Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 lutego 2020
Ebook
34,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu - ebook

Kiedy „Odziedziczone marzenia” ukazały się po raz pierwszy, Barack Obama miał 34 lata i dopiero zaczynał polityczną karierę. Był idealistą, wierzył w siłę oddolnego działania, chciał mobilizować ludzi do walki o lepszy los. Ale żeby wytyczyć ścieżkę, którą mają podążać inni, trzeba najpierw zrozumieć drogę, jaką się samemu przebyło.
Dla młodego Baracka – syna białej Amerykanki i czarnego Kenijczyka – wychowanego w białej rodzinie i kulturowym tyglu Hawajów oznaczało to podróż śladami ojca, którego nie zdążył poznać, aż do sedna jego afrykańskiej tożsamości.
Zapis tej podróży to nie tylko wzruszająca rodzinna saga i opowieść o decydujących latach przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale także niezwykła przygodowo-etnograficzna opowieść o Kenii oraz inspirująca historia „półbiałego” poszukującego tożsamości w świecie, który nie toleruje
połowicznych rozwiązań.

„Barack Obama pozostanie jednym z najważniejszych polityków początku XXI w. Jeśli chcecie wiedzieć, skąd wziął siłę woli, by stanąć na czele najpotężniejszego państwa na świecie, to odpowiedź znajdziecie w tej książce. Bez dwóch zdań – jedna z najlepszych autobiografii politycznych w historii literatury” – Bartosz Węglarczyk

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3303-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jesteśmy bowiem pielgrzymami przed Tobą

i przychodniami, jak byli wszyscy przodkowie nasi.

1 Krn 29, 15

(Biblia Tysiąclecia)

OD PIERWSZEGO WYDANIA TEJ KSIĄŻKI UPŁYNĘŁO JUŻ PRAWIE DZIESIĘĆ LAT. Jak wspomniałem w pierwotnym wprowadzeniu, możliwość jej napisania wyłoniła się przede mną w czasie studiów prawniczych, gdy jako pierwszy Afroamerykanin w historii zostałem wybrany na prezesa „Harvard Law Review”, studenckiego stowarzyszenia redagującego prawnicze pismo naukowe. Wynikłe stąd – skromne – zainteresowanie mediów skłoniło wydawcę do przekazania mi zaliczki i zabrałem się do pracy z przekonaniem, że historia mojej rodziny oraz moje wysiłki zmierzające do jej poznania w jakimś stopniu ukażą podziały rasowe charakterystyczne dla amerykańskiego losu oraz unaocznią, jak płynne jest samo pojęcie tożsamości, które naznacza współczesne życie zawieszone pomiędzy kulturami i epokami.

Jak to bywa z większością debiutujących autorów, w chwili publikacji książki przepełniała mnie mieszanka nadziei i rozpaczy – nadziei, że sukces przerośnie moje młodzieńcze marzenia, oraz rozpaczy, że nie udało mi się powiedzieć niczego wartościowego. Rzeczywistość sytuowała się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Recenzje były w miarę pozytywne, na spotkaniach z czytelnikami organizowanych przez wydawcę pojawiało się trochę ludzi, sprzedaż nie była oszałamiająca. Po kilku miesiącach zająłem się z powrotem własnymi sprawami, przekonany, że moja pisarska kariera okaże się krótkotrwała, a zarazem czując ulgę, że udało mi się w sposób stosunkowo godny przeżyć cały ten proces.

Przez kolejnych dziesięć lat miałem niewiele czasu na refleksję. Podczas wyborów w 1992 roku kierowałem inicjatywą aktywizacji elektoratu, zacząłem pracę w kancelarii prawniczej zajmującej się prawami obywatelskimi i prowadziłem zajęcia z prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie Chicago. Kupiliśmy z żoną dom, urodziły się nam dwie cudowne, zdrowe, psotne córki i jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Kiedy w 1996 roku w legislaturze stanowej pojawił się wakat, znajomi namówili mnie do startu w wyborach i zostałem senatorem w Illinois. Zanim zasiadłem na senatorskiej ławie, przestrzegano mnie, że polityka na szczeblu stanowym nie ma tego blichtru, który cechuje Senat USA.

Tu pracuje się bez rozgłosu i najczęściej nad sprawami, które dla niektórych środowisk są wprawdzie bardzo istotne, ale które zwykli ludzie mogą spokojnie zignorować (powiedzmy nad uregulowaniami prawnymi dotyczącymi przyczep mieszkalnych albo skutkami podatkowymi amortyzacji maszyn rolniczych). Mimo to czerpałem ze swojej pracy satysfakcję. Było tak głównie dlatego, że ze względu na mniejszą skalę polityki prowadzonej na szczeblu stanowym da się uzyskiwać konkretne rezultaty w sensownym czasie – na przykład poszerzyć zakres ubezpieczeń zdrowotnych dla biednych dzieci albo zreformować przepisy, za sprawą których niewinni ludzie dostawali wyroki śmierci – ale także dlatego, że w gmachu senatu dużego przemysłowego stanu można poznawać na co dzień oblicze narodu poprzez ciągły dialog. Można tu spotkać matki z najbiedniejszych dzielnic oraz rolników uprawiających kukurydzę i fasolę, imigrantów utrzymujących się z dorywczych prac fizycznych i pracowników banków inwestycyjnych – a wszyscy chcą być wysłuchani, każdy chce opowiedzieć własną historię.

Kilka miesięcy temu Partia Demokratyczna umieściła mnie na liście kandydatów ubiegających się o partyjną nominację w wyborach na stanowisko senatora Stanów Zjednoczonych ze stanu Illinois. Walka o ostateczną partyjną nominację była trudna – musiałem konkurować z wieloma znanymi i doświadczonymi kontrkandydatami, którzy dysponowali dużymi środkami na kampanię. Nie miałem oparcia w strukturach terenowych ani własnego majątku, a do tego jestem czarny i mam dziwaczne nazwisko, więc nie dawano mi wielkich szans. Kiedy więc zebrałem w partyjnych prawyborach większość głosów, wygrywając zarówno w białych, jak i w czarnych dzielnicach, zarówno na przedmieściach, jak i w biednych dzielnicach miejskich, reakcja mediów była podobna jak wtedy, gdy wybrano mnie na stanowisko prezesa „Harvard Law Review”. Publicyści wyrażali zaskoczenie i autentyczną nadzieję, że moje wyborcze zwycięstwo okaże się przejawem głębszej przemiany amerykańskiej polityki rasowej. W reakcjach czarnej społeczności dominowała duma pomieszana z frustracją, że pół wieku po słynnej sprawie Brown przeciwko Komisji Edukacji miasta Topeka^() i czterdzieści lat po uchwaleniu ustawy o powszechnym prawie wyborczym wciąż musimy uważać za sukces możliwość – i tylko możliwość, bo wciąż jeszcze miałem przed sobą trudną kampanię właściwą – że zostanę jedynym Afroamerykaninem aktualnie zasiadającym w Senacie Stanów Zjednoczonych i dopiero trzecią czarną osobą na takim stanowisku od okresu rekonstrukcji państwa po wojnie secesyjnej. Razem z rodziną i przyjaciółmi czuliśmy się cokolwiek oszołomieni poświęcaną mi uwagą i byliśmy nieustannie świadomi przepaści pomiędzy chłodnym blaskiem medialnych doniesień a prozą prawdziwego życia.

Tak samo jak dziesięć lat wcześniej skupiona na mnie uwaga mediów wzbudziła zainteresowanie wydawcy i skłoniła go do przygotowania drugiego wydania mojej książki. Po raz pierwszy od wielu lat ściągnąłem ją więc z półki i przeczytałem kilka rozdziałów, żeby się przekonać, do jakiego stopnia zmienił się mój głos i pisarski styl. Przyznaję, że gdzieniegdzie zdarzyło mi się skrzywić na widok źle dobranego słowa, niechlujnego zdania czy uczucia, które wydało mi się sentymentalne albo nieszczere. Do tego z upływem lat nabrałem szacunku dla zwięzłości i gdybym mógł, skróciłbym tę książkę o jakieś pięćdziesiąt stron. Nie mogłem jednak uczciwie powiedzieć, że nie przemawia ona moim głosem – że dzisiaj opowiedziałbym swoją historię zupełnie inaczej niż przed dziesięcioma laty, choć niektóre jej fragmenty okazały się niewygodne pod względem politycznym, podsycające komentarze w mediach i dostarczające wody na młyn opozycji.

Jedna dramatyczna i zdecydowana zmiana wiąże się oczywiście z kontekstem, w którym książka będzie odczytywana dzisiaj. Kiedy zaczynałem ją pisać, trwał gwałtowny rozwój przemysłu komputerowego w Dolinie Krzemowej i utrzymywała się giełdowa hossa; runął mur berliński, Nelson Mandela, powolnym, lecz zdecydowanym krokiem wyruszał z więzienia na prezydencki fotel, a Izrael podpisywał w Oslo porozumienia z Organizacją Wyzwolenia Palestyny. W Stanach Zjednoczonych spory kulturowe wokół takich kwestii, jak: dostępność broni, aborcja czy teksty rapowych utworów, wydawały się tak zaciekłe właśnie dlatego, że polityka „trzeciej drogi” Billa Clintona – wprowadzenie świadczeń socjalnych w zakresie niezbyt wprawdzie ambitnym, ale pozbawionym ostrych granic – zdawała się kreślić rozległy konsensus polityczny w zwyczajnych sprawach bytowych; konsensus, w którym zmieściłaby się nawet pierwsza kampania prezydencka George’a W. Busha, kładąca nacisk na „współczujący konserwatyzm”. Na scenie międzynarodowej myśliciele obwieszczali koniec historii i nadchodzący rozkwit wolnych rynków oraz liberalnej demokracji, świat, w którym zadawnione nienawiści i międzynarodowe wojny znikną zastąpione wirtualnymi społecznościami i konkurowaniem o udziały w rynkach.

Potem, 11 września 2001 roku, świat się rozpękł.

Moje umiejętności pisarskie nie wystarczają, aby oddać atmosferę tamtego dnia i dni kolejnych – samoloty, które niczym duchy wnikały w stal i szkło; powolne kaskady zapadających się w sobie bliźniaczych wież; popiół pokrywający postacie wędrujące po ulicach; uczucie udręki i strachu. Nie próbuję też udawać, że potrafię zrozumieć nagi nihilizm, który tamtego dnia popychał terrorystów i do dziś popycha ich współbraci. Moja empatia, umiejętność dotarcia do cudzego serca nie jest w stanie przebić się przez puste spojrzenia ludzi gotowych mordować niewinne ofiary z abstrakcyjną, spokojną satysfakcją.

Wiem tylko, że tamtego dnia historia w brutalny sposób powróciła do gry; że – jak pisał Faulkner – przeszłość nigdy nie staje się martwa, a nawet nigdy nie staje się czymś przeszłym. Ta zbiorowa historia czy przeszłość dotyka mnie w sposób bezpośredni. Jest tak nie tylko dlatego, że wybuchy bomb Al-Kaidy ze zdumiewającą precyzją naznaczyły pejzaże znane mi osobiście – budynki, drogi i twarze Nairobi, Bali czy Manhattanu – i nie tylko dlatego, że wskutek ataków z 11 września moje nazwisko budzi u nadgorliwych popleczników Partii Republikańskiej nieodpartą pokusę strojenia kpin na internetowych stronach, ale także dlatego, że tkwiąca u podłoża tych ataków walka – walka pomiędzy światem obfitości a światem niedostatku; pomiędzy tym, co współczesne, i tym, co dawne; pomiędzy tymi, którzy akceptują naszą tętniącą, kolidującą i kłopotliwą różnorodność, twierdząc, że mimo to istnieją wartości, które łączą nas wspólną więzią, a tymi, którzy pod taką czy inną flagą, sloganem czy świętym tekstem szukają pewności i uproszczeń, które usprawiedliwią okrucieństwo wobec ludzi innych niż my – jest tą samą walką, którą w miniaturowej skali przedstawiam w mojej książce.

Znam i oglądałem na własne oczy desperację i zamęt wśród ludzi słabych i bezradnych, wiem, jak wypaczają one życie dzieci na ulicach Dżakarty i Nairobi – a także dzieci w biednych dzielnicach południowego Chicago; wiem, jak wąska jest ścieżka, którą ci ludzie kroczą pomiędzy upokorzeniem a nieokiełznaną wściekłością, wiem, jak łatwo popadają w rozpacz i zaczynają stosować przemoc.

Wiem, że reakcje silnych – tępe i obojętne przyzwolenie, dopóki nieporządek utrzymuje się w ryzach, oraz konsekwentne i bezmyślne użycie siły, surowsze wyroki i bardziej wyrafinowany sprzęt bojowy, kiedy zamęt przekroczy założone granice – są nieadekwatne do stojącego przed nami zadania. Wiem, że usztywnianie stanowiska, fundamentalizm i plemienna logika mogą zgubić nas wszystkich.

W ten sposób moja książka, która była jedynie intymnym, wewnętrznym wysiłkiem zrozumienia tej walki i odnalezienia w niej własnego miejsca, zbiegła się z szerszą debatą publiczną, w którą pozostaję zawodowo zaangażowany, a która na długie lata ukształtuje życie nasze i naszych dzieci.

Polityczne implikacje tych zdarzeń byłyby tematem na osobną książkę, zamiast tego chciałbym więc zakończyć nutą bardziej osobistą. Większość postaci z tej książki nadal pozostaje obecna w moim życiu, chociaż w różnym stopniu, zależnym od zawodowych i rodzicielskich obowiązków oraz kaprysów losu.

Wyjątkiem jest moja matka, którą kilka miesięcy po premierze tej książki z brutalnym pośpiechem odebrał nam rak.

Ostatnich dziesięć lat życia matka spędziła, robiąc to, co kochała. Podróżowała po świecie, pracowała w odległych azjatyckich i afrykańskich wioskach, pomagała kobietom kupować maszyny do szycia, mleczne krowy albo zdobywać wykształcenie, które pozwoli im znaleźć zaczepienie we współczesnej gospodarce. Zyskała grono najróżniejszych przyjaciół, chodziła na długie spacery, wpatrywała się w księżyc i szperała na targowiskach Delhi czy Marrakeszu w poszukiwaniu drobiazgów – chustki czy kamiennej figurki – które poprawiały jej nastrój albo cieszyły oko. Pisała raporty, czytała powieści, naprzykrzała się dzieciom i czekała na wnuki.

Nasza więź przetrwała nietknięta i widywaliśmy się często. Kiedy pisałem tę książkę, matka czytała jej wstępne wersje, poprawiała przeinaczone przeze mnie opowieści. Starannie unikała komentarzy na temat tego, w jaki sposób odmalowałem ją samą, za to żywo stawała w obronie ojca, próbując tłumaczyć przede mną mniej pochlebne cechy jego charakteru. Chorobę znosiła z godnością i humorem.

Pomagała nam z siostrą żyć dalej pomimo naszego przerażenia, upartych zaprzeczeń i nagłego ścisku w sercu.

Czasami przychodzi mi do głowy, że gdybym wiedział, że matka nie przeżyje choroby, być może napisałbym inną książkę. Byłaby ona w mniejszym stopniu medytacją o nieobecnym rodzicu, a w większym – upamiętnieniem tego rodzica, który pozostał jedynym stałym punktem w moim życiu. Codziennie widzę matkę w moich córkach, widzę w nich jej radość, jej umiejętność zadziwienia światem. Nawet nie próbuję opisać, jak dotkliwie opłakuję jej brak. Wiem, że matka była najlepszą, najbardziej szczodrą duszą, jaką kiedykolwiek poznałem, i że wszystko, co jest we mnie dobrego, zawdzięczam właśnie jej.

WPROWADZENIE

PIERWOTNIE ZAMIERZAŁEM STWORZYĆ ZUPEŁNIE INNĄ KSIĄŻKĘ. Możliwość jej napisania pojawiła się, kiedy studiowałem prawo i jako pierwszy Afroamerykanin w historii zostałem wybrany na prezesa studenckiego stowarzyszenia redagującego „Harvard Law Review”, prawniczy periodyk naukowy, mało znany poza fachowymi kręgami. Mojemu wyborowi towarzyszyła fala zainteresowania mediów, pojawiło się nawet kilka artykułów prasowych będących miarą nie tyle moich skromnych dokonań, ile szczególnego miejsca, jakie Wydział Prawa Uniwersytetu Harvarda zajmuje w amerykańskiej mitologii, a zarazem ukazujących głód dobrych wieści z rasowego frontu, który trawił Amerykę. Skontaktowało się ze mną kilku wydawców, ja zaś – wyobrażając sobie, że mam coś oryginalnego do powiedzenia na temat aktualnych stosunków rasowych w społeczeństwie – zgodziłem się zrobić po ukończeniu studiów roczną przerwę i przelać swoje myśli na papier.

Na ostatnim roku studiów z niepokojącą pewnością siebie zacząłem porządkować w głowie układ książki. W otwierającym eseju chciałem napisać, że skala równości rasowej, jaką można wywalczyć na drodze sądowych procesów, jest ograniczona; następnie w książce miały być refleksje na temat sensu pojęcia „społeczność” oraz odrodzenia życia publicznego za sprawą oddolnych organizacji społecznych, a także moje przemyślenia na temat działań afirmatywnych oraz afrocentryzmu – sama lista tematów zajęła mi całą stronę. Oczywiście zamierzałem włączyć do książki osobiste anegdoty oraz przeanalizować źródła pewnych pojawiających się u mnie regularnie emocji, ale ogólnie rzecz biorąc, planowałem podróż intelektualną i ustaliłem sobie całą jej mapę wraz z planem postojów i ściśle wytyczoną trasą: część pierwsza miała być gotowa do marca, drugą miałem złożyć do korekty w sierpniu...

Kiedy jednak zasiadłem do pisania, stwierdziłem, że mój umysł wybiega w stronę bardziej skalistych brzegów. Początkowo odzywały mi się w sercu jakieś nikłe pragnienia, pojawiały się odległe głosy, słabły, a następnie dały się słyszeć znowu. Wspominałem opowieści, które słyszałem w dzieciństwie od matki i dziadków – historie rodziny poszukującej wytłumaczenia dla własnej przeszłości. Przypominałem sobie swój pierwszy rok pracy w charakterze działacza społecznego w Chicago oraz niezgrabne kroki, które stawiałem na drodze do męskości. Słyszałem opowieści babci siedzącej pod mangowcem i zaplatającej włosy mojej siostrze, gdy opisywała mojego ojca, którego nigdy naprawdę nie poznałem.

W zetknięciu z tym zalewem wspomnień moje uładzone teorie wydały się błahe i przedwczesne. Mimo to odczuwałem silną niechęć na myśl o przedstawieniu swojej przeszłości w formie książki; odbierałem to jako obnażenie, czułem wręcz pewien wstyd. Nie w tym rzecz, jakoby moja przeszłość była szczególnie bolesna czy skrzywiona, jednak mówi ona o tych aspektach mojej osoby, które opierają się świadomym wyborom i przynajmniej z pozoru stoją w sprzeczności ze światem, który obecnie zamieszkuję. W końcu mam już trzydzieści trzy lata; prowadzę praktykę prawniczą i angażuję się w społeczne i polityczne życie Chicago, miasta nawykłego do rasowych ran i szczycącego się brakiem sentymentów.

Choć udało mi się przemóc w sobie cynizm, to jednak chciałbym móc się uważać za człowieka doświadczonego życiowo, unikającego nadmiernych oczekiwań.

Mimo to, kiedy myślę o historii własnej rodziny, najbardziej uderza mnie w niej właśnie ta niezmienna skłonność do niewinności, która wydaje się niewyobrażalna, nawet gdyby ją mierzyć kategoriami dzieciństwa. Tę niewinność zdążył już zatracić sześcioletni kuzyn żony, który przed kilkoma tygodniami opowiedział rodzicom, że koledzy z klasy nie chcą się z nim bawić ze względu na jego piękną, ciemną skórę. Rodzice chłopca, którzy wychowali się w Chicago, stracili podobną niewinność dawno temu i choć nie noszą w sobie goryczy – wewnętrzną siłą, dumą ani zaradnością nie ustępują żadnemu rodzicowi, jakiego znam – to jednak w ich głosie słychać ból, kiedy zastanawiają się, czy słusznie uczynili, przeprowadzając się z miasta na przedmieście zamieszkane głównie przez białych, mimo że zrobili tak właśnie po to, aby uchronić syna przed ryzykiem zaplątania się w strzelaninę pomiędzy gangami oraz koniecznością uczęszczania do niedofinansowanej szkoły.

Ci ludzie wiedzą zbyt wiele – wszyscy naoglądaliśmy się w życiu zbyt wiele – żeby móc patrzeć bez podtekstów na krótkie małżeństwo moich rodziców: małżeństwo czarnego mężczyzny z białą kobietą, Afrykanina z Amerykanką. Kiedy ludzie, którzy nie znają mnie bliżej – czy to biali, czy czarni – odkrywają moje mieszane pochodzenie (a zazwyczaj jest to dla nich odkrycie, bo sam przestałem o tym mówić w wieku dwunastu czy trzynastu lat, kiedy nabrałem podejrzenia, że w ten sposób staram się jedynie przypodobać białym), dostrzegam, jak w ułamku sekundy dokonują mentalnej korekty, jak doszukują się w moich oczach jakiegoś wymownego znaku. Przypuszczam, że po cichu szukają u mnie znękanego ducha – zmieszana krew, rozdarta dusza, widmowy wizerunek tragicznego Mulata tkwiącego w potrzasku pomiędzy dwoma światami. Gdyby więc udało mi się wyjaśnić, że ten los bynajmniej nie jest moją tragedią, a przynajmniej nie tylko moją – to również wasza tragedia, synowie i córki Plymouth Rock i Ellis Island^(), a także wasza, synowie i córki Afryki. To tragedia zarówno sześcioletniego kuzyna żony, jak i jego białych kolegów z pierwszej klasy, więc nie musicie się zastanawiać, co mnie nęka – każdy może to obejrzeć w wieczornych wiadomościach, i gdybyśmy byli gotowi przyznać choć tyle, być może ten tragiczny krąg zacząłby się kruszyć... Moje słowa zabrzmią zapewne jak przejaw nieuleczalnej naiwności, jakbym trwał przy dawno utraconych nadziejach niczym komuniści, którzy wciąż sprzedają swoje gazetki na obrzeżach różnych uniwersyteckich miast. Albo, co gorsza, zabrzmi to tak, jakbym próbował się ukrywać przed sobą samym.

Nie obwiniam ludzi za ich podejrzliwość. Już dawno temu nauczyłem się traktować nieufnie własne dzieciństwo i opowieści, które nadały mu kształt. Dopiero wiele lat później, kiedy usiadłem nad grobem ojca i przemówiłem do niego przez warstwę czerwonej afrykańskiej ziemi, zdołałem powrócić do początku i na nowo poddać zasłyszane historie własnej ocenie. Czy może, ściślej rzecz biorąc, dopiero wtedy zrozumiałem, że dużą część życia spędziłem, starając się przepisać te historie na nowo, uzupełniając istniejące w nich luki, próbując się pogodzić jakoś z niechcianymi szczegółami, doszukując się indywidualnych wyborów w ślepym biegu historii, licząc, że zdołam z nich wydobyć granitową płytę prawdy, na której moje nienarodzone dzieci znajdą pewne oparcie dla stóp.

W taki oto sposób, na przekór uporczywej chęci uchronienia się przed cudzym wzrokiem, pomimo powracającego impulsu każącego mi porzucić całe przedsięwzięcie w pewnej chwili na tych stronicach znalazł się zapis osobistej podróży wewnętrznej – zapis starań młodego chłopaka, który poszukiwał ojca, ale zarazem sensu własnego życia jako czarny Amerykanin. Powstała książka autobiograficzna, chociaż przez ostatnie trzy lata, kiedy mnie pytano, o czym właściwie piszę, starałem się unikać takiego sformułowania. Autobiografia wskazuje na istnienie dokonań godnych uwiecznienia, rozmów ze sławnymi ludźmi, odegranie głównej roli w jakichś ważnych wydarzeniach. Tutaj nie ma żadnej z tych rzeczy. Zarazem autobiografia sugeruje przynajmniej pewnego rodzaju podsumowanie czy zamknięcie, co również nie pasuje do osoby w moim wieku, wciąż jeszcze zaprzątniętej wytyczaniem własnej drogi przez życie. Nie mogę nawet twierdzić, jakoby moje życie było w jakimś sensie reprezentatywne dla doświadczenia ogółu czarnych Amerykanów („W sumie nie da się powiedzieć, że pan pochodzi z rodziny upośledzonej społecznie” – zauważył życzliwie pewien wydawca z Manhattanu); przeciwnie, ta książka w dużej mierze jest właśnie o tym, jak uczyłem się akceptować tę prawdę – że mam prawo utożsamiać się z czarnymi braćmi i siostrami w Ameryce czy w Afryce i twierdzić, że łączy nas wspólne przeznaczenie, nie pretendując przy tym do miana rzecznika naszych rozmaitych zmagań.

Na koniec pozostają jeszcze zagrożenia związane z każdą książką autobiograficzną: pokusa podkoloryzowania wydarzeń w sposób pochlebny dla piszącego, skłonność do przeceniania tego, na ile moje własne doświadczenia mogą zainteresować innych, wybiórcze luki w pamięci. Takie zagrożenia są tym poważniejsze, gdy piszącemu brakuje mądrości przychodzącej z wiekiem i życiowego dystansu, który potrafi leczyć z rozmaitych próżnostek. Nie twierdzę, że udało mi się uniknąć wszystkich tych pułapek. Chociaż książka w dużej mierze oparta jest na pamiętnikach i mówionej historii rodziny, dialogi z konieczności stanowią tylko przybliżoną wersję słów wypowiedzianych albo przekazanych mi w rzeczywistości. Dla większej zwięzłości niektóre z pojawiających się tu postaci powstały z połączenia różnych znajomych osób, a część wydarzeń wyłamuje się ze ścisłego porządku chronologicznego. Z wyjątkiem członków rodziny i garstki osób publicznych nazwiska i imiona większości bohaterów zostały zmienione w celu zachowania ich prywatności.

Niezależnie od tego, która z etykietek przylgnie do tej książki – autobiografia, wspomnienia, saga rodzinna czy jeszcze coś innego – postarałem się spisać uczciwą relację z konkretnej sfery własnego życia. Kiedy zaczynałem zbaczać z drogi, moja agentka Jane Dystel niezawodnie dodawała mi wiary i otuchy, redaktor książki Henry Ferris wprowadzał łagodne, lecz zdecydowane poprawki, a Ruth Fecych i pracownicy wydawnictwa Times Books z entuzjazmem i wielką starannością prowadzili rękopis przez kolejne etapy procesu wydawniczego. Przyjaciele, w szczególności Robert Fisher, nie szczędzili czasu na lekturę. Na koniec – moja cudowna żona, Michelle, wnosiła humor, cierpliwość, szczerość i nieomylną umiejętność wspierania moich najlepszych impulsów.

Najgłębszą wdzięczność jestem jednak winien własnej rodzinie – matce, dziadkom i rodzeństwu rozproszonym po wielu kontynentach – i to im dedykuję tę książkę. Nigdy nie zdołałbym jej dokończyć, gdyby nie ich niewzruszona miłość i wsparcie; gdyby nie ich zgoda na to, abym właśnie ja opowiedział rodzinną historię, i gdyby nie ich tolerancja dla popełnianych przeze mnie błędów. Chciałbym się im w ten drobny sposób odwdzięczyć i mam nadzieję, że miłość i szacunek, którymi ich otaczam, przebijają z każdej strony tej książki.PRZYPISY

Mowa o precedensowym orzeczeniu Sądu Najwyższego USA z 17 maja 1954 r., które zniosło dopuszczalność segregacji rasowej w amerykańskim systemie oświatowym. Orzeczenie odegrało istotną rolę w procesie integracji rasowej i rozwoju ruchu swobód obywatelskich w Stanach Zjednoczonych .

Według tradycji kamień Plymouth Rock znajduje się w miejscu, w którym wysiedli na ląd pierwsi koloniści ze statku „Mayflower” i których kolonia miała się stać zaczątkiem Stanów Zjednoczonych. Leżąca w ujściu rzeki Hudson wyspa Ellis Island stanowiła kiedyś główny punkt wjazdowy dla imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych.

Phi Betta Kappa to najstarsze i najbardziej prestiżowe z honorowych stowarzyszeń akademickich w USA. Założone w 1776 roku zrzesza wybijających się studentów nauk humanistycznych i ścisłych. Nazwa stanowi skrót jego greckiej dewizy, Philosophia Biou Kybernetes (Umiłowanie mądrości przewodnikiem życia).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: