Polsce po ukradkowych pocałunkach pobożne nastolatki z duszami na ramieniu maszerowały do spowiedzi, ale pod koniec liceum związek Ireny i Mietka nabrał powagi. Następnym nieodzownym krokiem było małżeństwo i obie rodziny przyzwoliły na ślub, gdy tylko młodzi skończą studia. Jesienią 1927 roku Irena i Mietek dostali się na Uniwersytet Warszawski, więc Janina znalazła dla siebie i córki niewielkie mieszkanko w stolicy, żeby Irena w trakcie nauki mogła mieszkać w domu. Jej przyszłość była ustalona.

Jednak już wkrótce cichy głos w umyśle Ireny zaczął szeptać, że wcale nie chce ustalonej przyszłości. Z całych sił próbowała go stłumić. Nauka na uniwersytecie była czymś nowym i ekscytującym. Mietek postanowił studiować filologię klasyczną, a Irena zdecydowała, że zostanie prawniczką. Był to odważny wybór jak na siedemnastoletnią dziewczynę, owszem, bardzo bystrą, ale raczej mało obowiązkową i niespokojną, tym bardziej że na dość staromodnym wydziale prawa nie spotykało się wielu kobiet. Profesorowie na każdym kroku tłamsili jej ambicje. Irena była oburzona, lecz dała za wygraną, po czym przeszła na polonistykę i postanowiła, że zostanie nauczycielką. Wszyscy dookoła byli zgodni, że to zdecydowanie właściwszy zawód dla dobrze wychowanej młodej Polki.

Natomiast zapewne właśnie podczas owego pierwszego roku na wydziale prawa po raz kolejny spotkała Adama Celnikiera, wrażliwego studenta o gęstych ciemnych włosach i zamiłowaniu do poezji romantycznej oraz ekstrawaganckich gestów. Można się zastanawiać, czy nie przypominał jej rycerskiego czarnowłosego Zawiszy, legendarnego bohatera polskich harcerzy. Irena szybko trafiła do grupy studentów, w której mogła go często widywać, pojawiły się elektryzujące uczucia. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu. Niekiedy siadali razem pod szumiącymi drzewami rosnącymi wzdłuż alejek kampusu i wspominali dzieciństwo. Częściej debatowali o sztuce i polityce. Rozmawiali też o prawie i przyszłości wolnej Polski. Gdy ich dłonie przypadkowo się dotykały, Irena czuła żar na policzkach, zapewne z powodu podniecenia wspólnie wyznawanymi ideami... Dyskusje z Adamem uderzały do głowy. Irena podzielała poglądy polityczne lewicującego, patriotycznego ojca, lecz Adam był radykałem. Był pełen życia, ucieleśniał teraźniejszość. Mietek należał do przeszłości, studiował martwe języki i przypominał Irenie o jej niezdarnej, nastoletniej wersji, której stanowczo próbowała się pozbyć. Adam chciał rozmawiać o otaczającym ich świecie, chciał wpływać na kształt przyszłości.

Lecz nic z tego nie mogło wyjść. Nawet jeśli Irena czasami utyskiwała na swój nastoletni związek, Mietek był jej wybrankiem. Ich życia i rodziny zdążyły połączyć się silnymi więziami. Adam był tylko zauroczeniem, rozsądna młoda kobieta nie zrywała z miłym chłopakiem pokroju Mietka tylko dlatego, że nagle przestała być pewna swoich uczuć. Liczył się obowiązek. Poza tym Adam też był już po słowie i sam doskonale znał dylematy Ireny. Około 1930 roku odbyła się ortodoksyjna uroczystość zaaranżowana przez obie rodziny, podczas której poślubił studiującą z nimi na uniwersytecie Żydówkę. Irena znała tę dziewczynę z zajęć i przyjaźniła się z nią[18].

Podczas długich bezsennych nocy w małym łóżku w mieszkaniu matki na decyzji Ireny zaważyły też inne względy. Oczywiście mogła odkładać ślub z Mietkiem, ale po co? Adam i tak był już zajęty. Ponadto małżeństwo oznaczało wolność. Przede wszystkim wolność dla matki. Z pewnością była jej winna przynajmniej tyle. Dopóki Janina miała córkę na utrzymaniu, musiała brać pieniądze od krewnych, a pragnęła samodzielności. Irena chciała być dobrą córką. Wychodząc za Mietka, uwolniłaby matkę. Na inne rozwiązania było za późno. Tak więc w wieku dwudziestu jeden lat, zaraz po ukończeniu uczelni w 1931 roku, Irena Krzyżanowska zrobiła to, czego wszyscy po niej oczekiwali, i stała się panią Ireną Sendlerową.

Młoda para rozpoczęła budowę wspólnego życia w Warszawie, gdzie ostatecznie zadomowili się w niewielkim, jednopokojowym mieszkaniu. Irena próbowała rozjaśniać swoje otoczenie i poprawiać sobie humor zasłonami w żywych barwach i obowiązkowym prowadzeniem domu. Ale nie pomogło. Nie byli z Mietkiem szczęśliwi. Wieczorami dochodziło do coraz częstszych kłótni, Irena miała coraz więcej tajemnic. W 1932 roku Mietek został młodszym asystentem na wydziale filologii klasycznej, rozpoczynając tym samym karierę wykładowcy, z kolei Irena chciała dalej się uczyć. Pewnego dnia ogłosiła odważnie, że przed rozpoczęciem pracy nauczycielki zamierza zrobić dyplom z opieki społecznej i pedagogiki. Mietek zapewne już się domyślał, że nie warto nawet pytać, czy jego zdanie w tej kwestii ma jakieś znaczenie. Nauczył się, że jego żona jest niezwykle upartą i samodzielną kobietą. Lecz gdyby mieli dzieci, pewnie musiałyby nastąpić jakieś zmiany. Wtedy przecież na pewno zostałaby w domu, prawda? Irenie się do tego nie śpieszyło. Zapisała się na studia z pomocy społecznej na Uniwersytecie Warszawskim.

Dlaczego akurat ten kierunek? Gdyby ktoś zadał Irenie to pytanie, opowiedziałaby o ojcu. Nigdy nie przestała za nim tęsknić. „Mój ojciec był lekarzem, humanistą – wyjaśniała – zaś matka kochała ludzi i pomagała ojcu jak mogła w jego pracy społecznej. Od najmłodszych lat wpajano mi, że ludzie dzielą się na złych i dobrych. To, jakiej są rasy, narodowości czy wyznania, nie ma najmniejszego znaczenia – liczy się jakimi są ludźmi. Taką prawdę wbijano mi do mojej małej dziecięcej głowy”[19]. Z tęsknoty za ojcem próbowała stać się jego definicją dobrej osoby.

Ale chciała też przygód. Ostatecznie miała dopiero dwadzieścia dwa lata, a lata 30. były w Polsce porywającą dekadą. Sowieci zostali pobici i odparci, a Polska znowu była wolna. Lecz wewnętrznie kraj był podzielony politycznie i stał na krawędzi gwałtownych protestów społecznych. Stosunkowo nowatorski kierunek pomocy społecznej korelował z bieżącymi wydarzeniami, a program studiów był radykalny i ożywczy. Na Uniwersytecie Warszawskim studentów zachęcano, aby w ramach nauki zdobywali praktyczne doświadczenie w tej dziedzinie. Irena natychmiast zapisała się na odbywane w całym mieście praktyki społeczne, finansowane przez innowacyjny wydział pedagogiki Wolnej Wszechnicy Polskiej. Słyszała niesamowite rzeczy o szefowej tego wydziału.

Uniwersytet Warszawski, szczycący się wypieszczonym kampusem, elegancką, wręcz pałacową architekturą oraz rozległymi przestrzeniami, był w Polsce instytucją elitarną. Wszechnica należała do innego świata. Tamtejsi wykładowcy pracowali i nauczali w brzydkim pięciopiętrowym budynku o małych, zaśniedziałych oknach, który przypominał zaniedbaną kamienicę w ubogiej dzielnicy. Gdy mrowie studentów pędziło z wykładu na wykład, zalewając korytarze i klatki schodowe, powietrze wypełniała woń potu. Z ulicy dobiegały odgłosy dzwonków rowerów i przyjacielskich rozmów młodzieży. A potem uczelnia ponownie cichła. Podczas pierwszej wizyty we Wszechnicy Irena ściskała w dłoni kawałek papieru i przechylała głowę, odczytując numery kolejnych gabinetów. Szukała tabliczki z napisem: Profesor H. Radlińska.

Irena gruntownie rozważyła różne możliwości praktyk, długo nie mogła się zdecydować. Część studentów z jej kierunku obejmowała zgodne z wykształceniem posady nauczycieli w nowatorskim sierocińcu założonym przez kolegę profesor Radlińskiej, teoretyka edukacji doktora Janusza Korczaka. Inni (zwłaszcza dziewczęta uczące się na pielęgniarki) pracowali przy publicznych badaniach związanych ze służbą zdrowia ze współpracującymi z profesor Radlińską lekarzami. Radlińska pochodziła ze znanej rodziny naukowców, a jej kuzyn, doktor Ludwik Hirszfeld, był jednym z najbardziej uznanych lekarzy całego kursu. Irenę jednak przyciągała jedna z klinik pani profesor, ośrodków charytatywnej pomocy społecznej, które miały na celu walkę z ubóstwem. Miejscowi bezrobotni mogli odbywać w tych placówkach darmowe kursy, a bezdomni i biedni otrzymać bezpłatną pomoc prawną.

Dziś może trudno to sobie wyobrazić, ale w latach 30. było to jedno z najbardziej inspirujących intelektualnie i politycznie lewicowych środowisk w Europie, a Irena nie mogła się doczekać, aż stanie się jego częścią. Profesor Radlińska, wytrwała i krzepka kobieta po sześćdziesiątce, która urodziła się w rodzinie żydowskiej, ale dawno temu przeszła na katolicyzm, była zaiste niezwykłą bohaterką. Dzięki rzednącym siwym włosom oraz obfitej piersi zdobyła sobie na kampusie przydomek „Babcia”; miała wygląd kobiety stale zmartwionej i zatroskanej. Emanowała też jednak zażartą inteligencją i stanowczością, a zgromadzeni wokół niej studenci (wielu z żydowskich rodzin) byli sercem ruchu na rzecz praw obywatelskich, który przypominał płomienny aktywizm studencki, jaki przetoczy się przez Amerykę Północną i Europę w latach 60. Wraz z garstką wybitnych psychologów, nauczycieli i lekarzy Radlińska była pionierką pracy społecznej w Polsce. Ówczesne kursy staną się z czasem wzorem nowoczesnej pracy społecznej i państwowej pomocy w zachodnich demokracjach. Nie da się zrozumieć, w jaki sposób Irena Sendlerowa i jej współkonspiratorzy połączą siły podczas II wojny światowej, nie doceniwszy, że Radlińska związała ich wszystkich w silną sieć społeczną na długo przed niemiecką okupacją.

Irena rozkwitła w orbicie Radlińskiej. Pragnęła takiego intelektualnego pobudzenia i poczucia zawodowego powołania. Pani profesor szybko polubiła tę sumienną i pełną pasji młodą kobietę. Irena idealnie nadawała się do pracy społecznej – była zorganizowana, opanowana, szczerze oburzona niesprawiedliwością i przejęta cierpieniami innych. Do tego stopnia, że profesor Radlińska szybko wzięła ją na pomagierkę – zaoferowała jej nawet nie studencką praktykę, lecz normalnie płatną pracę w swoim biurze, w referacie matki i dziecka Komitetu Obywatelskiej Pomocy Społecznej, który udzielał wsparcia niezamężnym matkom z Warszawy[20].

Rankami Irena czym prędzej wyskakiwała z wąskiego łóżka, które dzieliła z Mietkiem, i cieszyła się na czekający ją dzień pracy. Mietek nie mógł nie zauważyć, że z większą radością wychodzi z domu niż wraca. W 1932 roku mieszkali w nowoczesnym kompleksie mieszkalnym na Woli, przy ulicy Ludwiki 3. Czasami, gdy Irena zbiegała głośno po schodach, ten czy inny sąsiad uchylał drzwi i uśmiechał się do młodej sąsiadki, której wiecznie gdzieś się śpieszyło. Na dole mieszkali sympatyczni Jankowscy, którzy mieli małe dzieci i często również wstawali skoro świt. Dozorca budynku, pan Przeździecki, który z troską dbał o ogrody wspólnoty, każdego ranka machał Irenie na pożegnanie. Inna sąsiadka, Basia Dietrich, prowadziła w kompleksie wspólnotowe przedszkole; może Mietek zachodził czasami w głowę, czy jego dzieciom przyjdzie kiedyś bawić się na dziedzińcu placówki[21]. Aby do tego doszło, musieli na powrót rozniecić przynajmniej część małżeńskiej namiętności, lecz to, że Irena tak chętnie wyskakiwała z łóżka, było sporym problemem. Wydawało się, że interesuje ją wyłącznie praca. Zajmowała się ważnymi sprawami. Nie miała czasu na prowadzenie domu. Przecież pomagała rodzinom będącym w trudnym położeniu dbać o dzieci. Chciała, aby Mietek dostrzegł, jakie to istotne. Natomiast jemu zależało na tym, żeby dla odmiany skupiła się na ich rodzinie.

Przepaść pomiędzy małżonkami stawała się coraz głębsza, ogień ich młodego związku zdążył już wygasnąć. Pozostała im coraz bardziej krępująca przyjaźń. Nie chodziło o to, że Irena nie kochała Mietka, po prostu nie budził w niej namiętności. W ośrodku matki i dziecka miała głębokie poczucie celu. „Wszyscy byli tam szczerze oddani pracy: wszystko, czego mnie uczono, wydawało się tam pożyteczne”, starała się wyjaśniać[22].

Ponadto każdego dnia zawierała nowe ciekawe znajomości wśród studentów i pracowników profesor Radlińskiej. „Było to bardzo przyjemne środowisko pracy”, mówiła. Ludzie też byli przyjemni. Szczególnie często spotykała się z jednym z nich: z Adamem.

ROZDZIAŁ II

DZIEWCZYNY OD RADLIŃSKIEJ

1935-1940

Wykład dobiegał końca, ale profesor stał w miejscu.

Studenci z lewej strony sali także zamarli w bezruchu, wstrzymali oddech. Wśród nich była Irena. Jesienią 1935 roku miała dwadzieścia pięć lat, ale przy zaledwie stu pięćdziesięciu centymetrach wzrostu była niższa od reszty kolegów. Jednak nikt z jej znajomych nie wątpił, że ma niezwykle silne poglądy polityczne.

Sekundy się przeciągały. Cała sala wykładowa wyczekiwała. Nagłe poruszenie z prawej strony. Ruch powietrza rozpętanej bijatyki był niczym zbiorowy oddech. Irena dostrzegła kątem oka zieloną wstążkę przypiętą do marynarki młodego mężczyzny. Czubek jego uniesionej laski zalśnił w świetle słońca[1]. Żyletki. Te łotry przyczepiły żyletki do lasek, którymi przyszli nas bić!, zrozumiała. Jedna ze stojących obok dziewcząt krzyknęła, a potem wybuchła wrzawa i rozległy się odgłosy spadających na kości kastetów. Rozpętała się kolejna bijatyka.

Pięści i kastety uniosły się przed Ireną. Obok stał żydowski kolega, młody mężczyzna o kręconych ciemnych włosach, w okularach. Jeden z napastników w zielonych przepaskach uniósł laskę i warknął do niego:

– Co tak stoisz?

– Bo jestem Żydem – odparł chłopak.

– A ty co tak stoisz? – Tym razem chuligan zwrócił się do Ireny.

Irena nie znała strachu. Przyjaciele czasami poważnie się o to martwili. Jej co bardziej ostrożni wykładowcy ubolewali nad uporczywością i zatwardziałością jej młodzieńczego idealizmu, lecz Adam kochał obie strony jej natury. Zuchwała riposta miała dodatkowo rozjuszyć wściekłego młodzieńca.

– Bo jestem Polką – wycedziła[2].

W odwecie uderzył ją kastetem w twarz. Poczuła ciepło krwi, a potem zapadła ciemność.

W 1935 roku, gdy Irena i Adam studiowali już podyplomowo, zamieszki na Uniwersytecie Warszawskim wywołała nieformalna instytucja tak zwanego ławkowego getta, czyli wydzielonych w salach wykładowych ław dla studentów żydowskiego pochodzenia, które były oddzielone od ław tak zwanych aryjczyków[3]. Nie tylko w sąsiednich Niemczech skrajna prawica rosła w siłę. Polska także miała swoje problemy. Jeżeli chodzi o Irenę i Adama, największym był ONR – Obóz Narodowo-Radykalny: ultranajconalistyczne, prawicowe ugrupowanie polityczne, którego brutalna taktyka i rasistowska retoryka zyskiwały wówczas uznanie i pogłębiały antysemityzm. Zwolennicy ONR z dumą obnosili się z polityczną przynależnością, nosząc zielone wstążki.

Ławkowe getto to skandal! – Wściekali się Irena, Adam i ich przyjaciele. Żydowscy studenci i popierający ich koledzy organizowali zaciekłe, gorące demonstracje i odmawiali siadania podczas wykładów. Niektórzy profesorowie wypraszali buntowników z sal. Inni ich popierali i w dowód solidarności prowadzili zajęcia na stojąco[4]. „Tamte lata na uniwersytecie były dla mnie trudne i bardzo smutne. Wprowadzili zasadę segregacji katolików od żydowskich studentów. Katolicy mieli siedzieć na krzesłach po prawej, a Żydzi po lewej. Ja zawsze siadywałam z Żydami, więc antysemici bili mnie razem z nimi”, ujęła rzecz lakonicznie Irena[5].

Ważne było to, że siedziała z Adamem. On był zafascynowany tą drobniutką kobietą. Rodzina Ireny stwierdziła później, że „ich miłosny romans trwał, mimo że miała męża”.

Na Uniwersytecie Warszawskim, z gruntu staroświeckim, większość kampusu po cichu popierała dyskryminację żydowskich studentów. Jednak na drugim końcu miasta, w Wolnej Wszechnicy Polskiej, sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Kiedy ONR-owskie zbiry przyszły pobić tamtejszych żydowskich studentów, zbiegł się cały kampus i odpędził napastników wężami pożarowymi i ogłuszającymi gwizdami. Profesor Radlińska i młode kobiety z jej kursów – wśród nich Irena – włączyły się w protesty i utarczki. Irena znajdowała w tym znakomitą zabawę. Tymczasem w domu Mietek gorzko narzekał. Martwił się o jej bezpieczeństwo, ale także o to, kim jest kobieta – ryzykancka aktywistka – w którą przeistaczała się jego żona.

Jej nowe przyjaciółki z otoczenia profesor Radlińskiej były utalentowane, młode i energiczne. Większość pochodziła z żydowskich rodzin, ale ponieważ były lewicowymi działaczkami, religia ich nie interesowała. Jedną z ulubionych przyjaciółek Ireny była Ala Gołąb-Grynbergowa, pielęgniarka z żydowskiego szpitala przy Dworskiej, która współpracowała z kuzynem pani profesor, doktorem Hirszfeldem, przy badaniach nad chorobami zakaźnymi. Gołąb to panieńskie nazwisko Ali. Była sześć lat starsza od Ireny i już od dawna była mężatką; jej mąż Arek był żydowskim aktorem i dyrektorem szkoły. Obracali się wśród fascynujących przyjaciół: piosenkarek kabaretowych, aktorek i innych artystów. Doktor Korczak czasami zapraszał Alę, by zabierała głos na jego wykładach, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jest ekspertką w dziedzinach położnictwa i higieny. Irena uznała ją za inspirującą, a nawet nieco onieśmielającą. Jednak Ala była także wesołą, uwielbiającą zabawę ekscentryczką, kościstą kobietą o sarkastycznym poczuciu humoru i fatalnym wyczuciu mody. Nosiła męskie, zawsze niepasujące ubrania, jej sztywne czarne włosy prezentowały się dziko i bezładnie.

Z drugiej strony Rachela Rosenthal, kolejna nowa przyjaciółka, była wprost boska. Ta smukła blondynka uczyła się u Radlińskiej na nauczycielkę. Mężczyźni zaczepiali ją na ulicy, a ona nierzadko podejmowała rozmowę, bo słynęła z gadulstwa. Irena także była ładna, na swój krągły, mniej efektowny sposób, ale mężczyźni się za nią nie oglądali i, co musiała przyznać, jej poczucie humoru było bardziej ironiczne i zgryźliwe.

Trzecią członkinią kręgu była Ewa Rechtman, studentka filologii, która współpracowała z innym znanym wszystkim profesorem, jowialnym Władysławem Witwickim[6]. Ewa była niebywale bystra, wszyscy mówili, że należała do najbardziej utalentowanych młodych naukowców na całym kursie studiów podyplomowych Wszechnicy. Była przy tym bardzo spokojna. Miała gęste, poskręcane loki, a jej cichy, melodyjny głos sprawiał, że gdy mówiła, brzmiała jakby śpiewała kołysankę.

Po pracy lub czasami po wykładach Irena odkładała powrót do domu i wstępowała z dziewczynami na kawę, lody i trochę plotek. W tamtych czasach młode kobiety ubierały się szykownie, nosiły buty na niskich obcasach i wzorzyste sukienki. Jej nowe przyjaciółki nie krępowały się z paleniem w miejscach publicznych. Irena już dawno zapomniała o harcerskich przyrzeczeniach z dzieciństwa. Nie uważała też za koniecznie biec do konfesjonału tylko dlatego, że na myśl o Adamie jej serce biło mocniej. Włosy przycięła w krótkie fale. Wówczas tego rodzaju chłopięce fryzury już nikogo nie oburzały, były po prostu praktyczne. Miała łobuzerski uśmiech i jasne oczy, przyjaciele zapamiętali, że były uderzająco niebieskie. Wszystkie pozostałe młode kobiety pochodziły z żydowskich rodzin, a gdy katolicka dziewczyna pokroju Ireny próbowała mówić w jidysz, zanosiły się gromkim śmiechem.

Oczywiście dyskutowały też o polityce. Ich praca skupiała się na sprawiedliwości społecznej. Wolna Wszechnica Polska nadal była ośrodkiem radyklanego aktywizmu, a nowe przyjaciółki Ireny były żarliwymi socjalistkami, tak jak jej ojciec. Od czasu do czasu napotykała ludzi, których poglądy sięgały nieco dalej. „Poznałam kilku członków nielegalnej Komunistycznej Partii Polski, zaraz po tym, jak powychodzili z więzienia” wyznała[7]. Uważała ich za „mądrych, szlachetnych ludzi”. Adam również flirtował z komunizmem, być może między innymi na tym polegał jego urok. Gdy w latach 30. jako jedyny potomek nadzwyczaj zamożnej familii odziedziczył największą część ojcowskiej fortuny, jego owdowiała matka Leokadia była przerażona jego planami. Oświadczył jej odważnie, że zamierza oddać wszystko na dobroczynność[8]. Pani Leokadia płakała, błagała i zaklinała syna, ale był nieugięty. „Pieniądze muszą zniknąć”, tłumaczył matce. Adam przez całe życie borykał się z klątwą bogactwa i nie wierzył w dziedziczenie majątku. Podobne poglądy wyznawali ich nowi przyjaciele – Stanisław Papuziński i jego zuchwała, rozpolitykowana dziewczyna Zofia Wędrychowska. Mieszkali razem i doczekali się nawet synka, ale bynajmniej nie zamierzali się pobierać. Małżeństwo było instytucją burżuazji, a oni przecież należeli do bohemy.

Irena uznała to za zachwycające. Jeśli chodzi o lewicowe poglądy, mogła poszczycić się nieskazitelnym „rodowodem” i jej przyjaciele doskonale o tym wiedzieli. Jej ojciec odegrał ważną rolę w budowie Polskiej Partii Socjalistycznej, a w Warszawie nadal żyli jej członkowie, którzy dobrze pamiętali Stanisława Krzyżanowskiego. Natomiast nikt nie mówił o ojcu Ireny częściej i cieplej niż Helena Radlińska, która poznała go osobiście. Na początku wieku Helena i jej były mąż Zygmunt należeli do działaczy zakładających partię. Zygmunt, lekarz w szpitalu Uniwersytetu Warszawskiego, pracował ze Stanisławem. Irena, której wciąż dotkliwie brakowało ojca, miała wrażenie, jakby wróciła do domu. Sama także wstąpiła do Polskiej Partii Socjalistycznej. „Z moją polityczną przeszłością akurat tam pasowałam” powiedziała[9]. Irena znalazła prawdziwą rodzinę, niestety dla Mietka.

Coraz bardziej oddalała się od kruszejącego małżeństwa i coraz bardziej zbliżała do Adama i nowych przyjaciół. Stała się też bardziej niż kiedykolwiek zaangażowana politycznie. Oznaczało to czyny, nie słowa. Co można zrobić? Nieustannie zadawała sobie to pytanie. Spoglądała na swoją legitymację studencką, na której widniała pieczątka „aryjka”, i wpadała we wściekłość. Zdrapała to słowo i odważnie, w ramach cichego protestu, pokazywała dokument na kampusie. Gdy władze uczelni usłyszały o jej buncie, uznały, że mają po dziurki w nosie tej mikrej podżegaczki i jej obecności na szacownym uniwersytecie. Irena została zawieszona na czas nieokreślony. Na zajęcia będzie mogła wrócić dopiero po latach.