Kiedy zobaczyłam książkę Körnera w księgarni, spodziewałam się relacji z podróży Niemca, który podejmuje się wszelkich możliwych prac charakterystycznych dla danego kraju, co to by miał środki na dalszą podróż. Przynajmniej tak to rozumiałam, zważywszy na okładkę książki - zdjęcie Körnera w roli kierowcy rikszy. Jednak po przeczytaniu krótkiego opisu okazało się, że w czasie podróży Körner zamierzał pracować w zawodzie czyli jako architekt bądź fotograf. "Ok, czemu nie."- pomyślałam i postanowiłam kupić tę książkę, mimo że moje oczekiwania były nieco inne. W końcu, co by nie mówić, pomysł Körnera też wydawał się całkiem interesujący.
Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że na pomyśle się ta książka niestety skończyła...Czytając ją czułam się jakbym siedziała na piwie z kumplem, który właśnie po dwóch latach wrócił ze swojej czeladniczej wędrówki i nie do końca potrafi przekazać mi to, co najistotniejsze, a co najgorsze momentami mnie nudzi, mówi byle jak i mam ochotę pójść do domu. Książka zupełnie nie spełniła moich oczekiwań, właściwie mnie zawiodła. Po pierwsze, za dużo w niej pierdół, a za mało konkretów. Mimo tego, że autor odwiedził jedne z najbarwniejszych państw świata, w książce nie znajdziemy o nich za wiele informacji. Za to znajdziemy ogrom anegdotek związanych z paleniem trawki, halucynacjami po wątpliwych używkach, prostytutkami, a nawet prawie 10-stronicową opowieść o pękniętej prezerwatywie i poszukiwaniach pigułki "po"w Kuala Lumpur. Do tego dochodzą wciąż przewijające się rozterki sercowe i miłosne podboje autora - z czasem dość irytujące.
Cóż, dla mnie książka podróżnicza to przede wszystkim ciekawe, trzymające w napięciu przygody podróżników, ich przemyślenia dotyczące obcych kultur, czy wskazówki dla innych ludzi, którzy w przyszłości wybierają się w te same miejsca. I tego też oczekiwałam od Körnera, który niestety mocno mnie zawiódł. Rozdziały są bardzo krótkie, chyba więcej dowiadujemy się o lotnisku, na którym lądował niż o samym kraju... Cała relacja bardzo ogólnikowa, lakoniczna, brak w niej istotnych szczegółów. Mam wrażenie, że autor bardziej skupia się na samym sobie niż na otaczającym go świecie.
Kolejna sprawa to totalny brak fotografii, co bardzo mnie dziwi, tym bardziej, że autor deklaruje się jako zawodowy fotograf. Jedyne co możemy znaleźć w książce, to kody QR, które odsyłają nas do strony internetowej autora i umożliwiają oglądanie zdjęć i filmów z jego podróży.Chyba lepiej od razu przejść do tej strony i nie czytać całego dziennika, przynajmniej na zdjęciach możemy zobaczyć odrobinę świata ;-)