Znaczy Kapitan - Karol Olgierd Borchardt - ebook

Znaczy Kapitan ebook

Karol Olgierd Borchardt

4,7

Opis

"Znaczy Kapitan" to najlepsza i najpopularniejsza książka marynistyczna wydana w Polsce. Zaliczana jest do kanonu literatury polskiej XX wieku. Karol Olgierd Borchardt na kartach swego najważniejszego dzieła jest piewcą i kronikarzem pionierskiej epoki w dziejach naszej floty morskiej. Ukazuje słynnych kapitanów, statki parowe z pierwszej połowy minionego wieku oraz transatlantyki, a także legendarne żaglowce szkolne.

Karol Olgierd Borchardt (1905-1986) urodził się w Moskwie. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Wilnie. Ukończył Szkołę Morską w Tczewie. Całe swoje życie służył morzu. Przed wojną pływał m.in. na transatlantykach "Polonia", "Kościuszko" i "Piłsudski". Podczas wojny pełnił służbę na morzu. Po powrocie do kraju w 1949 roku pracował już tylko na lądzie, pozbawiony decyzją polityczną prawa uprawiania zawodu oficera Marynarki Handlowej. Wykładał w Wyższej Szkole Morskiej, ucząc przyszłych oficerów floty handlowej i rybackiej m.in. astronawigacji, nawigacji, locji, oceanografii i wiedzy okrętowej. Pisał książki o tematyce morskiej, krzewiąc wśród Polaków miłość do morza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (89 ocen)
71
14
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zdzichon

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwe cudo. Bardzo się cieszę że się o tej książce dowiedziałem i z całego polecam. Znaczy, koniecznie trzeba przeczytać.
10
maciej_luszczynski

Nie oderwiesz się od lektury

Czytana z wypiekami prawie trzydzieści lat temu, nic a nic się nie zestarzała. To wciąż jedna z najpiękniejszych i najbarwniejszych opowieści o morskiej przygodzie i pogoni za chłopięcymi marzeniami, a jednocześnie świadectwo klasy i kindersztuby ludzi morza okresu międzywojnia. Szczerze polecam.
10
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Piwròt do lektury i marzeń z młodości Dzięki takim Książkia można mażyć o wielkim ciekawym i na okragło przeżywać przygody. Jest też to świetna opowieść o harcie ducha, wytrwałości i fantazjii. Goraco polecam
00
JanuszGaworski

Całkiem niezła

fenomenalna książka, niestety fatalnie czytana. nie daje się tego słuchać, a jest dostępny audiobook normalnie, czyli dobrze czytany.
00

Popularność




Tenanga

Za to, żeś uratował mi życie w pustyni, darowuję ci pchnięcie mnie nożem w hacjendzie Del Venado i strzał do mnie nad jeziorem Salto del Auga. Ale za to, żeś zamordował moją matkę, giń, nędzniku!

Po tych słowach Fabian pchnął Kuchiłłę, który usiłował złapać ramię Tenangi, ale już nie zdążył i głową poleciał w przepaść.

Tenanga, oparty na łuku, w milczeniu przyglądał się scenie sądu w pustyni nad straszliwym łotrem Kuchiłłą. Zamordował on w bestialski sposób matkę przyjaciela Tenangi – Fabiana, chcąc zawładnąć olbrzymią fortuną, której spadkobiercą po matce był Fabian.

Tenanga pogładził olbrzymiego oswojonego niedźwiedzia grizzli, stojącego obok niego i gotowego do wykonania każdego rozkazu. Długie czarne włosy Tenangi, opadające w puklach na plecy, przystrojone były kilkoma orlimi piórami, oznaką syna wodza. Gdy ucichł głuchy łoskot ciała spadającego po pionowej niemal skale, powiedział:

– Uff, uff! Mój biały brat unieszkodliwił najbardziej podłą białą twarz, jaka plamiła swymi śladami ziemię jego czerwonych braci. Mój biały brat nie potrzebuje więcej pomocy Tenangi. Tenanga pójdzie teraz z pomocą Białemu Kwiatkowi Prerii, którego chcą porwać Parintintinsowie.

Podniósł rękę i głośnym Howgh! pożegnał Fabiana i jego towarzyszy.

Kilka dni biegł Tenanga ze swym wiernym grizzlim na wschód. Minęli dwa kaniony, weszli na płaskowyż i wieczorem znaleźli się przy wspaniałej hacjendzie Don Fernanda, ojca pięknej Rosity.

Przybyli za późno: pałac płonął! Parintintinsowie – nie mogąc zdobyć hacjendy – podpalili wszystko.

Tenanga zostawił torbę oraz łuk pod opieką niedźwiedzia Ura i dobiegł do drzewa, którego olbrzymi zwalony pień opierał się gałęziami o parapet okna. Po pniu wspiął się Tenanga do wnętrza pokoju, skąd wydobywały się kłęby dymu. Po jakimś czasie ukazał się ponownie, niosąc przerzuconą przez ramię białą kobietę w mokrych szatach. Trzymając ją przedostał się przez zasłonę ognia do miejsca, gdzie grizzli Ur pilnował łuku i torby. W tej chwili pojawiła się grupa jeźdźców. To była spóźniona pomoc. Tenanga podniósł rękę, aby zwrócić na siebie uwagę jeźdźców, a gdy go dostrzeżono, złożył na ziemi zemdlone ciało seniority Rosity. Sam z grizzlim usunął się w cień dżungli.

Po dokonaniu tego czynu mógł wreszcie odpocząć.

*

Wszystko to miało miejsce na Bouffałowej Górze – w Wilnie, w środku miasta. Po spotkaniu z kolegami i odegraniu scen z przeczytanych książek Tenanga wracał teraz ze swym psem do domu.

W tym okresie pozostająca w pierwotnej dzikości Bouffałowa Góra dostarczała wszystkich możliwych do wyobrażenia scenerii: od samotnej urwistej skały, z której spadał kilkanaście metrów w dół Kuchiłło (zawczasu przygotowany manekin), do rozmytych wodą wykopów po glinie, spełniających rolę kanionów, oraz ukrytego wśród dziko rosnących krzewów rozwalonego starego domu pod cmentarzem Ewangelickim, zamieniającego się w hacjendę Don Fernanda.

Tenanga – jeszcze gdy liczył lat siedem – po przeczytaniu „Ducha Puszczy" postanowił zostać Indianinem. Indiański wojownik musiał być zahartowany. A zatem Tenanga w sekrecie przed wszystkimi sypiał pod łóżkiem na zakopiańskim serdaku, który był skórą pumy. Pod głową zamiast poduszki miał psa – setera, nieodłącznego towarzysza zabaw. Potrafił tak sypiać miesiącami.

Jednakże pewnego dnia Tenanga uprzytomnił sobie, że barwy skóry nie zmieni i że marzenia o zostaniu Indianinem na zawsze pozostaną tylko marzeniami.

W tej samej książce, z której była odtwarzana scena sądu w pustyni nad Kuchiłłą, noszącej tytuł „Czarny Ptak i Orzeł Śnieżnych Wierchów ", znajdował się opis przemytu towarów z Hiszpanii i ucieczki Kuchiłły z tego kraju. Była tam też ilustracja przedstawiająca rufę statku ze zwisającą liną i wspinającym się po niej marynarzem. Pod rysunkiem widniał podpis: „Jako ostatni wspiął się marynarz olbrzymiego wzrostu".

Szukając w książce tylko przygód Indian, Tenanga początkowo nie zwrócił na ten rysunek uwagi. Dopiero po uświadomieniu sobie, że „fach" Indianina jest nieosiągalny, Tenanga, czytając po raz wtóry „Czarnego Ptaka i Orła Śnieżnych Wierchów", zatrzymał się na opisie głównego bohatera książki: Orła Śnieżnych Wierchów, który był właśnie owym olbrzymim marynarzem, wspinającym się po linie na rufę statku. Tenanga postanowił zostać marynarzem.

Orzeł Śnieżnych Wierchów był olbrzymem o nadludzkiej sile. Tylko tacy przecież mogli być dobrymi marynarzami. Tenanga zaczął więc ćwiczyć. Dzień w dzień przez lata całe uporczywie ćwiczył mięśnie. Podnosił ciężary, uprawiał wszystkie dostępne systemy gimnastyki: Müllera, Proszka, Sandowa, Harvink Hanhocka, gimnastykę szwedzką, dżiu-dżitsu, lekkoatletykę, gimnastykę na przyrządach, ba – nawet gimnastykę cyrkową i akrobatykę.

W domu, na korytarzu, miał Tenanga wmurowane dwa drążki, na których ćwiczył jak w cyrku. Chodził na rękach tak jak na nogach. Co dzień latem i zimą biegał do rzeki kąpać się. Nie uznawał – nawet w zimie – ani czapki, ani palta. Podnosił coraz większe ciężary. Wreszcie wystąpił w cyrku jako... zapaśnik-amator.

Do Wilna przybył kiedyś cyrk, w którym produkowała się trupa zawodowych zapaśników. Przed rozpoczęciem walk amatorzy-ochotnicy mogli sobie wybierać dowolnego zapaśnika i próbować na nim swych sił. Wybrany przez Tenangę zapaśnik walczył lekceważąco i opieszale. Walka trwała pół minuty. Stosowana przez niego stale jedna i ta sama postawa nasunęła Tenandze pomysł taktycznego rozegrania spotkania. Po podaniu ręki na powitanie Tenanga udał, że chce przeciwnika złapać za głowę. Gdy zapaśnik przyjął swoją ulubioną postawę, złapał go niespodziewanie w tak zwany „przedni pas". Nim zawodowiec zorientował się, o co chodzi, leżał pokonany.

Tenanga zdecydował, że teraz już może zostać marynarzem.

*

Zdarzyło się, że w tym samym czasie matka i ojczym Tenangi przez parę tygodni gościli w swym domu Bolesława Limanowskiego. Wielki ten człowiek potrafił znaleźć czas na słuchanie opowiadań Tenangi o wymarzonym zawodzie. Po wyjeździe nie zapomniał o obietnicy wystarania się i przysłania warunków przyjęcia oraz programu egzaminów do jednej ze szkół morskich we Francji, zapewniając pomoc w dostaniu się do niej, oczywiście jeśli zda przewidziany egzamin.

Przed Tenangą wyrósł ogromny „francuski" mur, który należało przebić głową, wtłaczając w nią olbrzymi zapas wiedzy matematycznej, doskonałą znajomość języka francuskiego i literatury francuskiej. Miesiące mijały na żmudnej nauce nowych przedmiotów, które trzeba było opanować.

Jak zbawcę powitał Tenanga inżyniera Witolda Komockiego, wykładowcę Szkoły Morskiej w Tczewie, który bawiąc z żoną w Wilnie przypadkowo spotkał się z ojczymem Tenangi. Ojczym natychmiast zaprosił państwa Komockich do domu. Tenanga zamierał z zachwytu, słuchając opowiadań o podróżach na wspaniałym żaglowcu szkolnym „Lwów", zakupionym w roku 1920 i pomalowanym wtedy jeszcze w czarno-białe pasy, tak jak ongiś kazał malować swe okręty Nelson; o Szkole Morskiej w Tczewie i jej wydziałach – nawigacyjnym i mechanicznym; o wykładowcach – kapitanach z żaglowców i okrętów wojennych...

Barwne, pulsujące życiem opowiadania inżyniera Komockiego zbliżyły nagle do realnych i uchwytnych granic zasięgu to, co dotąd wydawało się pozostawać jedynie w krainie marzeń. Dla ziszczenia zamiarów nie trzeba było „zdobywać" Francji. Wystarczyło złożyć maturę i pojechać do Tczewa. Pani Wanda, żona inżyniera Komockiego, zaśmiewała się serdecznie, widząc zapał Tenangi, gotowego jechać z nimi natychmiast do Tczewa i zdawać egzamin z matematyki i języka francuskiego. Znajomość tych przedmiotów, po przestudiowaniu francuskich programów, wydawała się Tenandze tak samo nieodzowna jak nadludzka siła fizyczna Orła Śnieżnych Wierchów. Pod koniec wizyty inżynier Komocki mówił już do Tenangi: „kolego-marynarzu!"

Na razie jednak trzeba było pożegnać przemiłych, „z nieba zesłanych" państwa Komockich i skończyć gimnazjum. Dopiero po zdaniu matury, gdy można już było pomyśleć o przyjęciu do Szkoły Morskiej w Tczewie, Tenanga wystosował list do inżyniera Komockiego, rozpoczynający się „niesłychanie po morsku": UES! UES! UES! Kolego-Marynarzu!

Tak wyglądał – jak mu się wydawało – sygnał wołania o pomoc na morzu (SOS), zapamiętany przez Tenangę z opowiadań PIERWSZEGO KOLEGI-MARYNARZA.

*

Na komisji lekarskiej w Szkole Morskiej w Tczewie zostałem odrzucony przez starego lekarza okrętowego Wilkansa. Orzeczenie brzmiało: „Nie nadaje się do służby morskiej z powodu skłonności do reumatyzmu".

Wróciłem do domu złamany na duchu i poświęciłem się prawu. Ale nawet po roku studiów na uniwersytecie olbrzymi marynarz wspinający się po linie na rufę żaglowca nie dawał mi spokoju. Przełamując opory w postaci innej komisji lekarskiej, dostałem się wreszcie na wymarzony i jedyny wówczas żaglowiec szkolny „Lwów". Pojechałem do Gdańska. Ujrzałem rufę – taką samą jak na obrazku; taką samą linę z węzłami nazywaną tutaj szkentel. Maszty, reje, żagle... Miałem teraz sześć stóp wzrostu, podobnie jak Orzeł Śnieżnych Wierchów. Ale czy tyle samo siły?

Poranek pierwszego dnia na żaglowcu zeszedł na zaopatrywaniu się w rzeczy osobistego użytku, w które statek wyposażał kandydatów i uczniów. Na instalowaniu się w szafkach. Na rozpakowywaniu worków marynarskich i uzbrajaniu hamaków.

Po śniadaniu – zbiórka do robót. Przydzielono mnie do pomocy uczniowi zatrudnionemu przy zaciąganiu lin na podniebny bombram. Chodziło o wypróbowanie, w jaki sposób zareaguję i jak będę się poruszał na czterdziestometrowej wysokości. Ponieważ byłem przyzwyczajony do wielogodzinnych ćwiczeń na trapezie, kółkach i drążku, wysokość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Znacznie większe wywarł bezlik skomplikowanych i zupełnie obcych nazw takielunku, które usłyszałem przy tej okazji.

Po obiedzie – znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu, za pomocą którego miano podnosić spuszczone na okres zimowy bramstengi i reje. Zmieniony w konia wprzęgniętego do kieratu, pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polsku... handszpakami.

Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natychmiastowy: handszpak – wykonany ze specjalnego, twardego drewna – prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Następne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Duma rozpierała pierś Tenangi". Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. Zamiast cieszyć się razem z nami, wpadł w istny szał.

Podobno zostało mu to po służbie na rosyjskim okręcie podwodnym, na którym się topił w czasie manewrów. „Dzięki" kucharzowi. Kucharz po rozkazie przygotowania okrętu do zanurzenia pozostawił otwarty wentylator, woda wdarła się do wnętrza. Nasz pierwszy oficer, który i w tamtej marynarce był „pierwszym", zobaczył to jednocześnie z dowódcą okrętu podwodnego. Dowódca wskoczył do wody i popłynął do stojącej opodal jednostki. „Pierwszy", nie chcąc pozostawić załogi samej bez opieki, zamknął za sobą właz i pogrążył się w dobrowolnie przez siebie wybranej stalowej trumnie. W dziobowych pomieszczeniach okrętu zdołał opanować panikę i uratować część załogi. Zaledwie paru marynarzy zginęło przy wydobywaniu się z głębin wodnych, kilku trafiło do szpitala z nadwerężonymi płucami. „Pierwszy" zdobył w tej przygodzie zdolność do krzyku tak strasznego, jakiego nie słyszałem nigdy przedtem i nigdy już potem.

Teraz cały port zapełnił się jego wibrującym na najwyższej oktawie głosem:

– Da dźjaaaaabłaaaa! Cały statek pałaaaaaamiiii!

Ten przeraźliwy krzyk wywołał kapitana. Zjawił się na rufie i podszedł do pierwszego oficera. „Pierwszy" podobny był w tej chwili do duszącego się na koklusz noworodka, przy czym twarz „noworodka" przypominała oblicze sławnego w owe czasy artysty filmowego, Maxa Lindera, o małych, czarnych szczoteczkach wąsów.

Kapitan w wytwornym czarnym mundurze o czterech złotych pasach i kotwicy na każdym rękawie, z piękną marmurową twarzą półboga, nie ocenił sytuacji tak szybko, jak „pierwszy". Może przez przezorność, by nie okazać się omylnym.

W momencie gdy duszący się „noworodek" z wąsami Maxa Lindera wydał ostatni dźwięk, usłyszałem po raz pierwszy głos kapitana:

– Znaczy, panie Konstanty, znaczy... co się stało?

Kapitan każde swe przemówienie, każdą rozmowę zwykł był zaczynać od słowa „znaczy". Mówił przy tym wolno, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Trzymanie stale zaciśniętych zębów przy mówieniu należało podobno do najbardziej wytwornego sposobu wysławiania się gardemarinów, czyli wychowanków carskiego korpusu morskiego. Żadnej mimiki, żadnych grymasów twarzy – kamienne, zastygłe oblicze o olimpijskim wyrazie. I oto teraz kapitan został nagle zmuszony do zniżenia się do spraw ziemskich.

W miarę jak „pierwszy" odkrywał coraz to nowe połamane handszpaki, głos jego z najwyższej oktawy, dostępnej dla mężczyzny, przechodził w wycie czerwonoskórych towarzyszące skalpowaniu przez nich bladych twarzy:

– Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaami!! Cały statek pałaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaa! Biezabrazje!

„Ogień" pierwszego oficera udzielił się kapitanowi, ale wyłącznie w formie zaciekawienia. Żaden mięsień na twarzy mu nie drgnął, gdy spoglądał na zachłystującego się wrzaskiem pierwszego oficera.

„Pierwszy" zdążył już policzyć wszystkie połamane handszpaki. Wił się teraz i nadal ryczał:

– Wszystka pałamał! Wszystkie handszpaki pałamał!

Chciałem się wtrącić i powiedzieć, że jeszcze cztery zostały, ale wobec kapitana nie śmiałem. Naraz znów usłyszałem głos kapitana:

– Znaczy, panie Konstanty, znaczy co? Znaczy, za silny?

A potem znów straszny, przeraźliwy ryk „pierwszego":

– Nu, tak, za silny! Za silny! Wszystka łami! Wszystka! Cały statek pałami! Cały statek!!!

I zwracając się już bezpośrednio do mnie, wrzasnął:

– Nu, won stąd! WOOOOON!!!...

Nigdy w życiu tak szybko nie uciekałem, jak w tamtej chwili. Nie zdawałem sobie zupełnie sprawy, którędy i jak znalazłem się w międzypokładzie, w pomieszczeniach uczniowskich.

Co teraz będzie? Pakować rzeczy? Opuścić statek? W momencie gdy marzenia się ziściły i gdy się na niego z takim trudem dostałem...

Starsi uczniowie wpadli do międzypokładu. Pokładali się ze śmiechu. Nie chciałem nikogo o nic pytać, tylko cały czas powtarzałem w myśli: Co robić? Co teraz będzie?

Nikt z oficerów się nie zjawił. Zaszyty w najciemniejszy kąt międzypokładu siedziałem na żaglach wyciągniętych z żagielkoi i przygotowanych do reperacji. Przesiedziałem tak do kolacji.

Kolacji nie jadłem. Jedno było tylko ważne: spiszą mnie ze statku, czy nie spiszą?

Nikt do mnie nie przychodził, nikt nic nie mówił. Wieczorem z trudem rozwiesiłem hamak. Pierwsza noc na żaglowcu. Nie wiedziałem w ogóle, co robić. Czy się położyć? Czy czekać sądnego dnia?

Znużony do ostateczności położyłem się w hamaku i leżąc usiłowałem zebrać myśli. Ale nic nie pomagało. Widziałem wciąż siebie opuszczającego statek, z workiem marynarskim na plecach. Ten wymarzony, cudny statek. Taki sam jak ten, na którym Orzeł Śnieżnych Wierchów rozpoczął swą służbę na morzu. A ja muszę jutro opuścić ten najpiękniejszy na świecie żaglowiec. Jutro! Jutro przyjdzie ta okropna chwila.

Miotany potworną rozpaczą, powtarzałem straszne dla mnie słowa kapitana:

– Znaczy, za silny! ZA SILNY...

Naj...

Długi świst bosmańskiej gwizdawki i głos ucznia pełniącego służbę bosmańską obwieściły poranną zbiórkę do robót. Ponieważ do tej chwili nikt mi nie przypomniał wczorajszej awantury z połamaniem handszpaków, poszedłem na zbiórkę.

Rozdzielono roboty. Z drżeniem serca czekałem, co się stanie, gdy bosman dojdzie do mnie. Czy mnie „spiszą" ze statku? Czy dadzą robotę? Na domiar złego o kilka kroków od bosmana stał pierwszy oficer...

Tymczasem bosman zbliżył się do mnie i jak gdyby nigdy nic powiedział:

– Z afterpiku1 balast wozić!

Radość zalała mi serce. Więc mnie nie wyrzucają? Więc zostaję na tym wspaniałym żaglowcu?! Z radości gotów byłem połamać nie tylko głupie handszpaki, ale i kolumny masztów.

Zaprowadzono mnie na dół. Przeszliśmy mroczną prowianturę, potem jeszcze dalej – na sam tył. Przechodziliśmy przez drzwi o wysokich metalowych progach. Były one żelazne, ze wszystkich stron zaopatrzone w szereg olbrzymich zakrętek z długimi rączkami. Każde takie drzwi można było zamknąć i zaśrubować. Po ich zamknięciu poszczególne przedziały statku stawały się wodoszczelne i w wypadku zderzenia nie przepuszczały wody.

Praca moja polegać miała na przewożeniu stanowiących balast olbrzymich głazów, które leżały już przy otworze luku wiodącego do niższych czeluści statku. Musiałem je sam nakładać na olbrzymią taczkę zbitą z potwornych bali. Kto i kiedy mógł coś podobnego zbudować? Chyba Robinson Crusoe, i to w pośpiechu.

Przeciągnięcie samej tylko taczki przez drzwi wodoszczelne, dokładniej mówiąc – przez olbrzymi próg, wymagało siły paru ludzi. Taczka naładowana kamieniami stanowiła ładunek dla konia. Kiedy to zobaczyłem, zrozumiałem, dlaczego pierwszy oficer uśmiechał się, gdy bosman wyznaczał mi tę właśnie robotę.

Kamienie balastowe należało przewieźć znad afterpiku pod rufowy luk międzypokładu, czyli przez jeden wysoki próg (po grubych deskach, uważając, by taczka nie spadła), przez całą prowianturę, drugi próg drzwi wodoszczelnych, warsztat cieśli, trzeci próg i część międzypokładu. Po wysypaniu kamieni należało z pustą taczką znów wrócić na afterpik.

Po przewiezieniu trzeciej taczki pracowałem ubrany już tylko w trójkąt kąpielówek. Od czasu do czasu przybiegał któryś z uczniów popatrzeć na moją muskulaturę. Pić mi się chciało strasznie, ale bałem się odchodzić, by nie „podpaść" pierwszemu oficerowi. Pomyślałby może, że nie mogę dać sobie rady i uciekam od roboty. Postanowiłem wytrwać i za wszelką cenę utrzymać się na statku.

W tym czasie przyjechali z urlopu uczniowie, którzy mnie jeszcze nie widzieli. Domyśliłem się, że to oni, ponieważ byli wystrojeni w wyjściowe mundury – schodząc na dół przyglądali mi się z zaciekawieniem.

Jeden z nich zatrzymał się dłużej. Podszedł bliżej. Obejrzał mnie bardzo uważnie, ale nic nie powiedział i odszedł. Po jakimś kwadransie wrócił, akurat w momencie, gdy śpiewając na całe gardło piosenkę Mickiewiczowską: „W minach kruszec kując młotem...", pchałem przed sobą „robinsonowską" taczkę.

Nieznajomy uczeń wysunął do mnie rękę. Na dłoni leżała pajda chleba o powierzchni czterech dużych dłoni, odkrojona z olbrzymiego półbochna wiejskiego. Biały, świeży chleb posmarowany był masłem, na tym leżała olbrzymia porcja gotowanej szynki. Nieznajomy podsuwał pajdę coraz bliżej i coraz wyżej pod same oczy.

Wobec tego że był to klasyczny ruch „bladej twarzy" ofiarowującej przyjaźń „czerwonemu bratu", bez wahania postawiłem taczkę i wziąłem w milczeniu podaną mi kromkę chleba.

Nieznajomy pilnie śledził moje ruchy. Zatopiłem zęby w chlebie. Wszystko było świeże, prosto z domu. Widząc obłok rozkoszy na mojej twarzy, nieznajomy zdecydował, że może się przedstawić. Wyciągnął prawicę: – Włodzimierz Cybulski jestem!

Pragnienie dokuczało mi nie na żarty. Pot lał się ze mnie strumieniami. Pogodziłem się już jednak z myślą, że do śmierci będę woził na taczce kamienie. Po zjedzeniu kromki chleba z masłem i z szynką wstąpiła we mnie otucha. Zacząłem rozglądać się po prowianturze. W jaki sposób stworzyć sobie lżejsze życie? Przecież muszą mieć tu coś do picia?...

W środku prowiantury, tuż koło miejsca, przez które przepychałem swą taczkę, stały małe baryłki. Z literatury wiedziałem, że słodka woda jest na każdym statku skarbem i przewozi się ją niekiedy w małych baryłkach. Zdecydowałem się na otworzenie jednej. Poruszyłem nią – pluskało wewnątrz. Wziąłem z taczki głazik i puknąłem nim w beczułkę. Dno prysło, polała się pachnąca, orzeźwiająca woda. W beczułce były świeżo posolone ogórki, przeznaczone na szybkie spożycie. Wspaniałe!

Teraz mogłem już spokojnie pracować. Za każdym razem gdy przejeżdżałem z moją taczką, wyciągałem z beczki jeden ogórek i delektowałem się jego smakiem i aromatem.

Szybko minął czas do obiadu. W doskonałym nastroju zjadłem obiad i po godzinnej przerwie znów zabrałem się do taczki oraz... do ogórków. W momencie gdy usłyszałem gwizdek i okrzyk: „Kończyć roboty!", zjawił się prowiantowy – akurat kiedy odświeżałem się ogórkiem.

– Beczkę rozbiłeś!

– Myślałem, że woda. Bardzo mi się pić chciało.

Popatrzył na mnie, ociekającego potem. Zajrzał do beczki:

– Częstowałeś wszystkich ogórkami? – zapytał.

Oburzyłem się:

– Nie swoimi ogórkami? Za kogo pan mnie ma? Przykro mi bardzo, ale bałem się odejść od roboty, by nie wpaść w nowy konflikt z pierwszym oficerem. Byłem tak zmęczony i spragniony, że...

– Człowieku, ty sam to wszystko zjadłeś? – przerwał z najwyższym zdumieniem.

– Tych kilka ogórków? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– Przecież zjadłeś sam pół beczki ogórków! Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!

Wówczas ja spytałem:

– Panie, a ile kołdunów litewskich, takich solidnych, zje pan na raz?

– No, z dwadzieścia kilka – odpowiedział.

– Widzi pan! A ja zjadam sto dwadzieścia kilka. Przeszło dwie kopy! To co mam robić?

Prowiantowy był z zawodu malarzem. Zakochany w żaglowcu – malował i malował. Prowiantura nie obchodziła go zbytnio. Najważniejsze jednak, że miał wyobraźnię i mnie zrozumiał.

Handszpaki i ogórki w dwa dni ustaliły moją sławę.

*

Z książek Conrada (Korzeniowskiego) nauczyłem się wielu rzeczy o praktycznym zastosowaniu, ale jedna jego rada trafiła mi szczególnie do przekonania: „Jeśli chcesz spokojnie przejść przez życie, nie drażnij nigdy trzech osób: kobiety, kucharza i człowieka z nożem".

Na „Lwowie" wszyscy chodzili z nożami. Każdy żeglarz musi mieć nóż. Na żaglowcu żeglarz bez noża nie istnieje.

Kobiet na żaglowcu nie było.

Kucharz był jeden. Pozyskałem jego sympatię jako cierpliwy słuchacz niekończących się opowieści o wojnie rosyjsko-japońskiej z roku 1904, w której uczestniczył. Z opowiadań tych wynikało, że śmiało można mu było przypisać powiedzenie Wergiliusza i Zagłoby: Et quorum pars magna fui2.

Z tego „ogromnego" wkładu w wojnę rosyjsko-japońską pozostało mu przyzwyczajenie, zapożyczone od jeńców japońskich. Otóż jeńcy ci zgodnie ze swym narodowym zwyczajem, gdy tylko była po temu okazja, kąpali się w beczkach z gorącą wodą. Kucharz, naśladując Japończyków, grzał na płycie kuchennej słoną wodę i wlewał ją do olbrzymiej kadzi, olinowanej i zabezpieczonej przed wszelkimi przechyłami. W beczce tej siedział tak długo, aż mu woda nie wystygła, i opowiadał o swych przygodach spod „czungczung" i „ping-pong".

Kucharz zostawiał mi zawsze coś niecoś do zjedzenia. Szczególnie gdy było silniejsze kołysanie lub gdy czegoś za wiele zostało. Z reguły jadłem za wszystkich, którzy nie mieli apetytu w czasie sztormu. W kuchni często trafiało mi się pół miedniczki smażonych ryb, ryżu czy kaszy.

Wpadłem również w oko żaglomistrzowi. Któregoś dnia zabrał mnie z sobą na reje, by pokazać, jak się zabezpiecza szakle. Gdy trzeba było jedną szaklę wyjąć i wstawić inną, żaglomistrz kazał mi przynieść linoblok dla zwolnienia przyszaklowej liny. Zaproponowałem, że linę naciągnę bez talii, a on niech tylko szybko zmieni szaklę. Żaglomistrz, choć znał historię połamanych handszpaków, nie chciał wierzyć, że tego dokonam. Rozparłem się nogami na percie, piersi oparłem o reję i mając obie ręce wolne, naciągnąłem linę. Żaglomistrz oniemiał z zachwytu. Odtąd zawsze do tej roboty zabierał mnie ze sobą.

Kolegom sprawiałem uciechę, gdy pozwalałem podczas rozbrajania statku ładować sobie na kark olbrzymi zwój grot lub fokszota i halsu razem z blokami. Zazwyczaj nosiło to czterech ludzi.

Po pierwszym ćwiczeniu wiosłowania na łodziach, uwiązanych za statkiem, ich załogi wchodziły po szkentlu do góry na rufę. Tak się złożyło, że wchodziłem ostatni. Gdy zawisłem na szkentlu między wodą a rufą żaglowca, przypomniał mi się Orzeł Śnieżnych Wierchów i obrazek widziany w książce. Nie mogłem nie wyszeptać: „Jako ostatni wspiął się marynarz olbrzymiego wzrostu".

Wkrótce potem, gdy w pierwszej mojej podróży na „Lwowie" staliśmy w jednym z portów zagranicznych, przyjechała z wizytą miejscowa Polonia z ambasadorem polskim na czele. Goście w towarzystwie kapitana zwiedzali statek od dziobu do rufy. Gdy znaleźli się w międzypokładzie, kapitan kazał mnie zawołać. Ubrany w wyjściowy mundur, zameldowałem się przepisowo. Pokazując mnie towarzystwu złożonemu z wykwintnych pań i dystyngowanych panów, kapitan oświadczył:

– Znaczy, on u nas najwięcej je, najwięcej waży i, znaczy, najsilniejszy!

„Ach, tak sprawy stoją!" – pomyślałem. A ponieważ prawo rzymskie do tego czasu nie wywietrzało mi jeszcze z głowy i każdą sytuację nauczyłem się ujmować automatycznie w piękną, lakoniczną łacinę, i tym razem zamknąłem w myślach ocenę wypowiedzi kapitana sentencją: Rebus sic stantibus3.

W tym momencie przypomniał mi się występ w cyrku i tak zwana parade allée atletów podczas prezentacji. Wspaniały Japończyk, Ona-O-Gitaro, z tej samej trupy, z której wybrałem kiedyś zawodnika do walki, robił zawsze wykrok prawą nogą, podnosił prawą rękę nad głowę, a potem wykonywał unik całego ciała do tyłu na wzniesionych stopach.

Na oczach prześwietnego towarzystwa z zawodową precyzją dokonałem identycznej cyrkowej „prezentacji", trzy raz obracając się dookoła, by wszyscy mogli mnie obejrzeć i by nikogo nie obrazić.

Kapitan poczuł się tym jak gdyby zmuszony, by jeszcze raz powtórzyć z naciskiem:

– Znaczy, on u nas NAJwięcej je, NAJwięcej waży i, znaczy, NAJsilniejszy!

1 Afterpik – tylna komora zderzeniowa, pomieszczenie znajdujące się w dolnej części kadłuba na rufie statku.

2Et quorum pars magna fui (łac.) – i w czym miałem wielki udział.

3Rebus sic stantibus (łac.) - w takim stanie rzeczy.

Omne trinum perfectum

Z trójpokrętnymi linami, dowiązanymi do ciał, wspinaliśmy się na trzy maszty szkolnego żaglowca, by zasnuć każdy na kształt nici pajęczej przez wszystkie przewidziane bloki i otwory. Stworzyliśmy w ten sposób misterną sieć od rej do pokładu. Prawie już miesiąc trwała ta nasza wspinaczka.

Kwiecień był wyjątkowo zimny. Przechodziły szkwały z drobnym śniegiem i kryształkami lodu, które gnane wiatrem wciskały się w każdą szparę w ubraniu. Uczepieni – jak pająki – na podniebnych wysokościach, szykując nasz „Lwów" do lotu na szlaki wielkich żaglowców, marzliśmy niekiedy do szpiku kości.

Co dzień do obsługi grubych płóciennych żagli przybywały setki metrów lin. Ci, którzy lubili liczyć, twierdzili, że gdyby ułożyć wszystkie liny używane na „Lwowie" jedna za drugą – miałyby razem szesnaście kilometrów długości.

Naszą jadalnię, sypialnię i bawialnię stanowił międzypokład. Pachniało tu smołą, konopiami i było przeraźliwie zimno. Gwizdek bosmański na pobudkę przyjmowaliśmy jako zapowiedź lodowatego tuszu, który otrzymywaliśmy natychmiast po opuszczeniu nagrzanych własnymi ciałami hamaków. Zwijaliśmy je szybko i układaliśmy na szafkach. Spuszczaliśmy podczepione pod sufitem stoły i ławki. Sypialnia zamieniała się w jadalnię.

Gnaliśmy do umywalni. W porcie było mnóstwo słodkiej wody. Goliliśmy się, myliśmy się. Wody nie oszczędzaliśmy, myjąc się na zapas. Wiedzieliśmy, że później w morzu starszy oficer nie da więcej niż wyliczony na jedną osobę jeden litr na dzień.

Mycie rąk było czczą pantomimą. Dłonie mieliśmy zrogowaciałe, obramowania palców przybierały kwadratowy kształt, w stwardniały naskórek wgryzała się smoła i nie było siły, żeby ją stamtąd usunąć. Była to ochrona, dzięki której po tygodniu pracy przy linach skóra rąk przestawała dotkliwie palić.

Tylko jeden kurs – pierwszy, najliczniejszy, liczący kilkunastu ludzi – przysłano ze Szkoły Morskiej w Tczewie dla przygotowania „Lwowa" do podróży. Reszta uczyła się jeszcze, zdawała egzaminy i miała zjawić się dopiero na gotowe, tuż przed rejsem.

Rozpoczęliśmy pracę od postawienia górnych części masztów, które na zimę spuszczono wraz z górnymi rejami. Z magazynu wydobyliśmy wszystkie ruchome części takielunku, składające się z lin i łańcuchów. Z żagielkoi wyciągaliśmy żagle. Należało usunąć z takielunku ślady zimowej konserwacji, ustawić go, umocować, częściowo pomalować, zabezpieczyć. Trzeba było pracować bez względu na pogodę, tak przy tym rozkładając robotę, by na przykład malować wtedy, gdy jest bezwietrznie i gdy deszcz nie pada.

Każdego wieczora, po skończonej pracy, pęcznieliśmy z dumy, widząc, ile już dokonaliśmy i „czego to my nie umiemy". Myśl, że szykujemy skrzydła, na których polecimy z wiatrem na Atlantyk, ogrzewała nas, ale nikt się z nią nigdy nie zdradził.

Przyszedł maj. Pogoda w niczym go nie przypominała. Zimne szkwały ze śniegiem lub krupą były takie same jak w kwietniu.

Drugiego maja byliśmy gotowi do przyjęcia ładunku. W tym roku, tak samo jak i w zeszłym, mieliśmy rozpocząć podróż od przewiezienia ładunku podkładów kolejowych do Anglii, prawdopodobnie do Londynu. Od rozpierającej nas dumy nie mieściliśmy się w hamakach. W ogóle przez cały czas po kilka razy dziennie każdy czuł się bohaterem. Ale nie było przed kim się pochwalić. Żyło się przecież wśród samych bohaterów. Dopiero w święta, w domu, będzie można coś niecoś o sobie opowiedzieć. Tutaj, w międzypokładzie, można by się tylko narazić na śmieszność mówiąc o swych bohaterskich czynach; były zawsze bardzo nikłe w porównaniu z tymi, których dokonał słuchający.

Trzeciego maja wylegiwaliśmy się w hamakach – pobudka ma być dzisiaj o całą godzinę później. Jeszcze z wieczora przygotowaliśmy WIELKĄ GALĘ. Przywiązane do lin flagi kodu sygnałowego punktualnie o ósmej pojawią się nad powierzchnią morza, przesuną poprzez rufę i wierzchołki wszystkich trzech masztów aż po koniec bukszprytu, a stamtąd znów dotkną wody. W ten sposób umieszczone różnokolorowe flagi sygnałowe symbolizują opasanie całej kuli ziemskiej – wraz z okrętem. W porcie podniesiemy banderę na rufowym drzewcu – flagsztoku, na grotmaszcie wywiesimy flagę armatora, w tym wypadku Ministerstwa Przemysłu i Handlu, zaś na fokmaszcie – banderę kraju, do którego pójdziemy. Dzisiaj będzie to bandera angielska.

Po raz pierwszy święto Trzeciego Maja spotykam na żaglowcu. Bardzo jest przyjemnie leżeć w hamaku całą godzinę dłużej i rozmyślać, zamiast zrywać się i gonić do roboty. Myślami wracamy do obchodów tej uroczystości, gdy byliśmy jeszcze w szkołach.

Data ogłoszenia Konstytucji – t r z e c i maja, t r z y stany w niej wymienione, podział na t r z y władze: prawodawczą, wykonawczą i sądową – wszystko to naprowadza myśl na liczbę TRZY. Tę liczbęsymbol czczono w Indiach, Egipcie i Rzymie. Stąd przecież rzymskie OMNE TRINUM PERFECTUM – wszystko, co potrójne, najlepsze. Doskonałym ma też być człowiek, który tak samo myśli, mówi i czyni.

Wszystkie zapamiętane przez nas obchody trzeciomajowe rozpoczynały się od przemówień, wygłaszanych niekiedy przez ludzi, którzy byli wychowani i wykształceni w obcych szkołach, w trzech rozmaitych zaborach. Niektóre z tych przemówień przeszły jako tematy do wesołych opowiadań i anegdot. Cytowany był na przykład taki fragment: „Otczizna nasza została podzielona na trzy czensti. Jedną wzięli Germańcy, drugą – Awstryjcy, a trzecią – my!" Albo inny: „Powstała otczizna nasza, Polska, która podzielona była na trzy nierówne połowy, a tereny jej zachwycone wojną".

W jednej ze szkół najlepszy wykładowca i specjalista powiedział kiedyś podczas kreśleń na mapie: – Nu, a teraz naczertim na papieru! Ponieważ stosunki pomiędzy wykładowcą i uczniami były prawie koleżeńskie, ci ostatni pozwolili sobie zwrócić mu uwagę, że poprawnie po polsku należało powiedzieć: – a teraz nakreślimy na papierze!

Wykładowca zgodził się tylko połowicznie: – Nu, niech bendi nakreślim na papieru! – i dodał: – Papieżu jest w Rzymie. Mnie nie nabierzecie!

Nasz kapitan oraz starszy oficer „Lwowa" otrzymali podobne wykształcenie. Kapitan mówił po polsku poprawnie. Starszy oficer był jeszcze pomiędzy „papieru" i „papieżu". Przemówienie trzeciomajowe wygłosi chyba kapitan? Co powie ten człowiek, wychowany w obcej szkole, dla którego – w pewnym sensie – wszystko, co się tu dzieje, musi być dość jeszcze dalekie i obce? On miał za sobą długoletnią służbę w dużej flocie o wiekowej tradycji. My wszyscy uzyskaliśmy niedawno matury w polskiej szkole. Na morze, oprócz chęci przygód, przygnała nas również chęć odrobienia wiekowej krótkowzroczności narodu, któremu wystarczało „posiadanie tyle morza, iżby koń mógł się skąpać, a nie utonąć". Dla ogółu społeczeństwa byliśmy w dalszym ciągu wyłącznie poszukiwaczami przygód, w najlepszym wypadku – bezinteresownymi romantykami, którzy jeśli chcą tych podróży po morzach, to niech sobie sami na nie zapracują. Pogląd ten reprezentowali wtedy prawie wszyscy w Polsce, z wyjątkiem paru osób, których dziełem było stworzenie Szkoły Morskiej.

Uroczysta zbiórka wyznaczona była na godzinę jedenastą. Po pobudce i podniesieniu wielkiej gali poszliśmy na śniadanie. Jeszcze tylko ostateczne porządki w międzypokładzie. Po podniesieniu stołów międzypokład zamienia się w bawialnię. Przebieramy się w wyjściowe, granatowe mundury i stajemy na zbiórce.

Na przemian prószy drobniutki suchy śnieg i wygląda słońce. Od pierwszego maja obowiązują białe pokrowce na czapkach. Nakrochmalone i wyprasowane jeszcze w domu rękami matek i sióstr wyglądają naprawdę bardzo uroczyście.

Z pokładu rufowego zstępuje kapitan w asyście wszystkich oficerów.

– Baczność! Na prawo patrz!

– Czołem, uczniowie! – wita nas kapitan, stojąc przed nami na baczność i salutując.

– Czołem, panie kapitanie! – skandujemy.

Kapitan przechodzi teraz na prawą burtę i wita się z załogą statku. Po chwili znów wraca na lewą burtę. Że zacznie przemówienie od słowa „znaczy", nikt nie ma wątpliwości, że tych „znaczy" będzie więcej niż innych słów, też wiadomo. Ale co powie? Z jakiego podręcznika przygotował przemówienie? Kartki nie widzimy, nauczył się pewnie na pamięć.

Przyglądamy się kapitanowi z wielką uwagą. Widać, że jest niezadowolony z roli, jaka mu dzisiaj przypadła w udziale. Kapitan czerwienieje. Jego wydatna szczęka wysuwa się w ten sposób, jak gdyby miał nam udzielić surowej nagany za wielkie przewinienia. Szczęka coraz groźniej przesuwa się do przodu. Nagana będzie silna i płomienna.

Kapitan zaciska zęby i mówi:

– Znaczy, rozumiecie! Znaczy, praojcowie nasi konstytucję ułożyli! Znaczy, dzisiaj obchodzimy takie święto narodowe. Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie podwójne święto. Papież, znaczy Ojciec Święty, Matkę Boską królową Korony Polskiej zrobił! Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie trzecie, małe święto! Znaczy, wyście dołożyli swojej małej inteligencji i statek przygotowaliście do podróży... Znaczy, dzisiaj jest takie POTRÓJNE święto: Znaczy, praojcowie – konstytucję, papież – Matkę Boską, a wy – statek! Znaczy, Rzeczpospolita Polska niech żyje!

– Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!

Niedziela

Przez całą sobotę szykowaliśmy się do niedzieli w morzu. Od sobotniego ranka zaczynało się na „Lwowie" mycie i czyszczenie wszystkiego, co tylko można było oczyścić strasznym płynem „sudżi-mudżi". Jego skład chemiczny pozostał na zawsze tajemnicą żaglomistrza „Waju".

W każdej marynarce stosuje się taki płyn. Ma tylko odmienną nazwę, a przepis na jego wykonanie zależy od wyobraźni tego, kto go sporządza. W skład tego płynu wchodzi na ogół wszystko, co czyści i „wybiera" z pokładu plamy po smole, smarach i farbie. Ponieważ płyn „żre" drewno – należy go szybko wyskrobać, szorując pokład cegłą i piaskiem.

W sobotę czyściło się wszystko, co istniało na statku, do szafek osobistych włącznie. Mosiądz okrętowy i miedź głowic pokryw kompasu, dzwonu okrętowego i krat chroniących szyby w pokładzie nad kajutkompanią – musiały świecić jak samo słońce.

W sobotę nie było nawet ćwiczeń z astronawigacji, nie odmierzaliśmy wysokości słońca i – jeśli był – księżyca, nie obliczaliśmy pozycji astronomicznej... Reperowaliśmy garderobę i cerowaliśmy skarpetki, a te wachty, które miały służbę, szorowały międzypokład, stoły i ławki. Na niedzielę wszystko na statku musiało być doprowadzone do ideału. Sprawdzał ten „ideał" własnymi oczami kapitan od godziny dziesiątej do jedenastej przed południem.

Już w sobotę wieczór, po umyciu się, nakładaliśmy wyprane, wyreperowane i wymaglowane drelichy. Po kolacji w międzypokładzie, zmienionym w bawialnię, odbywały się niekiedy popisy akrobatyczno-gimnastyczne albo koncerty orkiestry uczniowskiej, rozpoczynającej swój program wspaniałym marszem „Salem alejkum".

W niedzielę nie było robót, ale mogły być zarządzone ćwiczenia i alarmy, takie jak „pożar" czy „człowiek za burtą". Niekiedy organizowaliśmy zawody atletyczne. Jeśli było zbyt zimno na pokładzie, to po niedzielnym śniadaniu, w oczekiwaniu na inspekcję, którą przeprowadzał kapitan w asyście starszego oficera i lekarza okrętowego, słuchaliśmy w międzypokładzie opowiadań kolegów. Dzięki tym opowiadaniom znaliśmy dokładnie rodzinę każdego, wszystkich jego krewnych i wszystkie ich wesołe przygody. Żadnych dramatów!

Dużym powodzeniem cieszyły się opowiadania jednego z kolegów, który z powodu „sarmackiego" nosa przypominał nam rycerza z „Potopu" – Charłampa. Nic w sobie więcej z niego nie miał, ale nos wystarczał za wszystko.

„Charłamp" miał szwagra, lekarza-podpułkownika. Podpułkownik natomiast miał ordynansa. Kosma – tak się nazywał ordynans – wychowywał się na bagnach Polesia i niczego poza najbliższą rodziną i rodzinną chatą nie widział. Nie udało się nikomu zrobić z niego żołnierza, wobec czego odbywał służbę wojskową jako ordynans. Podpułkownika słuchał ślepo.

Zdarzyło się raz, że podpułkownik kazał mu szybko iść po dorożkę. Kosma jak poszedł, tak zginął. Minęła godzina, a Kosmy jak nie ma, tak nie ma. Nagle przyszła komuś do głowy myśl, by wyjrzeć przez okno. Zobaczyli na dróżce, wiodącej przez ogród od domu do bramki, chodzącego szybko Kosmę. Zapytany: co robi? – odpowiedział, że przecież pan pułkownik kazał mu szybko chodzić po „dorożce".

Innym razem siostrze Charłampa zginął pamiątkowy pierścionek. Tydzień już trwała z tego powodu żałoba w domu, bo był po babce i w dodatku – z kamieniami. Nikt nie wiedział, gdzie by pierścionek mógł się zawieruszyć. Po tygodniu ktoś od niechcenia spytał ordynansa, czy nie widział pierścionka? Kosma pokręcił głową, nie rozumiejąc o co chodzi. Gdy pokazano mu palcem na obrączkę, rozjaśnił się i powiedział kiwając głową: – Kolco! – a potem, patrząc na wszystkich, jakby byli niespełna rozumu, wzruszył ramionami i oświadczył:

– Przecież kolco leży tam, gdzie go pani pułkownikowa położyła!

– Gdzie???

– W rogu pod łóżkiem!

Zgodnie z rozkazem podpułkownika Kosma wszystko omiatał i sprzątał, ale nigdy nic z miejsca – za żadne skarby – nie przeniósł i nie przestawił. Podpułkownik zabronił przecież ruszać. To „kolco" pod łóżkiem co dzień obmiatał, ale nie ruszał...

Ostatnio zdarzyły się nowe kłopoty z Kosmą. Podpułkownika przeniesiono na zastępcę komendanta szpitala garnizonowego do miasteczka na południu Polski. Pojechał razem z Kosmą. Na razie tylko we dwójkę, by wszystko urządzić i przygotować.

Podpułkownik, po rozlokowaniu się w przydzielonym mu mieszkaniu, poszedł zameldować się do pułkownika, komendanta szpitala. Ten przyjął swego zastępcę bardzo serdecznie i zatrzymał go na obiad.

Następnego dnia szwagier Charłampa poczuł się przeziębiony i postanowił przeczekać chorobę w łóżku. Kosma miał jadać w kuchni personelu szpitalnego, podpułkownik na razie w kasynie. Dał więc Kosmie dwa złote i polecił przynieść obiad z kasyna. Kosma przyniósł obiad. Zdumiał się podpułkownik, widząc tak wspaniałe potrawy.

– Ile żeś zapłacił za ten obiad? – spytał Kosmę.

– Prawdę mówiąc, to nic nie zapłaciłem – odpowiedział ordynans.

– Skądżeś przyniósł ten obiad? – badał go podpułkownik.

– A stamtąd, gdzie pan pułkownik wczoraj jadł!

I dodał, że ta pani, co dawała obiad, śmiała się bardzo, gdy poprosił o obiad dla pułkownika, a jeszcze bardziej, gdy jej zapłacił te dwa złote, które pan pułkownik dał. Oddała mu pieniądze i powiedziała, żeby nic panu pułkownikowi nie mówił.

Podpułkownik słysząc to, siadł na łóżku. Dał dwanaście złotych Kosmie, kazał mu pójść do kwiaciarni, kupić za te pieniądze doniczkę z kwiatami i zanieść tam, skąd przyniósł obiad. – Tylko szybko! – dodał. Kosma poszedł i Kosma wrócił.

– Kupiłeś?! Zaniosłeś?! – pytał zaniepokojony podpułkownik.

– Tak jest, panie pułkowniku! – zameldował służbiście Kosma. – Ale ta pani chciała nas oszukać, panie pułkowniku. Jak ja jej dałem kwiaty, to ona mi oddała tylko dwa złote. Więc ja jej powiedziałem, że nam się należy od niej jeszcze dziesięć złotych. Ta pani śmiała się jeszcze bardziej, ale oddała wszystkie pieniądze. O, tutaj przyniosłem!

Teraz podpułkownik wyskoczył z łóżka, od razu na równe nogi. Nałożył najprzedniejszy mundur, przypasał pałasz i szybko pobiegł do cukierni, gdzie kupił największe, jakie tylko można było dostać, pudło wedlowskich czekoladek. Za chwilę uroczyście wkraczał do domu dowódcy szpitala. W salonie siedzieli jeszcze goście i pili czarną kawę po obiedzie. Na widok olbrzymiego pudła czekoladek w rękach podpułkownika wszyscy obecni zapytali zgodnym chórem: – Panie pułkowniku, ile trzeba panu zwrócić za czekoladki?!

Donośny gwizdek bosmański przerywa opowiadania: inspekcja! Głośny rozkaz obwieszcza: – Szafki do przeglądu!

Biegniemy wszyscy do szafek. Ustawione są pośrodku, przez całą długość międzypokładu. Każda szafka składa się z trzech części: w górnej stoją „na baczność" wyczyszczone kubki, a obok nich – nóż, widelec, łyżka oraz łyżeczka; z lewej strony szafki leży na wysłanych czystym papierem półeczkach bielizna własna i pościelowa; z prawej wiszą na ramiączkach: mundurowa kurtka-bosmanka, bluza, nieprzemakalna kurtka i spodnie oraz „südwestka"; pod nimi stoją wyczyszczone buty robocze, wyjściowe i nieprzemakalne.

Z obu stron, przy burtach, przymocowane są niskie szafki, które służą jednocześnie za siedzenia. W nich znajduje się brudna bielizna. Żaden przedmiot w którejkolwiek z szafek nie może być rzucony niedbale. Każda rzecz musi być starannie ułożona na właściwym miejscu.

Kapitan z marmurową twarzą i w nieskazitelnie zaprasowanym mundurze zbliża się kolejno do każdej szafki. Obok niego postępuje starszy oficer w „słabiej" zaprasowanym mundurze oraz lekarz okrętowy, którego dziś nic nie obchodzi poza własną chorobą morską. Widać, że cierpi na nią bardzo. Jest to pierwsza podróż doktora.

W szafkach z zasady zawsze wszystko jest w porządku. Gorzej na ogół po paru miesiącach pobytu w morzu wypada przegląd bielizny pościelowej, kiedy kapitan sprawdza hamaki. Każdy hamak musi być rozwiązany i ułożony na podłodze, a prześcieradła i poduszka ustawione „na baczność".

Inspekcja mijała spokojnie. Nagle, w wolnej przestrzeni pomiędzy szafkami, uderzył wszystkich widok olbrzymiej walizy wtłoczonej między cztery stojaki żelazne, podtrzymujące pokładniki. Waliza w żadnym wypadku nie miała prawa się tutaj znaleźć. Dopuszczalna była malutka walizeczka, w przedziale na buty. Ale taka olbrzymia waliza powinna być oddana na przechowanie do magazynu.

Mocno zdumiał się na jej widok starszy oficer. Zdumiał się nawet kapitan. Tylko w doktorze walizka nie wzbudziła najmniejszego zainteresowania. My wszyscy byliśmy zdumieni nie mniej niż starszy oficer: w jaki sposób nie dostrzegliśmy jej przed inspekcją?

Znalezienie walizy w międzypokładzie podczas inspekcji było dla starszego oficera wspaniałą okazją do ukarania nas przez wyznaczenie dodatkowych robót. Nigdy nie miał dostatecznej liczby ludzi do wykonania zaplanowanych prac. Dodatkowe roboty wyznaczał nie tyle z powodu, by chciał nas karać, ile żeby mieć ludzi do pracy. Jest to chyba specjalna „choroba" wszystkich starszych oficerów na wszystkich statkach.

Ponieważ jednak inspekcję przeprowadzał kapitan, starszy oficer musiał milczeć. Kapitan przez przepisowo zaciśnięte zęby zapytał:

– Znaczy, CZYJA to waliza?

W następnej chwili na trzy kroki przed kapitanem wyprężył się granatowy drelich mechanika. „Lwów" miał dwa pomocnicze motory obsługiwane przez stałych motorzystów oraz sześciu uczniów wydziału mechanicznego naszej Szkoły Morskiej w Tczewie. W drelichu znajdowało się ciało ucznia wydziału mechanicznego o soczystych, wiśniowych wargach i twarzy Ludwika Szesnastego. Był przerażony do ostatnich granic.

– To moja waliza, panie kapitanie – wyszeptał z trudem.

– Znaczy, dlaczego ona... – kapitan zapewne chciał zapytać o powód, dla którego waliza znalazła się w międzypokładzie, ale na widok wykrzywionej przerażeniem twarzy ucznia wyszło zupełnie coś innego:

– Znaczy, dlaczego ona taka duża?

Przerażenie mechanika w granatowym drelichu wzrosło do granic paniki. Chwytając powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, odpowiedział:

– Ja nie wiem, panie kapitanie. Na fabryce taką zrobili...

Teraz szczęka kapitana cofnęła się do szyi, przez co twarz przybrała wyraz p o g o d n y . Kapitan zaczął nowe zdanie:

– Znaczy... – ale z trudem utrzymujące się w orbitach oczy ucznia oraz otwarte z przerażenia usta przypomniały mu może Ludwika Szesnastego i gilotynę, bo nie dokończył rozpoczętego zdania i przeszedł do inspekcji następnej szafki.

„Guarneri"

Na razie mamy ładunek do Londynu: podkłady kolejowe – krótkie, grube kloce. Załadowane są nimi wszystkie ładownie oraz większa część naszego mieszkania, to jest międzypokładu. Z podkładów mamy nawet „posadzkę" w zamieszkałej części międzypokładu. Żyjemy w drewnie i na drewnie, ciesząc się, że zarabiamy na siebie. To znaczy „Lwów" musi zapracować na swoje podróże, na liny, płótno żaglowe, materiały konserwacyjne. Za swoje utrzymanie płacimy sami. Nikt się nie śpieszy z utrzymywaniem statku romantyków oraz finansowaniem ich podróży.

Z chwilą wejścia uczniów tczewskiej Szkoły Morskiej na pokład „Lwowa" ktoś nazwał tę cząstkę społeczeństwa, która się znalazła na morzu – „narodem". Marynarze na dużych żaglowcach francuskich określali siebie słowem le monde1.

NARÓD na „Lwowie" reprezentował wszystkie stany. Można to było zaobserwować szczególnie w morzu, na nocnych wachtach oraz przy robocie, kiedy to nakładaliśmy najstarsze ubrania cywilne, jakie tylko dały się nosić. Nie mając jeszcze „historycznych" marynarskich ubrań do zdarcia, donaszaliśmy te z lądu.

Nie bardzo wiedzieliśmy, jak muszą się zachowywać prawdziwi „prości" marynarze na żaglowcu. U większości przeważał pogląd, że należy kląć, im dosadniej – tym lepiej. Mimo to nasz „naród" na „Lwowie" można było śmiało scharakteryzować słowami Mickiewicza:

Nasz naród jak lawa, Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi; Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.

Przed paru zaledwie laty skończyła się stuletnia niewola. Pochodziliśmy z trzech zaborów, rozpoczynaliśmy naukę w obcych szkołach i w obcym języku, nosiliśmy w sobie pozostałości poglądów wdrożonych nam przez obce narody. Ale wierzyliśmy, że zbudujemy wspaniałą polską flotę handlową mimo braku pojęcia o niej i wbrew „mędrcom" kształtującym opinię publiczną, że nie mając tradycji morskich nie będziemy nigdy w stanie stworzyć prawdziwej marynarki.

Pierwszy obcy ląd w tej podróży to Niemcy: Holtenau, wejście do Kanału Kilońskiego. Przerzucone ponad kanałem mosty nie znajdują się dostatecznie wysoko, byśmy mogli przejść pod nimi nie zaczepiając masztami. Musimy spuścić górne części dwóch masztów, tak zwane bramstengi. Na każdej są po dwie reje: bram i bombram. A więc cztery reje i dwie bramstengi – na dół! Jest to praca przewidziana w programie letniej praktyki. Wyobraźnia twórców programu zajęć nie wychodzi jeszcze zbyt daleko poza nasz stary żaglowiec. Mijane statki, nawet towarowe, wydają się luksusem, na jaki nas nieprędko będzie stać. O pasażerskich – nawet nie śmiemy myśleć.

Staramy się wykonywać wszystko możliwie najbardziej po „zejmańsku": cicho, szybko i sprawnie. Nie chcemy prowokować drwiących uśmiechów, których i tak nam nikt nie żałuje. Polacy – marynarze! Wydajemy się zabawni nie tylko w naszym kraju. Tutaj też: Polakom zachciało się bawić w marynarzy...

Wieczorami na zbiórce śpiewaliśmy zawsze „Rotę". Przed zbiórką wieczorną w Holtenau oficer wachtowy zapowiedział, że nie będziemy śpiewali „Roty", lecz – „Toń spokojną". W „narodzie" zawrzało. Skąd ta nagła kurtuazja wobec Niemców?

– Niech wiedzą, że tamten okres skończył się już bezpowrotnie! Kapitan służył w carskiej marynarce i nie czuje się widać Polakiem. Chce się Niemcom przypodobać! – wołali najbardziej rozgoryczeni, wśród których przeważali ci, co pochodzili z byłego zaboru pruskiego.

Odzywały się i głosy odmienne.

– Byliśmy kiedyś wielkim mocarstwem. Jacy Niemcy są i do czego dążą, wiedzieliśmy od wieków. Należało utrzymać swą państwowość, a nie winić teraz Niemców, że nas germanizowali. Kapitan chyba miłości dla Niemców nie ma, skoro walczył z nimi przez całą wojnę!

Wreszcie przeważyła opinia, że śpiewaniem „Roty" przed Niemcami nie przysporzymy sobie chwały. W milczeniu zgodzili się wszyscy na zacytowane z „Ksiąg Pielgrzymstwa" zdanie: „O ile powiększycie i polepszycie duszę Waszą, o tyle polepszycie prawa Wasze i powiększycie granice Wasze".

Wygłaszanie tego rodzaju sentencji, głośno – przy wszystkich – nie było popularne w „narodzie". Tym bardziej że wśród nas znajdowało się wielu byłych „frontowców" z odznaczeniami za udział w powstaniach śląskich. Ci umieli głębiej patrzeć na wiele spraw, mieli dosyć wojny, a przede wszystkim – głośnego patriotyzmu.

Choć potrafiliśmy sami uzgodnić nasze stanowisko w stosunku do Niemców, tak że pokrywało się z wydanym rozporządzeniem, niemniej jednak ciekawiło nas stanowisko kapitana i pobudki, które nim kierowały. Ostatnie lata nauki już w szkole polskiej dostatecznie potrafiły nam wpoić Mickiewicza na co dzień, ale czemu kapitan zabronił śpiewać „Rotę"?

Młodsi oficerowie nawigacyjni byli naszymi starszymi kolegami, toteż nim jeszcze wyszliśmy na zbiórkę wieczorną, wiedzieliśmy, jak kapitan umotywował swoje zarządzenie:

– Znaczy, nie ma czym się chwalić!

„Naród" stanowisko to zaakceptował.

Szybko minęliśmy kanał wraz z wiszącymi nad nim mostami. Stawiamy spuszczone bramstengi i reje. Z Brunsbüttelkoog wychodzimy na Elbę. Nie śpiewamy „Roty", ale pilnujemy się i staramy się wykazać, że potrafimy być żeglarzami.

Podczas podnoszenia bandery na gaflu linka, nie dowiązana jeszcze do dolnego końca, wysunęła się z ręki jednego z uczniów i bandera poleciała do góry. Na rufie koło kapitana stał pilot, Niemiec. Ci z „narodu", co byli na rufie, odczuli to jak wystawienie się na pośmiewisko. Najszybciej zorientował się nasz wicemistrz Warszawy w boksie, Siaś, o cerze dziecka i błękitnych, niewinnych oczach (im to zawdzięczał tego „Siasia"). Skoczył do liny, po której można było dostać się na wierzchołek gafla, i na rękach tylko, bez pomocy nóg, przebył tę kilkunastometrową odległość, jak gdyby to było zwykłe, nic nie znaczące ćwiczenie. Złapał koniec linki, która „uciekła" do góry, po czym tak samo lekko i zwinnie wrócił na dół. Pilot zwrócił się do kapitana ze słowami uznania dla takiego wyczynu. Ale kapitan, podobnie jak „naród", nazbyt był pod wrażeniem okazanej przy podnoszeniu bandery nieuwagi, by zaliczyć wyczyn Siasia do zjawisk odbiegających od normalnych na „Lwowie".

Zaszło słońce. Mieliśmy przed sobą długi odcinek drogi z pilotem, aż do latarniowca „Elbe I". By zwiększyć prędkość, kapitan na pewno każe przygotować do postawienia wszystkie żagle trójkątne. Przeczuwając ten rozkaz, „naród" postanowił zrehabilitować się szybkością manewrów i w ten sposób wymazać plamę na honorze załogi, powstałą podczas podnoszenia bandery. Nikt nie kazał podwachtom zostać na pokładzie. „Naród" zdjął buty, by nie było słychać, ilu jest ludzi na pokładzie, i zanim kapitan pomyślał o wydaniu rozkazu przygotowania żagli do postawienia – wszystko było gotowe. Przy każdej linie podnoszącej żagiel czekał już „naród". Oficer wachtowy powtórzył komendę kapitana: – Przygotować się do postawienia żagli! – i natychmiast zameldował gotowość.

– Forstensztaksel postawić! – „zaśpiewał" przez megafon kapitan.

– Forstensztaksel postawić – powtórzył rozkaz oficer.

Natychmiast wyleciał cicho do góry wskazany żagiel. Było zupełnie ciemno, tylko na tle nieba zarysowały się jego czarne kontury.

– Kliwer postawić!

– Bomkliwer postawić!

– Grotstensztaksel postawić!

I już kolejno padały komendy, powtarzane przez oficera wachtowego, i za każdym razem cicho, niewidzialną siłą poruszany, wystrzelał ku górze, znacząc się czarną plamą na niebie, wymieniony żagiel. Aż do ostatniego – żadnego zgrzytu, żadnego zaczepienia się którejś z lin, ani jednego słowa poza komendą oficera.

Pilot znów nie mógł powstrzymać się od okazania swego zdumienia, chwaląc ciszę, szybkość i sprawność w wykonywaniu manewrów. Ale kapitan w dalszym ciągu pozostał chłodny, nie okazując żadnego zdziwienia, pomimo iż wiedział, że podwachty nie były wywołane na pokład.

Sztorm z zachodu przedłużył naszą podróż o „wycieczkę" na redę Yarmouth, na której rzuciliśmy kotwicę, mając pękniętą bramreję na grotmaszcie. To niespodziewane odwiedzenie zupełnie nieprzewidzianego w rozkładzie podróży portu całkowicie uzasadniło przestrzeganą na żaglowcach zasadę, że rubrykę „port przeznaczenia" pozostawia się zawsze w dzienniku okrętowym niewypełnioną aż do momentu rzucenia kotwicy.

Po wyładowaniu drewna w Londynie nadspodziewanie szybko otrzymujemy do przewiezienia ładunek glinki kaolinowej z Fowey do Genui. Rzeka Fowey, niegdyś zamykana łańcuchami w obawie przed napaścią piratów, płynie wśród malowniczych wzgórz, na których rosną palmy. Nieliczne, ale stanowiące dumę Anglików. Mając kilka dni czasu, wykonujemy z zapasowych materiałów nową bramreję. Zakładamy ją jeszcze przed przyjęciem okropnego ładunku, o jakim nie mamy pojęcia. A potem dzień i noc, dzień i noc elewatory sypią do ładowni miałką glinkę, z której można wyrabiać porcelanę. Drobny pył jest wszędzie – w ładowniach, w międzypokładzie, hamakach, jedzeniu i wreszcie w nas samych.

Tak załadowani ruszamy na granatowy ocean. Przy pomyślnym wschodnim wietrze omijamy z daleka straszną dla żaglowców Biskaję, która przy wietrze zachodnim staje się często dla idącego po jej wodach żaglowca cmentarzem. Olbrzymie fale przesuwają się jak nieskończenie długie łańcuchy górskie. Ciemnogranatowe podnóża gór nabierają jaśniejszej barwy w miarę wzrostu wysokości, przechodząc w jasnozielone wierzchołki, które dymią białym oparem. Nad kipiącą białą pianą tworzy się tęcza. Fale, w białych oparach unoszącego się jasnego pyłu, obramowane są niezliczoną ilością tęcz. Trzeba szczypać się mocno, by uwierzyć, że to się widzi, a nie śni.

Zaczynamy rozumieć, co oznacza słynna nazwa roaring forties – „ryczące czterdziestki" – nadana ongiś przez żeglarzy obszarom wód Południowe go Atlantyku na czterdziestych stopniach szerokości geograficznej, gdzie także wieją pasaty. My w tej chwili znajdujemy się też na czterdziestych stopniach szerokości, ale na półkuli północnej. Dla nas są to również „ryczące czterdziestki".

„Lwów" idzie szybko, fale wdzierają się na pokład. W obawie o ładunek, by nie dopuścić do jego zamoknięcia, robimy doświadczenia z „uśmierzaniem" fal za pomocą oliwy. Lejemy smary przez szpigaty, wypuszczamy za burtę wór z pakułami przesyconymi oliwą. Nie wątpimy, że bardzo by to pomogło, ale oliwy mamy zbyt mało. Wobec tego z zadowoleniem przyjmujemy zmianę kierunku i siły wiatru.

Przy lekkim zachodnim wietrze kierujemy się wprost na Gibraltar. Jest bardzo ciepło, niedziela. Dzień alarmów. Straszny okrzyk: – Człowiek za burtą! – podrywa wszystkich. Widzę, jak Tadek Meissner pogrąża się w ciemnogranatowej wodzie Atlantyku. W ślad za nim lecą: pas i koło ratunkowe. Wszystkie wachty są na pokładzie. Ćwiczenia – ćwiczeniami, ale Tadek NAPRAWDĘ wyskoczył za burtę, by ożywić alarm i zmusić wszystkich do najwyższego wysiłku. Gra idzie rzeczywiście o życie człowieka.

Tadzio natychmiast ginie nam z oczu. Widzi go tylko wysłany na maszt obserwator. Służbowa wachta jest już w łodzi ratunkowej, na wodzie. Sternik szalupy, nie widząc „człowieka za burtą", kieruje łodzią według wskazówek obserwatora znajdującego się na trzydziestometrowej wysokości z chorągiewkami i lornetką. Czerwona chorągiewka daje znak sternikowi, że ma iść w lewo, zielona – w prawo, żółta – że „człowiek" znajduje się na kursie, przed dziobem szalupy.

Wśród gór wodnych Tadzio może widzieć tylko wierzchołki masztów „Lwowa" i ucznia z chorągiewkami. Dopóki widzi, może być spokojny, że go znajdziemy. Na razie „Lwów" stoi prawie w miejscu. „Naród" przy linach czeka na komendę zmiany położenia rej, by pójść po łódź ratunkową z chwilą, gdy ta znajdzie „człowieka za burtą".

Młodszy nawigacyjny, pełniący rolę obserwatora na maszcie, wydaje radosny okrzyk, oznajmiający, że Tadzio już jest w szalupie. „Lwów" powoli zatacza łuk, podchodzi do łodzi ratunkowej, która dobija sprawnie do burty. Whaczone talie wciągają łódź na rostry. Kładziemy się na powrót na kurs wiodący do Gibraltaru.

Koniec alarmu! Podwachty schodzą do międzypokładu. Każdy czuje się w pewnej mierze bohaterem, który uratował „człowieka za burtą". Nikt się nie dziwi, że Tadek wyskoczył za burtę. Skacze on do wody z fokrei. Staje wyprostowany na jabłku masztu, na wysokości czterdziestu paru metrów nad wodą, z wyciągniętymi do lotu rękami, niby Ikar. Tadek – podobnie jak wielu innych bardzo młodych weteranów pierwszej wojny światowej – ma cały mundur zawieszony orderami, a złośliwi twierdzą, że urodził się z krzyżem Virtuti Militari na piersiach.

Dziś powinniśmy ujrzeć Afrykę. Z niecierpliwością czekamy porannej wachty, na której będzie ją już widać. Wybiegamy na pokład. Afryki jeszcze nie ma, ale przy drugiej ładowni leży dwóch ludzi skrępowanych trzycalowymi linami. Leżą twarzami do pokładu, mają związane nogi i ręce, oprócz tego grubymi linami przymocowani są do obramowania ładowni.

Przyglądamy się leżącym. Jeden jest wysoki, drugi średniego wzrostu, obaj bruneci. To bracia, Wacek i Henryk Lipkowscy, z wachty, którą mamy zmienić.

– Co się stało? Dlaczego ich związaliście? Co zrobili?

– Nic nie zrobili, ale boimy się, że uciekną, gdy zobaczą Afrykę.

Wacek znany był powszechnie jako „Struś Starszy", Henio – jako „Struś Młodszy"...

*

Dziś rankiem, poważnie i dumnie, Do portu zawinął nasz „Lwów". Na rejach i masztach – tak tłumnie. Na ląd dostaniemy się znów...

Tak zaczynał się wiersz, którym Kazimierz Poczobutt z drugiej wachty uczcił nieoczekiwane rzucenie przez nas kotwicy w al meriya, co w języku Maurów oznaczało wieżę strażniczą i port. Dziś jest to port Almeria. Dawniej należał on do królestwa Granady. Wyczerpanie się zapasów słodkiej wody, początki szkorbutu i brak świeżego prowiantu zmusiły „Lwów" do zawinięcia na redę tej miejscowości.

Nad miastem już przed wiekami zawisł Castello de San Cristobal; zamek ten po dziś dzień czaruje przybyszów swymi ruinami i czterema wieżami – pozostałość po Maurach. Na niektórych ulicach górzystej Almerii, zwłaszcza na przedmieściach, nie ma domów, mieszkania wykute są wprost w skałach; mają drzwi i okna, ale nie przestają być przez to skupiskiem tajemniczych jaskiń, pełnych uroku i grozy.

Korzystając z postoju na redzie, usiłujemy doprowadzić „Lwów" do pięknego wyglądu. Rdzawe zacieki na białych burtach, pozostałość po przejściu przez „ryczące czterdziestki", myjemy słodką wodą z piaskiem. Mydlika nie używamy, by nie zmyć samej farby. Każdą najmniejszą nawet plamkę rdzy trzeba wystukać młotkiem i zakonserwować minią. Po jej wyschnięciu pokrywamy wszystkie te miejsca białą olejną farbą, najoszczędniej jak można.

Stoimy z kolegą na wywieszonej za burtę desce, zwanej stelingą, i szorujemy piaskiem górne zaoblenie rufy, w którym umieszczono iluminatory. Teraz, w porcie, wszystkie są otwarte. W jednym z iluminatorów spostrzegamy dziwne owoce, podobne do fioletowej cebuli. Takich nigdy jeszcze nie mieliśmy możności podziwiać. Przyglądamy się im z ciekawością. Leżą w nieoświetlonym pomieszczeniu i nie możemy ich dobrze obejrzeć. Kolega nie namyśla się długo, wsuwa rękę przez iluminator, by wydostać egzotyczny owoc. W tej samej chwili dochodzi nas głos „z nieba":

– Znaczy, dlaczego tak żartujecie?!

Nad nami, oparty o reling, stoi kapitan i przygląda się naszej robocie oraz zamiarom wydostania owocu świeżej figi z jego prywatnego magazynku.

Słowa kapitana, wymówione dobitnie przez zaciśnięte zęby, podcięły nogi koledze. Zanim się zorientowaliśmy, co się dzieje, ujrzałem, jak odchyla się do tyłu i leci głową w dół – do wody! W tej tragikomicznej chwili najbardziej zafrapowało mnie, czy zdąży wypuścić owoc, czy też zabierze go ze sobą do Morza Śródziemnego? Odetchnąłem: ręka, która wysunęła się z iluminatora, była pusta.

Po chwili usłyszałem znów głos „z nieba", tym razem zaniepokojony:

– Znaczy, on umie pływać?

– Tak jest, panie kapitanie! – odpowiedziałem natychmiast, ale nie byłem pewny, czy kolega nie zdrętwiał z przerażenia. Miałem już zamiar skoczyć za nim do wody, gdy ukazał się na powierzchni i prawidłowo, z twarzą prawie zanurzoną, podpłynął do trapu.

I wreszcie – Genova la Superba! Genua – miasto rodzinne Kolumba. Skończy się wreszcie to życie w porcelanie, jedzenie porcelany i oddychanie porcelaną. Ładunek przyszedł w dobrym stanie. Odbiorcy są zadowoleni. Nas cieszy, że rozstajemy się już z glinką i nie będziemy w niej spali. Na razie bijemy się na pożegnanie jej grudkami jak śnieżkami w obłokach białego pyłu.

Jeden z kolegów rzucał bryłkami ponad otwartą ładownią, za której obramowaniem ukrył się jego przeciwnik. W chwili gdy puścił w niego sporą bryłę, atakowany schował się za komings2, a bryła trafiła w czoło starszego, elegancko ubranego pana, podchodzącego właśnie do ładowni.

Wytworzona sytuacja była nad wyraz przykra. Uczeń, który rzucił bryłę, miał około sześciu stóp wzrostu, do szkoły przyszedł z pierwszego roku prawa, nie lubił ludzi umundurowanych, postawił na wysokim poziomie orkiestrę okrętową, złożoną z mandolin i gitar, ładnie malował i rzeźbił w drewnie, był najlepszym obrońcą w drużynie piłki nożnej.

Uznając swą winę, przyjął najbardziej wyszukaną postawę wyrażającą prośbę o wybaczenie, ale nie pozbawiającą godności. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach i pochylał się w ukłonach jak wcielenie Dalaj Lamy. Był to Michał Niczko.

Poszkodowany – wytworny dyrektor firmy odbierającej ładunek – został kompletnie rozbrojony. Uśmiechnął się przyjaźnie i ręką dał znak, iż to zaszczyt zwrócić na siebie uwagę wielkiego Dalaj Lamy. Ocierając z twarzy ślady glinki, oświadczył kapitanowi, który znalazł się właśnie koło niego, że zazdrości mu tak sympatycznych marynarzy. Michał od tej chwili pozostał na zawsze „Dalaj Lamą".

Wśród niezliczonej liczby statków wchodzących i wychodzących z Genui naszą uwagę najbardziej przykuwały żaglowce. Były nam bliskie, zrozumiałe. Uważaliśmy je za swoich krewnych. Znaliśmy już te, które stały w porcie, wszystkie jednak były mniejsze od naszego. Któregoś dnia zobaczyliśmy idący do portu duży żaglowiec. Przez lunetę odczytaliśmy nazwę: „Bayard", jeden z nielicznych już long-courriers3 marynarki francuskiej.

Nie nasyciliśmy się jeszcze widokiem „Bayarda", gdy w niedzielę pojawił się na horyzoncie inny duży żaglowiec. Ten nosił na sobie ślady zmęczenia ciężką drogą. Duże zacieki rdzy świadczyły, że musiał być dobrze spłukany słoną wodą. Na grocie miał złamaną bramstengę. Widoczny był brak jednej łodzi ratunkowej. Wygląd żaglowca mówił o Przygodzie, pachniało od niego „niedźwiedzim mięsem", jak Jack London nazywał pokonane trudności ponad codzienną miarę.

Żaglowiec niósł banderę niemiecką. Na dziobie wyczytaliśmy nazwę: „Guarneri". Imię skrzypiec, z których można było wydobyć tony znacznie silniejsze niż ze słodko brzmiących Amatich lub Stradivariusów.

„Guarneri" przykuwał wciąż naszą uwagę; postanowiliśmy wybrać się do niego na łodzi ratunkowej, tak jak to zawsze robiliśmy, ilekroć któryś ze statków mocniej nas interesował. Zanim jednak spuściliśmy naszą szalupę, od „Guarneri" odbiła łódź ratunkowa, kierując się wprost na nas.

Wiosłowali ładnie. Gdy podeszli bliżej, z przyjemnością przyglądaliśmy się wioślarzom. Podobały nam się ich duże noże, które mieli przy pasach. Przy sterze siedział drugi oficer.

Czego Niemcy mogą chcieć od nas? Obserwowaliśmy ich, ale dyskretnie. Żaden z nas nie położył się na burcie. Służbowi przyjęli szalupę i zameldowali o niej służbowemu oficerowi. Po chwili przybyły oficer zniknął za drzwiami prowadzącymi do kajutkompanii.

Marynarze natychmiast opowiedzieli nam swoje dzieje. Przyszli z Ameryki Południowej. Mieli ciężką drogę, stracili żagle, reje na grocie i bramstengę, morze zabrało im łódź ratunkową. Podróż przedłużyła się przez to znacznie. Przyszli do Genui bez prowiantu i bez wody. Po raz ostatni jedli wczoraj rano. Wczoraj też wypili ostatnią wodę. Przyjechali prosić o prowiant. Wodę otrzymali już od Włochów. Jest święto, w mieście niczego nie dostaną...

Z miejsca wszyscy pozazdrościli im tylu przygód. „Naród" nie widział w nich Niemców, lecz bliskich sobie ludzi z Przygody. Nie wyczytaliśmy o nich w książkach, lecz mieliśmy ich przed sobą żywych, opowiadających o swych twardych przejściach jak o codziennych sprawach. Byliśmy gotowi oddać im wszystko, co posiadamy, tylko za to, że zwrócili się do nas.

Nikt nie chciał ich zapytać, dlaczego zwrócili się właśnie do nas, ale to wszystkich najbardziej intrygowało. W „narodzie" znów zawrzało od dyskusji. Znowu wyszły na jaw zakorzenione dzielnicowe różnice.

– Bo uważają nas za dobrych! – twierdzili jedni.

– Bo uważają, że nadal musimy im zawsze wszystko dawać! – gorączkowali się drudzy.

I naraz powstało pytanie: – Więc nie dawać? – Ale wtedy wszyscy wspólnie orzekli, że trzeba dać: – Gdybyśmy mieli tylko brać wszystko od wszystkich, bylibyśmy tak samo jak oni narodem pozbawionym etyki. Naturalnie że dać!

I teraz, nie wiadomo dlaczego, „naród" wyobraził sobie, że kapitan nic Niemcom nie da i wielki zapanował z tego powodu niepokój. My już gotowi byliśmy dać wszystko. Ale czy da kapitan?

Po chwili zjawił się oficer niemiecki i wywołał z szalupy dwóch swoich marynarzy. We trójkę, wraz z czekającym już na nich naszym prowiantowym, udali się do magazynów. „Naród" odetchnął. Z zadowoleniem przyglądaliśmy się, jak z workami pełnymi żywności odbijali od naszego trapu.

Ciekawiła nas rozmowa kapitana z niemieckim oficerem. Wiele o niej nie dowiedzieliśmy się, ale jeden z naszych oficerów wyjawił, że kapitan widocznie również czyta Mickiewicza, bo powiedział po odejściu gościa:

– Znaczy, „i Niemcy są ludzie!"

1Le monde (franc.) – świat.

2 Komings – wysokie obramowanie luku ładunkowego.

3Long-courriers (franc.) żaglowce dalekobieżne.

Ojciec Wirgiliusz

Dostępne w wersji pełnej

Elba

Dostępne w wersji pełnej

Wieża Świętojańska

Dostępne w wersji pełnej

Śnieżny szkwał

Dostępne w wersji pełnej

Oxelósund

Dostępne w wersji pełnej

Król

Dostępne w wersji pełnej

Od lwiątek do wilka

Dostępne w wersji pełnej

Oban

Dostępne w wersji pełnej

Quanto Costo

Dostępne w wersji pełnej

Nordkapp

Dostępne w wersji pełnej

„Oceania"

Dostępne w wersji pełnej

La muleta

Dostępne w wersji pełnej

Na ministerialnym poziomie

Dostępne w wersji pełnej

Jakub Paganel

Dostępne w wersji pełnej

Ortodroma

Dostępne w wersji pełnej

Dracului vaporul

Dostępne w wersji pełnej

Awantury arabskie

Dostępne w wersji pełnej

Duchy

Dostępne w wersji pełnej

Iceberg

Dostępne w wersji pełnej

Birbante-rocca

Dostępne w wersji pełnej

Znaczy, co to znaczy?

Dostępne w wersji pełnej

Wojny krzyżowe

Dostępne w wersji pełnej

Klejnoty i pretorianie

Dostępne w wersji pełnej

W drodze do Itaki

Dostępne w wersji pełnej

Podróż poślubna

Dostępne w wersji pełnej

Starzy znajomi

Dostępne w wersji pełnej

Dziewicza podróż

Dostępne w wersji pełnej

Śladami Waltera Scota

Dostępne w wersji pełnej

„Dar"

Dostępne w wersji pełnej

Znów razem

Dostępne w wersji pełnej

W drodze do Nowej Zelandii

Dostępne w wersji pełnej

Meczet Omara

Dostępne w wersji pełnej

W dwadzieścia lat później

Dostępne w wersji pełnej

Fotografie

Dostępne w wersji pełnej

Opracowanie redakcyjne:

Ewa Ostrowska

Korekta:

Dorota Kobierowska-Dębiec

Fotografie z archiwum Ewy Ostrowskiej

All rights reserved.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowych – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Copyright © by Ewa Ostrowska

ISBN 978-83-7823-294-0

Wydawnictwo “Bernardinum” Sp. z o.o.