Słone ścieżki - Raynor Winn - ebook + książka

Słone ścieżki ebook

Raynor Winn

4,3

Opis

Podnosząca na duchu historia pary, która straciła wszystko i wyruszyła w podróż przez smagane wiatrem południowo-zachodnie wybrzeże Wielkiej Brytanii.

Zaledwie kilka dni po tym, jak Raynor dowiaduje się, że jej mąż jest nieuleczalnie chory, komornik zajmuje ich dom, w którym wychowali dwójkę dzieci. Stają się bezdomni. Nie mając zupełnie nic i równie mało do stracenia, podejmują impulsywną decyzję, aby przejść tysiąc kilometrów szlakiem przez Somerset do Dorset przez Devon i Kornwalię.

Niosąc na plecach tylko to, co niezbędne do przetrwania, żyją na dziko w miejscach, w które rzadko kto się zapuszcza. Tylko klify, morze i niebo. Jednak z każdym krokiem, każdym spotkaniem i każdą próbą, której są poddawani, wędrówka ta ich zmienia. Podróż wypełniona jest tyloma wzlotami i upadkami, co ostre klify. Jednak poczucie wolności –biwakowanie, kąpiele w morzu w świetle księżyca i życie z dnia na dzień – pozwala im pogodzić się z sytuacją i znów nauczyć się mieć nadzieję.

Słone ścieżki to szczera i pełna miłości do życia prawdziwa historia o pogodzeniu się z żalem i uzdrawiającą mocą świata przyrody. Jest to także opowieść o domu i o tym, jak można go stracić, wznieść na nowo i odkryć w najbardziej nieoczekiwany sposób.

Bestseller „Sunday Timesa”. Książka zdobyła RSL Christopher Bland Prize i znalazła się w finale Costa Biography Award oraz Wainwright Golden Beer Book Prize.

Piękna, przemyślana, liryczna historia bezdomności, ludzkiej siły i wytrzymałości. „Guardian”

Hipnotyzująca. Jedna z najbardziej podnoszących na duchu i inspirujących książek na świecie. Magazyn „i”

Najbardziej inspirująca książka roku. „The Times”

Piękna książka, naprawdę słusznie zrobiła tyle szumu. Wciągająca, łagodna i wzruszająca. Pandora Sykes

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (132 oceny)
73
38
12
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pau_nagorna

Dobrze spędzony czas

Sięgnęłam po książkę nieświadoma, że opowiada prawdziwą historię - tym większe było moje pozytywne zaskoczenie. Wiem, że wiele osób narzeka na zbyt dużo szczegółów dotyczących spraw codziennych, opisów jedzenia, rozbijania namiotu - mnie to nie przeszkadzało i nie zmniejszyło mojej przyjemności z lektury, cieszę się, że autorka nie starała się upiększyć tej opowieści za wszelką cenę, zmieniając ją w traktat filozoficzny. Ta historia dała mi dużo nadziei, spokoju, wiary w miłość pomimo przeciwności. I zostawiła mnie z ogromnym pragnieniem spakowania plecaka i ruszenia w nieznane.
10
haniap87

Z braku laku…

ma potencjał ale ilość powtorzen żalu za przeszłość opisów zmęczenia i drogi spowodowała też moje zmęczenie.
00
krzysztofik71

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła i przepiękna książka. Jeśli nie pozwolimy umrzeć nadziei, nawet w sytuacji beznadziejnej to może się okazać że życie napisze nowy fascynujący scenariusz i posoleni wrócimy pełniejsi do nowego życia....
00
BL002276

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, której siłą jest autentyczność. Historia ludzi, którzy nie poddali się ciężarowi, wydawałoby się, nie do uniesienia i zostali nagrodzeni nowym początkiem.
00
mangosiak

Dobrze spędzony czas

Życie pisze najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. To historia, która może się przydarzyć każdemu. Mamy wszystko i z dnia na dzień pozostajemy bez domu, do tego ze śmiertelną diagnozą. „Słone ścieżki” opowiadają prawdziwą historię, o dwójce pięćdziesięciolatków, którzy po utracie całego dorobku życia, domu, oszczędności, mając tylko siebie, wyruszyli w podróż wzdłuż południowo-zachodniego Wybrzeża Wielkiej Brytanii z Somerset do Dorset, przez Devon i Kornwalię(1014km).
Książka jest zapisem ich podróży wzdłuż klifów, z plecakami, namiotem i pięćdziesięcioma funtami. Początkowo załamani, słabi, zagubieni, z czasem coraz bardziej zdeterminowani, nabierają odwagi i siły by podźwignąć swój los. Poczucie klęski, rozpacz zamienia się w wolę walki i przetrwania. W obliczu bezdomności i braku pieniędzy (ich jedyny dochód to 48 funtów tygodniowo z opieki społecznej) wszystko ma inną wartość, każdy drobiazg cieszy, daje siłę i nadzieję. Lekcja pokory wyobraźni i wytrwałości. Ta wyprawa zmienił...
00

Popularność




Tytuł oryginału The Salt Path
Przekład KAMILA SLAWINSKI
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MICHAŁ OLECH
Korekta KAROLINA WĄSOWSKA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Original English language edition first published by Penguin Book Ltd, London Text copyright © Raynor Winn 2018 The author has asserted her moral rights All rights reserved
Copyright © for the translation by Kamila Slawinski
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-63-9
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla naszej ekipy

.

Prolog

Przełamujące się fale wydają szczególny dźwięk, kiedy są w pobliżu – niepodobny do żadnego innego. Nie sposób pomylić tego stłumionego ryku, nawet przykrytego poszumem lądującej fali, po którym jeszcze nadchodzi dźwięk jakby zasysania, kiedy woda się cofa. Było ciemno, ledwie iskierka światła, ale nawet na słuch rozpoznałam siłę tego szumu i wiedziałam, że jego źródło musi znajdować się blisko. Starałam się myśleć logicznie. Rozbiliśmy obóz znacznie powyżej linii przypływu, poniżej rozpościerała się półka plaży, a przed nami widniała powierzchnia wody. Nie mogła nas dosięgnąć, wszystko w porządku. Z powrotem złożyłam głowę na zwiniętym swetrze i pomyślałam, żeby pójść spać. Ale nie, nie wszystko w porządku, wręcz przeciwnie. Odgłos fali nie napływał skądś poniżej, był tuż obok.

Plącząc się w zielono-czarnym świetle wewnątrz namiotu, otwarłam poły wejścia. Blask księżyca przecinał szczyty klifów, pozostawiając plażę w kompletnej ciemności, ale oświetlał fale, które załamywały się w chaosie piany. Woda już zalewała piach zaledwie metr od namiotu. Potrząsnęłam śpiworem obok mnie.

– Moth, Moth! Woda idzie!

Powrzucaliśmy wszystko, co ciężkie, do plecaków, pospiesznie wcisnęliśmy buty na nogi, powyciągaliśmy stalowe śledzie i podnieśliśmy cały namiot, wciąż stojący, z naszymi śpiworami i ubraniami w środku. Jego podłoga szurała o piasek. Biegliśmy plażą jak gigantyczny zielony krab. Kierowaliśmy się ku strumieniowi, który jeszcze poprzedniego wieczoru był cieniutkim potokiem słodkiej wody wpływającym do morza, a teraz stał się głębokim na metr kanałem morskim prowadzącym ku klifowi.

– Nie utrzymam go wystarczająco wysoko. Śpiwory namokną.

– No zrób coś, bo inaczej nie tylko śpiwo...

Pognaliśmy z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Gdy cofająca się fala odpłynęła, zobaczyliśmy, jak kanał spłyca się do głębokości płaskiego zbiornika mającego może trzydzieści centymetrów. Pobiegliśmy na plażę, a fala rozbiła się o piasek przed nami.

– Poczekaj, aż fala się cofnie, i uciekaj na drugą stronę kanału i w górę plażą.

Niesamowite: ten człowiek, który ledwie dwa miesiące wcześniej z trudem zakładał płaszcz bez niczyjej pomocy, teraz stał na plaży w samych majtkach, z plecakiem na plecach, trzymał nad głową wciąż rozłożony namiot i mówił mi: uciekaj.

– Uciekaj, uciekaj, uciekaj!

Pluskając, przebiegliśmy z namiotem przez wodę i desperacko zaczęliśmy wspinać się w górę plaży, podczas gdy fale obmywały nam pięty, a cofająca się woda wciągała nas. Potykaliśmy się w miękkim piachu, buty napełniały się słoną wodą, aż w końcu upuściliśmy namiot u podnóża klifu.

– Wiesz co, nie sądzę, że klif jest stabilny. Powinniśmy przenieść się dalej wzdłuż plaży.

Co? Jak to możliwe, że Moth jest tak spostrzegawczy o trzeciej nad ranem?

– Nie.

Przeszliśmy trzysta dziewięćdziesiąt jeden kilometrów, spaliśmy w dziczy przez trzydzieści cztery noce, jedząc w tym czasie głównie liofilizowaną żywność. Przewodnik po Szlaku Południowo-Zachodniego Wybrzeża twierdził, że do celu dotrzemy za osiemnaście dni, i kierował nas do miejsc z pysznym jedzeniem, kwaterami z miękkim posłaniem i gorącą wodą. Czas nie miał dla nas znaczenia, podobnie wygody, zresztą nie zależało mi na nich. Moth biegł po plaży w blasku księżyca w rozprutych gaciach, które nosił przez ostatnie pięć dni, trzymając nad głową wciąż stojący namiot. To cud. Lepiej być nie mogło.

Gdy pakowaliśmy plecaki i parzyliśmy herbatę, nad zatoką Portheras Cove zaczynało świtać. Kolejny dzień przed nami. Jeszcze jeden dzień wędrówki. Zostały tylko sześćset dwadzieścia trzy kilometry.

I. W stronę światła

Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi

Zburzywszy, długo błądził w tułaczce swojej

Homer, Odyseja (przeł. L. Siemieński)

1. Pył życia

Gdy postanowiłam iść, stałam pod schodami. W tamtej chwili nie zastanawiałam się dokładnie nad przemierzeniem tysiąca czternastu kilometrów z plecakiem na plecach, nie myślałam, czy będzie mnie na to stać ani że przez sto nocy będę biwakować na dziko, ani co będzie potem. Nie powiedziałam jeszcze mojemu partnerowi od trzydziestu dwóch lat, że idzie ze mną.

Ledwie kilka minut wcześniej ukrywanie się pod schodami wydawało się dobrym pomysłem. O dziewiątej rano do drzwi zaczęli się dobijać mężczyźni w czerni, ale my nie byliśmy gotowi. Nie byliśmy gotowi, by się poddać. Potrzebowałam więcej czasu: jeszcze godzinę, jeszcze tydzień, jeszcze całe życie. Czasu nigdy dość. Skuliliśmy się więc razem pod schodami, szepcząc jak wystraszone myszki, jak niegrzeczne dzieci czekające, aż ktoś je znajdzie.

Komornicy przenieśli się na tył domu, waląc w okna, szarpiąc za klamki, starając się wejść do środka. Słyszałam, jak jeden z nich wspina się na ogrodową ławkę, przepycha przez świetlik w kuchni, krzyczy. To właśnie wtedy zauważyłam książkę w jednym z kartonów ze spakowanymi rzeczami. Czytałam Five Hundred Mile Walkies[1] jako dwudziestoparolatka: to historia człowieka, który przeszedł cały Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża ze swym psem. Moth kulił się tuż obok mnie, z głową na kolanach i ramionami splecionymi przy ciele w geście samoobrony, bólu, lęku i gniewu. Przede wszystkim gniewu. Życie uderzyło w niego z wszelkich możliwych armat, ta, wydawałoby się, niekończąca walka trwała już od trzech lat. Gniew go wyczerpał. Położyłam dłoń na jego włosach. Głaskałam je, gdy były długie, blond i pełne morskiej soli, wrzosów, młodości, i kiedy były brązowe i krótsze, posypane okruchami tynku albo ciastoliną. Głaskałam je i teraz, srebrne i rzadsze, pokryte pyłem naszego życia.

Spotkałam tego mężczyznę jako osiemnastolatka, teraz miałam pięćdziesiątkę. Wspólnie odbudowaliśmy z ruiny tę farmę, przywróciliśmy każdą ścianę, każdy kamień, wysialiśmy warzywa w ogrodzie, hodowaliśmy kury i wychowywaliśmy dwójkę dzieci, postawiliśmy stodołę, by goście mogli dzielić z nami życie i by opłacić rachunki. Jednak kiedy przestąpimy ten próg, wszystko to zostanie za nami, wszystko przepadnie, zamknięty rozdział, koniec, kropka.

– Moglibyśmy po prostu iść.

To brzmiało wyjątkowo idiotycznie, ale i tak to powiedziałam.

– Iść?

– Tak, po prostu iść.

Czy Moth mógłby przejść ten szlak? W końcu to tylko ścieżka wzdłuż wybrzeża; nie mogła należeć do trudnych, wystarczy iść powoli, krok za krokiem, podążając za mapą. Desperacko potrzebowałam mapy, czegoś, co wskazałoby kierunek. Więc czemu nie? To nie mogło być szczególnie trudne.

Wędrówka wzdłuż całego wybrzeża, od Minehead w hrabstwie Somerset przez północny Devon, Kornwalię, południowy Devon aż do Poole w Dorset, sprawiała wrażenie praktycznie niewykonalnej. Zresztą przemarsz przez wzgórza, plaże, rzeki i wrzosowiska wydawał się równie odległy i nieprawdopodobny jak to, że wyjdziemy spod schodów i otworzymy drzwi. To coś, co mogli zrobić inni, ale nie my.

A przecież już odbudowaliśmy ruinę, sami nauczyliśmy się hydrauliki, wychowaliśmy dwójkę dzieci, wybroniliśmy się przed sędziami i hojnie opłacanymi adwokatami, więc czemu nie?

Bo przegraliśmy. Przegraliśmy sprawę, straciliśmy dom, zatraciliśmy się.

Wyciągnęłam rękę, by sięgnąć po książkę z pudła, i popatrzyłam na okładkę. Five Hundred Mile Walkies. Perspektywa wydawała się tak sielska. Nie zdawałam sobie sprawy, że Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża jest tak bezwzględny, że ta wyprawa oznaczać będzie wspinaczkę łącznie odpowiadającą czterem zdobyciom Mount Everestu, przejście ponad tysiąca kilometrów po ścieżce szerokiej na mniej niż pół metra, biwaki na dziko, życie wśród nieokiełznanej natury oraz przedarcie się emocjonalnie przez niezwykle bolesne wydarzenia, które zagnały nas tu, w ten moment, do kryjówki. Wiedziałam tylko, że musimy iść. Teraz nie mieliśmy innego wyjścia. Sięgnęłam w stronę pudła i tamci już wiedzieli, że jesteśmy w domu, zobaczyli mnie, nie było odwrotu. Musieliśmy iść. Gdy wyczołgaliśmy się z kryjówki pod schodami, Moth się odwrócił.

– Razem?

– Zawsze.

Stanęliśmy przy drzwiach wejściowych, komornicy po drugiej stronie czekali, by zmienić zamki, by odciąć nas od naszego dawnego życia. Właśnie mieliśmy opuścić słabo oświetlony, liczący sobie kilka stuleci dom, który przez dwadzieścia lat ochraniał nas jak kokon. Gdy wyszliśmy za drzwi, myśleliśmy, że więcej nie wrócimy.

Trzymając się za ręce, poszliśmy w stronę światła.

2. Strata

Czy nasza wędrówka zaczęła się tego dnia pod schodami czy innego, gdy wysiedliśmy z należącej do przyjaciela furgonetki w Taunton, gdzie zostawił nas na skraju szosy, w deszczu, z plecakami leżącymi na asfalcie? Czy może ta wyprawa zbliżała się ku nam od lat, czekając na horyzoncie, aby w końcu rzucić się na nas, gdy nie będziemy mieli już nic do stracenia?

Ten dzień w sądzie stanowił koniec trwającej trzy lata batalii, ale nic nigdy nie kończy się tak, jak się człowiek spodziewa. Gdy przeprowadzaliśmy się na farmę w Walii, świeciło słońce, dzieci plątały się pod nogami, życie się przed nami rozpościerało. Gospodarstwo było zaledwie kupą rozsypujących się kamieni, odległym siedliskiem u podnóża gór. Oddaliśmy się do ostatka przy odrestaurowaniu tego miejsca, poświęcając temu każdą wolną chwilę, podczas gdy pociechy dorastały tuż obok. To nasz dom i nasz biznes, nasze schronienie; nie spodziewałam się więc, że wszystko skończy się w obskurnej sali sądowej położonej tuż obok lunaparku. Nie spodziewałam się, że koniec nadejdzie w chwili, gdy będę stać przed sędzią i tłumaczyć mu, że się myli. Nie spodziewałam się, że będę mieć na sobie skórzaną kurtkę, którą dzieci kupiły mi na pięćdziesiąte urodziny. Nie spodziewałam się, że to będzie koniec.

Siedząc na sali sądowej, obserwowałam, jak Moth skubie biały paproszek na czarnym stole. Wiedziałam, o czym myślał: „Jak to możliwe, że do tego doszło?”. Przyjaźnił się z człowiekiem, który zgłosił przeciwko nam roszczenia finansowe. Dorastali razem, w jednej grupie przyjaciół, razem jeździli na trzykołowych rowerkach, razem kopali piłkę, razem przechodzili przez wiek nastoletni. Jak to możliwe, że do tego doszło? Pozostali blisko nawet, gdy inni się oddalili. Gdy wkroczyli w dorosłość i życie pokierowało ich w różne strony, Cooper wylądował w świecie finansjery, o którym większość z nas nie miała zielonego pojęcia. Ale Moth mimo wszystko utrzymywał z nim kontakt, wciąż byli przyjaciółmi. Ufał Cooperowi na tyle, że gdy nadarzyła się okazja zainwestować w jedną z jego firm, skorzystaliśmy z niej, wkładając w interes znaczne pieniądze. Przedsiębiorstwo ostatecznie upadło, zostawiając po sobie niepopłacone długi. Sugestia, że jesteśmy mu winni pieniądze, wkradała się podstępnie. Najpierw ją zignorowaliśmy, ale z czasem Cooper zaczął upierać się przy tym, że zgodnie z naszą umową powinniśmy dołożyć się do pokrycia długu. Z początku Mothem bardziej wstrząsnął koniec przyjaźni niż to, że pojawiły się roszczenia finansowe. Spierali się o to przez lata. Żyliśmy w przekonaniu, że skoro nie zostało to wyraźnie sformułowane w umowie, nie odpowiadamy za długi. Moth głęboko wierzył, że jakoś się między sobą dogadają. Aż do dnia, kiedy nadeszło pocztą sądowe wezwanie do zapłaty.

Nasze oszczędności szybko się wyczerpały, pożarte przez honoraria adwokackie. Staliśmy się stroną procesu występującą samodzielnie, zaledwie numerkiem w masie innych osób pozbawionych prawnej reprezentacji – masie, którą powołała do życia rządowa reforma przepisów dotyczących bezpłatnej pomocy prawnej. Jako że nasza sprawa uznana została za „zbyt skomplikowaną”, by mógł ją prowadzić adwokat z urzędu, nie przysługiwało nam prawo do darmowego wsparcia. Może rząd zaoszczędzał dzięki takiej praktyce trzysta pięćdziesiąt milionów funtów rocznie, ale najbardziej potrzebujący zostawali pozbawieni prawa do sprawiedliwego wyroku.

Jedyną taktyką, którą mogliśmy zastosować, było opóźnianie postępowania, potem znowu, i jeszcze raz. Staraliśmy się zyskać na czasie i kontaktować z prawnikami i księgowymi w nadziei, że uda się odnaleźć przekonujący dowód na piśmie, wskazujący, że prawidłowo zinterpretowaliśmy naszą pierwotną umowę i nie odpowiadamy za długi. Pozbawionych pomocy adwokata nieustannie wyprowadzano nas w pole, a farma została wliczona do pokrycia długu, którego spłaty domagał się Cooper.

Wstrzymywaliśmy oddech, aż w końcu się stało. Otrzymaliśmy dokument o zajęciu naszego domu wraz z gruntem: każdego starannie położonego kamienia, drzewa, pod którym bawiły się nasze dzieci, dziury w ścianie, w której gnieździły się sikorki modraszki, obluzowanego kawałka duktu przy kominie zasiedlonego przez nietoperze. Wychodziło na to, że zostaniemy z niczym. Nadal próbowaliśmy opóźniać postępowanie, składając wnioski, prosząc o odroczenia, aż wydawało nam się, że wreszcie zdobyliśmy, co potrzeba – błyszczący kawałek papieru dowodzący, że Cooper nie miał prawa żądać od nas zapłaty, bo nic mu nie zawiniliśmy. Po trzech latach i dziesięciu rozprawach sądowych posiadaliśmy dowód, który pozwalał nam uratować dom przed zajęciem przez komornika. Wysłaliśmy kopie do sędziego i do adwokata strony przeciwnej. Byliśmy gotowi. Założyłam swoją skórzaną kurtkę. Czułam się tak zajebiście pewna siebie.

Sędzia przerzucił tylko papiery, jakby nie znajdowali się tam z nim. Spojrzałam na Motha, oczekując na choć odrobinę wsparcia, ale wpatrywał się prosto przed siebie. Ostatnich kilka lat nadwyrężyło go: jego gęste włosy przerzedziły się i posiwiały, a skóra nabrała woskowego, poszarzałego wyglądu. Jakby ktoś wyciął w nim dziurę; zdrada, jakiej doświadczył ze strony przyjaciela, do gruntu wstrząsnęła tym ufnym, uczciwym, hojnym człowiekiem. Nieustanny ból ramienia i barku zżerał jego energię i rozpraszał uwagę. Chcieliśmy już, żeby to się skończyło, chcieliśmy wrócić do normalnego życia. Czułam, że jeśli to nastąpi, on na pewno poczuje się lepiej. Ale nasze życie miało już nigdy nie odzyskać stabilności.

Wstałam, nogi mi zmiękły, jakbym znajdowała się pod wodą. Trzymałam w dłoni kartkę papieru, jakby była kotwicą. Słyszałam, jak na zewnątrz mewy przekrzykują się podnieconymi, rozpraszającymi uwagę nawoływaniami.

– Dzień dobry, wysoki sądzie. Mam nadzieję, że otrzymał pan nowy materiał dowodowy, który nadesłaliśmy w poniedziałek.

– Otrzymałem.

– Jeśli można, chciałam odwołać się do niego...

Adwokat Coopera poderwał się na równe nogi, poprawiając krawat, jak zawsze robił, gdy zamierzał zwrócić się do sędziego. Był pewien siebie. Kontrolował sytuację. Miał wszystko, czego my nie mieliśmy. Ja desperacko potrzebowałam prawnika, błagałam, by mi go przyznano.

– Wysoki sądzie, materiał, który obydwaj otrzymaliśmy, stanowi nowy dowód.

Sędzia spojrzał na mnie oskarżycielsko.

– Czy to nowy dowód?

– Cóż, tak, otrzymaliśmy go dopiero cztery dni temu.

– Na tym etapie nie jest dozwolone przedstawianie nowych dowodów. Nie mogę go przyjąć.

– Ale to uwiarygadnia nasze wypowiedzi z ostatnich trzech lat. Udowadnia, że nie jesteśmy powodowi nic winni. Taka jest prawda.

Wiedziałam, co się stanie. Chciałam, by czas stanął w miejscu, dokładnie w tej chwili, żeby kolejne słowa nigdy nie zostały wypowiedziane. Chciałam wziąć Motha za rękę, wstać i wyjść z sali sądu, nigdy więcej o tym nie myśleć, wrócić do domu i rozpalić w kominku, przesuwać dłońmi po kamiennych ścianach i jak kot skulić się w cieple. Chciałam znów móc oddychać, nie czując ciężaru na piersi, móc myśleć o domu bez obawy, że go utracę.

– Nie możecie przedstawiać dowodów z pominięciem poprawnej procedury prawnej. Nie, przejdę od razu do wyroku. Stwierdzam, że skarżący ma prawo zająć nieruchomość. Macie siedem dni na opuszczenie posesji, do godziny dziewiątej rano siódmego dnia. Dobra, to przejdźmy do kosztów. Macie coś do powiedzenia w związku z nimi?

– Tak, popełnia pan błąd, nic tu się nie zgadza. Nie, nie chcę rozmawiać o kosztach, i tak nie mamy pieniędzy, zabieracie nam dom, interes, źródło dochodów, czego więcej chcecie?

Chwyciłam się stolika, czując, jak podłoga się zapada. Tylko nie płacz, tylko nie płacz.

– Biorę to pod uwagę i oddalam roszczenia w kwestii kosztów.

Moje myśli odpływają, uciekają w poszukiwaniu schronienia. Gdy Moth poruszył się na krześle, niemal poczułam zapach gorącego żwiru i świeżo przyciętego bukszpanu, którym przesiąknięta była jego kurtka. Dzieci ocierały sobie kolana na tym żwirze, ucząc się jeździć na rowerze, i ślizgały się na nim, odjeżdżając na studia. Róże kwitły w najlepsze, zwieszając kwiaty ponad przyciętym żywopłotem jak kulki bawełny; wkrótce zacznę umierać.

– Składam wniosek o apelację.

– Nie, odmawiam apelacji od wyroku. Ta sprawa toczy się już o wiele za długo. Mieliście dość okazji, by przedstawić dowody.

Wnętrze się kurczy, ściany zamykają. To, że dopiero znaleźliśmy dokument oraz że dowodził prawdy, nic nie znaczyło. Liczyło się tylko to, że nie złożyliśmy go w odpowiedni sposób, że nie przestrzegałam wymaganej procedury. Co ja zrobię, co my zrobimy – co zrobimy z kurczakami, kto da starej owcy kromkę chleba co rano, jak mamy spakować farmę w tydzień, jak mamy zapłacić za wynajęcie furgonetki, co będzie z rodzinami, które zabukowały wakacje, co będzie z kotami, co z dziećmi? Jak mam im powiedzieć, że właśnie straciliśmy dom? Ich dom. Straciliśmy go, bo nie rozumiałam procedur. Popełniłam prosty, kardynalny błąd: nie złożyłam wniosku o dopuszczenie nowego dowodu. Nie wiedziałam, że trzeba to zrobić. Byłam tak szczęśliwa, tak pewna swego, że po prostu przesłałam sam dokument. Zmarnowałam piękny kawałek papieru z piękną, jasną prawdą. A teraz utraciliśmy wszystko. Wylądowaliśmy bez grosza, staliśmy się bezdomni.

Zamknęliśmy za sobą drzwi sądu i poszliśmy w dół korytarzem, zesztywniali, milczący. Obrzuciłam spojrzeniem adwokata w bocznym pomieszczeniu i poszłam dalej, ale Moth wszedł do środka. Nie, Moth, nie, Moth, nie bij go. Czułam cały jego gniew, cały stres ostatnich trzech lat. Ale Moth tylko wyciągnął rękę do prawnika.

– No cóż, tylko robi pan, co do pana należy, ale to błędna decyzja, wie pan o tym, prawda?

Prawnik uścisnął dłoń Motha.

– To decyzja sędziego, nie moja.

Wciąż nie płakałam, ale wypełnił mnie i przydusił bezgłośny, wewnętrzny skowyt, od którego ledwo mogłam oddychać.

Stałam w polu za domem, pod rosochatym jesionem, gdzie dzieciaki wybudowały igloo w czasie śnieżnej zimy 1996 roku. Połamałam rytualnie kromkę białego chleba na sześć kawałków, tak wyznaczałam początek każdego dnia przez ostatnie dziewiętnaście lat. Stara owca wetknęła pysk w moje dłonie, jej miękkie wargi ujęły chleb. Miała dziewiętnaście lat, była bezzębna, ale apetyt jej nie opuszczał. Dzieci nazywały ją Smotyn, co po walijsku znaczy „łaciata”. Stała się zgryźliwą staruszką, pokrytą szorstkim białym runem, z rachitycznymi rogami. A dokładniej tylko z jednym: drugi odłamała sobie parę lat wcześniej, próbując desperacko dostać się do kubła z karmą. Tom zachował ten róg; spoczywał w jego pudełku ze skarbami – skamielinami i kartami z wizerunkami pokemonów – które pojechało z nim na uniwersytet. Gdy Rowan miała trzy lata, zabrałam ją na sześćdziesięciokilometrową przejażdżkę naszą maleńką furgonetką. Kupiłyśmy trzy bojaźliwe, łaciate owieczki na farmie położonej na wzgórzu z widokiem na morze. Mała wyła ze złości, gdy nie pozwoliłam jej siedzieć z nimi, więc w końcu uległam i pojechałam do domu z całą czwórką siedzącą razem na sianie, na pace furgonetki. Od tamtej pory owce były częścią naszego życia, członkami rodziny. Przez lata urodziły masę młodych, ale teraz została z nami tylko Smotyn. Jej siostry powymierały, a resztę sprzedałam hodowcy rok wcześniej, kiedy wydawało się, że skończyły nam się opcje w sądzie i że przegramy. Ale ze Smotyn nie mogłam się rozstać: w jej wieku nikt by już jej nie wziął. Przeciętna owca żyje sześć do siedmiu lat, zanim skończy jako karma dla psów albo pulpety. Dzień po rozprawie sądowej zabrałam kurczaki do przyjaciół, ale dla Smotyn nie znalazło się już miejsce. Powędrowała w dół polem, otoczona chmurami dmuchawców, aż do brzózek, przy których trawa zawsze była sucha. Ta ziemia stanowiła dla nas rozszerzenie nas samych. Jak sobie poradzimy bez niej?

Za pięć dni obie będziemy bezdomne, wtedy się dowiemy.

Czego nie wiedziałam, nie mogłam wiedzieć, to że nie minie nawet pięć dni, zanim moje życie zmieni się na zawsze, zanim wszystko, co dotąd w nim było stałe, zamieni się w ruchome piaski. To miało nastąpić nazajutrz.

Siedzieliśmy w gabinecie konsultacyjnym w liverpoolskim szpitalu. Nareszcie, po latach zwłoki ze strony lekarzy, spodziewaliśmy się poznać przyczynę Mothowego bólu barku. Po latach pracy fizycznej któryś z lekarzy powiedział mu: „Ból jest normalny, powinien się pan spodziewać, że podniesienie ramienia będzie bolesne, będzie się pan też potykał, chodząc”. Inni dopytywali o lekkie drżenie rąk mego męża i brak czucia w twarzy. Ten lekarz jednak był czołowym specjalistą, autorytetem w swojej dziedzinie, najlepszym z najlepszych. Spodziewaliśmy się, że nam powie, że to uszkodzenie ścięgna albo coś w tym stylu, oraz doradzi, jak to wyleczyć. Kontuzja nastąpiła wiele lat temu, gdy zawalił się pod nim dach stodoły i Moth upadł – może powstało jakieś mikropęknięcie. Z całą pewnością lekarz miał nam pomóc. Zasiąść dostojnie za biurkiem i wyjaśnić, dlaczego tak jest. Nie ma wątpliwości.

Przez całą długą jazdę do Liverpoolu prawie nie rozmawialiśmy, każde z nas pogrążone we własnym szoku i wyczerpaniu. Dni, które minęły od rozprawy sądowej, wydawały się jednym zamazanym ciągiem pakowania rzeczy do pudeł, palenia ognisk, niekończących się nerwowych telefonów i rozpaczy. W końcu dotarło do mnie, że nie mamy dokąd iść. Najgorsze, co mogło się stać, już się stało. Ta siedmiogodzinna podróż nie była nam do niczego potrzebna. Każda godzina stała się bezcenna, każdą można wykorzystać na pakowanie, spędzić w bezpiecznych czterech ścianach.

Niekończące się peregrynacje do gabinetów lekarskich zaczęły się sześć lat wcześniej. Moth czuł obezwładniający ból w barku i ramieniu, a potem zaczęła drżeć mu ręka, co skłoniło lekarzy do myślenia, że ma parkinsona. Kiedy okazało się, że jednak nie, podejrzewali uszkodzenie nerwu. Ten gabinet wyglądał jak wszystkie inne: biały, kwadratowy, pozbawione emocji pudełko z oknami wychodzącymi na parking. Ale lekarz nie siedział za biurkiem. Podszedł i usiadł na jego rogu, obok Motha, położył mu rękę na ramieniu i zapytał o jego samopoczucie. Coś było nie tak. Lekarze tak nie robią. Żaden, którego odwiedziliśmy, a widzieliśmy wielu, tego nie zrobił.

– Najlepsze, co mogę zrobić, Moth, to postawić diagnozę.

Nie, nie, nie, nie, nie. Zamilcz, nic nie mów, z tych twoich zadowolonych zaciśniętych ust wyleje się coś okropnego. Nic nie mów.

– Myślę, że to zwyrodnienie korowo-podstawne. Nie mamy stuprocentowej pewności. Nie można tego potwierdzić za pomocą testów, jedynie po sekcji zwłok.

– Sekcji zwłok? A jak pan sądzi, kiedy może mnie to czekać? – Dłonie Motha rozpostarły się na udach, jakby starał się zagarnąć, ile się tylko da swymi szerokimi palcami.

– Cóż, zwykle powiedziałbym sześć do ośmiu miesięcy od wystąpienia pierwszych objawów. Ale u pana postęp choroby zdaje się wyjątkowo powolny, skoro to już sześć lat, odkąd problem się pojawił.

– To musi oznaczać, że się pan myli. To coś innego...

Poczułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła, a kontury pomieszczenia zaczynają się rozmywać.

Lekarz popatrzył na mnie, jakbym była dzieckiem, po czym kontynuował, opisując rzadką, degenerującą mózg chorobę, mającą zabrać ciało i umysł tego pięknego mężczyzny, którego kochałam od wieku lat nastu. Doświadczy dezorientacji i demencji, a na koniec nie będzie mógł nawet przełykać i prawdopodobnie zadławi się na śmierć własną śliną. A lekarze nie mogą nic, absolutnie nic na to poradzić. Ledwo oddychałam, pomieszczenie falowało jak woda. Nie, nie Moth, nie zabierajcie mi go, nie możecie, jest dla mnie wszystkim, całą mną. Nie. Starałam się zachować kamienną twarz, ale w środku krzyczałam, ogarnięta paniką jak pszczoła tłukąca się o szybę. Prawdziwy świat znajdował się tam na zewnątrz, nagle niedostępny.

– Ale może się pan myli.

O czym on mówił? To nie tak mieliśmy umrzeć. To nie było tylko życie Motha, chodziło o nasze życie. Stanowiliśmy jedność, połączeni, spleceni ze sobą, zrośnięci na poziomie molekuł. Nie jego życie, nie moje – nasze. Zaplanowaliśmy, jak umrzemy. W wieku lat dziewięćdziesięciu pięciu na szczycie góry, obejrzawszy najpierw zachód słońca – po prostu zaśniemy. Żadnego duszenia się w szpitalnym łóżku. Żadnego pójścia w odstawkę, rozdzielenia, samotności.

– Myli się pan.

W furgonetce zaparkowanej na szpitalnym parkingu przylgnęliśmy jedno do drugiego, jak gdyby najprostszy akt przytulenia miał to powstrzymać. Jeśli światło nie mogło wniknąć pomiędzy nas, nic nas nie rozdzieli, to wszystko okaże się nieprawdą, nie będziemy musieli się z tym zmagać. Bezgłośne łzy spływały po twarzy Motha, ale ja nie płakałam. Nie mogłam. Jeślibym zaczęła, zalałaby mnie i uniosła rzeka bólu. Przez całe dorosłe życie mieszkaliśmy razem. Każde marzenie czy plan, sukces czy porażka stanowiły połówki jednego, wspólnego życia. Nigdy nie byliśmy rozdzieleni, nigdy sami, nigdy pojedynczy.

Żaden lek, żadna terapia nie powstrzymałyby choroby. Mogli nam zaoferować jedynie pregabalinę, która uśmierzała ból, ale Moth już ją brał. Nie istniało nic innego. Marzyłam, by móc pójść do apteki i nabyć jakieś magiczne pudełko, cokolwiek, co mogłoby powstrzymać pochód zniszczenia wkraczający w nasze życie.

– Na zesztywnienie pomoże fizjoterapia – powiedział lekarz. Ale Moth już miał zestaw ćwiczeń, które codziennie wykonywał. Może mógł robić więcej, może wtedy postęp choroby uległby zahamowaniu. Chwytałam się każdej brzytwy, każdego marnego źdźbła nadziei, które pozwoliłoby się wydobyć z tej duszącej mgły niedowierzania. Nie było żadnych nitek, za którymi można by podążyć, żadna ręka nie wyciągała się, by pomóc mi wyjść na bezpieczny ląd, nie rozbrzmiewał żaden kojący głos, mówiący, że wszystko będzie dobrze, że to zły sen. Zostaliśmy tylko my dwoje, trzymający się rzeczywistości i siebie nawzajem na szpitalnym parkingu.

– Nie możesz chorować, ciągle cię kocham.

Tak, jak gdyby to wystarczało. Zawsze tak było, potrzebowałam tylko tego, ale teraz nas to nie uratuje. Gdy po raz pierwszy Moth powiedział mi, że mnie kocha, po raz pierwszy też usłyszałam te słowa wypowiedziane na głos. Nikt wcześniej nie wyznał mi miłości, ani rodzice, ani przyjaciele, nikt. Te słowa uskrzydliły mnie i poniosły, lśniącą, jaśniejącą, przez następne trzydzieści dwa lata życia. Ale słowa nie miały żadnej mocy w obliczu samozniszczenia mózgu Motha ani w obliczu białek znanych jako tau, zalewających komórki i blokujących połączenia między nimi.

– Lekarz musi się mylić. Wiem to, myli się.

Na pewno się mylił. Sędzia się pomylił, więc dlaczego nie doktor?

– Nie mogę myśleć, nic nie czuję...

– Więc uznajmy, że to pomyłka. Jeśli mu nie uwierzymy, możemy robić swoje i żyć, jakby to nie była prawda.

Nie przyjmowałam tego do wiadomości. Nic nie miało sensu, wszystko to fałsz.

– Może się myli. Ale co, jeśli ma rację? Co będzie, jeśli dojdziemy do ostatniego stadium, o którym mówił? Nie mogę o tym myśleć, nie chcę...

– Nie dojdzie do tego, jakoś to zwalczymy.

Nie wierzę w Boga ani w żadną siłę wyższą. Żyjemy, umieramy; obieg węgla w naturze trwa. Ale proszę, Boże, proszę, nie pozwól, by do tego doszło. Jeśli ktoś taki istniał, właśnie chwycił za korzenie mojej egzystencji i wyrwał je z ziemi, wywracając moje życie do góry nogami. Jechaliśmy do domu z odtwarzaczem CD grającym na cały regulator, chowając się przed ciszą. Góry się zapadały, morskie fale rozbijały o moją czaszkę, mój świat stanął na głowie. Zanim furgonetka się zatrzymała, prawie chodziłam na rękach.

Prześladowały mnie wizje uduszenia. Co noc przez tygodnie od diagnozy budziłam się zlana zimnym potem, z głową pulsującą od bólu, przepełniona paniką po koszmarach, w których mój mąż tonął w śluzie. Widziałam w tych snach, jak jego szyja puchnie, jak szczęka się odkształca, jak walczy, by zaczerpnąć powietrza, aż w końcu następuje koniec, dusi się, a ja i dzieci tylko stoimy bezsilni, patrząc.

Jaskółki przyleciały późno, pojedynczo i parami, wreszcie wracając do domu z dalekiej podróży, by manerwować między brzozami i żarłocznie zajadać owady. Gdybym tak była jaskółką, gdybym mogła latać, gdzie zechcę, wracać do domu o dowolnej porze. Połamałam chleb dla Smotyn i wyszłam w świeży czerwcowy poranek. Powietrze wydawało się miękkie i lekkie, owiewało mą twarz obietnicą nadchodzącego przepięknego dnia. Przecisnęłam się przez furtkę pomiędzy gałęziami żywopłotu z ulęgałek. Kupiłam je na wyprzedaży w sklepie ogrodniczym jako buczynę, lecz wyrosły drobnolistne, kolczaste drzewka pozbawione gruszek, ale za to kąśliwe, co okazywały przy każdym przejściu przez przełaz. Roztarłam świeże zadrapania na ramieniu, sąsiadujące z już zagojonymi. Nie warto już przycinać tych pędów. Pole było ciepłe, wypełniał je miodowy zapach rozkwitającej koniczyny. Krety znów ryły po nocach, ich kopce z rozdrobnionej ziemi rozciągały się pośrodku pola. Instynktownie przyklepywałam je, aż zostały płaskie placki ziemi, wciąż pełna troski o stan ziemi, naszej ziemi. Moth wykarczował kępę przerośniętych chwastów, by odzyskać ten kawałek gruntu. Ponieważ nie chciał używać pestycydów, a nie miał jeszcze żadnych maszyn, wyciął sierpem zielsko na całej jednohektarowej działce. Wygrabił śmiecie, wykopał pokrzywy. Odbudował kamienny murek okalający poletko, starannie układając setki kamieni rozsypanych przez dziesiątki lat. To tam dzieci naszych gości zbierały jajka, ciepłe jeszcze, dopiero co zniesione przez kury, tam też karmiły wiosną małe jagniątka. To tu rozgrywaliśmy niekończące się rodzinne mecze w krykieta; pokładaliśmy się w wysokiej trawie, zanim ją skoszono na siano; gapiliśmy się na spadające gwiazdy w ciemności letnich nocy. Nasza ziemia.

Smotyn nie przyszła. Zawsze podchodziła pod schodki przełazu po swoją kromkę chleba. Zawsze. Gdy rozglądałam się po polach w poszukiwaniu jej, wiedziałam już, co się stało. Leżała na swoim ulubionym miejscu pod brzozą, z głową złożoną na trawie tak, jakby spała. Wiedziała. Wiedziała, że nie może opuścić swojego pola, swojego miejsca, więc po prostu umarła. Ułożyła głowę na murawie, zamknęła oczy i umarła. Gdy gładziłam jej kudłaty pyszczek, po raz ostatni przesuwając dłonią po zakrzywionym rogu, złapał mnie jakby skurcz. Wszechogarniający i niekontrolowany skurcz. Skuliłam się na trawie koło niej i wybuchłam szlochem. Płakałam, aż moje ciało przestało łkać, zmęczone. Wszystkie łzy wylane, wyduszone stratą. Źdźbła oblepiły mi twarz, gdy tak leżałam pod brzózkami i próbowałam umrzeć, uwolnić się, przyłączyć do Smotyn. Chciałam być jak ona wolna, szybować z jaskółkami bez konieczności rozstania się z tym miejscem ani przymusu patrzenia, jak usycha Moth. Niech już umrę, niech to ja odejdę, nie zostawiajcie mnie samej, pozwólcie mi umrzeć.

Chwyciłam za szpadel i zaczęłam kopać, by pogrzebać Smotyn obok jej sióstr, na ich polu. Moth wyszedł z domu i przyłączył się do mnie, kopaliśmy razem, uparcie milcząc, próbując nie zauważać powiększającego się dołu. Ciemność, w którą dopiero co spojrzeliśmy dzień wcześniej, stała się zbyt szokująca, nowa, byśmy potrafili przyznać, że istnieje, nawet jako idea. Przykryłam głowę owcy ręcznikiem do rąk, nie znieślibyśmy widoku ziemi przysypującej jej pyszczek. Odeszła. Wszystko przepadło. Wraz z nią pogrzebaliśmy marzenie, jakim była nasza farma.

3. Wstrząs sejsmiczny

Zamknąwszy po raz ostatni drzwi domu na farmie, mieliśmy dwa tygodnie, by przenieść nasze nieliczne rzeczy do stodoły u przyjaciół i zastanowić się co dalej. Dzieci nie mogły pomóc; obydwoje studiowali, mieszkali we współdzielonych mieszkaniach, a pieniędzy ledwo im wystarczało, by związać koniec z końcem. Brat Motha przebywał na wakacjach, więc mogliśmy zatrzymać się w jego domu, ale tylko przez dwa tygodnie. Potem wracał wraz ze swoją rodziną i nie byłoby dla nas miejsca. Znajdowaliśmy się zaledwie trzydzieści kilometrów w prostej linii od domu, ale nie mogliśmy do niego powrócić. To okazało się nieznośne. Pomiędzy wstrząsem, który stanowiło opuszczenie farmy, a przyjęciem do wiadomości diagnozy lekarza pierwsze parę dni spędziliśmy niemal w stanie katatonicznego stuporu.

Logika nakazywała znaleźć jakąś pracę, jakieś mieszkanie do wynajęcia. Zabrano nam nie tylko nasz dom, ale i wakacyjne wynajmy będące źródłem dochodu. Potrzebowaliśmy zajęcia, żeby odbudować własne życie. Ale stanęliśmy także w obliczu zagrożenia, że nasze wspólne istnienie ograniczy się do krótkiego okresu, kiedy Moth będzie się cieszył stosunkowo dobrym zdrowiem, po którym nastąpi stopniowe pogorszenie, wreszcie paraliż i śmierć. Nie mogłam zostawić męża i pójść do pracy: musiałam spędzić z nim każdą bezcenną minutę, w której jego stan był w miarę dobry. Musiałam nagromadzić wspomnienia, by ponieść je ze sobą w samotną przyszłość.

Nienawidziłam lekarza, który siedział na brzegu biurka, komunikując diagnozę, jakby wręczał prezent. „Najlepsze, co mogę dla pana zrobić, Moth, to postawić diagnozę”. To było właśnie najgorsze, co mógł zrobić. Tak marzyłam, by mógł to jakoś cofnąć, pozwolić mi żyć w niewiedzy. Nie chciałam, by przy każdym spojrzeniu na Motha otwierała się przede mną ciemna otchłań przyszłości. Przebrnęliśmy przez te dni, jakbyśmy schodzili z pola walki, poranieni, zagubieni, w szoku.

Długoterminowe postoje na polach kempingowych stanowiły jakąś opcję, zanim znajdziemy coś lepszego, ale najlepszą ceną, jaką zaoferowało nam pole namiotowe, to osiemdziesiąt funtów za tydzień – o wiele więcej, niż mogliśmy wydać, poza tym pomoc społeczna przyznana nam na mieszkanie nie pokrywała opłat za takie noclegi. Nie znaliśmy nikogo, kto miałby wolny pokój czy nawet ogród dostępny na dłużej niż kilka tygodni. My zaś potrzebowaliśmy jakiegoś miejsca, żeby się ogarnąć i pogodzić z tym, co się stało. W miejscowości, która była popularnym letniskiem, nie ostała się ani jedna przyczepa kempingowa do wynajęcia – w środku lata wszystkie zostały powynajmowane przez turystów, którzy płacili za nie więcej, niż my dostaliśmy na mieszkanie z opieki społecznej.

Idealnym rozwiązaniem byłoby znalezienie czegoś do wynajęcia, ale szybko okazało się, że dla kogoś, komu komornik właśnie zajął dom, jest to praktycznie niewykonalne. Nasza ocena zdolności kredytowej okazała się zupełnie fatalna. Urząd gminy na naszą prośbę mógł nas wpisać na listę oczekujących, ale stanowiliśmy dla nich przypadek niewymagający natychmiastowej interwencji, a jedynym lokalem, który mogli wtedy zaoferować, był pokój w pensjonacie, gdzie mieszkali głównie alkoholicy i dotknięci innymi uzależnieniami. Ciemnowłosa dziewczyna z włosami upiętymi w ciasny kucyk siedziała za biurkiem w urzędzie gminy i mówiła z ciężkim walijskim akcentem: „Cóż, skoro pan nie umrze tak zaraz, na przykład w ciągu najbliższego roku, to nie jest pan aż tak bardzo chory, w związku z tym nie mogę przyznać sprawie wysokiego priorytetu, nieprawdaż?”. To był moment, kiedy uznaliśmy, że z całą pewnością wolelibyśmy koczować w namiocie.

Po powrocie do domu brata Motha wyglądałam przez okno, skołowana, niezdolna myśleć, co dalej.

– W gruncie rzeczy się cieszę. Nie wyobrażam sobie, jak moglibyśmy mieszkać w domu zarządzanym przez opiekę społeczną dwa kroki od naszej farmy. To by mnie wykończyło.

I nie tylko o to chodziło: w takiej małej, wiejskiej społeczności na całe miesiące stalibyśmy się obiektem plotek.

– Wiem. Na farmie mogliśmy się odciąć od innych, prawda? Jak na wyspie.

Dokładnie tym była dla nas farma – wyspą, pod każdym względem. Jak tylko zjeżdżaliśmy z drogi w las, reszta świata zostawała gdzieś z tyłu. Widok za drzewami rozpościerał się, jakby wkraczało się do całkiem innej rzeczywistości. Wszędzie, ze wszystkich stron nasze pola, pooddzielane ramą żywopłotów. Wysoko na zachód piętrzyły się góry ciągnące się aż ku wschodowi, a między ich szczytami snuły się zwiewne, miękkie chmury. Nad tym wszystkim wznosił się olbrzymi myszołów, unosił skrzydła, krążąc po niebie, wisząc na tle błękitu powietrza, gdzieś między szczytami drzew a wierzchołkami gór. Świat szosy, wsi, cały ludzki harmider pozostawał w tyle, jak gdyby las zamykał za nami drzwi. Teraz jednak zostaliśmy wyrzuceni jak rozbitkowie na otwarte wody, pozbawieni bezpiecznego portu, do którego moglibyśmy wrócić. Dryfowaliśmy na tratwie rozpaczy, otoczeni mgłą, nie mając pojęcia, kiedy dobijemy do brzegu – i czy w ogóle czeka nas jakiś brzeg.

Moth stał przy oknie, spoglądając na wzgórza porośnięte kolcolistem i wrzosem. W domu, a jednak nie u siebie.

– Nie sądzę, bym mógł zostać tutaj. Powinniśmy jakoś oddalić się od Walii, mieszkanie tu jest zbyt bolesne. Nie wiem, jak będzie na dłuższą metę, czy w ogóle możemy liczyć na jakąś „dłuższą metę”, ale na razie potrzebuję przeniesienia się gdzie indziej. Znalezienia miejsca, gdzie byłbym u siebie.

Wzięłam głęboki wdech.

– No to spakujmy plecaki i chodźmy, wykombinujemy coś po drodze.

– W takim razie Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża.

Pakowanie plecaka, gdy się jest po pięćdziesiątce, różni się bardzo od robienia tego w wieku dwudziestu lat. Ostatni raz przygotowywaliśmy bagaże na wędrówkę przed narodzinami dzieci, Moth wciąż nosił długie włosy, a ja byłam o sześć kilo lżejsza. Wówczas wrzucaliśmy do plecaków wszystko, co wydawało się przydatne, i nieśliśmy to tak czy siak; nasze młode ciała szybko zdrowiały po przeciążeniach czy urazach. Wędrowaliśmy z plecakami przez Krainę Jezior i przez Szkocję, przechodząc codziennie całe kilometry, ale nocując na polach kempingowych, bardzo rzadko na dziko. Trzydzieści lat później doskwierały mi bóle spowodowane dwiema dekadami fizycznej pracy. Te urazy nigdy się do końca nie zagoją i złowróżbnie czają się, by kiedyś znów się odezwać. Cała zesztywniałam po trzech latach walki o naszą sprawę w sądzie, spędziłam je, garbiąc się nad laptopem i próbując opracować jakąś linię obrony – od tego moje mięśnie zrobiły się podatne na urazy przy każdym zgięciu czy skręceniu. A Moth? Jak mógłby teraz dźwigać tyle, ile nosił kiedyś? Spakowaliśmy plecak tak, jak dawniej to robiliśmy, i niepewnie dźwignął go na plecy. To był sześćdziesięciolitrowy plecak, wypchany starym płóciennym namiotem i dwoma nieco podrdzewiałymi menażkami. Moth przeszedł się dwa razy po pokoju z tym bagażem i już wściekle bolały go kolana.

– Zdejmij to ze mnie. Nie dam rady.

– W takim razie musimy się rozejrzeć za innym zestawem. A na początek za lżejszym namiotem.

– Nie stać nas na to.

Sprawa sądowa pożarła większość naszych zarobków z ostatnich paru lat albo po prostu wydaliśmy pieniądze na życie w trakcie pracy nad nią. Do tego mieliśmy dwoje dzieci na studiach. Pozwracałam fundusze wszystkim letnikom, którzy zarezerwowali stodołę na nadchodzące wakacje, więc zostało nam tylko trzysta dwadzieścia funtów. Dostawaliśmy jednak czterdzieści osiem funtów tygodniowo ulgi podatkowej. Od kiedy Moth stopniowo zaczął tracić zdolność do pracy, dochód z wynajmu stodoły był całym naszym zarobkiem, co sprawiało, że przysługiwały nam cotygodniowe dopłaty rządowe. Ale nawet żeby uzyskać ten niewielki zasiłek, potrzebowaliśmy adresu, co oznaczało, że musieliśmy zostać w tej okolicy. Nie mogliśmy tego zrobić, więc pozostawiliśmy adres farmy jako docelowy dla dopłat z tytułu ulgi podatkowej i przekierowaliśmy doręczenie poczty do domu brata Motha. Czterdzieści osiem funtów tygodniowo. Tyle wystarczało na przeżycie.

Przeczytałam jeszcze raz Five Hundred Mile Walkies i utwierdziłam się w przekonaniu, że jesteśmy w stanie to zrobić. Mark Wallington przemierzył Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża z pożyczonym plecakiem i zabiedzonym psem. Z pewnością damy radę. Oczywiste było jednak, że musimy przejść ten szlak od przeciwnej strony, z Poole do Minehead. Początkowy odcinek z Minehead do Padstow bez dwóch zdań wyglądał na najtrudniejszy, a ostatni, z Plymouth do Poole, na najłatwiejszy. Sensowne wydawało się wyjście z przeciwnej strony i zatrzymanie się, żeby nabrać kondycji przed trudniejszymi odcinkami. Potrzebowaliśmy tylko przewodnika, który obejmował cały szlak. Szybko okazało się, że żaden nie opisywał trasy z północy na południe. Przeglądałam półki w sklepie sportowym Cotswold Outdoors, ale ich ogromna sekcja z literaturą nie zawierała ani jednej pozycji opisującej wyprawę w przeciwną stronę. Skierowałam całe swoje rozczarowanie na nieszczęsnego chudzinę z obsługi stoiska.

– Muszę iść w przeciwną stronę, czy to trudno zrozumieć, początek musi być łatwy dla Motha. Mark Wallington miał dwadzieścia parę lat, dla niego największy problem stanowiły pękające nity. – Aż poczerwieniałam od gniewu i paniki, nity w mojej głowie mogły trzasnąć lada chwila.

– Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie mamy takiego przewodnika. – Chłopak z obsługi odszedł i stanął nadąsany z tyłu sklepu. Jeślibyśmy zaczęli od trudnego odcinka, Moth nie przetrwałby nawet pierwszego tygodnia. A co wtedy? Nie byłam gotowa zastanawiać się nad tym, mój mózg przestawiał się w tryb samoobrony. Istniała tylko wędrówka; to jedyne, o czym mogłam myśleć, mój wzrok nie sięgał dalej. Zastanawialiśmy się nad użyciem map sztabowych, ale musielibyśmy kupić ich więcej, niż mogliśmy sobie pozwolić, nie wspominając już o noszeniu ich ze sobą.

– Ray, nie będę wędrować osiemset kilometrów, czytając przewodnik od tyłu. Zaczniemy w Minehead i po prostu będziemy iść bardzo wolno. – Moth głaskał moje włosy, ale ja chciałam tylko wleźć do śpiwora i płakać. Nie mogę się teraz rozsypać. To ja powinnam okazać siłę, to nie mnie czeka uduszenie się na śmierć. Tak łatwo było mi się wykoleić, że ledwie trzymałam się w kupie.

Musieliśmy zdecydować się na przewodnik, ale kiedy przyjrzeliśmy się dokładnie, nie było specjalnie w czym wybierać. Mała brązowa książeczka Paddy’ego Dillona Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża: Z Minehead do South Haven Point miała budzącą zaufanie wodoodporną okładkę oraz mapę sztabową obejmującą cały szlak. Do tego zgrabnie mieściła się w mojej dłoni i w kieszeni Motha, więc wybraliśmy właśnie ją. Kiedy jednak przejrzeliśmy przewodnik przy herbacie, stało się oczywiste, że gdy Mark szedł na ten długi spacer z psem, albo źle policzył odległość, albo coś przeoczył, albo w ciągu dziesięcioleci, które minęły od publikacji jego książki, nastąpiło jakieś przesunięcie sejsmiczne, od którego Kornwalia wysunęła się dalej w Atlantyk. Szlak liczył nie osiemset kilometrów, ale tysiąc czternaście.

Konieczny stał się zakup nowego sprzętu, nie dało się tego uniknąć. Ogromne metalowe klamry na starym plecaku Motha zardzewiały i zablokowały się, podszewka mojego plecaka całkiem się rozeszła, skutkiem czego woda wsiąkała do środka. Cena zakupu czegoś porównywalnej jakości była przerażająca. Kupienie dwóch plecaków zredukowałoby nasze fundusze o dwieście pięćdziesiąt funtów. Szukaliśmy czegoś tańszego i w końcu wybraliśmy dwa plecaki ze sklepu Mountain Warehouse, za mniej niż połowę ceny markowych odpowiedników. Plecaki nie miały żadnych specjalnych ulepszeń, ale wyglądały na wystarczająco funkcjonalne. Przez kilka kolejnych dni kompletnie skupiliśmy się na bagażach. Napełnialiśmy je i opróżnialiśmy, pakowaliśmy i rozpakowywaliśmy, chodziliśmy z nimi po domu. Inaczej to by się nie udało. Małe plecaki nie pomieściłyby wszystkiego, co chcieliśmy zabrać.

– Nie, Ray, nie mogę nieść większego. Podejdźmy do tego tak, jak zrobiliśmy z opuszczeniem farmy. Zabierzmy tylko to, co jest absolutnie konieczne do przeżycia. Nic więcej. Może wtedy jakoś damy radę.

– Namiot jest za ciężki. U mnie się nie zmieści, a ty go nie uniesiesz. Nie ma mowy, żeby nas było stać na kupienie porządnego, który wytrzymałby całe miesiące rozstawiania na brzegu klifu. To za dużo.

– Może na eBayu?

Oczekiwanie na koniec aukcji na eBayu, żeby kupić namiot, który miał służyć za nasz dom przez resztę lata, wykańczało nerwowo. Trzy sekundy, dwie, jedna – no i już. Wyprodukowany przez firmę Vango, używany tylko raz. Ważył trzy kilo – jedną czwartą tego, co nasz stary vango, i był o wiele mniejszy. Tańczyliśmy wokół kuchennego stołu – właśnie kupiliśmy nowy dom za trzydzieści osiem funtów.

Zadzwoniłam do Rowan, naszej córki, rozpaczliwie podekscytowana, z potrzebą podzielenia się tym okruchem dobrych wieści i chcąc jakoś poprawić trwającą od dwóch tygodni ponurą atmosferę w naszych kontaktach. Zależało mi na byciu mamą, która sprawia, że wszystko się jakoś ułoży. Tak, chciałam znowu wrócić do tej roli, ale kiedy tylko telefon zaczął dzwonić, pożałowałam. Może dzieci już dorosły i wyprowadziły się, ale dom, który utraciliśmy, należał także do nich. Moth to ich tata, jego choroba była równie trudna do zaakceptowania dla dzieci, jak dla mnie. Przez te tygodnie moja relacja z nimi się zmieniła. Działy się rzeczy, przed którymi nie mogłam ich ochronić. Nasze rozmowy straciły dawną naturalność i powodowało to u mnie wściekłość. Nie czułam się na to gotowa. Okazało się jednak, że moje dorosłe dzieci są doskonale przystosowane do życia – jako rodzicie dobrze się spisaliśmy – i przygotowane na taką zmianę. To ja kurczowo trzymałam się myśli o izolowaniu ich przed światem, trzymania w bańce. Skoro nie potrafiłam być osobą, która przed wszystkim ich ochroni, kim w takim razie byłam? To ostatnie, co mi pozostało, w czym rozpoznawałam siebie samą. Co by mi zostało bez tego? Nic.

– Jak mogło ci to przyjść do głowy, mamo, zwariowałaś? Co, jeśli ojciec spadnie z klifu? – Głos Rowan z powrotem sprowadził mnie na ziemię. – Nie macie pieniędzy, co będziecie jedli? Naprawdę zamierzasz spędzić resztę lata pod namiotem? Jak możesz? Są dni, że tata ledwie jest w stanie wstać z krzesła. Co będzie, jeśli dostanie zapaści na szczycie klifu? Gdzie będziecie biwakować? Czy ty wiesz, ile kosztują pola namiotowe? Powiedziałaś Tomowi?

– Wiem, Row. To kompletne szaleństwo, ale co innego możemy zrobić? Nie możemy po prostu siedzieć i czekać na przydział mieszkania z gminy, to nie w naszym stylu. Potrzebujemy tego. Jak długo możemy być razem, nic nam nie będzie, nie martw się.

Na linii zapadła cisza, od której aż dzwoniło w uszach.

– Poślę ci nową komórkę, w której bateria wystarcza na dłużej niż dziesięć minut. Dzwoń do mnie codziennie i odbieraj, kiedy ja zadzwonię. No i powiedz o wszystkim Tomowi.

– Dobrze, Row, ja też cię kocham.

– Cześć, Tom, postanowiliśmy z tatą przejść szlak wzdłuż południowo-zachodniego wybrzeża. Pewnie zajmie nam to co najmniej dwa miesiące, może trzy.

– Aha.

– To tysiąc czternaście kilometrów, będziemy mieszkać pod namiotem.

– To super.

Nasz wiecznie niespokojny niemowlak, który skakał jak pchełka, wyrósł na kogoś wyluzowanego aż do przesady, podczas gdy niegdysiejsza pokryta brokatem królewna dyskotek zmieniła się w moją matkę.

Ale kim teraz byłam? Czy tysiąc czternaście kilometrów wędrówki to wystarczająco daleko, by znaleźć odpowiedź?

Namiot przyszedł trzy dni później, rozstawiliśmy go w salonie: okazał się szeroką, ale niską kopułą, rozciągała się na podłodze jak kępa mchu na granitowej skale. Rozwinęliśmy nasze automatycznie nadmuchiwane materace, wyciągnęliśmy ultralekkie śpiwory, które kupiliśmy po pięć funtów w Tesco. Zrobiłam herbatę na maleńkiej kempingowej kuchence gazowej i zalegliśmy w namiocie przy wejściu, by obejrzeć w telewizji Gardener’s World. Gdy potem próbowaliśmy wyjść, Moth nie był w stanie się ruszyć. Nie mógł wstać, jak bardzo byśmy nie próbowali. Wywlekłam go ze śpiwora i postawiłam na nogi.

– Myślisz, że Rowan ma rację? To prawdopodobnie nie jest najlepszy pomysł w naszym życiu.

– Ale czy my kiedykolwiek wybieraliśmy najłatwiejsze rozwiązania?

Po raz ostatni zapakowaliśmy plecaki, wiedząc, że jeśli czegoś zapomnieliśmy albo coś się nie zmieści, będziemy musieli przeżyć bez tej rzeczy całe lato. Kupowanie po drodze nowego wyposażenia nie wchodziło w grę – nie zostało nam dość pieniędzy. Dopisze nam szczęście, jeśli wystarczy nam na jedzenie, zwłaszcza że będziemy musieli kupować żywność na wybrzeżu w szczycie sezonu wakacyjnego. Z każdą rundą pakowania plecaków rosła sterta rzeczy, które chcieliśmy zabrać. Jasne było, że wszystko się nie zmieści, ale i tak próbowaliśmy to jakoś upchać. Schowałam najpierw ubrania na zmianę – absolutne minimum na parę miesięcy – a plecak już się w połowie zapełnił. Nie zabierałam więcej odzieży, chciałam zaoszczędzić miejsce. Teraz rozrzuciłam ją na kanapie i zaczęłam od nowa, wkładając jedynie to, bez czego absolutnie nie mogłam się obyć. Stary bawełniany kostium kąpielowy, trzy pary majtek, jedne skarpetki, bawełniana kamizelka, para legginsów i koszulka z długim rękawem do spania. Odłożyłam to na bok, ponieważ resztę założę na siebie. Jeszcze jedne legginsy, krótka sukienka w kwiaty kupiona w sklepie charytatywnym, bawełniana kamizelka, czerwone skarpetki do chodzenia i tani polar zapinany na suwak. To wszystko.

Zwinęłam ubrania w kulkę w małej wodoodpornej torebce na dnie plecaka. Potem zapakowałam resztę. Automatycznie nadmuchiwaną karimatę, maleńką kuchenkę gazową, butlę z gazem, nierdzewną patelnię ze składaną rączką, zapałki, emaliowany talerzyk i kubek, plastikową łyżkę i łyżkowidelec, o wiele za małą poduszkę dającą się zwinąć w mały pakiecik, śpiwór, który pod naciskiem pasków ściągających mieścił się w bocznej kieszeni, nieprzemakalną kurtkę i legginsy. Dołożyłam kilka drobiazgów, bez których nie umiałabym się obyć: ośmiocentymetrową latarkę, notes A5, długopis, składaną szczoteczkę i minitubkę pasty do zębów, szampon w podróżnej buteleczce, szybkoschnący niebieski ręcznik, wazelinową szminkę, chusteczki do nosa i do mycia twarzy, komórkę, składaną ładowarkę do niej oraz dwulitrową butelkę wody Volvic, którą dawało się przytroczyć pod paseczkami na szczycie plecaka. No i portmonetkę ze stu piętnastoma funtami – całą sumą, jaka nam została – oraz kartę bankową. Miałam też nieść jedzenie: większość zamierzaliśmy kupić po drodze, ale na początek zabrałam ośmiocentymetrowej średnicy puszkę ze skoncentrowanym cukrem (pół łyżeczki odpowiadało łyżeczce normalnego, co pozwalało zaoszczędzić połowę miejsca), pięćdziesiąt torebek herbaty, dwie torebki ryżu i dwie makaronu, opakowanie z jakimiś dziwnie pomarańczowymi pulpetami o długim terminie przydatności do spożycia, puszkę makreli, kilka batoników z płatków śniadaniowych oraz dwa batoniki Mars. To była cała nasza spiżarka, miała służyć za żelazny zapas, jedzenie przeznaczone na zwykłe posiłki zamierzaliśmy uzupełniać po drodze.

Na siłę zaciągnęłam klapę plecaka i mocno ściągnęłam paski. Nic by się już nie dało wepchnąć do środka, był wypchany jak piłka do gry. Usiadłam na nim, nawet się nie ugiął.

Podobnie wyglądał plecak Motha, w którym zamiast kwiecistej sukienki znalazła się para bojówek, które można było podwinąć i nosić jako szorty. Spakował apteczkę, scyzoryk oraz dziesięciocentymetrową lunetę, żeby zapoznawać się ze szlakiem przed nami. W bocznej kieszeni upchnięty został Beowulf w przekładzie Seamusa Heaneya, książka, którą od lat zabierał na wszystkie wyprawy. Przestrzeń, którą u mnie wypełniał ekwipunek kuchenny, u Motha zajmował namiot, zwinięty i przytroczony na zewnątrz plecaka. Moth włożył przewodnik Paddy’ego Dillona do bocznej kieszeni noszonych bojówek – i mogliśmy ruszać.

Gdy ważyliśmy plecaki na wadze łazienkowej, oba były tak samo ciężkie – jakieś osiem kilogramów. Ciągle myślałam, że jak dla Motha to za dużo, ale i tak podniósł plecak i przełożył ramię przez szelkę.

Powtórzenie tego z bolącym ramieniem okazało się za trudne, musiałam podnieść plecak od dołu. Należało zrobić to przed założeniem własnego bagażu, bo kiedy miałam go na plecach, nie byłam w stanie sięgnąć wystarczająco wysoko, by wyregulować szelki plecaka Motha. Jeśli zsunęłam swój bagaż na kolano, mogłam zarzucić go na plecy i wsunąć ramię pod szelkę. Moth podtrzymywał całość od dołu, żebym mogła przełożyć drugie ramię. Łatwizna.

Staliśmy razem jak para zagubionych żółwi.

– To szaleństwo.

Szaleństwo, ale to jedyne wyjście. W razie zrezygnowania musielibyśmy spojrzeć w przyszłość czekającą po tym lecie, ze wszystkim, co ze sobą niosła. Żadne z nas nie było na to gotowe.

– Faktycznie szaleństwo, nie jesteśmy już takimi ninja jak kiedyś.

Zapakowaliśmy plecaki na furgonetkę, skręciliśmy na południe i pojechaliśmy, zostawiając wszystko za sobą. To sen. Nic nie było realne. Odjeżdżaliśmy od dwudziestu lat naszego życia, pracy, od wszystkiego, co mieliśmy, od nadziei, marzeń, przyszłości, przeszłości. Nie ku nowemu początkowi, nie ku startowi z czystym kontem. Ziemia pękła, zostaliśmy po jednej stronie przepaści, której nie mogliśmy już przeskoczyć. Uciekaliśmy z miejsca katastrofy w pancerzu kogoś innego. A przed nami, co było przed nami? Wędrówka, wyłącznie wędrówka.