Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lewisville - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lewisville - ebook

Od XIX-wiecznego angielskiej prowincji i nędzy do bogactwa i piękna Nowej Zelandii. Opowieść o kobiecie, która wiele poświęciła dla swoich celów.

Martha Grimm skrywa bolesną tajemnicę. W całej Nowej Zelandii wie o niej tylko jedna osoba: jej córka Mary Ann.

Martha urodziła się w nędznej wiosce Willoughby w hrabstwie Warwickshire, ale już jako młoda dziewczyna miała odwagę marzyć o lepszym życiu. Droga do celu była długa i najeżona wieloma przeciwnościami, a także niemal niemożliwymi decyzjami do podjęcia.

Dziś Martha jest zamożną i szanowaną damą w Wellington, na drugim końcu świata. Wiele ją to jednak kosztowało. Nie wolno jej mówić o przeszłości ani o ludziach, których opuściła. Jaką cenę zapłacili oni?

„Lewisville” – powieść oparta na faktach – to historia ambitnej kobiety, która wyrwała się z biedy i stała się nową osobą, doświadczając też całej goryczy podążania za własnymi marzeniami.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-292-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mondrale nam po nic

Willoughby, hrabstwo Warwickshire, 1815

W dniu czternastych urodzin Marthy Masters w drzwiach staje anioł. Anioł jest kobietą. Jej świetlista skóra i delikatna biała suknia tak bardzo odstają od nędznego Willoughby, że dla Marthy jest to najniezwyklejsza chwila w życiu.

Martha siedzi przy stole. Ma zgrabiałe dłonie, bo składa pranie, teraz akurat parę dużych zszarzałych pantalonów. Kim jest ta zjawa? Jej wystające spod czepka włosy błyszczą tak, jakby były zrobione z cennego metalu, a blada twarz jest idealna i gładka jak u dziecka. Martha wstaje i szeroko otwiera oczy ze zdumienia.

– Dzień dobry, nazywam się Bess Steane. – Wraz z głosem anioła do zimnej chaty wpływa powiew wielkiego miasta: szeleszczące suknie, lśniące konie, smakowite ciastka z gorącą herbatą. – Przyjechałam z Rugby. Razem z mężem mamy tu otworzyć szkołę. Mogę wejść?

Martha przenosi wzrok na matkę.

– A po co? – pyta chłodno Mary Masters. Ona nie ma czasu dla aniołów. Musi na jutro uprząść wełnę i jeszcze zająć się gromadą głodnych dzieciaków. Kiedy mówi, naciska stopą pedał kołowrotka i przepuszcza między palcami wełnianą nić. – Na darmoście tu przyszli.

Anioł Bess chyba jej nie słyszy. Wchodzi do wilgotnej izby, otoczona aureolą białego muślinu i złotych włosów, jej ciepły, łagodny głos jest zupełnie niepodobny do twardej wymowy ludzi z Midlands.

– Przyjmuję do szkoły wszystkie dzieci, nawet te starsze, takie jak wasza córka. – Uśmiecha się przyjaźnie do Marthy, która wciska pantalony pod roboczą koszulę ojca i opuszcza wzrok na podłogę. – Wykształcenie to okno na świat! Mogę ją nauczyć czytać i pisać. W obecnych czasach te umiejętności są bardzo ważne dla młodych ludzi. Czy mogę wpisać na listę ją i pozostałe pani dzieci?

Zapada cisza, która wydaje się trwać długo. Martha modli się jak szalona. Od kiedy sięga pamięcią, zawsze czekała na boską interwencję, która naprawi błąd, do jakiego musiało dojść podczas jej narodzin. Martha czuje całym sercem, że przeznaczone jest jej inne życie. W zupełnie innym świecie.

Matka przestaje naciskać pedał i wpija w nauczycielkę lodowate spojrzenie.

– A widzi tu paniusia jakieś książki? Jak moje dzieci będą potrzebowały cóś umieć, to sama im pokażę. Mondrale nam po nic.

Głos Mary jest tak pełen pogardy, że Martha czuje na policzkach gorąco. Co ta cudowna, mądra kobieta sobie o nich pomyśli?

– Pani córka straci…

Mary nie daje jej dokończyć.

– Najstarsza córka pomaga matce. Tak u nas jest i tak zawsze będzie. Po co ją wysyłać z domu i uczyć czegoś, co jej się nigdy nie przyda? Równie dobrze może pani uczyć króliki. A teraz żegnam. Mam kupę roboty.

Kołowrotek znów zaczyna się kręcić. Jeśli Mary nie skończy tego zamówienia, to nie zarobi na czynsz.

Martha patrzy przez żyłkowaną szybę okna na panią Steane, która idzie piaszczystą dróżką obrośniętą cebulą i wybujałą pietruszką, kierując się do następnej rudery Pye Court. Jest taka ładna i schludna. Gdyby Martha mogła się znaleźć blisko niej, na pewno jakaś część tego piękna by się jej udzieliła.

Patrzy na matkę pochyloną nad kołowrotkiem.

– Mamo! Dałabym radę. Nauczyłabym się pisać. Przecież nie jestem głupia. – Próbuje powstrzymać łzy. Właśnie trafiła jej się wielka szansa, a matka zniszczyła ją jednym słowem. I teraz Martha skończy tak jak ona: utknie rozgoryczona w tej dziurze i będzie się zaharowywać na śmierć.

Mary nie podnosi wzroku.

– Niepotrzebna mi tu mondrala, ale czyste pieluchy. Wyjmij następną porcję prania z kotła i rozwieś na sznurku, zanim mały się obudzi i trzeba będzie go przewinąć. I pamiętaj, pilnuj reszty dzieciaków.

Martha patrzy spode łba. Skąd jej w ogóle przyszło do głowy, że te urodziny będą wyjątkowe? Głos matki dosięga ją jeszcze za drzwiami.

– I pospiesz się lepiej, bo ci ojciec skórę przetrzepie, jak wróci od rzepy.

Martha staje na ponurym podwórku, opierając na biodrze kosz z mokrą bielizną, i wpatruje się w beczkę na deszczówkę. Woda zamarzła na brzegach wgłębienia, które zostawił rano jej brat Willie, biorąc wodę na kaszę. Martha widzi swoje odbicie jak w rozmytych farbach wodnych. Niewyraźny zarys policzków, szerokie wargi, jasny czepek opadający na twarz. „Te usteczka są stworzone do uśmiechu”. Tak szepnął jej do ucha kołodziej pewnej niedzieli po kościele. „Daj spokój, panienko, nie musisz się tak nad sobą użalać”.

Ale ona ma powód, żeby się nad sobą użalać. Dziś są jej urodziny, a przed chwilą straciła szansę, żeby uczył ją anioł. Podkręca kosmyk włosów, który wysunął się spod czepka. Jesienią, po długich upalnych dniach żniw, wśród brązu pojawiają się złote pasemka. Tylko czy ktoś je zauważy? Nikt nigdy nie zobaczy prawdziwej Marthy Masters. Będzie harować do śmierci, już matka tego dopilnuje.

Martha rzuca kosz na zmarzniętą ziemię, obniża tyczkę podtrzymującą sznur i zaczyna rozwieszać ubrania, uważając na piekące odmrożenia. Cholerne pranie. Ciężka robota, której nie ma końca. Takie same dnie, które zamieniają się w takie same tygodnie i lata. „Nienawidzę cię, Mary Masters” – mówi w myślach. I tak na próbę szepcze ponad beczką najgorsze przekleństwo, jakie przychodzi jej do głowy:

– A niech cię piekło pochłonie.

Jej odbicie uśmiecha się, ale uśmiech szybko się rozpływa. Doprawdy, to nikłe zwycięstwo w niczym nie odmieni jej beznadziejnego życia. Utknęła w Willoughby z najpodlejszą matką na świecie i nigdy się stąd nie wydostanie.

Z zamyślenia wyrywa ją wściekły ryk. Zza krzaków na skraju podwórka wyskakuje Robbie, jedną dłoń przyciska do zakrwawionego nosa, w drugiej trzyma procę. Przywiera do jej nóg i wyciera buzię w fartuch. Znowu pranie! Robbie się drze, a ona wyciąga mu z włosów gałązki i liście jeżyn.

Kiedy idzie w zimnie, niosąc dla ojca i trzech starszych braci skopki z obiadem, mija ją powóz z rozgadaną rodziną właściciela hotelu Pod Różą. Szynkarz nie jest szczególnie majętny – jak choćby ci bogacze z Manor House czy inni dobrze urodzeni, ot, taki pastor doktor Bridges i jego zdolne córki – ale jego córki mają wstążki we włosach, latem noszą falujące suknie, a w mroźne dni, takie jak dziś, podbite futrem kapturki kupione w mieście przez ich grubą, rumianą matkę.

Martha nienawidzi ich i zazdrości im z równą siłą. One nie wąchają smrodu pieluch, nie mają dłoni szorstkich od prania brudnej bielizny, nie muszą codziennie wyłuskiwać pcheł i wszy z sienników. Teraz pewnie jadą do Rugby kupić sobie nowe kapelusze, a potem zjedzą ciastka ze słodką herbatą.

„Zabierzcie mnie ze sobą, proszę. Do cholery, dziś są moje urodziny!” Błagalny krzyk wciąż dźwięczy jej w głowie. A może wydobyła go z siebie? Ale one nawet jej nie zauważyły.

Patrzy na powóz, dopóki ten nie znika za zakrętem. Robi jej się słabo z tęsknoty za tymi wszystkimi rzeczami, które nie są jej pisane. Te futra i jedwabie tak miękko ocierają się o skórę. A życie tej rodziny jest szczęśliwe i pełne wygód. Dlaczego jej się to nie przytrafiło? Matka robi wszystko, żeby zdławić jej marzenia, ale ona się nie da. Znajdzie sposób, by coś w życiu osiągnąć.

Martha unosi wyżej brodę i rusza w kierunku błotnistego pola rzepy.2

Ebenezer Grimm

Willoughby 1818 (trzy i pół roku później)

– Mamo! Gdzie jest grzebień? – Martha miota się po izbie, zaglądając pod poduszki i rozrzucając ubrania.

Żadnej odpowiedzi.

– Nie mogę znaleźć. Mogę wziąć twój?

Mary zachowuje chłodne milczenie. Jej grzebień, ozdobiony nieudolnym, ale ładnym wzorem z liści, nie jest do pożyczania. Jej matka dostała go od pewnego zalotnika pięćdziesiąt lat temu na zielonoświątkowym jarmarku. To najcenniejsza pamiątka rodowa Mary.

Będąc dzieckiem, Martha bawiła się czasem tym grzebieniem, kiedy matka spała. Przesuwała palcem po wyżłobionych liściach, próbując wyobrazić sobie babcię Mann jako dziewczynkę. Nie było to łatwe, bo widziała ją zawsze z pasemkami siwych włosów ledwie okrywających różową skórę na czaszce. Tak samo nie umiała wyobrazić sobie matki jako młodej dziewczyny. Mary zawsze była stara i jędzowata.

Martha rozgląda się uważnie. Jeśli zaraz nie znajdzie tego przeklętego grzebienia, to nie zdąży się uczesać przed wyjściem do kościoła. Umyła już dzieciaki w kotle stojącym na podwórzu. Spod tygodniowego brudu wyjrzały ich rumiane policzki.

– Tu jest! – piszczy Robbie.

– Jest tak samo szczerbaty jak ty. – Martha przyciąga Robbiego do siebie i przyczesuje mu włoski na gładko, aż w końcu chłopiec wymyka się jej z rąk.

Jest taka podekscytowana. Wyjście do kościoła to najciekawsze wydarzenie w całym tygodniu. Może wtedy zobaczyć mieszkańców wioski, ale przede wszystkim może siedzieć spokojnie przez parę godzin, nie słysząc zrzędzenia matki i marząc o swojej przyszłości.

Rodzina idzie drogą prowadzącą z Pye Court do kościoła Świętego Mikołaja, który od dwustu lat stoi za murem obrośniętym bluszczem. Mijają zbudowane z gliny, kryte strzechą chaty z migoczącymi szybkami w kształcie rombów w oknach i ładnymi nieregularnymi ogródkami. Mary wita się z innymi rodzinami, ale uśmiecha się jedynie kącikami ust.

– Toż ona ledwo się mieści w tej sukni! Grubieje z każdym dniem. – Mary patrzy spod przymrużonych powiek na kołyszące się biodra żony rzeźnika, która idzie przed nimi, lecz Martha udaje, że nie słyszy. – Niby taka mondrala, ale lat i tak jej przybywa. – To dotyczy siostry kołodzieja, starej panny. Każdy, kto patrzy z góry na wyrobników pracujących na polach, staje się dla Mary Masters celem zjadliwych przytyków.

Marthy nie obchodzi, że kupcy i rzemieślnicy uważają się za kogoś lepszego od nich, chciałaby tylko mieć takie same stroje. Z nieskrywaną zazdrością wlepia wzrok w Elizabeth Carter, córkę rzeźnika, która ma na sobie kapelusik wykończony czerwoną wstążką. Martha miałaby ochotę go dotknąć. A teraz ociąga się i idzie z tyłu za matką. Czy to sprawiedliwe, że taka głupia dziewka jak Eliza Carter dostaje te wszystkie ładne rzeczy?

– Dzień dobry, Martho.

Jej uwagę przyciąga cichy głos. Należy do Ann, której czepek żałośnie opada bez względu na to, czym go przyozdobić. Ale Martha nigdy jej tego nie powie. Ann to jej jedyna przyjaciółka.

Ich przywitanie zagłuszają kościelne dzwony. Te od Świętego Mikołaja są jak wioskowe tam-tamy. Kiedy ktoś zachoruje i nie ma już żadnej nadziei, zaczynają bić: dziewięć razy dla mężczyzny i sześć razy dla kobiety, a potem jeszcze po jednym razie na każdy rok ich życia. Dźwięk niesie się wzdłuż zacienionych ścieżek pomiędzy chlewami i wpada przez otwarte okna, głosząc wszystkim, że któryś z ich ziomków jest bliski śmierci. Martha drętwieje z przerażenia na myśl, że oto ktoś leży i liczy uderzenia dzwonów, wsłuchując się we współczującą przepowiednię własnej śmierci.

Ann zatrzymuje się przed kościołem.

– Piękny jest, co nie? To szczęście mieszkać w takim ładnym miejscu.

– Chyba zwariowałaś. Dałabym sobie zęba wyrwać, żeby tylko pójść na służbę do Daventry tak jak ty. Zostałabym pokojówką wielkiej damy, a moja pani oddawałaby mi swoje stare stroje. Wyobraź sobie tylko, jak bym wyglądała w takich ładnych sukienkach. – Twarz Marthy rozjaśnia się, kiedy widzi siebie wirującą przed lustrem. – Pracowałabym dla niej ciężko jak wół. Ale i tak to byłoby lepsze niż katorga tutaj.

– Ty i te twoje marzenia. Byłabyś dobrą pokojówką, bez dwóch zdań, ale nie utrzymałabyś się długo, gdybyś wyglądała w tych sukniach lepiej niż twoja pani. Jak się jest na służbie, to trza znać swoje miejsce.

– Doskonale znam swoje miejsce – odpowiada Martha.

Stara się nie mieć Ann za złe, że jej matka, przekonana pięknym ubraniem i gładkimi słowami nauczycielki, posłała ją do szkoły. Ann umie już pisać i czytać i teraz czeka ją lepszy los niż Willoughby. Ta niesprawiedliwość pali Marthę do żywego, kiedy powłócząc nogami, dochodzi do swojej ławki. Byłaby najlepsza w całej szkole, gdyby tylko dostała taką szansę.

Głos pastora jest łagodny, ale Martha i tak nie słucha kazania. Wygina kark, żeby przyjrzeć się eleganckim plecom córek dziedzica, które siedzą na samym przedzie. Wyglądają jak łabędzie, ich szczupłe szyje o jasnej skórze wystają z sukienek z lekkiego muślinu, a kapelusze o szerokich rondach są ozdobione strusimi piórami. Ich bracia siedzą obok, nieruchomo jak posągi. Zupełnie inaczej niż jej bracia, którzy wiercą się i szarpią, tak że aż ławka podskakuje.

Martha dostrzega, że z przeciwległej nawy przygląda się jej Richard Perkins. Ma wciąż taki sam roztargniony wyraz twarzy jak wtedy, gdy jako czteroletnie dzieci budowali sobie domki z sieczki na skraju pola.

Richard zaciska pulchne piegowate dłonie na książeczce do nabożeństwa. Martha niemal czuje, że muszą być mokre od potu. Matka ciągle powtarza, jaki to on jest pracowity. Martha rzuca mu gniewne spojrzenie i wskazuje wzrokiem na Ann, która siedzi w ławce za nim.

Dziś Martha czuje też na sobie inną parę oczu. Gdy wstaje do odśpiewania pieśni, odwraca się lekko, żeby to sprawdzić. I aż nie może wyjść ze zdumienia, kto się jej przygląda.

Ebenezer Grimm.

Martha spogląda przed siebie i porusza ustami, jakby śpiewała. Nie patrząc na Ebenezera, przywołuje w myślach jego obraz. Jest wysoki i delikatnie zbudowany, ma ciemne włosy, pociągłą twarz, wąski nos i niesamowite szare oczy. Czemu on się tak na nią gapi? Przychodzą jej na myśl długie dnie podczas żniw, kiedy pracowali na polu obok siebie, aż pot ściekał im po plecach pod szorstkimi wełnianymi koszulami, a kurz i sieczka drapały w gardłach. Gdy miała dziesięć lat, przestała przynosić jedzenie żniwiarzom i została przydzielona do roboty na polu. Od tamtej pory niemal co roku pracowali z Ebenezerem obok siebie.

On wyciągał z wiązki pszenicznej słomy odpowiednie pęki, podawał jej, a ona związywała nimi snopki ciasno i porządnie. Była to ciężka praca w upale, ale umieli wpaść w jednostajny rytm, który odpowiadał obojgu.

Nie rozmawiali dużo, raczej pracowali w przyjaznym milczeniu. Zauważyła wtedy jego wąskie palce, otaczającą go aurę pogodnego roztargnienia i fizyczną delikatność. Był zupełnie inny niż reszta tutejszych ogorzałych chłopaków mówiących z silnym wiejskim akcentem.

Ebenezer miał też opinię żądnego przygód ryzykanta. Zeszłego lata przyłapano go na kradzieży śliwek z Manor House. Dozorca porządnie złoił mu skórę. Martha uśmiecha się pod nosem, przypominając sobie, jak to Ebenezer się chwalił, że przez trzy dni nie mógł siedzieć.

I teraz są razem w kościele, mając za sobą lata wspólnej pracy przy żniwach, liczne wiejskie zabawy, chrzciny, wesela, pogrzeby, setki mszy, na które oboje przychodzili, tyle wydarzeń tak samo przewidywalnych jak to, że po nocy nastanie dzień.

A jednak coś się między nimi zmieniło.

Po mszy, kiedy wszyscy wymieniają się plotkami albo porównują swoje dzieci, Ebenezer uśmiecha się do niej. Martha ucieka, ale wcześniej odpowiada mu nikłym uśmieszkiem.

Matka idzie wprost do pani Perkins, która stoi ze spoconym Richardem w cieniu dębu. Martha chwyta Ann za rękę.

– Chodź, pooglądamy sobie groby – syczy, ciągnąc przyjaciółkę za sobą.

– A to ci pomysł – odpowiada Ann.

Martha smakuje swoje nowe spostrzeżenia związane z Ebenezerem. Na razie nie może powiedzieć o nich Ann. Nie chce zniszczyć tego nieznanego, dopiero rozkwitającego uczucia.

Co więcej, jest pewna, że nikt nie będzie go pochwalał. Cała wioska zna ojca Ebenezera, a gromada starszego rodzeństwa to też nic dobrego. Mężczyźni awanturują się i są wiecznie pijani. Kiedy przychodzą ciepłe letnie noce, włóczą się po całej wiosce, szukając okazji do bójki, a zimą mocują się ze sobą w śniegu, krzycząc przy tym, klnąc i zataczając się jak rozjuszone niedźwiedzie. Niemal co miesiąc któryś z Grimmów ląduje w miejscowym areszcie. Nie potrafią utrzymać pracy, spóźniają się, a zimą nie przychodzą w ogóle, bo wolą ciepłe łóżko od szczypiącego mrozu.

A matka Ebenezera, Beth Grimm, jest dla innych jedną wielką przestrogą. „Uważaj, bo się schlejesz jak stara Beth Grimm” – pomrukują wyrobnicy, kiedy któryś zbyt ochoczo zabiera się do kieliszka. Dziesiątka dzieci Grimmów wychowała się sama, bez żadnej pomocy rodziców. Dziewczynki, co wszyscy wiedzą, miały ciężkie życie. Ale Ebenezer, najmłodszy, stał się oczkiem w głowie sióstr, dzięki czemu on i jego bracia są jak niebo i ziemia.

Kilka tygodni później Martha idzie wzdłuż Longdown Lane, niedaleko rozstajów. Zbiera żołędzie dla świni pani Downey z nadzieją, że kiedy starucha zabije wieprza, odda jego głowę Mastersom jako podziękowanie. A z takiej świńskiej głowy można przez tydzień gotować pyszne jedzenie dla całej rodziny.

Ale nie tylko z tego powodu Martha pomaga starej kobiecie. Choć na chwilę musi się wyrwać z dusznej izby, uciec od nieustannego terkotu kołowrotka, od dziecięcej paplaniny, od tego, że rodzeństwo wciąż czegoś od niej chce.

W popołudniowym słońcu liście i trawa nabierają sennego blasku. Martha zagląda między krzaki głogu i dzikiej róży, szukając słodkich jesiennych jeżyn, i jest na tym tak skupiona, że nie słyszy zbliżających się kroków. Aż podskakuje na dźwięk swojego imienia.

Głos jest tuż przy jej uchu. Nie musi się odwracać, wie, że to Ebenezer. Wie też, bo serce jej wali, że on się jej podoba.

Gdyby się tak na nią natknął dawniej, jak każdy inny chłopak z wioski zerwałby jej z głowy czepek i cisnął go w pokrzywy albo wyskoczył nagle z krzaków, żeby ją przestraszyć. Ale dziś wyciąga do niej dłoń. Trzyma w niej piękne rumiane jabłko.

– Ukradłem – rzuca lakonicznie. – Lubi paniusia czerwone? – Kieszenie ma wypchane kradzionymi owocami.

– Już zapomniałeś o bolącym tyłku? – Słowa same wyrywają się jej z ust.

W oczach Ebenezera pojawia się wesoły błysk.

– Ja tam lubię się z nim droczyć. Niech ten stary padalec spróbuje mnie jeszcze raz wybatożyć.

Martha uśmiecha się i bierze jabłko. Chętnie je przyjmuje. Gdy wróci do domu, podzieli się nim z młodszymi braćmi. Ebenezera nie zniechęca jej milczenie. Rusza dalej razem z nią. Mijają rozstaje. Martha żegna się z roztargnieniem, kiedy przechodzą obok mogiły, w której ostatnia wioskowa samobójczyni leży z kołkiem wbitym w serce, żeby jej duch nie straszył ludzi. Zazwyczaj Martha przebiega obok owego ponurego miejsca, ocienionego koronami dębów i pełnego duchów, ale dziś jej umysł jest zajęty bliskością tego niezwykłego chłopaka. I w jakiś naturalny sposób jego dłoń odnajduje jej dłoń. Jego skóra jest gładka w dotyku i Martha dziwi się temu przez chwilę.

Ebenezer trzyma ją za rękę aż do pierwszej chaty przy Church Street, bo tam Martha niechętnie się od niego odsuwa. Wieśniaczki pracują w warzywnikach przed chatami i plotkują ponad płotami otaczającymi zagrody dla świń i kur.

– Mogę się z tobą przejść w przyszłą niedzielę? – Z jego głosu zniknął żartobliwy ton.

Martha patrzy w jego szare oczy. Jego rodzice nie są niczego warci, ale on to co innego. Kiwa głową, nie odwracając wzroku.

A potem idzie sama dróżką prowadzącą do Pye Court. Przy furtce ogląda się za siebie. Ebenezer wciąż stoi na drodze jak jakiś cień. Macha mu ukradkiem, trzymając w drugiej dłoni gładkie, jędrne jabłko.3

Obrączka na wieczność

Willoughby 1820 (dwa lata później)

Martha leży na trawie upstrzonej złotymi cętkami światła przeświecającego przez liście wiązu.

– Nie spodoba im się to ani trochę. Chcą mnie wydać za tego durnego osła Richarda Perkinsa. – Jej senny głos dobiega jakby gdzieś z daleka.

Ebenezer opiera się na łokciu i leniwie rysuje źdźbłem trawy kółka na jej szyi. Pochyliwszy się, szepcze jej coś do ucha, a potem zamyka roześmiane usta swoimi wargami.

Kiedy się w końcu od niej odrywa, Martha czuje na powiekach ciepło słońca. Wydaje jej się, że jest pijana, otwarta na świat, wypełniona ciemną, potężną magią.

– Rzuciłeś na mnie jakiś urok.

Od kilku godzin całują się w leśnej kryjówce.

– Twoją matkę też zaczaruję. Ani się obejrzysz, jak zacznie piec placek na nasze wesele.

Martha wybucha śmiechem.

– Moja mama? Już to widzę! Prędzej jednym spojrzeniem zamieni cię w ropuchę. – Zamyka oczy. – Pocałuj mnie.

Ebenezer wsuwa dłoń pod jej bawełnianą bluzkę.

– Całowanie może wystarcza kobietom, ale mężczyzna potrzebuje czegoś więcej.

Martha natychmiast otwiera powieki. Spogląda Ebowi w oczy. Grafitowe tęczówki okolone miękkimi czarnymi rzęsami. Jego twarz jest tak delikatna i piękna… tak pogodna. Znów parska śmiechem.

– Żaden z ciebie mężczyzna. Dzieciak jesteś, do tego bez pracy. Jak się chcesz żenić, to musisz sobie znaleźć przyzwoite zajęcie. Wiesz, co nas czeka po ślubie?

– Ale po co z tym zwlekać do ślubu?

Martha się uśmiecha.

– Chodziło mi o dzieci, ty głupku. Chociaż dzieci biorą się z tego, co ci chodzi po głowie, więc co to za różnica? – Podnosi brwi. – W każdym razie tak mówi mama.

Ebenezer przesuwa palcem po szorstkiej lnianej bieliźnie pod jej bluzką, a Martha wije się i chichocze.

– Nie zdążą nawet zrobić awantury – mówi Eb i sunie palcem w drugą stronę. – Wyjedziemy zaraz po weselu. A kiedy już się urządzimy w Daventry w mojej nowej piekarni, twoi rodzice pierwsi do nas zapukają i będą zapewniać, jaki to wspaniały mąż ci się trafił, a potem zapchają sobie swoje bezzębne gęby moim ciepłym, miękkim chlebem.

Martha słyszy w myślach ostry głos matki. „Pożałujesz, jak wyjdziesz za tego chłopaka. Daj sobie z nim spokój i weź lepiej jakiegoś przyzwoitego, pracowitego młodzieńca, choćby Richarda Perkinsa. Ci Grimmowie to nieroby. W ich rodzinie źle się dzieje”. Odpycha rękę Ebenezera, gdy jego długie palce zaczynają rozluźniać sznurowanie halki.

– Wynocha, wystarczy na dziś.

– Wciąż chcesz, żebym był piekarzem? Czy może coś innego chodzi ci po głowie?

– Może być i piekarz. Potem się dorobimy własnej piekarni, będziemy sobie wszędzie chodzić, każdego dnia będziemy jedli świeży chleb. Ale będziesz musiał wcześnie wstawać, żadnego wylegiwania się w łóżku do południa. Chociaż rzeźnik to ma nawet lepiej. Świeże mięso…

– Tacy jak my nie mają czego szukać w tym fachu. I tak nie będzie łatwo znaleźć piekarza, co by mnie przyjął do terminu.

– Gdyby tylko twój ojciec…

– To zwykły moczymorda. – Ebenezer mówi to nonszalanckim tonem, ale cień wstydu przesłania mu twarz.

Martha przyciska jego dłoń do swojej piersi. Wyczuwa obrączkę wytatuowaną na palcu serdecznym. Podczas ostatniego jarmarku zielonoświątkowego stała przy nim w obskurnej budce z piernikami, serami, landrynkami i używanymi butami, trzymała go za rękę, a tatuażysta robił nakłucia, z których wolno kapała krew.

„Już na zawsze będę twoim mężem, Martho Masters” – powiedział z uśmiechem, choć w oczach miał łzy bólu.

„Dopóki ktoś ci tego palca nie obetnie” – odparła. Ale w głębi duszy była wzruszona.

– Przecież to tak, jakbyśmy byli po ślubie. Nie robimy nic złego. – Palce Eba znów wślizgują się pod bluzkę i dalej pod halkę. Są chłodne w porównaniu z jej rozpaloną skórą.

Nawet jej myśli omdlewają… Całe szczęście, że on nie widzi tej halki. Jest szara od brudu, bo pranie dopiero jutro. Martha zamyka oczy i poddaje się czarowi.4

Grimmsville

Willoughby 1822 (dwa lata później)

Ruth, starsza siostra Ebenezera Grimma, potrząsa nim, żeby go obudzić. Dziś jest dzień jego ślubu.

– Wstawaj, śpiochu. Słońce już wysoko, twoja Martha nie z takich, co długo wyczekują przed ołtarzem.

Wesele Ruth ma być za miesiąc, a potem ich rodzice zostaną sami: para wyniszczonych, starych pijaków będzie się zataczać po domu, przeklinając nieobecne dzieci.

Ebenezer pojękuje i naciąga pled na głowę.

Ruth szarpie koc, ale jej głos jest pełen czułości.

– Martha Masters nie da ci leniuchować. – Mierzwi mu palcami włosy. – Będziesz wstawał przed świtem i robił wszystko za nią.

Eb otwiera oczy.

– Ja będę wtedy w piekarni.

– Głupie gadanie. – Ruth kręci głową. – Wilkes nigdy cię nie przyjmie, nawet gdyby gorące bochny darły się z tęsknoty za twoimi palcami.

– Mam swoje plany na życie, i Martha też. Ona chce się stąd wyrwać.

– Ona tak wszędzie pędzi, jakby ktoś jej wsadził widły w tyłek. I doleci do Rugby, zanim ty zdążysz mrugnąć.

– Mamy swoje plany – mówi Eb, ignorując ją. – Nie wiem tylko, czy…

– Chyba cię strach nie obleciał, co?

Kiedy Ebenezer patrzy na Ruth stojącą z rękami opartymi na biodrach, która zawsze była dla niego jak najlepsza matka, zalewa go fala miłości do siostry.

– Gdzieżby tam! – Siada na łóżku, przeciąga się, udaje, że nerwy mu nie buzują jak sfermentowane wino z czarnego bzu.

– Ale chyba nie żenisz się z nią tylko po to, żeby się wyrwać z domu? – Ruth mruży oczy. – Może ona i ma ładną buzię, ale…

– Co ale?

– Ona ci nie da chwili spokoju.

– Niepotrzebny mi spokój.

– To i dobrze. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam. – Przygląda mu się z ciekawością. – Bo czego ty właściwie chcesz?

Eb zastanawia się przez chwilę.

– Chcę, żebyśmy się dorobili. I żeby miała duży ładny dom. Co się będzie nazywał Grimmsville albo jakoś podobnie. Ona mówi, że kiedy można nazwać dom od swojego nazwiska, to wtedy człowiek naprawdę coś znaczy.

– I ty też tego chcesz?

– Ja chcę tego, co ona, Ruthie. Jak Marth będzie szczęśliwa, to ja też. – Eb uśmiecha się do siostry.

Ruth kręci głową, ale i ona się uśmiecha.

– Samam cię tak wychowała, nie? A teraz rusz się, Ebbie, bo nie zdążysz na swój wielki dzień.5

„M” na każdym bochenku

Willoughby 1826 (cztery lata później)

Martha budzi się tuż przed świtem. Coś ją mdli. Niemal podskakuje, gdy dociera do niej, że będzie miała kolejne dziecko. Z irytacją nasuwa na siebie koc. Ogarnia ją lęk i fala nudności.

– Jezu! A gdzie Poll?

Zagląda pod koc, który właśnie pociągnęła, podchodzi aż na skraj koślawego łóżka w poszukiwaniu młodszej córki.

– Na miłość boską, patrz, co robisz! – Ebenezer siada zaniepokojony. Szlafmyca, którą uszyła mu ze starego prześcieradła, zaraz zsunie mu się z głowy.

– Zajrzyj do koszyka, wariatko.

Martha spogląda na rozpadający się wiklinowy kosz i widzi spokojną buzię Mary Ann, nazywanej Polly. Wzdycha i wskakuje z powrotem do łóżka. Musiała ją w nocy przełożyć do koszyka. Dzięki ci, Boże. I niech to szlag.

Eb patrzy wesoło na Marthę. A ona gapi się w sufit. Eb kładzie jej rękę na brzuchu, ale ona go odpycha.

– No i po co się od razu jeżysz?

Martha tłumi uśmiech i szczypie go mocno, aż Eb wydaje z siebie okrzyk. On tak gładko dobiera słowa, że potrafi ją rozbawić, nawet gdy jest na niego zła. A teraz jest okropnie zła. Te wszystkie kwieciste obietnice z czasów narzeczeństwa. Wydaje się, jakby to wczoraj ukryli się w gęstej trawie, a słońce nad nimi przeświecało przez gałęzie. Piękne słówka płynęły z jego ust niczym muzyka, którą dała się zauroczyć.

Te jego obietnice i pomysły! Miał tyle planów na przyszłość. Martha odwraca się i chowa twarz w poduszce. Bajarz i tyle.

„Dorobimy się majątku w Daventry, a potem wrócimy i kupimy sobie wielki dom tak jak Edmunds. Urządzimy się! A strojów kupisz sobie tyle, że będziesz się musiała przebierać dziesięć razy na dzień, żeby je wszystkie włożyć. Ja będę miał wystający brzuch, a w kieszeni sakramencko wielki zegarek. Będę się rządził jak Edmunds”.

Z marzenia o piekarni nic nie wyszło. Martha ma łzy w oczach za każdym razem, gdy myśli o pierwszej porażce. Te wszystkie plany i obietnice… Jak ona się nimi cieszyła.

„Moja ukochana nie będzie jadła czerstwego chleba za pół ceny, tylko świeże bułki. A na każdym rumianym bochenku wyżłobię literę »M«”.

– Głupia dziewka – szepcze w poduszkę. Litera „M” na każdym bochenku. Ależ ona była tępa. Czuje na ramieniu pieszczotę jego długich zgrabnych palców.

– Coś ci dolega? – Słyszy jego pytanie.

Pociąga nosem i ręka się cofa.

Jej bracia i najmłodsza siostra May uwielbiają go, tak samo jak ich dzieci. Co nie jest dziwne. On potrafi czarować, bez dwóch zdań. Wciąż ma duszę dziecka, zawsze gotowy do jakichś narwanych wygłupów: zrobi z polan tratwę, którą można pływać po kanale po letniej burzy, zbuduje wymyślny domek na drzewie w jakimś zakazanym miejscu, a to że gajowy go przyłapie, czyni wszystko jeszcze bardziej ekscytującym. Przy nim świat się ożywia, nabiera świątecznej aury.

Martha słyszy szuranie w nogach łóżka, znad pościeli wyłania się główka i błyszczące oczy. Lizzie, która poczęła się sześć dni po weselu, była niszczącym ciosem dla jej marzeń. Tydzień po tym, jak odstawiła ją od piersi, zaszła w ciążę z Polly, która w tym momencie słodko śpi. A teraz, ledwo Polly zaczęła chodzić, następne dziecko jest w drodze.

W ciąży Martha robi się zrzędliwa i ma mdłości, ale gorsze od kolejnego dziecka jest to, że wciąż tkwią w Willoughby, mają długi, a Eb nie może znaleźć pracy. Jak trafi mu się jakieś zajęcie, to od razu je traci, zazwyczaj jeszcze tego samego dnia. Jest zwykłym obibokiem, tak jak przestrzegała ją matka.

Martha patrzy ponuro na stęchły sufit. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale Eb jest szybszy. Widząc buzię Lizzie pośród skotłowanych koców, wyskakuje energicznym ruchem z łóżka i ryczy jak lew.

Lizzie piszczy i odbiega, chcąc, by Eb ją gonił. Po chwili nie ma ich już w chałupie, która składa się z jednej izby, a pognieciona szlafmyca leży na podłodze.

Martha wzdycha, patrząc jeszcze przez moment na sufit. Słyszy znajomy, jednostajny szum, kiedy Ebenezer załatwia się przy drzewie na podwórzu. Wyobraża sobie spływający po pniu żółty strumień i Lizzie chichoczącą z zachwytu. Zamyka oczy. Jeszcze jedno dziecko i żadnej pracy z wyjątkiem cerowania, które bierze do domu. Pomoc dla ubogich dostarcza im knoty do lampy, herbatę, cukier i przeceniony czerstwy chleb, który kroją cieniutko, żeby starczył na cały tydzień, ale na czynsz już im brakuje. Wczoraj wieczorem próbowała przekonać Ebenezera, że jedynym wyjściem, jakie mu pozostało, jest wstąpienie do wojska.

Spojrzał na nią spode łba.

– Nie warto strzępić na to języka, Marth. Oni nic, tylko maszerują bez sensu, a żarcie dostają takie, że nawet głodny pies go nie tknie.

– Chociaż na trochę, dopóki nie staniemy na nogi i nie znajdziemy innego pomysłu.

Eb spochmurniał, kiedy wspomniała, że przyjdzie im zamieszkać z jej rodzicami w zatłoczonej ruderze, bo tego chyba żadne z nich by nie przełknęło. Nie chciał jednak dłużej o tym rozmawiać. Udaje, że wszystko jest dobrze, choć to nieprawda. Cały on.

Martha wygląda przez okno. Wstaje dzień. Stara śliwa ma na czubkach powyginanych gałęzi ciemnoróżowy puch. Martha zrzuca z siebie pościel energicznym ruchem. Trudno, jego delikatne dłonie i wrażliwy żołądek będą musiały to znieść. Jeszcze dziś znajdzie sposób, żeby Ebenezer poszedł do Daventry i zaciągnął się do wojska.6

Złamane obietnice

Willoughby 1829 (trzy lata później)

Jest chłodny wiosenny ranek. Stare dęby i olchy przy drodze na wyścigi przywdziewają nowe zielone stroje, na poboczu wyrastają polne kwiaty. Ziemię pokrywa dywan opadłych gwiaździstych płatków tarniny, bladozielone liście mogły się w końcu rozwinąć, nadając poskręcanym zaroślom nowy wygląd.

Martha szybko stawia kroki, nie zauważając tych długo wyczekiwanych zwiastunów ciepłej pogody. Piękno przyrody jej nie obchodzi, wręcz ją irytuje. Modliła się, a kolejna katastrofa i tak na nią spadła. Ebenezer znowu zdezerterował.

Zza żywopłotu dobiega beczenie jagnięcia, ptaki ćwierkają w porannym słońcu. Martha patrzy na drogę przed sobą. W rytm uderzeń butów pojawia się w jej głowie ciąg przekleństw. Znajdzie go i rozszarpie na kawałki. Jeszcze pożałuje, że ją w swoim życiu spotkał.

Ebenezer pierwszy raz uciekł z wojska, gdy dostał przepustkę na pogrzeb matki. Martha wraca pamięcią do jego przyjazdu – to wtedy widziała męża po raz ostatni. Przez cały czas narzekał. Od wojskowego jedzenia boli go brzuch, oficerowie to bestie, w koszarach jest zimno, a cała ta służba to jedynie strata czasu i energii. Z nadąsaną miną przyznał, że często udawał, że mu coś dolega, by trafić do izby chorych.

Słuchając jego dziecinnego biadolenia, Martha miała złe przeczucia. Ostatniej nocy – rano miał pomaszerować w głębokim śniegu do Northampton – przytuliła się do niego, gdy leżeli ściśnięci w jednym łóżku z Lizzie, Polly i małą Harriet.

– Nasz los zależy od ciebie, kochany. – Sączyła mu do ucha słowa niczym słodki syrop. – Bez twojego żołdu będziemy głodować.

Kiedy znów zaczął narzekać, uroniła nawet kilka łez, bo jej rzadki płacz zawsze go rozbrajał. Po śniadaniu wyruszył w długą drogę na mrozie, mając na twarzy wyraz stoickiej rezygnacji, a w każdym razie tak się jej wydawało.

Tydzień później pojawił się u nich jakiś żołnierz. Szukał Ebenezera, który nie wrócił z przepustki do koszar.

– I tak go znajdziemy – powiedział ostrzegawczym tonem, przeszukawszy chałupę, wychodek i pobliski zagajnik. – Wszystkich wyłapujemy. – Spojrzał na Marthę z odrazą, najwyraźniej podejrzewając ją o współudział.

Ebenezera schwytano dwa tygodnie później niedaleko Grandborough i odprowadzono do koszar do Northampton. Karą miało być pozbawienie przepustek na następne półtora roku. Zaraz potem Martha dowiedziała się, że regiment przeniesiono do Portsmouth.

I nie minęło sześć miesięcy, a Ebenezer znów to zrobił.

Gdy po półtoragodzinnym marszu Martha dociera do granic Daventry, jej złość zamienia się w zaciekłą pogardę. Zatrzymuje się przy zajeździe Pod Słomianym Snopkiem, poprawia czepek, drżącym palcem przygładza brwi i przesuwa kosmyk włosów. Przecież to poniżające węszyć za własnym mężem, z którego i tak nic nie będzie. Martha zaciska zęby.

Szynkarz jest czujny i oschły. Owszem, zna Johna Pettifera, krewnego Ebenezera. Nie, od jakiegoś czasu nie widział go w gospodzie. Na odrapanym blacie rysuje palcem drogę.

– A na psa tam lepiej uważaj – rzuca złowrogo do pleców Marthy.

Martha mija ulicę, przy której jeden z jej braci, młody Tom, mieszka u tkacza wstążek, ucząc się od niego fachu. A jej przyjaciółka Ann i od niedawna narzeczona Toma, też jest w Daventry, pracuje jako służąca u pewnej starszej kobiety. Ale dziś nie czas na towarzyskie spotkania. Martha musi dać upust złości, która się w niej gotuje od chwili, gdy dowiedziała się od Ruth, że Ebenezer ukrywa się u krewnych i nie ma najmniejszego zamiaru wracać do wojska.

Rusza na zachód i w końcu dociera do walącej się chałupy, która stoi przy zarośniętej drodze z głębokimi koleinami. Wielki pies szczeka na jej widok. W drzwiach staje jakiś mężczyzna. Martha się prostuje.

– Dzień dobry. Jestem Martha Grimm.

– Aha. Znaczy się kobieta Eba. – Mężczyzna robi krok do przodu i pies się uspokaja. – Witam kuzynkę. Pewnie chcesz się z nim zobaczyć.

– Owszem. – Głos Marthy jest lodowaty.

– To wejdź do środka. Zaraz go przyprowadzę.

Chałupa jest skromna, ale ma dwie izby, a meble, choć zniszczone, są całkiem przyzwoite. Najwyraźniej Pettiferowie nie są tak biedni jak Grimmowie. Po kilku minutach pojawia się Ebenezer, jest wychudzony i ma zapadnięte policzki, ale bije z niego radość. Natychmiast przytula ją do siebie z całej siły.

– Marth! Wiedziałem, że przyjdziesz.

– Co też ci strzeliło do głowy? Przecież mi obiecałeś!

Eb spogląda na nią spode łba.

– Nie wiesz, jak tam jest. – Odwraca twarz do okna. – Oni mnie wykończą. Nigdy tam nie wrócę. Lepiej daruj sobie to swoje gadanie.

Martha się cofa. Jej głos jest zimny i ostry.

– Od początku żem ci mówiła, że nie dla mnie takie życie. I że muszę stąd szybko uciec. „Tak, Marth”, przytakiwałeś. „Tak właśnie zrobimy. Razem stąd uciekniemy”. Zamierzałeś tyle zrobić! Świeży chleb. Dom, co go nazwiemy „Grimmsville”. I kucyk dla dzieciaków. – Martha mruży oczy. – Ale to wszystko były gruszki na wierzbie. Ty i te twoje cholerne obietnice, tylko to potrafisz. Przez ciebie mam trzy gęby do wykarmienia, ale co w nie włożyć, to już cię nie obchodzi!

Eb patrzy na nią błagalnie. Jego uroda i delikatność budzą w niej pogardę.

– Daj spokój – mówi Ebenezer. – Łatwo ci gadać. Gdyby nie moja rodzina…

– Obiecywałeś. – Głos Marthy jest twardy.

– Nie da się tak od razu. Cierpliwości. Wojsko to nie wszystko. Są inne sposoby. Jeszcze się dorobimy. Już ja coś wymyślę.

Martha śmieje się szyderczo.

– Pewnie, coś wymyślisz. To wymyśl, czym dziś nakarmię trójkę głodnych dzieciaków. I powiedz mi, jak się wydostaniemy z tego zadupia i wreszcie zaczniemy żyć jak normalni ludzie, co to mają buty bez tych cholernych dziur, co czytają książki. I jedzą ciasto ze śliwkami!

„Ciasto ze śliwkami” ciężko zawisa między nimi. Martha podchodzi do drzwi, zatrzymuje się i drżącymi palcami przypina czepek. To decydująca chwila. Owszem, jest wściekła, ale chciałaby, żeby on wszystko naprawił, nie tylko dla niej, ale i dla dziewczynek. To ostatnia szansa, żeby pokazał, że jest mężczyzną, który da radę utrzymać rodzinę.

Ale Ebenezer stoi jak małe dziecko, usta wykrzywia mu grymas użalania się nad samym sobą. Wzrusza bezradnie ramionami.

– A ty wiecznie niezadowolona – mówi.

Martha czuje, jak wzbierają w niej gorące łzy wściekłości. Nic tu po niej.

– W takim razie koniec z nami, Ebenezerze Grimmie. Nie nazywaj się już moim mężem.7

Tylko najświeższe bochenki

Willoughby 1831 (dwa lata później)

– Mama! Znowu się zaśliniłaś.

Martha nie otwiera oczu i wyciera sobie brodę. Śniło się jej jedzenie: wpychała sobie do ust tłuste kiełbie, przegryzając ich kręgosłupy, zlizywała z miękkiego chleba tłuszcz ze smażenia, wbijała zęby w soczystą golonkę.

– Bądź taka kochana, Lizzie, rozpal w piecu – mamrocze.

– A ty nie wstajesz?

Martha otwiera oczy. Lizzie stoi przy łóżku, małe usteczka wydęła w nadąsanym grymasie.

– Późnom poszła spać.

Najęła się do nocnego pielenia rzepy. Wszystkie kobiety wyglądały jak duchy, kiedy ich szmaciane papiloty jarzyły się w świetle księżyca. Mężczyźni nie nadążali z pracą, więc kobiety jak dobre krasnoludki przyszły, żeby trochę nadgonić robotę. Martha jest wdzięczna za każdą możliwość
zarobku.

Podciąga koce aż pod brodę. Niby wiosna, ale poranki nadal chłodne. Jednym ramieniem opasuje sobie tułów, palce przycisnęła do pleców. Żebra pod skórą ma twarde i odstręczające. Znów zamyka powieki, słyszy oddech śpiących obok niej Harriet i Polly i człapanie Lizzie, która zabiera się do rozpalania ognia. Powinna już wstać, naprawdę powinna. Czeka na nią cała sterta cerowania, nie dostanie zapłaty, dopóki nie skończy. A bez zapłaty nie będzie miała na czynsz. Tylko że łóżko jest takie ciepłe.

Świt obok Eba. Kiedy się budziła, czuła na plecach jego dłoń. A potem obejmował ją delikatnie w talii i czekał na odpowiedź, gdy przesuwała rękę w dół, potwierdzała tym gestem jego zamiary. Gdy układał się na niej, chichotali oboje, starając się być cicho. I potem to rozleniwione ciepło, kiedy leżeli przy sobie jak dwa ziarnka grochu w strąku.

Martha przywołuje umysł do porządku, wyrzuca z niego obraz Eba, a w jego miejsce przywołuje innego mężczyznę. Każdy by się nadał… Miła, uśmiechnięta twarz Joego, wioskowego piekarza, nabiera wyraźnych kształtów.

„Chcę cię, Martho Grimm. Jesteś najładniejsza w całym Willoughby”. Niemal słyszy te słowa. Próbuje sobie wyobrazić, że Joe mówi do niej jakieś sprośności, ale nic z tego. Nie przy Lizzie i Polly tuż obok, nie przy Harriet, która sapie przez sen jak prosiątko.

Zaciska mocno powieki. Jak by jej było z Joem? Uśmiechnął się do niej tak miło, gdy w tym tygodniu podawał jej stary chleb, jedyny, na jaki ją stać.

„Już cię nie potrzebuję, Ebenezerze Grimmie”.

Coś szura przy drzwiach, jakby się opierało o framugę. Martha szybko otwiera oczy. Lizzie już doskoczyła do klamki, otwiera drzwi na oścież. Do izby z głuchym odgłosem wpada główka kapusty.

– Tatuś! – Lizzie robi krok do przodu.

Nikogo nie widać. Lizzie niesie kapustę z takim nabożeństwem, że Martha parska cichym śmiechem.

– Co się tak cackasz, to nie jest mały Jezusek.

– Wiem. Ale to od taty.

– Na pewno kradziona.

– Ale smakuje jak kupiona.

Martha siada, przecierając oczy. Bierze kapustę w ręce.

– Święta racja, Lizzie, jak kupiona, albo nawet lepiej. – Na jędrnych liściach wciąż widać krople rosy. Przepyszna. – Chociaż wolałabym królika.

Kiedy na progu pojawiło się pierwsze zawiniątko, Martha nie wiedziała, co o tym myśleć. Zimą córki dziedzica przynosiły im czasem gorącą zupę albo stare ubrania, ale nigdy o świcie. Dopiero po chwili zauważyła też wianuszek stokrotek.

Ebenezer.

Jego wesołkowatość i bezczelność rozzłościły ją. Patrzyła przez chwilę na paczuszkę, a potem rozwinęła ją zwinnymi, zaciekawionymi palcami: cztery ciemne kurze jaja – prawdziwy przysmak – wtulone w ptasie gniazdo, najwyraźniej po to, żeby ucieszyć dziewczynki. Kiedy indziej był to oprawiony królik zapakowany w szary papier; ale najczęściej zdarzały się świeże warzywa, najpewniej ukradzione z czyichś grządek. Świadomość, że mogą pochodzić z rozległych ogrodów w posiadłości dziedzica na wzgórzu, sprawia jej lekką przyjemność, choć nie chce, by Ebenezer sobie pomyślał, że jest mu za ten podarunek wdzięczna.

Na urodziny Polly w styczniu Ebenezer przyczepił do klamki zawiniątko z chustki na głowę, a z nim bukiecik świeżo zerwanych przebiśniegów. Martha znalazła podarunek, gdy wyszła po drewno na opał. W środku była błękitna wstążka. Wszystko kradzione, ale za ładne, żeby nie przyjąć.

Wplotła Polly wstążkę we włosy.

– Wszystkiego najlepszego, Poll.

Nie powiedziała jednak, skąd ten prezent.

Dwa miesiące później wczesnym rankiem pojawia się inny gość. John Pettifer, kuzyn Eba. Stoi na podwórzu, a jego pies obwąchuje pobliskie krzaki.

– Wpadło dwóch żołdaków i nakryli go, jak sobie drzemał przy piecu – opowiada, wzruszając ramionami. – Ale najgorsze, że zakapował go mój rodzony brat William.

Martha stoi w drzwiach. Owija się ciaśniej szalem. Pies podnosi nogę nad nędznymi resztkami jej ogródka ziołowego.

– Ten, co ma kurzą farmę?

– Nikt inny. Już jako mały gnojek był szują.

Harriet, chuda czterolatka, wychodzi z domu, żeby zobaczyć, z kim to matka rozmawia, ale cofa się na widok psa.

– A jej co jest? – Głos Johna nagle łagodnieje. – Pewnie pluje krwią jak jej ojciec?

– Ma koślawe kolano. Nic wielkiego. – Martha zaciska wargi w cienką linię.

– Szkoda jej. Będzie miała ciężko w życiu.

– To co z nim teraz zrobią?

– Trafi do kicia. Najpewniej w Edynburgu. – John spluwa na ziemię. – Ale powiem ci jedno, on tam długo nie pobędzie. Jak już swoje odsiedzi, to wróci w nasze strony. Ciągle smęcił o tobie i dziewczynkach. Tylko czekał, żebyś go z powrotem przyjęła do domu. – Wybucha śmiechem. – Nasz Eb będzie tu wracał jak zły szeląg.

Martha zamyka drzwi, nie mówiąc nawet „do widzenia”.

W lipcu przychodzi urzędowy list. Lizzie czyta go na głos. Eba przeniesiono z Portsmouth ze statku zamienionego w więzienie do Edynburga. Czyli koniec z pękatymi kapustami i wstążkami. Martha może liczyć tylko na siebie.

No i na piekarza Joego Wilkesa. Jego żona Lucy urodziła pięć córek i łypie wilkiem na każdego, nawet na swojego przemiłego męża. Martha czuje w kościele, że Joe patrzy na nią tak samo jak przed laty Eb. A ona przed wyjściem do piekarni starannie przygładza ciemne włosy i maluje wargi sokiem z buraka.

Wcześnie rano to Lucy Wilkes obsługuje ludzi w sklepie, bo Joe jest zajęty pieczeniem, więc Martha chodzi tam tylko po południu, tuż przed zamknięciem. A Joe jakby na nią czekał. Kiedy wchodzi do piekarni, na jego twarzy pojawia się uśmiech.

Pewnego burzliwego lipcowego popołudnia ma dla niej odłożony bochen świeżego chleba. Kładzie go ostrożnie na ladzie.

– Będę wielce rad, jak go weźmiesz dla swoich dzieciaków. Znaczy się jako podarunek.

Martha waha się przez chwilę. Gdzieś w kąciku umysłu pojawia się jej pytanie, co to może oznaczać. Ale świeży chleb pachnie tak mocno, a twarz Joego po drugiej stronie lady jest przyjazna i szczera.

– Dziękuję, panie Wilkes. Dobry z pana człowiek.

Kiedy wyciąga rękę po chleb, ich palce ocierają się o siebie.

Joe porusza się zaskakująco zwinnie jak na takiego potężnego mężczyznę. W mgnieniu oka staje obok Marthy. Przyciąga ją do siebie. A ona, wciąż trzymając chleb w dłoniach, odchyla głowę na powitanie jego pierwszego pocałunku. Jest przyjemny: Joe ma miękkie wargi, może trochę zbyt nieśmiałe, ale ładnie pachnie drożdżami. Martha uśmiecha się w duchu. Świeży chleb jest lepszy niż czerstwy.

Jednak po kilku tygodniach sklepowego całowania, przyprawionego niepokojem, że za chwilę ktoś wejdzie i przyłapie ją w jego wygłodniałym uścisku, Joe domaga się czegoś więcej.

– Mogę do ciebie kiedyś zajrzeć? – szepcze Marcie do ucha.

Martha wie, że przekroczenie tej granicy z Joem będzie błędem. Jest różnica między kilkoma ukradkowymi pocałunkami a przyzwoleniem, żeby on do niej „zajrzał”. To może oznaczać kłopoty. Ale ona się nie waha. I to nie tylko z powodu chleba. Jest podniecona, wręcz brak jej tchu. Joe jej pragnie, przez co ona czuje się zupełnie inaczej. Jak ktoś pełen mocy. Ktoś, kto najlepsze dni ma jeszcze przed sobą.

„Już cię nie potrzebuję, Ebenezerze Grimmie”.

Joe cicho puka do drzwi od strony ogródka, co oznacza, że przemknął się przez łąkę za domem, gdzie nie mogły go wypatrzyć wścibskie oczy sąsiadów. Przechodzi teraz na palcach obok miedzianego kotła, przekrada się między ociekającymi prześcieradłami wiszącymi na sznurze. Wszystko po to, żeby się z nią zobaczyć.

Początkowo zjawia się tylko wtedy, gdy dzieci są w szkole. Harriet drzemie w kąciku, a oni przewalają się i chichoczą na rozklekotanym łóżku. Wkrótce Joe zaczyna wymykać się wcześnie rano z piekarni, kiedy ciasto na chleb rośnie. Drapanie gałęzi w okno jest dla Marthy sygnałem. Uwalnia się wtedy spod ciepłego ciężaru córek i wyślizguje z kocem do ogrodu. W letnim półmroku czują się jak śmiali ryzykanci. Potem Martha leży pod aksamitnym niebem przytulona do Joego, a on zabawia ją opowieściami o mieszkańcach wsi. Joe zna ich wszystkie tajemnice, bo chleb kupuje każdy.

– Jesteś gorszym pleciuchem niż moja matka – mówi Martha, odganiając komara.

Joe się uśmiecha.

– To żadne plotki.

– Tak? A Lucy co o tym myśli? Pewnie pęka ze śmiechu.

Joe się krzywi.

– Ona nie jest taka.

– Niby jaka?

– Taka jak ty. – Joe zanurza nos we włosach Marthy i węszy z zachwytem.

– A co ty we mnie widzisz?

Joe milczy przez chwilę.

– Bo ciebie ciekawi, co mówię. I ci się podobam. – Jego głos dobiegający spośród loków Marthy jest cichy i nieśmiały.

– A skąd ci przyszło do głowy, że mi się podobasz? Chodzi mi tylko o ten cholerny chleb. Od niego i od dżemu mnie i dzieciom aż rosną brzuchy. – Martha ściska jego grube ramię. Wiatr szeleści wśród liści, więc podciąga wyżej koc. – Powiedz mi coś o tym brzydactwie Lizie Carter. Na pewno coś o niej wiesz.

Z ciemnego nieba mruga do niej jakaś gwiazda. Martha od dawna nie była taka radosna.

Pod koniec września, po całym dniu pracy na polu, Martha czuje, że pasek bielizny wpija jej się w brzuch. To nie choroba. Tak naprawdę nigdy nie czuła się lepiej. Ale gdy przychodzi wieczór, musi się zmierzyć z prawdą, którą uparcie ignorowała, tłumacząc sobie, że pulchne kształty to wina świeżego chleba.

Jest jej tak dobrze z Joem, a także z jego pysznym, świeżym chlebem. Próbuje sobie przypomnieć ostatnią miesiączkę. Znów jest w ciąży, nie ma się co łudzić. Podchodzi do okna i patrzy w ciemną noc, przeklinając własną głupotę. Wszystko w życiu ma swoją cenę, tylko zawsze płaci ją kobieta. Martha myśli z goryczą o Joem, który siedzi sobie teraz z wygodnym domu ze świecami z knotem z sitowia i materacami wypełnionymi pierzem, a nie sieczką. Głupia, głupia dziewucha. Gdzie ona była, kiedy Joe wybierał sobie na żonę tę tłustą krowę Lucy Stone? Teraz to ona mogłaby mieszkać w tamtym domu i rozrabiać zakwas. Owszem, mogłaby, gdyby inny nie zawrócił jej w głowie.

Martha opiera głowę o szybę, na ramieniu czuje szorstką zasłonkę z workowego płótna. Ten głupiec Ebenezer Grimm. Przeklina w duchu jego i całe nieszczęście, które na nią sprowadził.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: