Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G. - Lutz van Dijk - ebook

Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G. ebook

Lutz van Dijk

4,2

Opis

We wrześniu 1939 roku Trzecia Rzesza napada na Polskę. Nastoletni Stefan wraz z matką i rodzeństwem próbuje przetrwać trudy wojennej rzeczywistości w rodzinnym Toruniu. Chwyta się różnych zajęć: pracuje u niemieckiego piekarza, potem w lokalnej fabryce. Popołudniami śpiewa w chórze teatralnym. Pewnego dnia poznaje Williego – stacjonującego w mieście młodego żołnierza Wehrmachtu. Ich przypadkowe spotkanie daje początek gorącemu uczuciu. Mimo grożącego niebezpieczeństwa – relacje intymne między Polakami a Niemcami są surowo karane – decydują się walczyć o swoją miłość. Cholernie mocną miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (49 ocen)
22
19
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natwoj4

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniala historia
00

Popularność




Redaktorki prowadzące Aleksandra Małecka, Joanna Ostrowska
Redakcja merytoryczna Joanna Ostrowska
RedakcjaFilip Fierek, Aleksandra Małecka
Korekta · Adam Ladziński
Korekta poskładowa Agata Chmielecka, Filip Fierek, Aleksandra Małecka, Joanna Ostrowska
Portret wykorzystany na okładce · Arobal
Opracowanie okładki · Natalia Rodzińska
Projekt typograficzny i skład · Natalia Rodzińska
Wydanie I
Lutz van Dijk, Cholernie mocna miłość Przełożyli z języka niemieckiego Agata Chmielecka i Filip Fierek Kraków 2017 Copyright © 2015 Querverlag GmbH, Berlin Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2017 Copyright © for the Polish translation by Agata Chmielecka i Filip Fierek
Podstawa przekładu: Lutz van Dijk, Verdammt starke Liebe, Querverlag GmbH, Berlin 2015 Pierwsze wydanie Verdammt starke Liebe ukazało się w roku 1991 nakładem Rowohlt Taschenbuch Verlag.
Właścicielem praw autorskich do fotografii wykorzystanych na stronach 9, 18–19, 53, 146 i 150–151 jest Lutz van Dijk. Źródło zdjęcia na stronach 54–55: Archiwum Państwowe w Toruniu, fotografie, fotokopie, klisze, sygn.: 1339, autor zdjęcia: Kurt Grimm.
The translation of this work was supported by a grant from the Goethe-Institut.
ISBN 978-83-65739-21-6
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Od wydawcy. Podziękowanie

Oddajemy w ręce Czytelników i Czytelniczek wstrząsające świadectwo – opowieść o miłości dwóch młodych ludzi, których życie zostało zniszczone przez wojnę i nienawiść. Jest to literackie opracowanie historii jedynego polskiego świadka, który przeżył nazistowskie prześladowania ze względu na orientację seksualną i jednocześnie znalazł w sobie odwagę, by o tym doświadczeniu opowiedzieć.

Dziś w Polsce i wielu miejscach na świecie na różne okrutne sposoby nadal odmawia się ludziom prawa do miłości. Wierzę, że wydając tę książkę, nie tylko spełniamy wolę Stefana K., ale także przyczyniamy się do działań na rzecz przyszłości, w której prześladowania ustaną, a ich ofiary po latach zostaną należycie upamiętnione.

Nie doszłoby do polskiego wydania tej książki, gdyby nie determinacja i dobra wola osób, dla których było oczywiste, że historia Stefana K. musi w końcu zostać opowiedziana w Polsce. W pierwszej kolejności pragnę podziękować autorowi, Lutzowi van Dijkowi, za zaufanie i wsparcie na wszystkich etapach procesu wydawniczego – od niestrudzonego wysiłku przy pozyskiwaniu środków po udział w polskiej premierze, która ma miejsce dwadzieścia sześć lat po ukazaniu się oryginału. Nie sposób też wyrazić, jak wiele, wiele wysiłku, by doprowadzić do tej publikacji, włożyła doktor Joanna Ostrowska, która była zarazem jej siłą napędową, oparciem merytorycznym i aniołem stróżem. Wyrazy wdzięczności należą się Agacie Chmieleckiej i Filipowi Fierkowi nie tylko za przekład, ale dodatkowo za bliskie towarzyszenie w pracy nad różnymi aspektami polskiego wydania, Arobalowi za wzruszająco piękny portret Stefana, który zamieściliśmy na okładce, oraz całemu zespołowi wydawnictwa, który dołożył starań, aby książka znalazła jak najszerszy odbiór.

Chciałabym w tym miejscu w imieniu Korporacji Ha!art wyrazić wdzięczność instytucjom i darczyńcom prywatnym, którzy wsparli publikację finansowo. Pełna lista tych, którym pragniemy z całego serca podziękować, znajduje się na kolejnej stronie niniejszej książki.

Aleksandra MałeckaKraków, lipiec 2017

.

Za wsparcie polskiego wydania książki zechcą przyjąć podziękowania następujące instytucje:

Goethe-Institut, Monachium

Homosexuelle Selbsthilfe, Berlin

Hirschfeld Eddy Stiftung, Berlin

Queeramnesty – Amnesty International, Berlin

Tamar Laakmann Huis, Amsterdam

oraz darczyńcy prywatni:

Dieter Allers

Heinz Gottberg

Stephan Cooper

Naana Lorbeer

dr Lutz van Dijk

Barry van Driel

Thomas Jordan

dr Bernd Schälicke

dr Friedhelm Krey

Michael Szych

Hilmar Kunath

Christoph Labersweiler

Henning Lauterbach

Bodo Niendel

i inni, którzy postanowili zachować anonimowość.

Za pomoc przy wydaniu książki dziękujemy także wydawcy oryginału – oficynie Querverlag z Berlina. Ponadto jesteśmy wdzięczni za konsultacje merytoryczne Andreasowi Grunwaldowi, Krzysztofowi Tomasikowi i dr. hab. Markowi Podlasiakowi.

Szesnastoletni Stefan K., Toruń, 8 lipca 1941

Cholernie mocna miłość

Ostatnie lato

Ósmy lipca 1941 roku. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Było pięknie i naprawdę gorąco – trwało właśnie drugie lato wojny w Polsce. Zaraz po mojej porannej pracy, a byłem wtedy rozwozicielem u niemieckiego piekarza Maksa Lichta, pojechałem z kilkoma przyjaciółmi nad Wisłę, żeby się wykąpać.

Upał sprawił, że gdy w południe dotarliśmy nad brzeg rzeki, ubrania kleiły się nam do ciała. Rozejrzeliśmy się pobieżnie dookoła, żeby sprawdzić, czy nie natkniemy się na żadnych Niemców, a co gorsza na żołnierzy, których gorący dzień również mógł skłonić do kąpieli. Potem nie zważaliśmy już na nic.

Andrzej, chłopak z sąsiedztwa, dobiegł do skarpy jako pierwszy. Jak tylko rzucił w trawę swój mały plecak, koszulę i krótkie spodenki, cały zanurzył się w rzece, krzycząc z radości. W chwilę później i nas porwał jej orzeźwiający nurt.

Szalejąc w wodzie, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że okolicę patrolowało jednak dwóch niemieckich żołnierzy. Podtapiając jeden drugiego, krzyczeliśmy z czystej przyjemności. Podobne okazje nie zdarzały się często, odkąd wybuchła wojna i wojska niemieckie podbiły Polskę – i to może z tego powodu krzyczeliśmy wtedy tak głośno.

Każdego z nas spotkało w tym czasie coś złego. Jeden przeszedł mniej, drugi więcej, ale wszystkim powodziło się gorzej. Zabawa w Wiśle, w jej chłodnej, orzeźwiającej i czystej wodzie, pozwoliła nam na chwilę o tym zapomnieć.

To właśnie Andrzej, znowu jako pierwszy, odkrył wystający nad wodę konar, naszą nową trampolinę, i skoczył z niego nago, robiąc brawurowe salto. W chwili gdy chcieliśmy zrobić to samo i płynęliśmy prosto do brzegu, ktoś bardzo blisko nas wrzasnął nagle rozkazującym tonem:

– Wychodzić, ale już! Wszyscy z wody i baczność.

Zabrzmiało to tak, jakbyśmy byli dorosłymi mężczyznami, podczas gdy chodziło przecież o odważnego, chudego Andrzeja, małego Pawła, jego jeszcze młodszego brata Marka i o mnie, najwyższego z całej czwórki. Ociekając wodą i drżąc nie z zimna, ale ze strachu, niepewnym krokiem wyszliśmy z rzeki i spojrzeliśmy w stronę, z której dobiegł nas nieprzyjemny głos. Dopiero teraz zza gęstych krzaków wraz ze swoim młodszym towarzyszem wyłonił się mężczyzna, którego wcześniej tylko słyszeliśmy. Dwaj niemieccy żołnierze celowali w nas karabinami.

– Wiecie, co w czasie wojny robi się z partyzantami? – znowu warknął starszy, ledwo wyszliśmy z wody i zanim przybraliśmy odpowiednią wojskową postawę.

Tylko jak mieliśmy to zrobić, skoro byliśmy całkiem mokrzy i zupełnie nadzy? Z naszej czwórki to ja najlepiej znałem niemiecki, więc nieśmiało powiedziałem:

– Ale proszę pana, jak to „z partyzantami”? Jesteśmy przecież dziećmi i przyszliśmy się tutaj tylko wykąpać. Proszę oddać nam nasze rzeczy i zaraz pójdziemy do domu.

Żołnierz uśmiechnął się szyderczo.

– A, „wykąpać”, czyli tak, bandziory, nazywacie wasze konspiracyjne spotkania! Może jeszcze powiecie, Polaczki, że nie słyszeliście o zakazie używania waszego języka w miejscach publicznych?

A więc do tego zmierzał – musiałem przezwyciężyć chęć złapania się za głowę, słysząc te bzdury. Tak, to prawda, istniało zarządzenie zabraniające nam mówienia po polsku w obecności Niemców – ale przecież przed chwilą nie było tu ani jednego. Być może wydało mu się po prostu zabawne, że będzie mógł nastraszyć kilku polskich chłopców. Tylko jak to się skończy?

Na szczęście jego towarzysz sprawiał wrażenie, jakby nie czerpał z tego tak wielkiej przyjemności. Szepnął mu coś do ucha, tamten przytaknął i wrzasnął po raz kolejny w naszym kierunku, jakby musztrował żołnierzy:

– Tym razem wam darujemy. Ale zapamiętajcie sobie na przyszłość: Polski już nie ma, teraz jest tu Okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie, który należy do Rzeszy Wielkoniemieckiej! Zrozumiano?

Andrzej i ja skinęliśmy głowami. Kiedy zorientowaliśmy się, że Paweł i Marek patrzą tępo przed siebie, szturchnęliśmy ich, żeby zrobili to samo.

Wyglądało na to, że ci dwaj chcą już skończyć swoje przedstawienie, ale do głowy wpadł im jeszcze jeden wspaniały pomysł. Ich wzrok przykuł plecak Andrzeja, do którego wrzucili wszystkie porozrzucane wokół nas rzeczy. Następnie jeden z nich podniósł ciężki kamień leżący na brzegu i przywiązał go do wypchanego plecaka. Rzucili nim tak daleko, jak tylko mogli – na sam środek szerokiej Wisły. Plecak mocno zabulgotał, wypuścił z wnętrza bańkę powietrza i w mgnieniu oka zatonął.

Dlaczego opowiadam o tym tak szczegółowo? Przecież ostatecznie wszystko skończyło się raczej dobrze. Wprawdzie Marek i Paweł pochlipywali jeszcze przez chwilę, ale mnie i Andrzejowi po ponad godzinie udało się w końcu wydobyć nasz skarb z głębin za pomocą sznurka. Najbardziej ucieszyło nas, że żołnierze przeoczyli mały aparat skrzynkowy należący do Pawła, który przed kąpielą przezornie odłożył go w zacienione miejsce. Dzięki temu do dziś posiadam zdjęcie, które zostało zrobione późnym popołudniem sto metrów dalej. Mały Marek stał wtedy na górce na czatach, podczas gdy my trzej piekliśmy kilka mokrych kromek chleba i jedliśmy świeże maliny.

Siedzieliśmy w trawie, delektowaliśmy się smacznym posiłkiem, nasze ubrania były już niemal suche, a ja nadal nie mogłem przestać myśleć o tym, co powiedział żołnierz: Polski już nie ma!

Polski już nie ma! Polski już nie ma! Moja pamięć ściśle wiąże to zdanie z owym dniem pod koniec lata 1939 roku, kiedy dowiedziałem się, że już nigdy nie będę mógł pójść do szkoły.

***

Wczesnym latem 1939 roku w wieku czternastu lat ukończyłem siódmą klasę szkoły powszechnej. Dziś, jako stary człowiek, mogę stwierdzić, że byłem dość dobrym uczniem. W szkole przynajmniej coś się działo. Poza tym lubiłem czytać, a muzykę wprost uwielbiałem. W sali muzycznej naszej szkoły stał bardzo stary fortepian podarowany nam przez młodego i pogodnego wychowawcę, który odziedziczył go po dalekiej ciotce. Potrafił grać na nim tak pięknie i z takim zapałem, że całej klasie nierzadko zdarzało się przegapić dzwonek i zapomnieć o powrocie do domu.

To właśnie młody pan Ścibarski pewnego dnia poprosił mojego ojca do szkoły i powiedział:

– Wie pan, że pański syn jest uzdolniony muzycznie? Koniecznie musi pójść do gimnazjum, tam zadbają o jego dalszy rozwój.

– Aha – mruknął mój ojciec i podrapał się niepewnie po głowie, to zwijając, to rozwijając starannie swoją wymiętą kolejarską czapkę. Wtedy spojrzał na mnie i zapytał: – Synu, a ty czego byś chciał?

Byłem niezdecydowany tak samo jak ojciec, tyle że ja nie miałem niestety żadnej czapki do zwijania. Ani ojciec, ani matka, chodząc w dzieciństwie do szkoły przez cztery lata, nie nauczyli się dobrze czytać i pisać. Jednak szkoła, do której uczęszczali, była niemiecka, więc od małego posługiwaliśmy się dwoma językami. Ojciec wyuczył się później na pracownika kolei w Toruniu, a matka pozostała niewykwalifikowaną robotnicą.

Rodzice wychowali nas w wierze katolickiej, co z mojej dziecięcej perspektywy miało zarówno swe przyjemne, jak i niezbyt przyjemne strony. Każdego wieczoru przed pójściem spać matka modliła się osobno z każdym z nas pięciorga. Później miała zawsze jeszcze kilka minut, by wysłuchać naszych większych i mniejszych zmartwień i porozmawiać o tym, jak zaradzić im następnego dnia. To było przyjemne doświadczenie.

Niezbyt przyjemne było z kolei to, że każdej niedzieli przed pójściem do kościoła byliśmy wciskani w tak zwane dobre ubrania. Nie dość, że sztywne spodnie i kołnierze potwornie drapały, to w dodatku – jak tylko matka zaczynała ubierać nas w te narzędzia tortur – cała jej serdeczność znikała. Zdenerwowana szarpała nas za przekrzywione kołnierzyki i mankiety, groźnie fukała i ostrzegała, żebyśmy się tylko nie ubrudzili. Nie mogłem uwierzyć, że tego właśnie chciał miłosierny Bóg, stwarzając niedzielę...

A więc spojrzałem bezradnie na ojca, by w końcu powiedzieć coś, na co każdy inny biedny ojciec, który musi liczyć każdy grosz, zareagowałby przerażeniem:

– Tak bardzo chciałbym nauczyć się śpiewać i zostać kiedyś solistą!

Ale nie mój! W przeciwieństwie do matki, która co rusz miewała ataki paniki z powodu naszej biedy, ojciec nigdy nie tracił poczucia, czym jest, jak to nazywał, „prawdziwe życie”. „Życie nie polega wyłącznie na ciągłej harówce i ciułaniu grosza” – mawiał czasem w naszej obecności do matki, chcąc jej dokuczyć. „Piękne rzeczy – to jest dopiero prawdziwe życie”. Szczerzył się wtedy jak młody chłopiec, a my mogliśmy jedynie przypuszczać, jakie to „piękne rzeczy” ma na myśli. Teraz uzmysłowiłem sobie, że należy do nich również śpiewanie.

Zwracając się do pana Ścibarskiego, powiedział pogodnym tonem:

– Dobrze, panie nauczycielu, czyli Stefan powinien podszkolić się w muzyce, tak? – Wtedy zrobił się poważny i dodał: – Musiałby mu pan jednak w tym trochę pomóc. Razem z żoną ubierzemy go i nakarmimy, ale z nauką będzie gorzej.

Tak oto latem 1939 roku, podczas gdy inne dzieci cieszyły się już wakacjami, przesiadywałem w małej i ciemnej izdebce wynajmowanej przez pana Ścibarskiego. Zakuwałem do egzaminu wstępnego do gimnazjum państwowego w Toruniu, a pan Ścibarski nie wziął od moich rodziców ani grosza, mimo że i on miał przecież wakacje.

Wraz z początkiem sierpnia nadszedł wreszcie dzień egzaminu. Przez całą noc nie zmrużyłem oka, a rano – blady i ze spoconymi dłońmi – powłóczystym krokiem po raz pierwszy wszedłem przez imponująco duże drzwi do gimnazjum. Na tablicy na dole napisano kredą: „Egzaminy wstępne w pracowni plastycznej!”. Ponieważ nie miałem pojęcia, gdzie może się ona znajdować, niepewnie rozejrzałem się wokół i wtedy zobaczyłem grupkę bladych chłopców, którzy wchodzili po ogromnych schodach. W szkole nikogo innego nie było, więc pobiegłem za nimi.

W pracowni posadzono nas przy osobnych stołach w takiej odległości, żebyśmy nie mogli do siebie szeptać. Twarze innych dzieci przypominam sobie z trudem. Wydaje mi się, że wszyscy wyglądaliśmy tak samo – strach przed egzaminem zamienił nas w szare jak myszy, zalęknione widma.

Nie przypominam sobie również, co właściwie było przedmiotem egzaminu. Za to do dziś czuję pot na palcach, który sprawił, że z trudem trzymałem ołówek w dłoni i że gdy oddawałem kartki, były one pofałdowane od wilgoci moich rąk. W końcu nie wiedziałem nawet, jak się nazywam...

Z kolejnych dwóch tygodni pamiętam tylko tyle, że osiągnąwszy stan skrajnego wyczerpania, przez większość czasu pozostawałem półprzytomny. To znaczy nadal pracowałem jako rozwoziciel gazet i pomocnik u pewnego ogrodnika, dzięki czemu dorzuciłem trochę do domowego budżetu, ale wszystko to robiłem w duchowym odrętwieniu. Tylko w taki sposób mogę wytłumaczyć, dlaczego nie zdawałem sobie dobrze sprawy, co tak naprawdę działo się wokół mnie owego gorącego lata 1939 roku.

Jedenastoletni Stefan K. pod ratuszem w Toruniu, 1936

Dopiero gdy w przedostatnim tygodniu sierpnia poznałem wynik egzaminu, wybudziłem się z tego stanu. Najpierw przyszła ulga, że czas oczekiwania jest już za mną – bo sama wiadomość, że zdałem i zostałem przyjęty, docierała do mnie stopniowo.

Rodzice, a nawet moje rodzeństwo, spojrzeli na mnie z taką dumą, że trochę się zawstydziłem.

– Ciesz się, Stefan – rzekł ojciec. – Wiadomo, lepsza szkoła nie czyni jeszcze lepszym człowiekiem. Ale dzięki temu jest może w życiu trochę łatwiej...

Matka zaś, która zawsze martwiła się o pieniądze, powiedziała pewnym głosem:

– Jutro idziemy do krawca i kupimy ci nowy mundurek szkolny. Nikt nie powinien widzieć, że pochodzisz z biednego domu.

Oszołomienie powoli ustępowało. Mój starszy brat Mikołaj, który był o wiele ambitniejszym uczniem ode mnie, a niestety ominęła go szansa dalszej edukacji, w ogóle nie poczuł się dotknięty ani zazdrosny. To ucieszyło mnie najbardziej. Pewnego wieczoru przed pójściem spać podszedł do mojego łóżka, klęknął i położył mi na poduszce małą kopertę.

– Masz, weź to, ja już trochę zarabiam, a ty jeszcze przez jakiś czas będziesz biednym uczniem, więc na pewno ci się przyda.

W kopercie było kilka złotych – żadna wielka suma, ale wiedziałem, że musiał na nią pracować prawie przez tydzień.

– Dzięki, Mikołaj, nigdy tego nie zapomnę!

Poklepał mnie delikatnie po ramieniu.

– Cieszę się razem z tobą, serio! Wiesz, że ja też chciałbym się dalej uczyć, ale w ostatnich tygodniach myślę sobie chwilami, że może w tych czasach lepiej mieć w ręku jakiś fach.

Podniósł się i poszedł do łóżka. W ciemności słyszałem, jak się kładzie, ale nie przykrywa.

– Co masz na myśli, mówiąc „w tych czasach”? – zapytałem go jeszcze po cichu.

– Na świecie jest dużo nienawiści i wzajemnych gróźb. W ostatnich dniach przede wszystkim między Niemcami i Polską. Ogromne Niemcy od zachodu, ogromny Związek Radziecki od wschodu, a my jesteśmy małym krajem pomiędzy nimi. Mam tylko nadzieję, że politycy znowu się trochę opamiętają i nie przejdą od słów do czynów.

Mój brat prawie nigdy nie mówił tyle za jednym zamachem. Przeczuwałem, że miał swoje przemyślenia o świecie, gdy tymczasem moim całym światem były przygotowania do nowej szkoły. Co za naiwność i krótkowzroczność. Nie przypuszczałem, że ten świat już za kilka godzin przestanie istnieć...

Trzydziestego sierpnia 1939 roku, dwa dni przed rozpoczęciem szkoły, dostałem w końcu mój nowy mundurek. Krawiec pozwolił rodzicom spłacić dług w dwudziestu czterech miesięcznych ratach. Mama nalegała, żebym od razu go założył. Z radością i spokojem, jakich nie widziałem ani razu, gdy wciskała nas w swoje „dobre ubrania”, obchodziła mnie bez końca, głaszcząc „wspaniały materiał”, gdzie tylko się dało.

– Trzeba koniecznie zrobić Stefanowi zdjęcie z okazji pierwszego dnia w szkole – stwierdziła, zwracając się do ojca, a on, zachwycony jej niespodziewaną beztroską, od razu przytaknął:

– Tak, kochanie, tylko że twoje też od dawna chcę mieć, a i reszty naszych dzieci nie możemy pominąć!

Twarz matki przybrała na moment poważny grymas. Potem roześmiała się i wesoło powiedziała:

– Ale tylko ten jeden raz!

Mój pierwszy dzień w gimnazjum nigdy nie nastąpił. Przeszedł za to do historii. Kiedy 1 września 1939 roku na północ od Torunia, przy ujściu Wisły, a mówiąc dokładniej – w gdańskim porcie, z pancernika Schleswig-Holstein bez wypowiedzenia wojny oddano strzały w kierunku polskiej ziemi, leżeliśmy w swoich łóżkach, niczego jeszcze nie podejrzewając.

Kilka godzin później Adolf Hitler, tak zwany Führer, oświadczył w radiu: „Od godziny 5:45 odpowiadamy ogniem!”. Mówiąc to, skłamał aż dwukrotnie, przy czym pierwsze z kłamstw było niewiele znaczącą nieścisłością. Otóż atak w gdańskim porcie, który w tajemnicy zarządzono już poprzedniego dnia o 12:40, nastąpił nie o 5:45, a o 4:45.

Po drugie był to właśnie atak, a nie obrona, jak utrzymywał, używając słów „odpowiadamy ogniem”. Pretekstu do ataku naziści dostarczyli sobie sami. W nocy z 31 sierpnia na 1 września doszło do napadu na niemiecką radiostację przygraniczną w Gliwicach. Po wojnie okazało się, że napad ten sfingowali wynajęci przez Niemców bandyci.

Tego ranka, inaczej niż zwykle, obudziły nas nie delikatne poszturchiwania matki, ale ciężkie niemieckie samoloty wojskowe przelatujące z hukiem nad naszym osiedlem. Mikołaj wstał jako pierwszy i wpatrywał się w niebo przez szeroko otwarte okno.

– No i się zaczęło, Stefan! – powiedział do mnie po cichu, gdy stanąłem obok i patrzyłem, jak próbuje ukryć zdenerwowanie, głęboko wdychając i wydychając powietrze. Jego mocna klatka piersiowa unosiła się i opadała, ale przez cały poranek nie odezwał się już ani słowem.

Z kolei zdenerwowana matka rozwodziła się:

– Co to ma być! Dobry Boże, czy ci ludzie całkiem powariowali?

W którymś momencie przypomniała sobie o naszych planach:

– Tak być nie może, przecież musimy iść dzisiaj do fotografa! Stefan, migiem zakładaj swój nowy mundurek!

Zdezorientowany spojrzałem na ojca. Poważną miną dał mi do zrozumienia, że mam zostawić ich na chwilę samych. Wtedy wszyscy pięcioro, siedząc w kucki w pokoju obok, słyszeliśmy na przemian to szlochanie matki, to ostry i zdecydowany głos ojca. Kiedy w końcu wyszli, ojciec oświadczył:

– Pójdę teraz do sąsiadów. Mają radio, może dowiem się czegoś więcej. Uspokójcie matkę, nerwy nic tu nie dadzą.

Ona tymczasem siedziała w milczeniu na ich małżeńskim łóżku i popłakiwała w chusteczkę...

Ojciec wreszcie wrócił.

– Wojna! Naprawdę mamy wojnę! Nasz rząd wezwał wszystkich mężczyzn, by natychmiast się zgłosili. Do obrony samej Warszawy potrzeba stu dwudziestu tysięcy ludzi! Jeszcze dziś stawię się w ratuszu!

Spojrzał na Mikołaja pytającym wzrokiem.

– Zostanę z matką! – powiedział Mikołaj cichym i pełnym powagi tonem. Powiedział to tak przekonująco, że ojciec wahał się tylko przez chwilę, a potem z niebywałą podniosłością podał mu rękę.

– Dobrze, synu, będę spokojniejszy, wiedząc, że zostajesz.

Nowy mundurek został tego dnia w szafie. Został tam również przez sześć następnych tygodni. W tym czasie w walkach poległo około siedemdziesięciu tysięcy Polaków. Przez cały ten okres nie dostaliśmy od ojca żadnej wiadomości. Siedemnastego września dotychczasowy rząd polski uciekł z kraju. Zabrał ze sobą sto szesnaście ocalałych samolotów należących do sił powietrznych. Mimo to wielu polskich żołnierzy walczyło aż do początku października, bo wszyscy zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji klęski. Szóstego października 1939 roku skapitulowały ostatnie jednostki.

Owego 6 października, wieczorem, matka wyjęła z szafy mój mundurek i opakowała go starannie w arkusz papieru.

– Polskim dzieciom nie wolno od teraz chodzić do żadnych szkół średnich. Wolne miejsca zostaną przydzielone niemieckim uczniom. Biegnij szybko do krawca i powiedz mu, że mundurek jest zupełnie nieużywany. Może przyjmie go z powrotem, a my stracimy tylko pierwszą ratę.

W drodze do krawca przechodziłem obok lokalu, w którym zabawiali przede wszystkim Niemcy. Już na ulicy było słychać dobiegające z wnętrza radosne śpiewy i odgłosy świętowania. Był łagodny jesienny wieczór, powietrze jak z jedwabiu, a wieczorne ptaki właśnie przygotowywały się do odśpiewania swych pieśni.

Gdy tak szedłem, powoli i ciężkim krokiem, trzymając moją paczkę pod pachą, usłyszałem wydzierającego się po niemiecku mężczyznę: „Polski już nie ma! Ludzie, raz na zawsze: Polski już nie ma!”. Jego głos utonął w okrzykach radości...

Był łagodny jesienny wieczór, ale nie czułem cudownego powietrza i nie słyszałem żadnych ptaków. Żeby tylko ojciec, cały i zdrów, wrócił już do domu...