Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająco napisany tom wspomnień znakomitego etnografa, historyka kultury, pisarza, tłumacza literatury słowackiej i czeskiej, jest swego rodzaju portretem pokolenia Polaków żyjących w Polsce powojennej lecz tradycją rodzinną i cywilizacyjną osadzonych w czasach przed II wojną światową. Dzieje krewnych, wśród których było wielu polityków, wojskowych, właścicieli ziemskich oraz licznych przyjaciół i znajomych obrazują losy odchodzącej w przeszłość klasy ziemian i starania ich dzieci i wnuków by ułożyć sobie życie w nowych realiach politycznych Polski powojennej. Bogactwo opisów, dystans do siebie samego jako bohatera przytaczanych zdarzeń, odnajdowanie humorystycznych stron życia w ciężkich czasach, serdeczna sympatia dla niepozbawionych wad i dziwactw opisywanych postaci sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 727
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Dobrosława Pankowska
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010
Copyright © by Antoni Kroh, Warszawa 2010
Autorzy zdjęć i ilustracji Stanisław Gliwa (rys.) s.115
Ryszard Halba s.301, Maria Teresa Maszczak s. 144 (dwa zdjęcia),
Jarosław Mierzwa s. 11, 30, 93, 95, 143 (dół), 347, 352, 450, 493 (lewe), 564, 568,
Zofia Nasierowska s. 417, Krzysztof Ołtak s. 86, 87, 90,
Antoni Zalewski s. 241, 571, 572, 573, 574 (góra i dół), 575.
Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwum autora.
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by skontaktować się z twórcami zamieszczonych w książce zdjęć. W kilku przypadkach okazało się to niemożliwe, dlatego twórców, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.
ISBN 978-83-244-0274-8
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
tel. /faks (22) 827-94-15
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Fraszki to wszytko, cokolwiek myślemy,
Fraszki to wszytko, cokolwiek czyniemy;
Nie masz na świecie żadnej pewnej rzeczy,
Próżno tu człowiek ma co mieć na pieczy
Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława,
Wszystko to minie jako polna trawa;
Naśmiawszy się nam i naszym porządkom,
Wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom1.
(J. Kochanowski, O żywocie ludzkim)
PANIE TRUMAN, SPUŚĆ TA BANIA ♦ SON ET LUMIÈRE W GRUZACH ♦ PANI DYREKTORKA ♦ PRZEDWOJENNI ♦ TKNĘŁO CIĘ? ♦ MEBLE PAŃSTWA ANDERSÓW ♦ PIOSENKI DZIECIŃSTWA ♦ MIŁOŚĆ DO PONIEMIECKIEJ KURTKI ♦ CZOŁEM, LISIE, TWOJE ZDROWIE! ♦ IMIENINY POWĄZEK ♦ O RANY, ALE JAJA! ♦ KOSTKI KULTU JEDNOSTKI ♦ ZARASTANIE KICZEM ♦ ROZWÓD, ŚLUB I KWARANTANNA W CHLEWIKU ♦ W ZŁĄ GODZINĘ
Będzie wojna. Skoro była druga, wybuchnie i trzecia. O trzeciej wojnie światowej krążyły ciepłe wierszyki, dowcipy. „Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa. Potem druga bomba silna i wrócimy znów do Wilna. Panie Truman, spuść ta bania, bo już nie do wytrzymania”. Rozmowa gościa z kelnerem: – Proszę schabowy i piwo. – Będzie dopiero po trzeciej. – Przecież jest dwadzieścia po trzeciej. – Tak, ale po trzeciej wojnie światowej. – Dorośli wybuchali dziwnym śmiechem.
Niedawno ujawniono, że trzecią wojnę światową szykowano całkiem serio. Polska centralna miała być celem zmasowanego nalotu atomowego, Wisła linią obrony, dlatego jej nie regulowano i nie przerzucano nad nią mostów. Pozostała ostatnią wielką dziką rzeką Europy, z wyjątkowymi rozlewiskami, przykosami, starorzeczami i wysepkami, które wyłaniają się i znikają. Z podobnych przyczyn strategiczno-politycznych zachowały się również starorzecza Bugu oraz rzeki Moravy, oddzielającej Czechosłowację od Austrii.
Będzie wojna. Ktoś przynosił do domu wiadomość z najpewniejszego źródła, że tym razem już chyba na pewno. Dorośli niespecjalnie się przejmowali, byli otrzaskani – ale na wszelki wypadek uruchamiali stosowną procedurę. Należało zrobić zapasy. Kupowano twarde pszenne suchary z charakterystycznymi dziurkami, świece, zapałki, cukier, sól, mąkę, kaszę, mydło, środki opatrunkowe, naftę (wyciągano z piwnicy lampy naftowe i czyszczono), denaturat i co tam jeszcze. Dla babci i dla mnie zapas leków przeciwastmatycznych. Po tygodniu, dziesięciu dniach emocje mijały.
Oczywiście trwająca wówczas w najlepsze walka o pokój nie miała z tym absolutnie nic wspólnego. Trzecia wojna światowa była prawdopodobna, brana pod uwagę, walka o pokój całkowicie pusta, jeśli nie liczyć dowcipów. Opowiadano, jak na wieś przyjechał agitator i grzmiał: Towarzysze! My zrobimy taką walkę o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie! Pewną wiejską knajpę, czyli gospodę ludową, przyozdobiono fryzem z gołąbków pokoju. Miejscowi mówili, że to białe myszki, którym wyrosły skrzydełka. A trzydzieści lat później usłyszałem: Co to jest wrona? Gołąbek pokoju AD 1981! Młody człowiek, który mi to opowiedział, zadumał się na chwilę i spytał: – A co to był właściwie ten gołąbek pokoju?
W niektórych domach suszono chleb i pakowano w specjalne płócienne woreczki. U nas nie, ale na przykład babcia Joli i Rysia czyniła to z wielką wprawą. – Na jak długo starczy i czy was uratuje? – spytałem. – Pomoże przebiedować ogólne bezhołowie, które pewnie potrwa jakiś czas, bo jakże inaczej. A w ogóle nie wolno się poddawać. Nigdy, przenigdy, w żadnej sytuacji. Dwie myszki wpadły do garnka ze śmietaną. Jedna uznała swoją sytuację za beznadziejną, nie walczyła o życie, od razu utonęła. Druga tak uparcie przebierała łapkami, aż ubiła grudkę masła. Weszła na nią, odbiła się i wyskoczyła na swobodę. Zapamiętaj to sobie. A będzie, co będzie.
My, mężczyźni, odznaczamy się żelazną logiką oraz wyciągamy praktyczne wnioski. Zapytałem mamę, czy warto słać łóżko, myć się i odrabiać lekcje, skoro i tak będzie wojna. Potraktowała serio moją wątpliwość i wyjaśniła najpoważniej, że należy brać pod uwagę wszystkie ewentualności. Również taką, że wojny nie będzie. Bardzo dobrze się składa, gdy rozumny młody człowiek ma sposobność wymiany poglądów z kimś myślącym podobnie, tylko jeszcze rozumniejszym i szanującym partnera.
Dziewczynki mieszkające na Pradze nosiły węgiel ze składu opałowego po drugiej stronie ulicy. Któregoś razu matka kupiła dwa nowe wiadra. Gdy szły z tymi wiadrami, natknęły się na sąsiada. Zagadnął życzliwie, czy idą po cukier (było to w czasie wojny koreańskiej), a gdy zaprzeczyły, uśmiechnął się: mnie nie zwiedziecie.
Wojenne wykupywanie towarów pozostawiło ślad w literaturze. Zofia Bystrzycka w satyrycznym utworze Pamiętnik przewidującej (1952)2 nakreśliła rodzinny dramat: jakaś idiotka uległa podszeptom sąsiadki i kupiła wór kaszy, z wielkim zaangażowaniem karmiła nią swoich najbliższych, aż mąż zaczął wieczorami miewać pilne obowiązki służbowe i w końcu się wyprowadził, dzieci też pouciekały; pani domu, choć przewidująca i pełna najlepszej woli, jakoś nie pokojarzyła tych faktów i kupiła drugi wór kaszy. Konstanty Ildefons Gałczyński w jednym ze swych ostatnich utworów także przedstawił humorystyczny obraz apokalipsy:
– Tratata tata,
tratata tata!
Panie, panowie,
już koniec świata.
Na dźwięk puzonu,
czyli tej surmy,
zaraz na sklepy
rzucą się hurmy
Zgnieceni w tłumie
wołają: – Mamo!
Aw sklepach znika
pieprz i cynamon;
kolejki stoją
jak stąd do Zgierza;
baby uuu! wyją,
pisk się rozszerza;
baby skupują
kołdry, szparagi,
pinezki, nawet
wypchane ptaki (…).
A Lis się cieszy
że taki zamęt,
łapkę podnosi:
– Okay i Amen.
(K.I. Gałczyński, Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu)
Ania, Antoś i Zosia Kroh na tle choinki obwieszonej gołąbkami pokoju. Zabawa noworoczna, 1952.
W dzieciństwie kilka razy przeżywałem wojenne strachy dorosłych. Zlały mi się w jedno. Nie wiem, skąd się brały, nie umiem ich powiązać z jakimś szczególnym wydarzeniem. Myślę, że niekiedy uruchamiały się samoistnie. Strach i niepewność tkwiły pod skórą, rosły, aż w pewnym momencie przekraczały punkt krytyczny. Podobnie czasem ni z tego, ni z owego zapala się siano w stodole. A gdy naród odreagował, psychoza cichła jak szczekanie psa i wszystko pozornie się uspokajało. Do następnego razu.
Myśmy też przeżywali wojenne emocje. Zabawa w wojnę wyglądała tak: na asfalcie ulicy Swarzewskiej kawałkiem cegły rysowało się koło. W miarę koliste, żeby nie było kłótni. To był świat. Dzieliło się je na tyle części, ilu grających. To były państwa. Każdy wykrzykiwał: Polska! Francja! Ameryka! Szwecja! – i już wszystko jasne. Kto wylosował pierwszy, wołał: wywołuję wojnę, wojnę, wojnę. Ameryce! Ciskał patyk, wszyscy rzucali się w pogoń, a kto dobiegł pierwszy, zabierał agresorowi kawałek terytorium. Naturalną rzeczy koleją najstarszy i najsilniejszy gracz był Polską. Nieraz więc się zdarzało, że Polska zajmowała większy obszar niż Rosja i Ameryka razem wzięte.
Na polach bielańskich stał porzucony czołg. Wymontowaliśmy z niego łożyska. Hulajnogi tamtych lat kleciło się z trzech łożysk (dwa z tyłu, jedno z przodu), dwóch desek oraz starej podeszwy od tenisówki, pełniącej rolę przegubu między deską poziomą, na której się stało, i pionową, pełniącą funkcję kierownicy, z przybitym na końcu uchwytem. Miały tę dodatkową zaletę, że straszliwie szurgotały po asfalcie. Wystarczyło kilka minut jazdy tam i z powrotem, aby jakiś nerwowy pan wystawiał głowę przez lufcik i wrzeszczał na całą ulicę, że wszyscy pochodzimy z nieprawego łoża i żebyśmy natychmiast wynieśli się gdzie indziej, bo jak nie, to nam powyrywa. Cudowne uczucie.
Znalazłem w gruzach, to były moje zabawki.
Ale najfajniej czuliśmy się w gruzach. (Dziś częściej mówi się „ruiny”). Kamienice, przekrojone bombami od dachów po partery, odsłoniły fragmenty przedpowstaniowych mieszkań. Cegły wystające z rozłupanych ścian tworzyły schodki, a jeśli się niewiele ważyło, miało drobne dziecięce stopy, duszę zdobywcy i ani krzty rozumu, można było się wdrapać choćby i na trzecie piętro. To naprawdę nie było trudne. W pomieszczeniu, które ongiś było kuchnią, może łazienką, ale teraz przybrało kształt loggii z rozległą panoramą, stała na trójnogu blaszana balia do prania bielizny. Chłopaki naznosili do niej amunicji, wszędzie pełno jej się walało, zaleli kilkoma kanistrami benzyny skądś podprowadzonej, wsadzili koniec sznura od bielizny, a drugi koniec, ten na dole, podpalili. Wieczorową porą, dla większego wrażenia. I rzeczywiście, było na co popatrzeć i czego posłuchać, a potem wspominać przez wiele dni. Kulki gwizdały, strugi płonącej benzyny tryskające z wysokości tworzyły efektowne esy-floresy. Nazajutrz milicjant chodził od domu do domu, po raz pierwszy w życiu byłem przesłuchiwany. Nikogo nie wydałem, bo nie miałem o niczym pojęcia. Jeśli nie liczyć mglistych, choć bardzo prawdopodobnych podejrzeń. Sprawców nie wykryto, bo byłbym wiedział. Chłopaki ze Swarzewskiej to była elitarna, zamknięta organizacja, a gdy w takim hermetycznym środowisku zawiąże się konspirację w konspiracji, system podwójnego zabezpieczenia, ryzyko wpadki jest minimalne. Pokolenie mamy i pokolenie dziadka wypraktykowało tę starą prawdę.
Samo widowisko batalistyczne, son et lumière naszego pokolenia, niestety mnie ominęło, znam je tylko z opowieści naocznych świadków, a zwłaszcza zmasowanych wyzwisk pod adresem młodzieży, w szkole i na ulicy Jakby starsi byli mądrzejsi.
W roku pięćdziesiątym szóstym miałem trzynaście lat, nie bawiłem się już w chowanego, ale zapamiętałem wyliczankę:
Lenin zjadł lina,
wysrał Stalina.
Stalin zjadł druta,
wysrał Bieruta.
Bierut zjadł schaba,
wysrał Ochaba.
Ochab zjadł bułkę,
wysrał Gomułkę.
Pałka, zapałka, dwa kije,
kto się nie schowa, ten kryje. Szukaaaam!
Jesienią w Budapeszcie lała się krew, w Warszawie wrzało, czołgi radzieckie szły od Legionowa na Żerań, robotnicy szykowali się do obrony, wojna wisiała na włosku. Sowieci zawrócili na północ; nietrudno było wywnioskować, że przejdą Wisłę w Modlinie, a jutro, najdalej pojutrze wychyną z Puszczy Kampinoskiej i będziemy ich mieli u nas na Bielanach. Pani Zofia Ringmanowa, dyrektorka, drobna siwa staruszka, roztrzęsiona, zwołała całą szkołę na apel i błagała, zaklinała łamiącym się głosem, żeby nie dać się w nic wplątać, w niczym nie uczestniczyć. Nie prowokować, nie krzyczeć, nie robić obraźliwych gestów, nie rzucać kamieniami. Najlepiej siedzieć w domu. Ten młody, biedny Wania w czołgu niczemu nie winien, też się boi, wie o naszych polskich sprawach tyle, co mu powiedzieli, może nie zdzierżyć, a wtedy dojdzie do rzeczy nieodwracalnych.
Ktoś mruknął, może nawet to byłem ja, że pani dyrektorka coś za bardzo strachliwa, nie wypada się tak Ruskich bać. Wychowawczyni dosłyszała i zaraz po apelu, gdy wróciliśmy do klasy, wygłosiła mowę. O tym, że pani przełożona (używała tej formy, bo też była przedwojenna) w czasie wojny prowadziła tajne nauczanie, po stronie aryjskiej i w getcie. W razie wpadki śmierć na miejscu, jakby kto pytał. W getcie wykładała przedmioty ścisłe, uczestniczyła w egzaminach maturalnych w konspiracyjnym liceum. Przemycała żydowskie dzieci na aryjską stronę, robiła tysiąc innych rzeczy. Wtych najtrudniejszych latach znana była z zimnej krwi i szaleńczej odwagi. Teraz rzeczywiście się boi, ale nie o siebie, tylko o was. Wie, co to wojna, bo przeżyła trzy. Żadnej z nich za piecem nie przesiedziała.
W latach stalinowskich też zachowała twarz. Wspominał ją Jacek Kuroń:
„(…) od razu na pierwszej lekcji religii wstałem i zacząłem polemizować z księdzem. (…) Zapytałem, czy mogę wyjść, bo jestem niewierzący, on na to, że oczywiście. Wyszło ze mną jeszcze dwóch kolegów, poszliśmy grac w siatkówkę. Wkrótce w naszej klasie zrobiło się piętnastu ateistów, dobre dwie drużyny. (…) Ksiądz poskarżył się dyrektorce, a była to Zofia Ringmanowa, staruszka, jeszcze ze szkoły Sempołowskiej, wybitna działaczka strajku szkolnego w 1905-7, wspaniała baba. Kiedy następny raz wybiegliśmy tłumem z religii, powiedziała:
– Panowie wolnomyślący, żadnej siatkówki, uczymy się fizyki.
I zaczęła odpytywać, stawiając każdemu po trzy dwójki. (…) gdyby ktokolwiek z nas doniósł na Ringmanową, że obcina z fizyki młodzież, która wychodzi z religii, to natychmiast przestałaby być dyrektorką. (…) nigdy, ani przez chwilę nie próbowała przedstawić się jako zwolenniczka nowego ładu. Stawiała dwójki, ale przy całej swojej surowości była bardzo sprawiedliwa. Złośliwa i jednocześnie niesłychanie życzliwa. Była dla nas starą reakcjonistką, ale wiedzieliśmy, że nie karierowiczem. Dyrektorką była od zawsze, baliśmy się jej, ale i lubiliśmy ją”3.
A więc dzięki temu, że Kuroń i jego koledzy nie podporządkowali się ideologii, którą wtedy wyznawali i pragnęli wprowadzić w życie, parę lat później zdążyłem jeszcze pochodzić do liceum pod dyrekcją pani Ringmanowej. Podczas Wyścigu Pokoju, gdy na Stadionie Dziesięciolecia kolarz radziecki w chuligański sposób odebrał pewne zwycięstwo Polakowi, stadion gwizdał, także podczas dekoracji i odgrywania hymnu ZSRR. Cała Warszawa o tym mówiła. Pani dyrektorka też, na apelu.
– Mamy sąsiadów takich czy innych, ale tym bardziej powinniśmy się godnie zachowywać. Nic nas od tego nie zwalnia, bo przecież jesteśmy Polakami. Gdyby na widok tego łajdactwa publiczność wstała i w milczeniu skierowała się do wyjścia, miałoby to bez porównania silniejszą wymowę. A tak, było, jak było: jeden łobuz na bieżni i siedemdziesiąt tysięcy łobuzów na trybunach. Szkoda, przepadła świetna okazja. Cały świat by o tym mówił, dopiero mieliby się z pyszna.
W moich czasach licealnych, to znaczy w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, jeszcze pracowali przedwojenni profesorowie. Trudno definiowalne, ale wyraziste zjawisko. Między nimi a generacją następców ziała przepaść, rów tektoniczny. (Jak wszystkie uogólnienia, również i to odnosi się do zbiorowości, nie jednostek). Różnica była zasadnicza – pedagodzy starej daty budzili respekt bez podnoszenia głosu, wyzwisk czy okazywania uczniom lekceważenia. Oni byli kulturalni. Godni szacunku, jak to się mówiło. Nie tylko nieśli oświaty kaganiec, ale nawet, aż trudno dzisiaj w to uwierzyć, akceptowali nasze istnienie, a niekiedy okazywali nam sympatię. Czego nie dało się powiedzieć o ich młodszych kolegach. Panowało wtedy powszechne przekonanie, że pracować do szkoły idą ci, którym gdzie indziej się nie powiodło. Sami o tym mówili. Uczniom. Tak jest, pamiętam. Ubolewali, że są marnie opłacani i dlatego my, uczniowie, ich nie szanujemy. Istotnie, szanowaliśmy ich nieszczególnie, lecz może nie z tego powodu. A w ogóle byliśmy obrzydliwi. Taki na przykład Kroh: tępak, głąb, osioł, leń, tuman i jak pani T., polonistka, na niego patrzy, to zbiera jej się na wymioty. Rzecz działa się w szacownych murach renomowanego warszawskiego liceum, czwartego i ostatniego w mojej karierze. Pani profesorko, z wzajemnością. Od mojej matury minęło prawie pięćdziesiąt lat, przeżyłem niejedno, ale takiego traktowania, jak w liceum, później nie zaznałem. Trudno się od tego uwolnić.
W naszej ówczesnej mowie słowo „przedwojenny” oznaczało „solidny, w dobrym gatunku, godzien zaufania”. Przedwojenny garnitur, przedwojenny szewc. „Dadzą mi naganę za nieobecność na zebraniu czy nie dadzą, mi to wisi jak kilo kitu u sufitu na przedwojennej agrafce” – zanotowała mama spontaniczną wypowiedź koleżanki w biurze, lata 50. „Masło przedwojenne” (sklepik w Łodzi na Piotrkowskiej, lata 40. Osoba, która to zapisała, była zdumiona, że tylu ludzi na widok tej wywieszki uśmiecha się ze zrozumieniem). „Od kiedy tylko zacząłem swe świadome życie, zdarzyło się tu i ówdzie słyszeć określenie «przedwojenny pan». Mawiano tak z podziwem o ludziach, którzy wyrośli z międzywojennej Polski i potrafili w życiu zachować formy i zasady, które im wtedy zaszczepiono.
«Przedwojenny pan» to był w każdym calu dżentelmen, nieprzekraczający pewnych granic w trudnych sytuacjach, trzymający w ryzach słowa i emocje”. („Kulisy” 11993). „On jeden może to wiedzieć, ma przecież przedwojenną maturę!” (zasłyszane, Wrocław 1968). „Jakoś się trzymam, przecież chodzę na solidnych, przedwojennych częściach” (wyznanie staruszka, zasłyszane, Łódź 1972). „Odszedł rzemieślnik starej daty, skrojony z dobrego, przedwojennego materiału. Życzliwy dla klientów, niedzisiejszy, bo siedzący w warsztacie długo po oficjalnych godzinach otwarcia, dotrzymujący słowa i terminów”. („Dziennik Polski” IX 1997)4.
Gdy położyli mnie w szpitalu, pan z sąsiedniego łóżka, starszy człowiek, był właśnie po skomplikowanej operacji. Ordynator podczas codziennego obchodu oglądał go i powtarzał:
– Zrasta się, świetnie się zrasta! Żadnych powikłań! Zuch z pana! Przedwojenna, solidna robota, od razu widać!
Niektórzy starsi wyznawali pogląd, że doświadczenia wojenne wyniosły ich na szczyty eksperiencji. Są tacy mądrzy i doświadczeni życiowo, że już bardziej się nie da. Wiele razy słyszałem: ech, ci młodzi, niczego nie zaznali, cóż oni rozumieją, co tam oni wiedzą. Po czym westchnienie i charakterystyczny ruch ręką. Próbowałem oponować, że skoro urodziłem się w roku czterdziestym drugim i żyję, to i ja przeżyłem wojnę. A co ty przeżyłeś, dzieciuchu, co ty pamiętasz. Dałem więc spokój i przyjąłem porządkujące założenie, że każdy dorosły to wariat, tylko nasilenie i objawy fiksum-dyrdum bywają rozmaite.
A było co podziwiać. Druh harcmistrz M. stale miał przy sobie dwa chlebaki. W jednym apteczkę, w drugim żelazną rację żywnościową. Przechwalał się, że dwa razy dał się zaskoczyć, ale trzeci raz już go nie podejdą. Pani profesor doktor K. za żadne skarby nie zostawiła płaszcza w szatni, nawet w restauracji czy w teatrze; reagowała złością, gdy ktoś zwracał jej uwagę. Bo przecież gdyby przyszło co do czego, mogłaby go stracić; płaszcz z przedwojennej bielskiej wełny, dziś nie do zdobycia. Inna pani K., ongiś królowa elegancji, muza poetów, bywalczyni Ziemiańskiej i Adrii, paradowała po Warszawie w nieprawdopodobnych łachach. Tłumaczyła, w czasie wojny ubranie szybciej się niszczy, więc rozsądek podpowiada, by sprawunki odłożyć na spokojniejsze czasy Mruknąłem, że przecież… i natychmiast tego pożałowałem. Pan Ch. również był ciężko chory na wojenną abnegację. Brał prace zlecone, ślęczał nad nimi po nocach, tyrał jak wół, oddawał w terminie, ale już nie starczało mu energii, by jechać na drugi koniec Warszawy po wypłatę (nie było wtedy prywatnych kont bankowych ani przelewania honorariów). Bo proszę państwa czasy są takie, że nie ma co zaprzątać sobie głowy pieniędzmi, przecież i tak w jednej chwili wszystko diabli wezmą. Wolał się zadłużać i nie zwracać, to według niego było bliższe prawom natury Wkrótce przestano mu pożyczać, co przejmowało go bolesnym zdziwieniem. Ostentacyjnie marudził, że znowu nie ma innego wyjścia, jak fatygować się do kasy po pieniądze, jakaż to strata czasu. Pani W. mieszkała po wojnie w małym parterowym domku; często wstawała w nocy i po ciemku, zachowując się jak najciszej, tkwiła za firanką, bo wciąż jej się wydawało, że ktoś chodzi pod oknami. Jej kilkuletnia wnuczka też swoje przeszła, spała czujnym płytkim snem dzikiego zwierzątka – i kiedy babcia stawała przy oknie, nieruchomo leżała w ciemnościach z otwartymi oczami, przerażona, że to po nią ktoś idzie. Pani M. pod koniec życia jeszcze raz musiała się przeprowadzać. Jej córka, opróżniając piwnicę, trafiła na stare drewniane saneczki. Chciała je podarować dzieciom z sąsiedztwa. – Nie, zostaw! – Dlaczego? – Jak to dlaczego? Ana co wsadzimy rzeczy, gdy nas będą wysiedlać i wrzasną: собирайтесь с вещами!5. Pan G., jowialny starszy pan, miał zadowoloną minę i zawsze jakiś żart na podorędziu, dopóki nie usłyszał w publicznym miejscu języka niemieckiego. Wtedy zaczynał tupać, wymachiwać laską i wrzeszczeć, a znał sporo niemieckich przekleństw. Plotkowano o nim, że omija Świętokrzyską, żeby nie patrzeć na witrynę Ośrodka Kultury i Informacji Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Pan S., człek sympatyczny, inteligentny, dystyngowany, kierownik działu w dużej instytucji, przeszedł przez Oświęcim. Oszacował, nie wiem, jak do tego doszedł, koszt utrzymania statystycznego kacetowca, przeliczył to na złote polskie końca lat pięćdziesiątych, pomnożył przez pięć i wynik uznał za współczynnik absolutnego komfortu. Wypominał podwładnym, że nie dość, że się pławią w dostatku, to jeszcze zachciewa im się jakichś podwyżek, to przecież niemoralne. Gdy odchodził na emeryturę, uradowany personel złożył się na pożegnalną wystawną bibkę. Pani G. po wojnie ułożyła sobie życie, ale przeszłość nie dawała się wymazać; gdy jej syn dorastał i zaczął oglądać się za dziewczynami, wygłosiła mu pogadankę uświadamiającą, że kobieta często podkreśla urodę fryzurą albo strojem. Dlatego wybrankę serca trzeba wyobrazić sobie w pasiaku, z ogoloną głową; dopiero wtedy można ocenić, czy jest ładna, bo niektórym taki obozowy wygląd dodawał urody, inne szpecił. Pan J., w miarę jak zapadał w starość, coraz częściej opowiadał o swojej odwadze; grywał Chopina w prywatnych mieszkaniach, co groziło najsurowszymi konsekwencjami. Tak się złożyło, że zwierzał się z tego pani, która służyła w wywiadzie AK i sporo przeszła; ona także się starzała, wspomnienia nieustraszonego pianisty były dla niej coraz trudniejsze do zniesienia. Niepotrzebnie się irytowała; mogła przecież wziąć pod uwagę, że pan J. wirtuozem był nieszczególnym; owe koncerty pozostały najszczęśliwszymi chwilami jego życia, w normalnych czasach nie zebrałby tylu wzruszonych słuchaczy.
Pani A. wakacje pięćdziesiątego piątego roku spędzała w Bukowinie, spacerowaliśmy, bawiła ją moja góralska gwara, podarowała mi książkę Biała foka. Co wieczór przy kolacji na werandzie opowiadała babuni o Ravensbrück, ale o samym obozie niewiele; przeważnie mówiła, jak po wojnie Szwedzki Czerwony Krzyż zaprosił byłe więźniarki na rekonwalescencję. Trudno jej było znieść ten natychmiastowy przeskok z hitlerowskiej katorgi w senne szwedzkie miasteczko, między gospodynie domowe, pełne najlepszej woli, troskliwe, serdeczne, wyrozumiałe. Po jakimś czasie delikatnie poprosiły, żeby im wygłosie serię pogadanek o warunkach życia w obozie koncentracyjnym. Słuchały, kiwały głowami, bardzo chciały zrozumieć, miały coraz smutniejsze oczy, aż w końcu któraś zapytała o zawartość obozowej biblioteki i czy przy łóżkach były nocne lampki. Opowieść o bibliotece i nocnych lampkach słyszałem kilka razy. Pani A. po powrocie do Polski skończyła studia, podjęła pracę, wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci. Ale o tym nie mówiła. Tylko o tych zasłuchanych kobietach. Za każdym razem kończyła konkluzją, że bezdenna głupota owych Szwedek była całkowicie zrozumiała. One były normalne, my nie. Bo przecież tamtych przeżyć nie da się ogarnąć zwyczajnym rozumem.
Pani D., z pochodzenia wilniuczce, na wrocławskiej ulicy nagle zastąpił drogę mężczyzna w sowieckim mundurze i o coś zapytał po rosyjsku. Nie wiedziała, jak i kiedy znalazła się w bramie. Tkwiła tam do zmroku, bo miała pełno w majtkach i krępowała się wyjść.
Zosia, urodzona w czterdziestym szóstym, pisze, że jako kilkuletnie dziecko była przekonana, że nigdy w życiu nie będzie mieć przyjaciół, no bo kto będzie chciał się z nią zaprzyjaźnić – przecież urodziła się po wojnie, więc jest gorsza. „Oczywiście dość szybko wyrosłam z tego i nie zostawiło to u mnie żadnych urazów, a teraz się tylko uśmiecham, gdy sobie o tym pomyślę”.
Raz po raz ktoś ze starszych opowiadał, że w odpowiednim momencie coś go tknęło i tylko dzięki temu żyje. Potem na ogół ktoś inny dodawał, że jego też tknęło i również żyje wyłącznie z tego niepojętego powodu. „Szedłem Nowym Światem, coś mnie tknęło, skręciłem w Warecką, a wieczorem dowiedziałem się, że gdybym tego nie uczynił, wlazłbym prosto na łapankę w Alejach”. Albo: „Byłam łączniczką, nosiłam bibułę, broń, już mi to nawet trochę spowszedniało, nie zastanawiałam się, że mogą mnie zwinąć, ale tamtego dnia coś mnie tknęło, wyszłam na miasto czysta jak łza, no i ze trzy razy żandarmi zaglądali mi do torby”. Następowała pointa adresowana do młodych: pamiętajcie dzieci, że jeśli coś was tknie, należy posłuchać przeczucia, nie ignorować, nie wzruszać ramionami.
Ludzie, których coś tknęło i chętnie o tym opowiadali, byli zjawiskiem na tyle częstym, że my, warszawskie dzieci pierwszych lat powojennych, przejęliśmy ten wyraz, nadając mu nowy sens. – Tknęło cię? – znaczyło w naszej mowie to, co dzisiaj: odbiło ci? Przez wiele lat byłem przekonany, że wszystkie owe tknięcia to zabobon, nic nigdy nikogo nie tknęło, a jeśli w odpowiedniej chwili skręcimy w Warecką albo na przykład nie wsiądziemy do auta i dzięki temu unikniemy katastrofy, jest to czysty przypadek; równie dobrze mogliśmy dać się złapać, w ogólnym rozrachunku wychodzi na jedno, przecież zawsze tak jest, że ktoś skręca w Warecką, a ktoś inny zasuwa prosto ku swemu przeznaczeniu. Otóż razu pewnego mnie także tknęło. Nagle, na polecenie Anioła Stróża, zmarłych przodków albo nie wiem czyje, jakby mi ktoś nacisnął pstryczek w mózgu, postąpiłem nieracjonalnie, bez sensu, co niebawem okazało się wyjściem najlepszym z możliwych. Gdyby mnie było nie tknęło, wpadłbym w paskudną sytuację. Nie wiem, czy i jak udałoby mi się z niej wyplątać. Strach wspominać.
Tknęło cię? Zapewne już w starożytnej Grecji młodzież miała swój język środowiskowy, irytujący dorosłych, zwiastujący niechybny upadek kultury. U nas na Bielanach w latach pięćdziesiątych modne było pozdrowienie: czołem, stary trupie. Znaczyło: witaj przyjacielu, miło mi cię widzieć. Nie wiem, czy modę na starego trupa można zaliczyć do wojennych reminiscencji. Chyba tak. Żyła dłużej niż inne, ponieważ bardziej działała dorosłym na nerwy. Wielokrotnie mi wytykano, że nie wiem, co mówię, skoro prawdziwego trupa na oczy nie widziałem. Dziwna pretensja. Widziałem, nie widziałem, co z tego? Nazywanie ludzi facetami uchodziło, równa babka mogła być, forsięga zamiast pieniędzy była do przyjęcia, natomiast stare trupy wywoływały nerwowe reakcje. Babciu, zostawiam na wierzchu zeszyt od geografii, za godzinę przyjdzie trup, obiecałem mu pożyczyć. Powiedziawszy to, należało natychmiast rzucić się do drzwi, aby nie słyszeć, co babcia ma w tej sprawie do powiedzenia. Otóż gwara młodzieżowa odgrywa znaczną rolę w utrzymaniu ciągłości kultury. Tam, gdzie Polacy są w mniejszości, na przykład w Londynie czy we Lwowie, główną przyczyną wynarodowienia jest brak miejscowej polskiej gwary młodzieżowej. Dzieci przechodzą na rosyjski, na angielski, bo język Sienkiewicza czy Orzeszkowej nie oddaje ich świata.
Wojna mieszała ludziom w głowach na tysiące sposobów. Pani generałowa Andersowa wspominała z uśmiechem, że jeszcze długo po wojnie mąż nie zgadzał się na kupno porządnych mebli do ich londyńskiego mieszkania, po co, przecież niebawem będziemy znów się przeprowadzać, tym razem na dobre, do Warszawy… Nie dowiemy się nigdy, ile w tym było kalkulacji politycznej, a ile bezwiednego przedłużania najintensywniejszych lat w życiu generała, gdy obywał się prawie bez mebli. Pan profesor S. powiedział kiedyś mimochodem na wykładzie, wprawiając mnie w zdumienie, że okupację w Warszawie wspomina z rozrzewnieniem, to najlepsze lata jego życia. – Nie w tym rzecz, że byłem wtedy młody, choć oczywiście i to nie jest bez znaczenia. Ale mam na myśli co innego. Atmosferę. Tramwaj, ulica, sklep – czuło się solidarność, życzliwość. Było jasne, kto nasz, a kto wróg, którędy biegnie linia podziału. Zwyciężymy, choć nie wiadomo kiedy, ale to w końcu nie takie ważne. Człowiek cieszył się i był dumny, że Pan Bóg stworzył go Polakiem. Nie macie państwo pojęcia – nieznajomi na ulicy uśmiechali się do siebie.
Powstańców warszawskich, których dane mi było poznać, dzieliłem na dwie kategorie: tych, którzy po wojnie żyli zwyczajnie, oraz tych, którzy również żyli zwyczajnie, ale czas im się zatrzymał, nic oprócz powstania się dla nich naprawdę nie liczyło. Mówiono, że raz na zawsze stanął im zegarek. W ciągu owych sześćdziesięciu trzech dni zużyli cały zapas życiowej energii, nie zostało nic na później, no i tak padło, że powstanie to była ich jedyna wartość, potem już jechali na jałowym biegu. Na ogół bliższe i dalsze otoczenie miało ich serdecznie dosyć. W knajpie Flis na Hożej, gdzie serwowano tylko jedną potrawę, flaki, było zawsze pełno, głównie mężczyzn. Przed bufetem długa kolejka, jadło się na stojąco, trudno było o miejsce. Ciasno. I chyba z powodu owej ciasnoty i przewagi mężczyzn kręcił się tam dziwny osobnik, ciut szmatławy, strasznie namolny. Niby przychodził na flaki, ale raczej po to, by mieć słuchaczy swoich powstańczych wspomnień. Myślałem, że fantazjuje. Kiedyś trochę na odczepnego spytałem go o pseudonim i przynależność. Sprawdziłem i dowiedziałem się, że to bohater, legenda Starówki, a wszystko, co mówił, było prawdą.
– Serwus – uśmiecha się Tadek – jak się masz? – Marnie – odpowiadam – nie mam forsy, głód mi grozi. Tadkowi twarz się zmienia. – Ty durny, nie gadaj, jak nie rozumisz, co gadasz. Głódmu grozi! Ty wiesz, co to głód? Idę we Lwowie ulicą, za Sowietów to było, miałem wtedy z piętnaście, może szesnaście lat, i gość mnie zaczepia, żebym pomógł meble staszczyć z pomieszkania na trzecim piętrze. Ta dobrze. Fest dygowałem ze dwie godziny. Zafasowałem za to półlitrową flaszkę oleju, takiego do smażenia. Zasuwam dumny jak jaki rycerz spod Grunwaldu, cieszę się, że dam mamie, zobaczy, jaki ze mnie mężczyzna, głowa rodziny, alem nie zdzierżył, odkorkowałem flaszkę, przytknąłem do ust. Tylko kapkę, tylko łyczek. Joj, jakie dobre. Patrzę, a ona próżna. Wstyd mi się strasznie zrobiło, mamie się nie przyznałem, ten olej prześladował mnie wiele lat. Głód. Ty frajerze. Głód to będzie wtedy, gdy idąc do domu z bochenkiem chleba, będziesz go chował, żeby ktoś na ulicy nie zobaczył i cię nie stuknął, żeby go chapnąć, pacanie jeden.
Do babci przyszła na pogaduszki sąsiadka, pani C., bezetka. Rozmawiały po francusku i niemiecku, żeby Antoś nie zrozumiał i gdzieś czegoś nie wypaplał, chociaż takie słowa, jak Stalin, Bierut, Rokossowski, Sowieci, komuniści brzmiały dla dziecka zrozumiale, a resztę można było sobie bez trudu dośpiewać. Ale gdy pani C. zaczęła wspominać wrzesień trzydziestego dziewiątego, odruchowo przeszła na polski. Widocznie uznała, że tego w innym języku opowiedzieć się nie da. Mieszkała w Warszawie, niedaleko żeńskiego klasztoru, gdzie naturalną rzeczy koleją zorganizowano szpital polowy. Pani C. poszła do przeoryszy zaofiarować pomoc – była doświadczoną sanitariuszką jeszcze z dwudziestego roku. – Doskonale – ucieszyła się ksieni – a w której sali chce pani pracować, oficerskiej czy żołnierskiej? – Tam, gdzie będę potrzebna, gdzie matka przełożona rozkaże – odpowiedziała pani C. z lekkim zdziwieniem. – Doprawdy? – zdumiała się mniszka – to świetnie. Proszę wybaczyć to pytanie. Eleganckie damy, których tu pełno, chcą się troszczyć tylko o oficerów. Skutek taki, że oficerowie mają po kilka opiekunek, a żołnierzom nie ma kto zmieniać opatrunków.
Babcia opowiedziała tę historię mamie, mama panu K. Rozpromienił się. – Wiesz, we wrześniu byłem ranny w nogę, leżałem w Chełmie, to była sala szkolna. Przyszła panienka ze dworu, spytała, który z panów jest najwyższy rangą, wręczyła mu elegancki pakuneczek, w środku rurki z kremem. Zapytał, czy ma takie rurki dla wszystkich. – No, nie, tylko dla pana chorążego. – Cisnął podarunkiem, krem spływał po ścianie, ranni żołnierze wybuchnęli śmiechem, panienka zrobiła obrażoną minę i poszła. Mama i pan K. zastanawiali się, czy to przypadkiem nie była ciocia Jadzia. Uzgodnili, że trudno powiedzieć.
Drugą wojnę światową oglądałem jak cienie w pieczarze, cudze wspomnienia, reminiscencje, powidoki. Ale bardzo intensywnie. Pierwszą wojnę i wojnę dwudziestego roku cieplej, milej, bo w opowiadaniach i piosenkach. Pełniły rolę kołysanek, dobranocek, pojawiały się na przemian z Kaczką Dziwaczką i Słoniem Trąbalskim. Bajkę o Jasiu i Małgosi zatrzymała domowa cenzura, skoro czarownica zamierzała dzieci upiec i zjeść. Wierszyk Dziad i baba o tym, że śmierć weszła kominem do chatki, w której zabarykadowała się para staruszków, również był nieodpowiedni, zwłaszcza ze względu na ekspresyjne ilustracje. Pieśni legionowe nadawały się jak ulał.
A jeżeli zginę od szabli,
nie zabiorą duszy mej diabli.
Nie zabiorą duszy do piekła,
bo by im po drodze uciekła.
Odilidilidi, odilidiradi,
nie taka to straszna jest ze śmiercią gra.
Odilidilidi, odilidiradi,
nie taka to straszna ze śmiercią gra.
A jeżeli zginę w południe,
zagra mi muzyka przecudnie.
Zagra mi muzyka tak mile,
że stanę posłuchać na chwilę.
Odilidilidi, odilidiradi…
A jeżeli zginę od kuli,
nie mówcie nic tylko matuli.
Powiedzcie jej proszę, że żyję,
i kawę codziennie se piję.
Odilidilidi, odilidiradi…
Latem trzydziestego dziewiątego Polskie Radio nadawało to co kilka godzin, żeby ludziom dodać otuchy, oswoić zbliżającą się wojnę. Rodzice właśnie kupili odbiornik. Minęło parę miesięcy; radio trzeba było owinąć kocem i o szarej godzinie wynieść w pole rozciągnięte między Sadybą a Wilanowem, zatłuc młotkiem i przysypać piaskiem. Zdecydowali, że nie będą narażać życia swojego i małej Anusi, a odniesienie cennego odbiornika Niemcom nie wchodziło w rachubę.
Biorąc w rękę dawny żołnierski śpiewnik, uśmiecham się co chwilę: sami starzy znajomi, wiązanka kołysanek mojego dzieciństwa.
Ksiądz mi zakazował, żebym nie całował w rozdziałek, a ja sobie muszę uradować duszę w poniedziałek.
Aktorek we wtorek, pod brodę we środę, czwartek nie pamiętam, dziewczątek choć w piątek, Dorotę w sobotę, w kościele w niedzielę, w Popielec bom strzelec. Jedzie, jedzie na Kasztance siwy strzelca strój. Ułani, ułani, malowane dzieci. Siedział sobie święty Pieter, o rety.
Hej panienki posłuchajcie, raz dwa trzy,
i gazetki poczytajcie, raz dwa trzy.
Są tam wesołe nowinki, wesołe nowinki,
będzie pobór na dziewczynki, raz dwa trzy.
Z najpiękniejszych warszawianek, raz dwa trzy,
utworzymy pułk ułanek, raz dwa trzy,
a która nie ma ochoty, nie ma ochoty,
to ją damy do piechoty, raz dwa trzy.
Stare, brzydkie i garbate, raz dwa trzy,
posadzimy na armatę, raz dwa trzy,
krawcowe będą w rezerwie, będą w rezerwie,
gdy się komuś guzik zerwie, raz dwa trzy.
Wygadana porucznikiem, raz dwa trzy,
wykształcona pułkownikiem, raz dwa trzy,
gdy będzie chłopców kochała, chłopców kochała,
dojdzie stopnia generała, raz dwa trzy.
Gdy się o tym ksiądz dowiedział, raz dwa trzy,
na plebanii nie wysiedział, raz dwa trzy.
Myślał w nocy i nad ranem, w nocy i nad ranem,
jakby zostać kapelanem w wojsku tym.
Tę piosenkę lubiłem szczególnie, śpiewałem z uczuciem i wyrazistą, dziecięcą mimiką, dorośli klaskali, babcia się gorszyła, było wspaniale.
Kiedyś dziadek nucił sobie przy goleniu, a widząc, że kręcę się po kuchni, zastosował, pewnie z niechęcią, autocenzurę:
Pan porucznik nic nie winien, hm, hm, hm, hm, bo powinien.
Ale panna, panna winna, hm, hm, hm, hm, nie powinna.
Zachodziłem w głowę, co powinien pan porucznik, a czego panna nie powinna, lecz nie udało mi się nic wydedukować.
Gdy kogut piał swe kukuryku, pies szczekał mu na vis-à-vis,
wtedy nagle w bojowym swym szyku pułk ułanów zawitał do wsi.
A matka mówiła do córki, o nie ciesz się córuś, o nie,
pójdziemy dziś spać do komórki, bo ułani to bestie są złe
(na melodię carskiego marsza jegrów fińskich, zresztą).
Miała matka trzech synów, dwóch mądrych siedzi w domu,
a trzeci, że był głupi, poszedł do legionów.
(Szybko się zraził panującą tam głupotą, więc zrezygnował).
I wraca syn do matki, idzie se poprzez pole,
na piersi mu się błyszczą trzy złote mendole6.
A jeden mendol za to, że Moskali omijał,
a drugi mendol za to, że wszy tęgo bijał.
A trzeci, najważniejszy, na wstążce zawieszony,
kupił se go w Krakowie za cztery korony
Dobrze, dobrze matulu u ciebie tu w chałupie,
a ja te trzy mendole powieszę na czole.
Czasem sobie podśpiewuję i od razu mi lżej. Nie tylko piosenki nadające się na rocznicową akademię, ale i te z węższego kręgu wtajemniczenia.
Na cmentarzu wicher śwista,
kury już przestały piać,
tylko jeden legionista
ściągnął portki, zaczął srać.
Wtem otwiera się mogiła
i wychodzi kościotrup,
czemuś, czemuś legionisto,
czemuś nasrał na mój grób?
Mam cię w dupie, kościotrupie…
Dalej nie umiem.
Zosia, młodsza ode mnie o cztery lata, pisze z Anglii, że też ma wielki sentyment do legionowych piosenek, ale gdyby miała wybierać, to Rozkwitały pęki białych róż. „Śpiewam sobie od czasu do czasu, ale tylko wtedy, gdy jestem sama, bo strasznie fałszuję i nie wiem, czy mi się po takim śpiewaniu robi lepiej, czy gorzej”.
Wiele jest książek o działaniach wojennych, mniej o wojnie jako formie kultury i sposobie myślenia, szczególnym rodzaju więzi społecznych, gospodarczych, rodzinnych, o tęsknocie za wojną, potrzebie wojny i w ogóle wojnie tkwiącej w ludziach, o wojennych ideałach, obyczajach, erotyce, etykiecie, patosie i kiczu wojennym, wojnie będącej niepowtarzalną okazją do załatwiania spraw osobistych.
Może jakiś młody wilczek, który właśnie skończył studia i rozgląda się pożądliwie, na czym by tu sobie zęby połamać, wgryzie się w temat wojny jako organicznej części naszej cywilizacji? Wysnuje odkrywcze, czyli banalne wnioski, rodacy zmieszają go z błotem, zasłynie. Być może w którymś momencie będzie musiał wrzucić do jednego worka potworności wojny i folklor Studium Wojskowego Uniwersytetu Warszawskiego. – Obywatelu majorze, fama głosi, że pisze pan pracę doktorską. – Tak, a na jaki temat? – Krok defiladowy na gruntach podmokłych. – Powiedzcie Famie, że jest idiotą.
* * *
Ojciec po wojnie pracował na Mazurach, montował i demontował stalowe konstrukcje. Za którymś razem przyjechał do Warszawy w skórzanej poniemieckiej kurtce z wielką ilością kieszeni, świetnej do pracy w terenie. Zostawił ją w domu, bo był lipiec, upały, a wkrótce miał powrócić. Dziesięć lat po jego śmierci odkryłem tę kurtkę w szafie i zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Dokładnie czegoś takiego było mi potrzeba, abym uwierzył, że wyglądam jak chłopiec z lasu nazajutrz po demobilizacji. Kurtka znoszona, tu i tam przetarcia, plamy. Od ściółki, gliny w ziemiance, może od krwi. Dobitnie dawała do zrozumienia, że moje życie toczy się gdzie indziej, a w szkole znalazłem się absolutnym przypadkiem, zaraz stąd pójdę i nigdy nie wrócę. Byłem wtedy zafascynowany opowieściami o Leopoldzie Lisie-Kuli, który jako szesnastolatek został zastępcą komendanta okręgu Związku Strzeleckiego w Rzeszowie, dwa lata później podporucznikiem Pierwszej Brygady Legionów Polskich, okrył się chwałą pod Łowczówkiem i Krzywopłotami, a w tak zwanych wolnych chwilach kuł do matury, bo do Legionów uciekł ze szkolnej ławy. Zimą 1915 roku dostał kilkudniowy urlop i wprost z frontu, w polowym mundurze, stanął przed gronem pedagogicznym szacownego cesarsko-królewskiego gimnazjum w Wadowicach. Grono zdało egzamin, bowiem uchwaliło jednogłośnie, że abiturient wystarczająco dowiódł swej dojrzałości, i wręczyło mu świadectwo maturalne (celujący, celujący, celujący…) bez dodatkowych indagacji. Niesłychana historia. I jeszcze druga. Gdy w 1932 roku w Rzeszowie odsłaniano pomnik Lisa-Kuli, zjechali się jego dawni towarzysze broni. Popili sobie, rzecz zrozumiała. Któryś przerwał pompatyczne przemówienie, śpiewając Lisowi sznapsbarytonem legionową piosenkę, może niezbyt stosowną („Już murarze grób murują, tarara, niech mnie w dupę pocałują. Ksiądz kapelan trzyma mowę, tarara, a ja jemu sram na głowę. Liga Kobiet wije wieńce, tarara.”), inny głośno się zwierzał, cóż to za uczucie być z pomnikiem na ty, gnieździć się z nim w ziemiance i biegać do latryny pod ogniem Moskali; jeszcze inny pozdrowił rzeźbę uniesionym kieliszkiem i okrzykiem: Czołem Lisie, twoje zdrowie! Nikt nie ważył się ich upomnieć, pułkowników i generałów.
Nie wiem, czy stryj Tadeusz Lechnicki uczestniczył w tym święcie, ale bardzo prawdopodobne, bo w czasie wielkiej wojny był bezpośrednim podkomendnym pomnika i przeżył z nim niejedno, no i lubił takie okazje. Był nieprześcignionym wodzirejem, świetnie tańczył mazura, a gdy tańczono we dworze, wyprowadzał korowód oknem i wprowadzał drzwiami. Ileż było przy tym pisku, ile radości! Panie śpiewały: „Est-ce-que tu connais colonela postać? Ah, comme je voudrais jego żoną zostać!”7. Nawet kronika filmowa Polskiej Agencji Telegraficznej, jedna z ostatnich przed wojną, uwieczniła tradycyjną pogoń za lisem, w kilkadziesiąt koni, pod jego komendą.
Tadeusz Lechnicki, artylerzysta, około 1915.
Za czasów władzy ludowej posąg Lisa Kuli znikł, pozostał tylko skwerek i powietrze, zaś parę kroków dalej wzniesiono monument, z racji swej niebanalnej rzeźbiarskiej formy natychmiast ochrzczony Cipą Kruczkowej (żona rzeszowskiego pierwszego sekretarza), czyli Pomnik Czynu Rewolucyjnego, nowoczesny w formie i słuszny w treści; jeden z wielu, które jak Polska długa i szeroka stawiano w PRL.
Ale cóż – ciemny lud, miast się dowartościować, szydził bezlitośnie z monumentów swej chwały, nadając im miana, na ten przykład: Szubienica (Olsztyn), Maczuga (Siedlce), pomnik Jimiego Hendrixa (Dąbrowa Górnicza), Bolka i Lolka (Chełm), Nieznanych Sprawców (Warszawa), Hydraulików (Sosnowiec) i wiele innych8; regionalne określenia pomników żołnierzy radzieckich uprzejmie pomijam. Gdy Polska Rzeczpospolita Ludowa przeminęła, generała Świerczewskiego zdobiącego plac w Koszalinie przerobiono na Andersa, zaś rzeszowskiego Lisa zrekonstruowano i ponownie odsłonięto. Tym razem nikt nie zmącił wzniosłej atmosfery, żaden z towarzyszy bohatera już nie żył.
Kurtka nadawała się idealnie na parady harcerskie. Tradycja noszenia części niemieckich mundurów wywodziła się jeszcze z powstania. W pierwszych dniach sierpnia padł wojskowy magazyn na Woli; zdobyczne bluzy, czapki, buty, hełmy miały wielkie powodzenie, a hitlerowska panterka stała się symbolicznym powstańczym mundurem. W pięćdziesiątym szóstym, po reaktywowaniu Związku Harcerstwa Polskiego, okazało się, że jeszcze trochę tych panterek w Warszawie pozostało. Naturalnym prawem sukcesji przejęła je młodzież, wyróżniały się na pierwszym zlocie chorągwianym, budząc podziw i zazdrość. W pięćdziesiątym siódmym ktoś wymyślił, żeby grupa harcerzy przebranych za powstańców na pochodzie pierwszomajowym przed trybuną odegrała scenkę: strzelanina, padnij, tyraliera, rzuty granatem (oczywiście bez granatów), jezdnia pochlapana czerwoną plakatówką, zbieranie na nosze rannych i poległych. Po paru dniach w „Życiu Warszawy” ukazał się tekst pod tytułem Zabawa w trupki. W naszym hufcu zawrzało. Mówiono, że artykuł jest plugawy, ale nie będziemy reagować, bo „Życie” na pewno nie zamieści. Może sam pomysł inscenizacji nie był zbyt mądry i trochę za przeproszeniem kiczowaty, więc nic się nie stało, że go ośmieszono. Ale dla wszystkich przecież było jasne, że sedno sprawy tkwi gdzie indziej. Toczyła się ostra walka o ideowe oblicze harcerstwa. Czyli o nas. Chodziło o to, by jak najszybciej pozbyć się starych instruktorów, a nam, młodym, obrzydzić akowską tradycję. Każdy pretekst był dobry.
Powstaniec wyrzucił, mama podniosła i schowała.
Czarna Ósemka na biwaku.
Kilka lat w tamtej atmosferze wyposażyło mnie na resztę życia. Co prawda kręcę dzisiaj głową ze zdumienia, wspominając, jak w końcu lat pięćdziesiątych my, nastolatki, śpiewaliśmy przy ognisku, że każdy chłopaczek chce być ranny i nie będziemy strzelać do księżyca, bo szkoda kul marnować. Ja te piosenki lubię do dzisiaj, dobrze mi z nimi było. To dzięki harcerstwu udało mi się przebrnąć paskudne przedmaturalne lata. Rzecz jasna, że skoro chodziłem do szkoły w Śródmieściu, do harcerstwa należałem na Mokotowie. Przy naszym liceum co prawda działała historyczna czarna ósemka, ojciec przed wojną do niej należał, zachowały się fotografie – ale tam, za chińskiego boga…
No i dożyłem mody na tak zwaną turystykę temporalną – festyny archeologiczne, turnieje rycerskie, inscenizacje walk powstańczych. Na jednej, że tak powiem, płaszczyźnie emocjonalnej. W rocznicę stanu wojennego chodzili po Warszawie roześmiani chłopcy, przebrani za zomowców. Ze niby przybliża im to historię, teraz już wiedzą, jak to naprawdę było.
* * *
Zaledwie kilka razy w życiu czułem się dobrze w większej ludzkiej gromadzie. Pierwszy raz w październiku pięćdziesiątego szóstego roku, w hali na Koszykach, gdy stanąłem przed stoiskiem warzywniczym. Przekupki nie było, tylko w pryzmie marchwi tkwił kawałek tektury z napisem PROSZĘ NIE RUSZAĆ, JESTEM NA WIECU. Ludzie przechodzili, uśmiechali się. Bardzo żałowałem, że nie mam aparatu fotograficznego.
Nie sposób też zapomnieć atmosfery pierwszej papieskiej pielgrzymki w czerwcu siedemdziesiątego dziewiątego.
Ale nigdy nie byłem tak szczęśliwy w tłumie, jak pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych, w kolejne rocznice wybuchu powstania, na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Ludzie uśmiechali się, padali sobie w ramiona. Wymieniali informacje: kto gdzie pochowany, kto ile siedział, kiedy wyszedł, kto zaginął bez wieści, zwiał za granicę, kogo złamali, kto się ześwinił. Wielu przyszło odszukać swoje młodzieńcze sympatie. Modlili się nad grobami, trochę do Pana Boga, trochę do poległych. Kwiaty, znicze. Czuło się, że żywi i zmarli tworzą bratni krąg (harcerze wiedzą, co to znaczy). Rozmawiano na głos, bez obaw, używano pseudonimów. Starsze panie i starsi panowie o wyrazistych twarzach, kto wie, o czym mowa, ten wie, a kto nie wie, nic na to nie poradzę, w zawadiacko przekrzywionych beretach, przepasali swoje codzienne okryjbidy wojskowymi rzemieniami, a na rękawach mieli biało-czerwone opaski, niektóre oryginalne, inne świeżo uszyte, z kotwicą, literami W.P i napisami: Kiliński, Baszta, Parasol, Wigry, Żywiciel. (Niedawno na placu Inwalidów zobaczyłem restaurację „Żywiciel”. Zrobiło mi się bardzo przykro). Przedwojenni instruktorzy harcerscy, ludzie z racji swych charakterów i życiorysów niebogaci, kombinowali mundury jak mogli, niektórzy włożyli zachodnie battledressy z półkolistą naszywką POLAND (takie naszywki można było kupić na Nowym Świecie, zastanawiałem się, czy naszyć sobie na bluzie, ale po namyśle zrezygnowałem), instruktorską sukienną lilijką, krzyżem z podkładką w tym samym kolorze, huculską krajką i sznurem, którego kolor niekoniecznie mówił o aktualnie pełnionej funkcji. Bo chociaż wszyscy czuli się w pełni harcerzami, to nie wszyscy byli do końca przekonani, że Związek Harcerstwa Polskiego naprawdę odżył, więc traktując rzecz formalnie, członkami ZHP nie byli i prawa do munduru nie mieli. Coś jak stary Maciaszczyk z Chlapkowic, który w rocznicę wyzwolenia zjawił się w Urzędzie Gminy z reklamacją, że wszyscy się cieszą, a on jakoś nie może, bo nie czuje się tak całkiem w y z w o l ó n y. (Opowiadał o tym w radiu sołtys Kierdziołek, czyli Jerzy Ofierski, cała Polska powtarzała).
Ktoś starszy odzywa się półgłosem: zobacz, ta pani to Natalia. „O Natalio, o Natalio, bez pamięci cię uwielbia nasz batalion”. A tam, spójrz bardziej w lewo, druh Jerzy Dargiel. „Kiedy drogą szła piechota, to z uśmiechem swym Dorota.” A tu, bliżej, druh Markowski, autor melodii do Marszu Mokotowa. Siostra Tadeusza Zawadzkiego, Zośki z Kamieni na szaniec, Koza. Ten w eleganckim mundurze to Jerzy Fiutowski, nasz komendant chorągwi. Stracił rękę w powstaniu. (Kiedyś na korytarzu Głównej Kwatery usłyszałem rozmowę dwóch instruktorek. – Nie przejmujcie się, towarzyszko. Nie będzie nam ten akowiec bez ręki mówił, co mamy robie). Tamten to Kazimierz Leski, Bradl, obok niego żona, widzisz? Współtwórca akowskiego wywiadu, jeździł do Francji w mundurze hitlerowskiego generała, Niemiaszki obwoziły go po nadmorskich fortach Normandii, udzielały wszelkich informacji. Co się nie udało Niemcom, udało się ubekom, siedział w potwornych warunkach, torturowali go, ale ubekom się też nie udało, bo gdy tylko go wypuścili, otworzył przewód doktorski. Widzisz tamtą kruchą staruszkę w płaszczu narzuconym na ramiona? To mama Janka Bytnara, Rudego. Nie, nie ta. Ta, to mama Antka Rozpylacza. Druh Aleksander Kamiński. A tam, a tam, o, o. Mogłem się przekonać na własne oczy, że ci ludzie z czwartego wymiaru są najzwyczajniejsi w świecie, mijam takich codziennie w sklepie czy w tramwaju. Patrzałem, chłonąłem i tak już zostało. Moje prywatne Muzeum Powstania Warszawskiego. Niepotrzebne mi audio, wideo, sztuczny właz do sztucznego kanału ani inne efekty specjalne, zaś na agresywne posypywanie tamtych spraw cukrem pudrem z okazji kolejnych rocznic albo i bez okazji czy wykorzystywanie ich w doraźnej grze politycznej usiłuję nie reagować, choć czasem trudno.
Oto pełnię wartę honorową w harcerskiej rogatywce, poniemieckiej kurtce, wojskowy pas, finka, biało-czerwona opaska. Za mną rzędy betonowych krzyży. Jedni mówią, że to polegli w pierwszej wojnie światowej, inni, że w roku dwudziestym. Trudno powiedzieć, na krzyżach nie ma tabliczek z nazwiskami i datami śmierci. Podobno pozrywali je zetempowcy, więc chyba chodzi o tych drugich, bo co by zetempowcom szkodziła pierwsza wojna? Po reaktywowaniu ZHP pozytywnie zweryfikowano wielu działaczy Organizacji Harcerskiej Polski Ludowej z lat stalinowskich. Nie jest więc wykluczone – myślę – że ci sami, którzy kilka lat temu zrywali tabliczki albo nawet wymyślili całą akcję i nią kierowali, dzisiaj rozprowadzają warty. W głębi, za łanem krzyży, kwatera powstańców styczniowych, nieco dalej w bok drewniana wiejska kapliczka sprowadzona przed wojną z Wileńszczyzny; najpierw byłem przekonany że podhalańska, ale pani z tamtych stron sprostowała pomyłkę. Naprzeciw masywny grobowiec Juliana Marchlewskiego. Latem 1920 roku kwaterował na probostwie w Wyszkowie, razem z Dzierżyńskim i paroma innymi czekał aż Armia Radziecka zdobędzie Warszawę, by proklamować Polską Republikę Rad i poprosić o przyłączenie do Sowietów. Ale gówno im z tego wyszło, musieli uciekać, porzucając nawet cukier; parę dni później słodził nim herbatę Stefan Żeromski, autor lektur szkolnych i zakazanego utworu, w którym to wyraziście opisał. Czytałem, znalazł się ktoś, kto mi podsunął. Prochy Marchlewskiego przeniesiono do Warszawy po wojnie. W mojej czytance szkolnej był o tym wiersz, nie pamiętam autora, mogę jedynie zacytować pierwsze linijki:
Nie na darmo, nie na darmo była walka i praca…
Generał Lucjan Żeligowski, który wygrał bitwę pod Radzyminem, niwecząc plany Marchlewskiego, Dzierżyńskiego i towarzyszy, leży parę kroków stąd, w Alei Zasłużonych.
Dalej sarkofag Bolesława Bieruta, za nim rząd kwater. Podczas okupacji cały cmentarz był Nur für Deutsche; wyspa grobów niemieckich znajdowała się na zachód od bramy głównej. Polacy mieli wstęp na cmentarz tylko za przepustkami (wydawano je najbliższym krewnym pochowanych) i jedynie w określonych godzinach, boczną furtką, gdy akurat nie było hitlerowskiego pogrzebu. Po wojnie groby niemieckie zlikwidowano, a przez pięć lat okupacji sporo ich się uskładało; szczątki wywieziono nie wiadomo dokąd, co podobno oburzyło działacza młodzieżowego z NRD, członka oficjalnej delegacji partyjno-rządowej, kiedy korzystając z pobytu w Warszawie, chciał odwiedzić grób tatusia.
Za moich czasów kwatery „Zośki”, „Parasola”, „Miotły” i sąsiednie miały proste żołnierskie brzozowe krzyże, piękne i nietrwałe. Czasem ktoś wieszał na nich chusty, przyczepiał tarcze szkolne i herby miast z harcerskich mundurków. Dolinka Katyńska, zwana też Dołkiem Katyńskim, to był zwykły trawnik, trochę nieckowaty, gęsto obstawiony zniczami. Morze zniczy, jeden ogromny składkowy płomień. Gromadzili się tam ludzie, zapalali kolejne znicze i milczeli, albo chórem odmawiali modlitwy. Skąd wiedziałem, że ten nieistniejący pomnik upamiętnia ofiary zbrodni katyńskiej, nie sklecę. Od kiedy tak nazywano to miejsce, nie wiem. Dla mnie od zawsze, bo w roku pięćdziesiątym siódmym na pewno. Dramatyczne dzieje stawiania i usuwania krzyża w tym miejscu znam słabo, nie mieszkałem już wtedy w Warszawie.
Inny pomnik, który w moich harcerskich czasach był, choć go nie było, wszyscy o nim wiedzieli, choć był ściśle tajny, składano tu kwiaty i modlono się, choć pełnił funkcję śmietnika – to kwatera Ł, zwana Łączką, w południowo-wschodnim rogu cmentarza. Jedno z wielu miejsc w Warszawie, gdzie zakopywano (bo przecież nie grzebano, nie chowano) zwłoki ludzi zamęczonych na Mokotowie, w Informacji Wojskowej, na 11 Listopada, w piwnicach kontrwywiadu na Krzywickiego, na Cyryla i Metodego. „Na miejscu tym, nie przypadkiem urządzono kompostownię, potem zwyczajny śmietnik, a wreszcie w 1964 roku (…) zagospodarowano przestrzennie, wytyczono nowe kwatery, alejki i w ten sposób więzienna Łączka znacznie już okrojona stała się częścią dzisiejszej kwatery Ł”9. Na planie cmentarza, wydanym w 1971 roku pod patronatem Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa, Łączkę oznaczono jako kwaterę wolną. Wmurowanie aktu erekcyjnego pomnika nastąpiło jesienią 1990 roku, uczynił to premier Tadeusz Mazowiecki. Chwała ówczesnej władzy, że w takiej lawinie problemów, jaka się wtedy na nią zwaliła, za jedną z pilnych kwestii uznała odkłamanie najważniejszych faktów historycznych i pokłon tym, którym nie było dane doczekać.
Co nie znaczy, że uczyniono wszystko, co było do zrobienia. Na Cmentarzu Wojskowym wciąż brak pomnika ofiar przewrotu majowego w 1926 roku. Jak wiadomo, wówczas jedni stanęli za Marszałkiem, inni za Prezydentem, a byli tacy, którzy uciekli przed wyborem w samobójstwo. Poległo wówczas 330-380 żołnierzy i cywilów, rannych 582, a może nawet około tysiąca, opracowania różnie podają. Pomnik powinien być jeden, dla uczczenia wszystkich ofiar, tragizmu ich wyboru i wierności aż do końca. Nie wzniesiono go wkrótce po przewrocie. Pewnie czekano, aż nastroje opadną. Można to zrozumieć, choć z trudem.
Gwałtowna dyskusja wokół skutków przewrotu majowego rozgorzała po dziesięciu latach; detonatorem był wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:
(…) Chce pan naprawić błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Także szlachetny Strzelał. Nie wyszło.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Krew się polała, a potem wyschło.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
(…) Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Chcieliście Polski, no to ją macie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)
(K.I. Gałczyński, Skumbrie w tomacie)
Wkrótce wybuchła wojna, potem nastała PRL. Ale przecie już od lat dwudziestu mamy Rzeczpospolitą Polską. Stanęły pomniki, zawisły tablice pamiątkowe i tabliczki z nowymi albo przywróconymi nazwami ulic, ukazały się książki upamiętniające Legiony, Orlęta Lwowskie, wojnę dwudziestego roku, wywózki, Katyń, rzezie na Wołyniu, powojenne konspiracje, zbrodnie stalinowskie. Wzniesiono pomniki mężom stanu z lat dwudziestych, niektórzy nawet mówią o pomnikomanii, choć to chyba naturalna reakcja na wolność po tak długim poście. Nie ma jedynie pomnika ofiar przewrotu majowego. O ile mi wiadomo, nikt się nie upomniał. Można domniemywać, dlaczego: oddając cześć tamtym ludziom, trzeba by uznać, że przynależność do jednych lub drugich nie czyni jeszcze z człowieka patrioty (albo sprzedawczyka). No, a inicjatorzy takiego monumentu niczego w sensie politycznym nie zyskają, natomiast mogą oberwać. Z różnych stron, najmniej spodziewanych.
Środowisko byłych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie przez wiele lat czyniło starania o wyznaczenie kwatery i postawienie kolumbarium dla swych poległych i zmarłych towarzyszy broni. W latach siedemdziesiątych uzyskano zgodę Zarządu Miasta Stołecznego Warszawy, ale sprzeciwił się, tak jest, Główny Zarząd Polityczny Wojska Polskiego, powołując się na ni mniej, ni więcej tylko rozporządzenie Prezydenta RP z 1933 roku (w myśl owego rozporządzenia na polskim cmentarzu wojennym mogą leżeć wyłącznie żołnierze polegli na polskiej ziemi). Są pytania? Zresztą w 1964 roku cmentarzowi zmieniono nazwę i administratora (odtąd aż do lat dziewięćdziesiątych oficjalnie był nie wojskowy, lecz komunalny, oczywiście warszawiacy dalej mówili po swojemu), więc GZP teoretycznie nie powinien mieć tu nic do powiedzenia.
Dopiero w 1987 roku uzyskano miejsce i zgodę na urządzenie kwatery, a nawet współpracę; wojsko oddelegowało do pomocy jednostkę budowlaną. 19 marca 1992 roku uroczyście wmurowano pierwsze urny w kolumbarium10. I to mógłby być koniec owej haniebnej historii. Choć nie jest. Jako że państwo nie kwapiło się do partycypowania w kosztach, trzeba było powołać fundację, by zaapelowała do żołnierzy PSZ i ich rodzin na całym świecie o nabywanie symbolicznych cegiełek i wykupywanie miejsc w kolumbarium. Kochani rodacy, jeśli chcecie pielęgnować tradycję i spoczywać w ojczystej ziemi, to pielęgnujcie, spoczywajcie, ale za swoje.
Cmentarz Wojskowy na Powązkach, „Dziady” dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Moja najważniejsza ściąga z historii najnowszej, tablice poglądowe, mój wzorzec metra. Gdy po powstaniu listopadowym lewobrzeżną Warszawę otaczano fortami, żeby nie mogła ponownie się zbuntować, na Powązkach stanął garnizonowy szpital, obok przyszpitalny cmentarz, jakże inaczej. Takie były początki jednej z najświętszych polskich nekropolii. Jeszcze w latach pięćdziesiątych pod zachodnim murem widziałem rosyjskie żołnierskie mogiły z dziewiętnastego wieku, zarośnięte krzakami, zapuszczone. Na zachód od cmentarza ciągnie się dzielnica Bemowo, resztki fortów i załamująca się w kilku miejscach ulica Wrocławska, przy niej bloki pracowników Wojskowej Akademii Technicznej. W 2009 roku część Wrocławskiej chciano przemianować na ulicę Żołnierzy Wyklętych, czyli partyzantów, którzy po 1945 roku walczyli dalej. „Ale pytany przez «Gazetę Stołeczną» oficer rezerwy ma inne wytłumaczenie: «Dziś żołnierze wyklęci to ci, którzy kończyli radzieckie uczelnie»”11.
Imieniny Powązek
starych i nowych, wojskowych,
nietrudny obowiązek
świeczek stearynowych.
Leżą zimne kamienie,
stajemy co kawałek.
Świeczek pełne kieszenie,
dwa pudełka zapałek…
(W. Dąbrowski, Portret trumienny)
No i dożyłem.
Oto slogan reklamowy znanej księgarni w Warszawie: „Kup dowolną książkę o powstaniu, a dostaniesz bezpłatnie opaskę powstańca”12.
Są pytania?
„Wokół pomnika Gloria Victis powstaje 1 sierpnia specjalny sektor dla VIP-ów oddzielony od reszty cmentarza ochronnymi barierkami. (…) Setki powstańców muszą stać z daleka. Najbardziej poszkodowani są żołnierze słynnego batalionu AK «Parasol», którego kwatera sąsiaduje z pomnikiem. – O godz. 17 nie możemy być przy grobach bliskich. Przychodzimy więc o 15, potem jesteśmy grzecznie wypraszani. Dawniej takie rzeczy się nie zdarzały – mówi Maria Stypułkowska-Chojecka, Kama z «Parasola». Z kolei żołnierze batalionów AK «Miotła» i «Wigry» nie mogą zbliżyć się do grobów kolegów, bo alejkę między kwaterami zastawiają platformy telewizyjne. (…) Nic jednak tak nie oburza powstańców jak rozgrywające się na cmentarzu awantury. Politycy ciągną za sobą swoich zwolenników i przeciwników. W ubiegłym roku uroczystość przy Gloria Victis zmieniła się w wiec”13.
Zacytowałem fragment artykułu, żeby nie musieć opisywać tego łajdactwa własnymi słowami.
* * *
Poniemiecką kurtkę nosiłem przez całe liceum, studia i jeszcze trochę, aż przeprowadziłem się do Zakopanego, a tamtejsze środowisko w naturalny sposób wymusiło na mnie inny rodzaj ubraniowego szpanerstwa.
Szedłem Krupówkami, kiedy zaczepił mnie starszy pan w staromodnych pumpach i zagadał z polska po niemiecku, czy wiem, że to kurtka oficerska, chętnie by ją odkupił. Ni z tego, ni z owego dostałem małpiego rozumu i odpowiedziałem, że nie sprzedam, bo to pamiątka rodzinna, ojciec był partyzantem, zabił właściciela, a zresztą dobrze mi się w niej chodzi. Wkrótce potem przyjrzałem się kurtce świeżym okiem i odkryłem rzecz banalną, że już od dawna nie nadaje się do noszenia. Zapewne kupiłaby ją filmowa rekwizytornia, parę groszy z pewnością by się przydało, ale nie miałem pojęcia, jak to załatwić. Młodzieńcza skłonność do żartowania też stawała się coraz bardziej anachroniczna.
Kurtka w okresie schyłkowym.
* * *
W grudniu 1990 roku ciocia Terenia przyleciała z Londynu jako członek delegacji wiozącej insygnia władzy państwowej, by na Zamku Królewskim przekazać je uroczyście prezydentowi Lechowi Wałęsie. Już atmosfera w samolocie wprawiła ją w dobry humor, który przez całe życie pomagał jej przetrwać, ale też przysparzał kłopotów. Gdy inni członkowie delegacji zaczęli nakładać biało-czerwone opaski, przypinać miniaturki orderów i dyskutować, w jakiej kolejności mają wkraczać do wyjścia dla VIP-ów, ciocia niczego sobie nie przypięła, poszła do wyjścia dla zwykłych pasażerów, więc komitet powitalny na lotnisku wręczający czcigodnym weteranom bukiety i wsadzający ich do aut, o mało jej nie pominął i musiałaby smarować z Okęcia na własną rękę, a potem szukać hotelu. Nie wiem zresztą, może to było nie za pierwszym, lecz za drugim jej przylotem, w rocznicę powstania, gdy ją odznaczali. – Bardzo piękna uroczystość, jestem wzruszona, ale przykro mi, bo zupełnie nie widzę tu młodzieży, za to wielu urzędników, choć owszem, nie powiem, eleganccy – wyznała do kamery telewizyjnej. O żalu z powodu braku młodzieży poszło, elegancję urzędników wycięto.
Byłem z nią wtedy jeden jedyny raz na cmentarzu wojskowym. Rozglądała się z niedowierzaniem, że jednak po tylu latach tu dotarła. – O rany, ale jaja! – zawołała, najwyraźniej chcąc ukryć wzruszenie. Przez jej dom w Londynie przewinęła się masa ludzi z kraju, ciocia pomagała im jak mogła, wspierała podziemną „Solidarność”, a przy okazji, by nie tracić kontaktu z Ojczyzną, przyswajała młodzieżowy slang, to był jej swego rodzaju snobizm, choć w odniesieniu do cioci nie jest to najodpowiedniejsze słowo. Włożyła powstańczy beret z orzełkiem i gwiazdkami, stanęła w szyku, uśmiechnęła się i pomaszerowała obok sarkofagów Bieruta i Marchlewskiego pod pomnik Gloria Victis. Stanąłem z innymi na chodniku, w miejscu, gdzie przed laty pełniłem wartę. Uformował się spory pochód, szły delegacje. W jednej z nich Tadeusz Fiszbach. – Co tu robisz partyjniaku, wynocha stąd, tu nam takich nie potrzeba, tu jest Polska! – krzyknęła któraś z moich sąsiadek. Klaskały albo chrząkały, w zależności od tego, kto właśnie przechodził. Rodziła się nowa obrzędowość mojej nekropolii, jeszcze niedawno nie do pomyślenia.
„Na powązkowskim pomniku, przy którym odbywają się obchody rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, widnieje napis «Gloria victis», czyli chwała zwyciężonym. W tym roku można było odnieść wrażenie, iż zwyciężeni wcale nie są najważniejsi – włącznie z kombatantami, których tradycyjnie odsunięto od postumentu, gdy zjawiła się tam delegacja rządowa. Nie był to jedyny zasmucający obrazek. Rozpoczynają się uroczystości na tzw. Łączce, w miejscu, gdzie potajemnie grzebano ofiary represji z lat 40. i 50. Przemawia minister Bartoszewski, którego osoba nie wszystkim zgromadzonym wokół się podoba, skoro słychać półgłosem wypowiadane opinie: «Niemiecki zdrajca!». Kiedy minister oddaje hołd patriotom, rozlegają się okrzyki niezadowolenia, już teraz głośniejsze: «Kto ich pomordował? Ubecy Żydzi!». Uroczystość kończy się w ciszy, jakby w ogólnym zawstydzeniu. Przyglądam się jeszcze z daleka, jak dwie starsze agresywne kobiety dopadły solidarnościową posłankę Ewę Tomaszewską i chcą ją rozszarpać. Jakby za mało było polityki na cmentarzu, przy bramach usadowili się emisariusze jednego z kandydatów na senatora z Bloku 2001, namawiający przechodniów do składania podpisów.
Chwała to wielkie słowo. Wystarczyłby przynajmniej szacunek dla zmarłych bohaterów”14.
Zjawisko narasta, informacje podobnej treści pojawiają się w prasie rokrocznie. W 2008 roku jedna z gazet poszła jeszcze dalej i zaproponowała, żeby szczątki Bieruta i Marchlewskiego przenieść z Alei Zasłużonych na mniej reprezentacyjne miejsca, choćby w obrębie tego samego cmentarza. Ha. Przed laty, gdy mumię Stalina wyniesiono z mauzoleum i pochowano pod murem kremlowskim, reakcją ludzi, tak zapamiętałem, było trochę złośliwej satysfakcji, trochę śmichów-chichów, ale przede wszystkim niesmak, kręcenie głowami: jakże tak można. Jakże to. Powtarzano, że ktoś widział napis na sarkofagu Bieruta: BOLEK, SZYKUJ SIĘ DO PRZEPROWADZKI! Nie wiem, czy taki napis rzeczywiście był, bardziej prawdopodobne, że to po prostu jeden z wielu sarkastycznych warszawskich dowcipów, ale na własne oczy widziałem w ubikacji Biblioteki Uniwersyteckiej: PRZENIEŚLI KOSTKI KULTU JEDNOSTKI. Ludzi sprawa nadspodziewanie obeszła, sporo się na ten temat mówiło, nie tyle ze względu na Stalina, ile… no. Zbigniew Herbert w wierszu o potędze smaku jasno to wyłożył. Krążył kawał, że na życzenie towarzyszy radzieckich PZPR zmieniła statut; dotychczas najwyższą karą było wyrzucenie z partii, od dziś wyrzucenie z grobu.
Może by tak pójść dalej i zlustrować całą Aleję Zasłużonych, od generała Karola Świerczewskiego do dyrygenta Waleriana Bierdiajewa, od Andrzeja Struga do Władysława Gomułki? Ten godzien, tamten niegodzien. Co robić z odrzuconymi – porozstawiać po kątach, wytyczyć Aleję Byłych Zasłużonych, w ogóle zlikwidować? (Aleja Byłych Zasłużonych to nie mój głupi dowcip; widziałem taki napis na cmentarzu w Legnicy).
A gdy już uda się to przeprowadzić w Warszawie, pozostaną inne miasta. Przed kilkoma laty oglądałem cmentarz mauzoleum. Centralnie pomnik ze stosownym napisem, po lewej i prawej obeliski upamiętniające ofiary wojny, a pośród nich, tuż koło pomnika, w trawie, omszała płyta. Metalowe litery oderwano, lecz pozostał ślad, słabo czytelny: BOHATEROM W WALCE O SOCJALIZM. Ktoś pochlapał ten kamień czerwonym lakierem.
Oczywiście, że nie walczyli o socjalizm, najprawdopodobniej nie znali tego słowa w peerelowskim znaczeniu, w pierwszych latach po wojnie mówiło się demokracja. Dziś socjalizm kojarzy się powszechnie z komunizmem, nawet ze stalinizmem. Dawny, ongiś oczywisty, jednoznaczny sens został wymazany ze świadomości, jeśli nie liczyć paru hobbystów.
Ukazała się właśnie książka Adama Uziembły Niepodległość socjalisty15, próba przywrócenia fundamentalnej wiedzy o tradycji polskiego ruchu socjalistycznego, który przed pierwszą wojną światową wniósł ideę niepodległościową. Ten ruch poszedł w niepamięć. Zarówno PRL-owska propaganda, jak późniejsze środowiska prawicowe nie były zainteresowane, by tę pamięć przywrócić. Nie ma się co łudzić, że jedna książka załatwi problem, ale niechże przynajmniej ktoś się zdziwi, że socjaliści to nie komuniści, a już z pewnością nie utrwalacze. Warto by wznowić monumentalne dzieło Lidii i Adama Ciołkoszów Zarys dziejów socjalizmu polskiego, wydawane w Londynie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, dziś praktycznie niedostępne. A to przecież wielki szmat dziejów kultury polskiej.
O ileż więcej tu wolności
niż dziad za Batorego miał –
wolno na wiwat palić z dział
i wolno kośćmi grywać w kości,
gdy je niesiemy z leśnej jamy
w godniejszy czy mniej godny grób,
gdy cię, historio, poprawiamy
metodą wielokrotnych prób.
(W. Dąbrowski, Portret trumienny)
Polskie nekropolie dwudziestego wieku mogą zainspirować producentów gier komputerowych. Gra edukacyjna: Mały lustrator. Z załączonej listy sławnych Polaków ułóż Aleję Zasłużonych AD 1938, 1948, 1956, 1968, 1989 i aktualną. Wersja dla zaawansowanych: zasłużeni z nadania piłsudczyków, endeków, chadeków, ludowców, socjalistów, komunistów. Postacie do przełknięcia i nie do przełknięcia dla przeciwników politycznych oznaczyć kółkiem lub krzyżykiem. Zatwierdzone przez Ministerstwo Edukacji Narodowej do użytku szkolnego jako materiał pomocniczy z historii najnowszej. Ja tu sobie ironizuję, a to przecież niebezpieczne; nie ma konceptu na tyle głupiego, by nie znalazł zwolenników, już Jan Kochanowski o tym pisał.
Podobnie jak ruiny zarastają trawą i chwastami, spomiędzy których strzelają brzózki, podobnie jak w Beskidzie Niskim w doliny, z których wysiedlono Łemków, schodzi z wierchów las – najpierw jałowce, za nimi drzewa i cała reszta – tak wojenne pogorzeliska i powstańcze symbole zarastają kiczem. Kicz to rozpaczliwe pragnienie szczęścia, właściwe każdemu człowiekowi, wyprawa do Arkadii na skróty, na przełaj, bez względu na realia, teraz zaraz, wbrew wszystkiemu. Kicz obłaskawi nawet wojnę i powstanie, jeśli dać mu więcej czasu. A skoro dojrzeje i spełni swoją rolę, wnuki wyszydzą go i beztrosko odrzucą, zastępując niepamięcią. Zwykła kolej rzeczy. Tak było po każdym kataklizmie.
Gdy się żyje kopę lat z okładem, można spojrzeć wstecz i wyraźnie dostrzec etapy owego procesu. Najpierw był humor, bardziej lub mniej wyszukany, ludzie musieli odreagować. – Chlaj liter! – pozdrawiali się pijacy pierwszych lat powojennych, a my, chłopaki, powtarzaliśmy wierszyk:
A w Berlinie, w magazynie,
siedzi Hitler na sprężynie.
A sprężyna się wygięła
i Hitlera w nos palnęła.
Tuż po wojnie chodzili jeszcze po Bielanach kolędnicy z gwiazdą i turoniem. Ówczesny król Herod miał to, co zawsze: czerwony płaszcz, koronę, berło, ale żeby rozweselić publiczność i zgarnąć trochę więcej grosza, malował sobie węglem charakterystyczny wąsik, a swą odwieczną kwestię skandował, w ząbek czesany, charakterystyczną intonacją, z ręką uniesioną w faszystowskim pozdrowieniu.
Oto jestem świata król.
Tysiąc rzek i tysiąc pól
Pod moim panowaniem.
A gdy idę, lud pada,
Sto pokłonów mi składa.
Od świtu aż do zmroku
Idę we krwi potoku.
Ja, pan świata całego,
Brzękiem miecza mojego
Podbiłem całe narody.
Na tronie siadam
I wam zapowiadam,
Byście tu przy mnie byli
I rozkazy moje pełnili.
Publiczność pękała ze śmiechu i biła brawo. Była zaskoczona, choć przecież znała tekst. Cichła, kiedy Herod rozkazał wymordować wszystkie niemowlęta w państwie, zaś entuzjazm sięgał szczytu w scenie finałowej, gdy diabeł, kłując Heroda widłami w tyłek, wołał:
Ej, Hitlerze, za twe zbytki
idź do piekła, boś ty brzydki!
Milicja wkrótce zakazała kolędowania w ramach walki z bandytyzmem, bowiem niektórzy przebierańcy terroryzowali lokatorów, kradli z mieszkań co się dało i spokojnie wychodzili, głośno śpiewając kolędy i kręcąc gwiazdą, uradowani, że nikt nie rozpozna w nich rabusiów.
Po Bielanach chodziła też kapela podwórkowa. Biegałem za nią jak inne dzieci, chłonąłem jej niedoścignioną maestrię, kształtowała moje poczucie piękna. Zapadł we mnie urywek powstańczej piosenki, ściskającej gardło wzruszeniem:
Pod czołg idzie z butelką dziewczyna,
Szkopy walą w nią.
Jaka piękna jest moja dziewczyna,
więc uwielbiam ją.
A usteczka ma słodsze od wina,
kiedy spragnione drżą,
jaka miła jest moja dziewczyna,
więc uwielbiam ją.
Nigdy już jej później nie spotkałem. Może rozpłynęła się, jak tyle innych, może gdzieś żyje. Jeśli ją kiedyś usłyszę, zrobi mi się smutno. Uliczna kapela zarabiająca na kieliszek chleba i kapela przebranych apaszy w telewizyjnym studiu zatrudniona na umowę o dzieło tak różnią się od siebie, jak przejęty dziesięcioletni Antoś różni się od starego konia, który właśnie zbiera się w sobie, żeby to dzieło najwyższych artystycznych lotów, płynące z samej głębi serca, wyciskające najprawdziwsze łzy, nazwać szmirą.
Musiało minąć dwadzieścia lat i wyrosnąć nowe pokolenie, żeby kicz wojenny wszedł w kulturę masową jak nóż w masło. Kapitan Kloss (1965) i Czterej pancerni z psem Szarikiem (1966) zawojowali serca Polaków, zwłaszcza dzieci i młodzieży. Mijają ustroje i generacje, a uwielbienie trwa i zapewne długo jeszcze potrwa. Żeromski się zestarzał, Wańkowicz porasta mchem, przeceniona Trędowata żółknie na wystawie, a Stawka większa niż życie i Czterej pancerni i pies biją kolejne rekordy oglądalności.
Obu serialom zarzucano niezgodność z prawdą historyczną, a to przecież błąd logiczny, pomieszanie pojęć. To nie są filmy historyczne, lecz przygodowe w wojennej scenografii. Choćby jedna zasadnicza sprawa – na prawdziwej wojnie co dnia giną żołnierze, może to spotkać każdego w każdej chwili, lecz nie Klossa ani pancernych, skoro mają wystąpić w następnym odcinku. Są bezpieczni, choć tak nieprawdopodobnie się narażają. Ale wszystko będzie dobrze, bo takie są prawa gatunku. Wyobraźmy sobie, jaka wybuchłaby awantura, gdyby scenarzysta uśmiercił Gustlika albo gdyby przyczepił Szarikowi do obroży materiał wybuchowy i kazał podczołgać się pod niemiecki czołg, by wysadzić go w powietrze. Wykluczone. A przecież Armia Radziecka tresowała po to psy, nawet wydano o tym książeczkę dla dzieci z obrazkami. Wypożyczyłem w szkolnej bibliotece i przeczytałem. Żeby wam za to, szanowni wydawcy, smród nogi powykręcał. Niezniszczalność głównych bohaterów, oczywista dla każdego widza, była warunkiem powodzenia Stawki większej niż życie i Czterech pancernych.
Gdyby ktoś nakręcił, jak trzej muszkieterowie i d’Artagnan przybyli do Polski, by wspomóc solidarnościowców w potyczkach z zomowcami, i z okrzykiem Vive la Solidarité! zmuszają do rejterady batalion chłopców golędzinowskich, zdobywając armatkę wodną i kolumnę radiowozów, byłby to film historyczny w takim samym stopniu co Kloss albo Pancerni i również mógłby się bardzo podobać.
Za moich studenckich lat leciał w kinach wojenny film amerykański, którego akcja działa się między innymi w Warszawie. Gestapowiec aresztuje łączniczkę, katuje, dziewczyna osuwa się na ziemię, Niemiec widzi, że ją z rozpędu zabił, jest przerażony. Bierze bohaterkę na ręce, próbuje ratować, dziewczynie opada głowa, oczy mętnieją, spod beretu wypływa kaskada lśniących złotych włosów, niewątpliwie przed chwilą umytych najlepszym szamponem z odżywką. Gasnąca konspiratorka uśmiecha się, szepce, że nic nie powie, nie powie, nie powie, nie po. Sztywnieje, gestapowca dręczą wyrzuty sumienia, w tle solówka na skrzypcach. Okupacyjna Warszawa po hollywódzku. Jeszcze piętnaście lat wcześniej byłoby wielkie zgorszenie, o ile rzecz w ogóle dopuszczono by do rozpowszechniania, co wydaje mi się nieprawdopodobne. W połowie lat sześćdziesiątych publiczność wyła ze śmiechu. Najbardziej, gdy zobaczyła na ekranie zbliżenie zdumionej, a po chwili przerażonej i zrozpaczonej twarzy zbrodniarza-wrażliwca w szwabskim mundurze. Ciekawe, czy pan reżyser o tym się dowiedział.
Dzisiaj ludzie przypuszczalnie ziewaliby z nudów, jeśli w ogóle wybraliby się na taki film.