Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ringo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ringo - ebook

Biografia człowieka, który wyznacza rytm.

Pasjonująca biografia Najsławniejszego Perkusisty Świata.

Swoją grą Ringo wyznaczał rytm całego pokolenia, a ikoną rocka pozostaje do dziś. Z jakiego powodu przybrał pseudonim? Czy podczas spotkania z królową Elżbietą II był naćpany? Dlaczego The Beatles ukrywali jego odejście z zespołu? Jakie konsekwencje miała odmowa wizyty u filipińskiego dyktatora? Kim tak naprawdę jest Ringo Starr?

Ringo to pierwsza tak dokładna opowieść o życiu i karierze perkusisty The Beatles – od naznaczonego chorobami dzieciństwa przez życie w blasku sławy i trudny, pełen sprzecznych emocji okres po rozpadzie zespołu aż po powrót na szczyt, gdy po latach problemów oraz walki z nałogiem Ringo odrodził się jako jedna z najbardziej cenionych i uwielbianych legend rock and rolla.

***

Max Weinberg: Ci z nas, którzy grali na perkusji, chcieli być Ringiem Starrem. Chcieliśmy umieć grać w tak chwytliwy sposób. Ringo miał i wciąż ma znakomite wyczucie tempa, wielki talent i wyjątkowy muzyczny smak.

Phil Collins: Nie wiem, ilu muzyków zaczęło grać dzięki Ringowi, ale wiem, że wśród perkusyjnej starszyzny Ringo jest bardzo doceniany, ponieważ to świetny bębniarz. Mogę o nim mówić w samych superlatywach.

Kenny Aronoff: U Ringa najbardziej doceniam jego wyjątkowe pomysły i wyczucie. Nawet to wyczucie postawiłbym na pierwszym miejscu, ale i tak wszystko się łączy. Ma polot i styl – to świetne odzwierciedlenie jego charakteru. Poza tym jest leworęczny, ale grał na zestawie dla praworęcznych, przez co jego zagrywki były bardzo nietypowe. To prawdziwy artysta.

John Densmore: Uwielbiam jego grę. Uważam, że Ringo był duszą The Beatles.

 


BIOGRAM

Michael Seth Starr – od 1995 roku reporter telewizyjny oraz felietonista w „The New York Post”. Autor filmografii Petera Sellersa oraz wielu biografii, m.in. Joeya Bishopa, Raymonda Burra, Bobby’ego Darina czy Redda Foxxa.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-538-3
Rozmiar pliku: 5,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO OSÓB, KTÓRE BĘDĄ CHCIAŁY
POWTÓRZYĆ NASZĄ PODRÓŻ

Nasza wyprawa zakończyła się sukcesem. Jednak Australia to kontynent bardzo niebezpieczny i szykując własną podróż, należy o tym pamiętać. Podróż przez outback bez odpowiedniego przygotowania może zakończyć się tragicznie – i niejednokrotnie tak się zdarzało. Mały błąd w postaci przecenienia swoich możliwości, braku odpowiednich zapasów wody czy paliwa może kosztować życie.

My mieliśmy bardzo dużo szczęścia i spotkaliśmy na swojej drodze bardzo pomocnych ludzi, bez których ta wyprawa pewnie by się nie udała. Nam się udało, ale nie znaczy to, że uda się każdemu, kto spróbuje naszą podróż powtórzyć.Wstęp

Gdy tylko udało mi się opanować drżenie rąk i uspokoić oddech, spróbowałem przeanalizować sytuację. Sprawca całego zamieszania, kilkudziesięciometrowy roadtrain oddalił się już o kilka kilometrów. Gdyby nie tumany kurzu unoszące się na horyzoncie, można by pomyśleć, że wszystko tylko się nam zdawało.

Niestety: spełniła się najgorsza z obaw, które towarzyszyły wyprawie starym busem do Australii. Poważna awaria dopadła nas dokładnie pośrodku niczego. Z niesprawnym autem, bez zasięgu w telefonach, utknęliśmy w centrum piekielnego australijskiego outbacku. Docierało do nas, że zostaliśmy na końcu świata, zdani tylko i wyłącznie na siebie.

Rozejrzałem się. Dookoła gęstniał niski busz, wyrastający z typowo australijskiej, czerwonej gleby. Dalej od drogi, za pasem ostrej trawy spinifex i eukaliptusowym zagajnikiem piętrzyły się niewysokie wzgórza. Wdrapałem się na jedno z nich z nadzieją, że złapię zasięg w komórce albo wypatrzę jakieś ranczo, może chociaż pojedynczy dom. Nic z tego. Widok ze szczytu rozciągał się w każdą stronę na dziesiątki kilometrów. Aż do absurdalnie odległej linii horyzontu nic, tylko pustynia, busz i nieliczne kangury, szukające w cieniu eukaliptusów schronienia przed czterdziestostopniowym upałem.

Wróciłem do busa. Ola i Wojtek dochodzili już do siebie, wciąż jednak wyraźnie niepogodzeni z tym, co się stało. Daniel przykucnął przy tyle naszego busa i nerwowo stukał w blachę.

– Niedobrze – powtarzał niczym mantrę.

Nie to chciałem teraz usłyszeć. Liczyłem raczej na „jest w porządku, trochę szarej taśmy i będzie jak nowy”. Zaklinanie rzeczywistości nic by jednak nie dało: w miejscu prawego tylnego koła ziała wielka czarna dziura, samo koło potoczyło się pewnie kilkadziesiąt metrów i zniknęło gdzieś w gęstwinie buszu. Urwało nam też spory kawałek boku, tylny zderzak był w rozsypce. Bus przechylał się cały na prawą stronę. Drogę gwałtownego hamowania znaczył na asfalcie czarny zygzak, ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów. Tylko cudem nie wpadliśmy do rowu.

To była jedna z tych australijskich dróg, na których można nie zobaczyć żadnego auta przez kilka dni. Szybko przeliczyłem zapasy wody. Gdybyśmy pili bardzo oszczędnie, po dwa litry na dobę, wody wystarczy na pięć, może sześć dni. Nie ma tragedii, oczywiście o ile uda nam się przywrócić busa do używalności albo dotrzeć do jakiejś cywilizacji i zorganizować ratunek. Tu nie mogliśmy zostać – brak zasięgu uniemożliwiał wezwanie lawety, a bez koła przemieszczenie busa stało się niewykonalne.

– Trzeba się rozdzielić, zabrać wodę i iść wzdłuż drogi – zaproponował Daniel. – Od paru godzin nie mijaliśmy żadnego roadhouse’u, ale idąc przed siebie w końcu jakiś znajdziemy i wezwiemy pomoc.

– Zdurniałeś. – Pokręcił głową wyraźnie zdenerwowany Wojtek. – Już nie pamiętasz, co wszyscy mówili? Właśnie tak najłatwiej zginąć w Australii. Do najbliższej miejscowości masz na mapie dwieście kilometrów. Kiedy tam dojdziesz? Za dwa tygodnie? W połowie drogi skończy się woda. Dingo cię zeżrą i taki będzie finał wyprawy.

– A gdybyśmy zaczekali w aucie? – zasugerowała Ola. – Prędzej czy później ktoś musi tędy przejeżdżać.

– W Kununurrze zapowiadali, że idzie pora deszczowa. Lada dzień może pozalewać drogi i wtedy kaplica, utkniemy tu na dobre. Nie możemy ryzykować. – Zaprotestowałem, nie mając jednak żadnego lepszego pomysłu.

Daniel zaśmiał się ponuro.

– Wtedy przynajmniej wody nam nie zabraknie.

Żartem nie udało mu się zamaskować niepokoju. Atmosfera robiła się coraz cięższa. Wszyscy czuliśmy już zmęczenie po tygodniach spędzonych w interiorze.

Może właśnie tu miała skończyć się nasza wspólna przygoda z busem? Zjechaliśmy z Supertrampem kawał świata. Bywał kapryśny, psuł się, ale zawsze w końcu jakoś sobie radziliśmy i docieraliśmy do celu. Może limit szczęścia się wyczerpał. Może rację mieli ci, którzy twierdzili, że tym razem porywamy się z motyką na Księżyc, a tak starym autem nie da się przejechać dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów w Australii.

W głowie kotłowały mi się różne myśli. Nie chciałem uwierzyć, że wszystko, na co tak ciężko pracowaliśmy przez cały ostatni rok, miałby trafić szlag z powodu głupiego koła.

– Wiecie co? Znajdziemy to koło – powiedziałem.

Ruszyliśmy w busz, w stronę, w którą wydawało nam się, że mogło się potoczyć.

A wszystko zaczęło się rok wcześniej. Jak zwykle – od pomysłu, który niemal wszystkim wydawał się kompletnie szalony.

Zeskanuj kod lub wejdź na stronę

www.busemprzezswiat.pl/r/wstep,
aby zobaczyć dokładną trasę naszej podróży

Bus w drodze przez australijski outbackOd pomysłu do realizacji

W 2010 roku kupiliśmy za dwa tysiące złotych starego busa. Pomalowaliśmy go w kolorowe barwy i postanowiliśmy spełnić wielkie marzenie o równie barwnych podróżach. Jeśli czegoś mieliśmy mniej niż doświadczenia, to pieniędzy. Nie powstrzymało nas to jednak przed zapakowaniem się w busa i wyruszeniem w drogę na Gibraltar. Życzliwi oczywiście przestrzegali, że to poroniona idea, a bus rozsypie się najdalej w Czechach. W porządku, rozsypał się, ale dopiero w Szwajcarii, a my po drodze przeżyliśmy niesamowite przygody. Odwiedziliśmy najpiękniejsze miejsca we Włoszech, Francji, Hiszpanii i w innych krajach. Zwiedziliśmy niezliczone mnóstwo przybrzeżnych rowów i patrzyliśmy na Afrykę z samego krańca Europy. Daliśmy się też aresztować.

Gonił nas byk, gonił nas niedźwiedź. W Barcelonie straciliśmy wszystkie bagaże. Zamiast pieniędzy mieliśmy zapał, zamiast łóżek – łąkę. Mieliśmy też ciągle psującą się skrzynię biegów. A jednak nam się udało.

Wówczas zakładaliśmy, że wyprawa dookoła Europy* będzie naszą jedyną podróżą. Po powrocie planowaliśmy sprzedać komuś busa i dzięki temu trochę zmniejszyć koszty wyjazdu. Kalkulowaliśmy, że każdy z naszej piątki zapłaciłby za wszystko łącznie trochę mniej niż dwa tysiące złotych. Ot, wakacje. Przejazd z Polski na Gibraltar. Jak się okazało, rozmach wyprawy przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Na przekór znajomym i po części samym sobie uwierzyliśmy, że do podróżowania wcale nie potrzeba wielkich pieniędzy ani specjalnego doświadczenia. To, co naprawdę niezbędne, to zapał, chęci i wiara, że świat znany z kart przygodowych powieści jest na wyciągnięcie ręki. Można nocować pod gwiazdami, na kolację jeść zabrane z kraju konserwy i chłonąć każdą chwilę, poznawać nowych ludzi, przeżywać zwariowane przygody.

Nic dziwnego, że zapragnęliśmy więcej.

Decyzja mogła być tylko jedna: nie ma mowy o sprzedaży busa. Jedziemy dalej. Objedziemy cały świat. Po zakończeniu pierwszej wyprawy sam nasz projekt, ale też poświęcony mu blog busemprzezswiat.pl i kanał na YouTube stały się znane w całej Polsce. Relacje z eskapady trafiały na pierwsze strony największych portali informacyjnych. Zapraszano nas do radia i telewizji, mieliśmy okazję wystąpić w kilku popularnych programach śniadaniowych. Nie zliczę, ile odwiedziliśmy festiwali podróżniczych i uczelni, gdzie zasypywano nas pytaniami o wyprawę. Patronat nad projektem objęli National Geographic Traveler, portal Onet, Autoświat i ponad sto innych polskich mediów. Bez fałszywej skromności powiem, że poczuliśmy się docenieni. Ale z drugiej strony myśl o powrocie na stałe do zwyczajnego życia zaczęła wydawać się paraliżująca. Jak to? Koniec wariackich wypraw? Nie, po prostu nie było takiej możliwości.

Rok po zakończeniu pierwszej wyprawy zrealizowaliśmy podróż dookoła Polski – „Inteleko.pl przez Polskę 2011”. Zaraz potem wyruszyliśmy na dwa miesiące na wschód Europy, na Bałkany i dalej na kontynent azjatycki, w ramach wyprawy „Lenovo East Trip 2011”. W kolejnym roku spełniliśmy jedno z największych marzeń i podczas trwającej trzy miesiące podróży zjechaliśmy busem Stany Zjednoczone, Kanadę i Meksyk**. Zobaczyliśmy na własne oczy miejsca znane dotąd tylko z filmów, przeżyliśmy niezapomniane przygody. Wpisy na blogu i filmy wrzucane na YouTube oglądało kilkadziesiąt tysięcy osób, a dzięki pozycjonerowi GPS każdy mógł w czasie rzeczywistym sprawdzać naszą lokalizację.

Oczywiście wyprawa busem (ochrzczonym imieniem Supertramp, na cześć legendarnego podróżnika z filmu Wszystko za życie) przez Amerykę wydawała się początkowo absolutnie niewykonalna. Sto razy słyszeliśmy, że nie uda się przetransportować pojazdu przez ocean, że nie damy rady zebrać pieniędzy, że amerykańska policja skonfiskuje busa z powodu jego wieku, egzotycznych tablic i nieprzystosowania do lokalnych przepisów, że nie znajdziemy dzikich noclegów, że bus rozpadnie się ze starości, a w ogóle to na pewno ktoś nas w tej Ameryce zastrzeli. Nawet na forach dyskusyjnych dla Polaków mieszkających w USA odradzano nam wyprawę, dodając, że to skończone wariactwo.

A tu proszę. Przejechaliśmy całą trasę, przeżyliśmy za osiem dolarów dziennie. Przygodami, które nas spotkały, moglibyśmy obdzielić małe miasto, a w dodatku nikt nas nie zastrzelił i cało wróciliśmy do Polski. Uwierzyliśmy już bezgranicznie, że skoro udało się zorganizować takie przedsięwzięcie, to nic nie może nas zatrzymać. Przestaliśmy słuchać tych, którzy widzieli tylko przeszkody i zagrożenia. Z pełnym bakiem optymizmu i wiary w siebie postanowiliśmy podjąć się kolejnego wyzwania, zrealizować następne marzenie, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za nieosiągalne.

Postanowiliśmy przejechać naszym busem Australię. Pomysł zaczął kiełkować jeszcze w USA, gdy nocowaliśmy na jakiejś pustyni. Choć wyprawa na antypody była od lat cichym marzeniem każdego z nas, wydawała się nierealna z powodów finansowych i organizacyjnych. Ale teraz? Czy w ogóle wypada mówić o nierealnych marzeniach, oglądając amerykańskie krajobrazy z okien niezniszczalnego busa, kupionego za dwa tysiące złotych?

Oczywiście mieliśmy obawy i wątpliwości. Australia to zupełnie inny kontynent, inne przepisy, no i dwukrotnie dłuższy dystans do przejechania. A do tego ogromne pustynie, błyskawiczne powodzie, potworne upały i śmiertelnie niebezpieczna fauna.

Poszukiwania jak zwykle rozpoczęliśmy od przeczytania kilku książek i przewertowania internetu. Informacje nie brzmiały szczególnie zachęcająco. „Najbardziej zabójczy kontynent”. „Australia – tu wszystko będzie usiłowało cię zabić”. Spośród dwudziestu sześciu gatunków węży uważanych za najbardziej niebezpieczne, siedemnaście występuje w Australii. A to dopiero początek – są jeszcze jadowite pająki wielkości męskiej dłoni, krokodyle ludojady, rekiny, śmiertelnie parzące meduzy, sfory dzikich psów dingo, jadowite ośmiornice… Nawet tak sympatyczne stworzenie, na jakie wygląda dziobak, w rzeczywistości tylko czyha, żeby zrobić użytek z jadowego kolca.

Nie brakowało też przygnębiających historii turystów, którym na pustyni zepsuł się samochód i zabił ich upał, gdy pieszo wyruszyli szukać pomocy. Kogoś zjadł krokodyl. Inny utonął w nocy, gdy nie wiadomo skąd przyszła powódź.

Czy aby na pewno powinniśmy się pchać w to piekło naszym starym Supertrampem? Co, jeśli odmówi posłuszeństwa na środku pustyni, kilkaset kilometrów od najbliższych osad? Jak sobie poradzimy, jeśli w buszu zaskoczy nas powódź błyskawiczna? Nie mówiąc nawet o wężach i pająkach, które wlezą w zakamarki busa i zabiją nas wszystkich we śnie. Po kilku tygodniach zbierania danych na temat Australii prawie już wierzyliśmy, że nasze życie zawiśnie na włosku, gdy tylko wysiądziemy z samolotu w Sydney.

W dodatku nie udało nam się znaleźć żadnej relacji z polskiej wyprawy samochodowej po tym kontynencie. Informacje na temat niezbędnych formalności były nie tylko zdawkowe, ale też sprzeczne. Firma, która przetransportowała busa do Stanów, nie zajmowała się transferami do Australii, trzeba więc było na nowo opracować całą logistykę. Sprawa wiz również okazała się skomplikowana, australijskie przepisy wizowe zmieniały się kilkukrotnie na przestrzeni ostatnich lat.

Trochę to wszystko studziło nasz entuzjazm. Musieliśmy załatwić wizy, przekonać kilka firm, że zareklamowanie się podczas naszej wyprawy jest znakomitym pomysłem, przygotować auto na ekstremalne australijskie warunki, zmodyfikować wyposażenie, zebrać ekipę, zorganizować transport busa i pozwolenie na poruszanie się po kraju, no i jeszcze upolować loty w rozsądnej cenie. Wyjazd planowaliśmy na zimę 2013 – na przygotowania i zebranie budżetu mieliśmy rok.Ekipa

Rok bez podróży? Nie wytrzymalibyśmy tyle. Podczas przygotowań do australijskiej wyprawy, w ramach testów busa, odwiedziliśmy Włochy, Watykan i San Marino, potem Czarnobyl oraz ponownie wschód Europy i Bałkany. Na każdy wyjazd zabieraliśmy kilku czytelników naszego bloga.

Z ekipy, która przemierzyła Supertrampem Amerykę, tylko trzem osobom udało się pogodzić codzienne życie, studia i pracę z podróżniczą pasją. Poza mną była to moja dziewczyna Ola „Alex” i mój brat Wojtek. Paziu, który towarzyszył nam za oceanem, miał zostać koordynatorem wyprawy w Polsce, wziął też na siebie opiekę nad blogiem i profilami w social mediach pod naszą nieobecność. Potrzebowaliśmy jeszcze dwóch osób. Tak jak poprzednio ogłosiliśmy więc na blogu start przygotowań do nowej wyprawy, jednocześnie informując, że mamy do obsadzenia dwa wolne miejsca. Przygotowaliśmy specjalny formularz zgłoszeniowy, zawierający pytania o podróżnicze doświadczenia, zainteresowania i inne kluczowe sprawy. Śmiałkowie mieli do wypełnienia mniej więcej trzy strony formatu A4.

W ciągu miesiąca otrzymaliśmy około pięciuset zgłoszeń z całej Polski i kilkanaście od Polaków mieszkających za granicą. Przeczytaliśmy uważnie wszystkie, spotkaliśmy się z dwudziestoma osobami. Po kilku dalszych spotkaniach i próbnym wyjeździe do Włoch wybraliśmy dwie osoby.

Daniel był mechanikiem z Wrocławia, poznaliśmy go podczas któregoś z podróżniczych festiwali MotoTravel organizowanych przez nas co roku w Świdnicy. Również posiadał busa, zdarzyło mu się nawet towarzyszyć nam podczas kilku mniejszych wypraw. Z kolei Tomek „Rambo” to poznaniak, student politechniki i zaprawiony w bojach autostopowicz, tryskający pozytywną energią i chęcią do działania.

Ekipa została więc skompletowana. Spotykaliśmy się jeszcze wiele razy we Wrocławiu, żeby przedyskutować sprawy organizacyjne, a Daniel w swoim warsztacie pomagał przygotować busa.Wizy

Z pytaniami dotyczącymi wiz turystycznych do Australii zwróciliśmy się najpierw oczywiście do wujka Google. Namierzyliśmy też kilka osób, które niedawno kraj ten odwiedziły albo w nim mieszkały. Niestety, jak już wspomniałem, Australia często zmieniała przepisy wizowe i informacje sprzed dwóch lat były całkowicie nieaktualne.

Skoro tak, postanowiliśmy zadzwonić do ambasady. Jak się jednak okazało, to tylko wydaje się proste. Pracownicy odbierają telefony tylko w określonych godzinach – a przynajmniej powinni. W rzeczywistości przez tydzień bezskutecznie dobijaliśmy się do ambasady z różnych numerów. Udało nam się tylko nasłuchać muzyki na oczekiwanie. Napisaliśmy więc maila, w którym przedstawiliśmy naszą sytuację i zapytaliśmy, o jaką wizę powinniśmy się ubiegać, żeby wyszło najtaniej.

Odpowiedź nadeszła po tygodniu. Jej sens zawierał się w ostatnim zdaniu, które pozwolę sobie przytoczyć: „Wydział emigracji nie jest w stanie wskazać, o jaką wizę powinni się Państwo ubiegać, gdyż byłby to konflikt interesów”.

Nie chcąc ryzykować żadnego konfliktu interesów z ambasadą, na czymkolwiek miałby polegać, informacji szukaliśmy dalej na własną rękę. Ktoś zasugerował nam wizę Working Holiday, dzięki której podczas pobytu w Australii moglibyśmy trochę dorobić, ale niestety dowiedzieliśmy się, że mogą ubiegać się o nią niemal wszyscy Europejczycy… oprócz Polaków***. Urzędnik podpowiedział, że możemy starać się o wizę e600. Była jednak droga, a jej wystawienie wymagało przeprowadzenia kosztownego badania lekarskiego, do którego uprawnienia posiada dwóch lekarzy w całej Polsce.

Z relacji Polaków, którzy przebywali w Australii kilka lat wcześniej, wynikało, że wizę uzyskali za darmo i bez żadnych problemów. Coraz trudniej było w to uwierzyć, ale wstrzymaliśmy się jeszcze z tymi badaniami i wciąż szukaliśmy alternatyw.

W końcu – udało się. Trafiliśmy na wizę eVisitor. To darmowa wiza turystyczna, wystawiana na dwanaście miesięcy, przy czym jednorazowy pobyt nie może trwać dłużej niż kwartał. Potem trzeba wyjechać za granicę, ale można wrócić na kolejne trzy miesiące. Czyli z naszej perspektywy wręcz idealnie, bo planowaliśmy zahaczyć jeszcze o Nową Zelandię.

Po tych wszystkich przebojach spodziewaliśmy się kolejnej ciężkiej przeprawy z uzyskaniem eVisitora. Tymczasem wystarczyło wypełnić krótki wniosek przez internet. Żadnych opłat ani podchwytliwych pytań. Po chwili od wysłania e-maila z wnioskami dostaliśmy potwierdzenie, a dziesięć minut później – wizy elektroniczne. Nie trzeba było nawet wysyłać nigdzie paszportu czy spotykać się na rozmowę z konsulem, jak podczas starań o wizę do USA.

Odnieśliśmy więc pierwszy sukces. Mogliśmy legalnie lecieć do Australii!Przygotowanie i wyposażenie busa

Powiedzmy to jasno: Supertramp to nie tylko środek transportu. To bardziej samobieżny dom. Podczas przygotowań do poprzednich wypraw przerobiliśmy go z prostego transportowego busika na prawdziwego podróżniczego kampera. Został przystosowany do wielomiesięcznych tras, wymagających praktycznie samowystarczalności. Wszystkie prace wykonaliśmy sami, po kosztach, jedynie z pomocą rodziny i przyjaciół.

Przed pierwszą wyprawą skupiliśmy się na stronie wizualnej. Pomalowaliśmy busa w kolorowe wzory, do środka wsadziliśmy rozkładaną kanapę znalezioną na śmietniku i zielony dywan. Już po zakończeniu pierwszej wycieczki wymieniliśmy silnik z 1.7D na 1.9TD i skrzynię biegów na pięciobiegową. Na dachu zamontowaliśmy pojemny bagażnik, wykonany ze słupków ogrodzeniowych. Wygospodarowaliśmy też miejsce na pięć dwudziestolitrowych zbiorników na wodę i skrzynie do przechowywania potrzebnych rzeczy – części zapasowych, narzędzi, karimat, namiotów, śpiworów… a nawet drugiego zapasowego koła.

Jeszcze przed wyjazdem do Stanów nasz Supertramp wzbogacił się o drugą kanapę, odwróconą tyłem do kierunku jazdy, oraz stojący między kanapami stolik, do którego teraz przykleiliśmy mapę Australii. Zainwestowaliśmy też w dodatkowe oświetlenie LED wewnątrz busa, drugi akumulator, przetwornicę i halogeny.

Środek busa podzielony był na trzy części: kabinę pilotów, część podróżną i część bagażową. W tej ostatniej znajdował się silnik, osłonięty drewnianą pokrywą, na której kładliśmy torby. Wyżej zamontowaliśmy półkę – tam przechowywaliśmy osobiste szpargały w małych skrzynkach i wspólne książki.

Obie kanapy w części podróżnej rozkładały się do wymiarów podwójnego łóżka. W skrzyni jednej z nich trzymaliśmy przybory kuchenne, konserwy i zupki chińskie, w drugiej zaś umieściliśmy drugi akumulator, podłączony do przetwornicy zmieniającej prąd z 12 na 230V. Ładowaliśmy go przez alternator z akumulatora głównego. Wyłączenie stacyjki rozłączało akumulatory, więc mogliśmy korzystać z radia czy oświetlenia, nie naruszając podstawowego źródła zasilania.

Z przodu zamontowaliśmy dwa rozkładane fotele, kupione na szrocie za jakieś grosze. Poza tym na wyposażeniu kabiny znajdowały się zwykłe radio i CB, nawigacja, gaśnica i latarki. Nie zapominajmy też o kolekcji magnesów – pamiątek z odwiedzanych krajów.

Większość wyposażenia została po poprzednich wyprawach, jednak część zużytych sprzętów musieliśmy wymienić. Podczas podróży po Europie i Stanach bus psuł się kilka razy, ale zawsze udawało się nam jakoś go naprawić. Tyle że wówczas zawsze pozostawaliśmy blisko cywilizacji, mogliśmy też liczyć na pomoc miejscowych. W USA nawet pośrodku pustyni rzadko zdarza się zgubić zasięg w telefonie. Tymczasem Australię, niemal dwudziestopięciokrotnie większą od Polski, zamieszkuje o połowę mniej ludzi, w dodatku wszystkie większe skupiska znajdują się na wybrzeżu. Dziewięćdziesiąt procent kontynentu to pustynie, gdzie z nieba leje się żar, temperatura przekracza pięćdziesiąt stopni w cieniu, a przez setki kilometrów można w ogóle nie zobaczyć ludzkiej osady. Bus musiał być przygotowany perfekcyjnie.

Przez kilka miesięcy wiele razy odwiedzałem Daniela w warsztacie. Zdarzało nam się dłubać przy aucie przez dwadzieścia godzin dziennie. Odnowiliśmy całą instalację elektryczną, wymieniliśmy akumulator, zamontowaliśmy mocniejsze halogeny z myślą o nocnej jeździe po pustyni. Naprawiliśmy piąty bieg, który przestał działać jeszcze w USA. Mniejszą lub większą modernizację przeszedł cały szereg systemów i podzespołów.

Na kilka dni przed wysłaniem busa do Australii zadzwonił do nas czytelnik bloga, pan Rafał Szymański z Wrocławia. Zaproponował dodatkowy przegląd w zaprzyjaźnionym warsztacie. Skwapliwie skorzystaliśmy. Wydawało nam się, że sprawdziliśmy wszystko, ale przegląd wykazał, że naprawy wymagały jeszcze sworznie i drążek kierownicy. Dzięki panu Rafałowi problem szybko mieliśmy z głowy, mało tego, nie pozwolono nam zapłacić za naprawę. Nie był to jedyny raz, gdy podczas przygotowań do wyprawy spotkaliśmy się z życzliwością i bezinteresownością. Tak to jakoś działa – im bardziej wierzyliśmy w sukces, tym więcej ludzi przychodziło z pomocą.

Obawialiśmy się tylko krwiożerczych australijskich zwierząt. Specjalną pianką uszczelniliśmy więc wszystkie dziury, którymi do busa mogłyby się zakraść pająki i węże. Planowaliśmy spać w namiotach, ale nie chcieliśmy, żeby podczas jazdy pająk nagle wskoczył na głowę kierowcy.

W Rzymie poznaliśmy Polaka imieniem Mario, weterana wypraw do Australii. Mario uświadomił nam, jak mało wiemy o zagrożeniach ze strony australijskiej fauny.

– Pająki i węże to nic – powiedział. – Jeśli macie uważać na jakieś zwierzęta, to są to kangury.

W pierwszym odruchu uznaliśmy, że Mario robi sobie z nas jaja. Poczciwe torbacze miałyby być niebezpieczne?

– Jest ich w Australii dwa razy więcej niż ludzi. I są skrajnie głupie. Widząc nadjeżdżający samochód, wyczekują do ostatniej chwili i skaczą prosto pod koła. Kangur jest wzrostu człowieka, więc już przy pięćdziesiątce na liczniku może skasować auto. Zamontujcie sobie na busie bullbara, dobrze wam radzę. Założę się, że przez cztery miesiące na australijskich drogach stukniecie co najmniej cztery kangury i byłoby dobrze, żebyście z tych spotkań wyszli lepiej od nich.

Przekonał nas. Daniel wynalazł na jakimś szrocie bullbara, czyli specjalne orurowanie chroniące przód auta i chłodnicę. Kosztowało nas to pięć dyszek. Po instalacji ustrojstwa Supertramp nabrał niepowtarzalnego uroku pojazdów bojowych z Mad Maxa, a my przestaliśmy się obawiać kolizji z zuchwałymi kangurami.

Wysyłając busa statkiem do Australii, musieliśmy dołączyć do dokumentów pełną listę sprzętu, który znajdował się w pojeździe. Wyszło niemal sto pozycji, a przecież sporo zabieraliśmy jeszcze ze sobą w bagażach. Zobaczcie sami – oto zestawienie sprzętu, który popłynął razem z Supertrampem.

---- -----------------------------------------------------------------
1 5 × zbiorniki na wodę 20 l
2 4 × namiot
3 6 × krzesło kempingowe
4 3 × skrzynka z narzędziami samochodowymi i częściami zapasowymi
5 5 × lina
6 kable rozruchowe
7 kompresor
8 prostownik
9 2 × młotek
10 piła
11 siekiera
12 5 × skrzynka składana
13 3 × skrzynka drewniana z naczyniami
14 4 × skrzynia bagażowa na dachu
15 wąż
16 alternator zapasowy
17 2 × lewarek
18 kosz na śmieci
19 lodówka turystyczna
20 apteczka
21 3 × zestaw do nurkowania (płetwy i maska)
22 2 × piłka
23 frisbee
24 kanister na paliwo
25 4 × słupki namiotowe
26 2 × koło zapasowe
27 trójkąt ostrzegawczy
28 5 × kamizelka odblaskowa
29 skrzynka z akcesoriami video GoPro
30 4 × koc
31 6 × poduszka
32 3 × karimata
33 2 × krótkofalówka
34 4 × gaśnica
35 saperka
36 lejek
37 stół kempingowy
38 2 × miska
39 20 × chiński lampion
40 przedłużacz 20 m
41 6 × latarka
42 6 × czołówka
43 10 × taśma duck tape
44 WD-40
45 30 × książka Busem przez świat
46 pasek do alternatora
47 bezpieczniki
48 żarówki
49 lutownica
50 2 × szczypce
51 konektory
52 śruby i wkręty 0,5 kg
53 4 × rękawice
54 zmiotka
55 przedłużacz
56 4 × wąż
57 6 × pasy i linki mocujace
58 kapelusz
59 miernik elektryczny
60 półoś
61 tacker i zszywki
62 5 × śpiwór
63 mata na fotel kierowcy
64 płaszcz przeciwdeszczowy
65 zestaw naczyń kempingowych
66 flaga Polski
67 silikon
68 super penetrant
69 contact cleaner
70 spray uniwersalny
71 zapasowy filtr oleju
72 gitara
73 longboard
74 kask
75 hamak
76 2 × klucz do kół
77 CB-radio
78 2 × plandeka
79 pasta do rąk
80 wiertarka
81 lornetka
82 500 × zupka chińska
83 10 × kilogram makaronu
84 10 × kilogram ryżu
---- -----------------------------------------------------------------Bilety

Rezerwacja biletów to zawsze symboliczny moment w przygotowaniach do wyprawy. Jakby podpisanie cyrografu. Trzeba jednorazowo wyłożyć dużą kwotę ze świadomością, że odwrotu już nie będzie – tanich lotów nie da się anulować bez utraty pieniędzy. Gdy bilety są zakupione, wyprawa przestaje być marzeniem majaczącym na horyzoncie, staje się konkretnym wydarzeniem, do którego można odliczać dni.

Niewiele jest bardziej odległych od Polski miejsc niż Australia. Bilety są dość drogie, zwykle ceny z polskich lotnisk zaczynają się od czterech–pięciu tysięcy złotych za osobę. Za mniejsze pieniądze można polecieć z Berlina, Amsterdamu lub Pragi. Bardzo nam zależało na znalezieniu tanich lotów, ale z nimi niestety zawsze jest ten sam problem – pojawiają się na danej trasie kilka razy w roku, dziwnym trafem nigdy wtedy, gdy planujesz wyjazd. Dlatego do ostatniej chwili nie ustalaliśmy dokładnej daty wyjazdu. Chcieliśmy dopasować się do terminów tanich lotów, co pozwoliłoby na sporą oszczędność. Od samego początku przygotowań śledziliśmy wszystkie portale o tanim lataniu, zaangażowaliśmy też do pomocy starego znajomego, Pana OdLotów, który pomógł nam z biletami do USA. Czekaliśmy. Zakładaliśmy, że wyprawa rozpocznie się jesienią, więc gdy w lipcu wciąż nie mieliśmy biletów, zaczęło się robić nerwowo. Nie pojawiały się oferty tańsze niż trzy tysiące za przelot w jedną stronę, co dwukrotnie przekraczało nasz budżet.

Aż któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie Ola.

– Chyba znalazłam bilety za nieco ponad tysiąc w jedną stronę!

Szybko skontaktowaliśmy się z Panem OdLotów, ten potwierdził dostępność biletów i od razu je zarezerwował. Ostatecznie kosztowały nas około dwa i pół tysiąca złotych od osoby w dwie strony, już z dopłatami za bagaże – a więc grubo poniżej średniej. Start wyprawy zaplanowaliśmy na 27 listopada, powrót do Polski na początek kwietnia.

Mogliśmy wreszcie zająć się wysyłką busa do Australii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: