Przestworzone rzeczy - John Lennon - ebook

Przestworzone rzeczy ebook

John Lennon

0,0

Opis

Antologia zbierająca wszystkie groteskowe oraz purnonsensowe opowiadania, wierszyki i rysunki Johna Lennona w jednej publikacji w kongenialnym tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego. Na kolejną po prozach Boba Dylana i Nicka Cave'a oraz tomach Laurie Anderson i Patti Smith „rockandrollową" książkę w Biurze Literackim składają się trzy zbiory tekstów założyciela najsłynniejszego zespołu muzycznego w dziejach – „John Lennon in His Own Write" (1964), „A Spaniard in the Works" (1965) i opublikowane pośmiertnie „Skywriting by Word of Mouth". W „Przestworzonych rzeczach" dochodzi do głosu absurdalne, niekiedy czarne poczucie humoru, a zabawa językiem graniczy z prestidigitatorstwem. Lennon tworzy neologizmy z łatwością oddychania, żeniąc wyrazy, szatkując je jak warzywa na zupę, wyginając i odbijając w krzywym lustrze. Poszczególne teksty zdradzają otrzaskanie autora zarówno w klasyce brytyjskiego absurdu, jak i twórczości mistrzów pokroju T.S. Eliota czy L. Carrolla. Wszystkie aluzje do brytyjskiego czy amerykańskiego życia pozostały sobą, a poza tym mamy tu lot kuli w bilardzie elektrycznym po zakamarkach języka, wyobraźni i nadrealnej wrażliwości. Reguły gramatyki i ortografii mają wolne. Czytanie na głos grozi sierścią lub szlachectwem.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JOHN LENNON NA WŁASNEJZ WIELU DRUK

(John Lennon In His Own Write, 1964)

.

SŁOWO O AUTOKARZE

Ubrudziłem się 9 podzielnika 1940, kiedy Maziści chyba wciąż spłaszczali na nas plomby na rozkaz Gadolfa Chwyt-nera (miał tylko jedną). No, ale mnie nie dorwali. W Lidypólku chłodziłem do kilku szkód. I nie zdawałem – ku zaskarbieniu mojej Ciotuni. Jako człon wielce rozgłośnych Beatlesów sądzę, że moje i (P, G i R) płyty mogą się niektórym z was wydać zabawniejsze niż ta książka, ale z mojej perskiej ksywy ten zbiorniczek prosa to najfujniejsza porcja śmichu, jaką w życiu przeczyłem.

Niech was Bóg ma w swojej opiece i opiekaczu.

WSTĘP

Poznaliśmy się na kiermaszu w Woolton Village. Byłem pucołowatym uczniakiem, a kiedy oparł mi się ręką na ramieniu, poczułem, że jest pijany. Mieliśmy po dwanaście lat[1], ale zostaliśmy nastoletnimi kumplami – chociaż miał już baczki.

Ciotka Mimi, która się nim opiekowała od dużości, wiele mi opowiadała o tym, że jest bardzo inteligentny, tylko tak udaje – i takie różne rzeczy. Do gazetki szkolnej napisał wiersz o chomiku, który mówił: „jak oddychać, by żyć, przestać śmieć nie śmiałbym”. Od razu mnie zastanowiło: „Czy jest w nim głębia?”. Nosił okulary, więc niewykluczone, zresztą nawet bez nich był nie do pokonania. Jego „Że jaki bus?” witały ryki aprobującego śmiechu[2].

Chodził do męskiego gimnazjum Quarry Bank, a później na zajęcia w Liverpoolskiej Szkole Plastycznej. W końcu porzucił szkołę i zaczął grać w zespole muzycznym o nazwie The Beatles – i oto prezentuje nam tu swoją książkę. I znów ta myśl: „Czy jest w nim głębia?”, „Czy pozuje nią, czy olśniewa?”.

Niektóre zakute pały zaczną zachodzić w głowę, dlaczego są tu rzeczy bez sensu, inni będą szukać ukrytych znaczeń.

„Cóż to Furgonienie?”

„Taki «durdy batoł» kryje w sobie więcej, niż się wydaje”.

Nie ma w tym za grosz sensu, ale wystarczy, że rozśmiesza.

Paul

PS. Rysunki też mi się podobają.

Z GRUBSZA DAVE

Dawno sobie temu był gość, co był z grubsza Dave – takie miał zadanie życiowe. „Jestem z grubsza Dave” – furczał z rana i już prawie miał wolne. Znów potem nad śniadankiem gadał: „Jestem z grubsza Dave”, czym nieodmiennie jeżył Bettie. „Skostniało ci, Dave” – gadał mu głos w drodze do pracy, aż tu wyszło, że to kolorowy konduktor! „No i dobrze ci tak” – odmyślał mu Dave, nie czując się za mocno w kwestii kolorowych.

Z grubsza Dave trudnił się hantlem obwoźnym, miał dar w gębie, czym nieodmiennie jeżył Mary. „Żem chyba zapomniał kupić bilet, Stareńka” – rzekł Dave bez orientu. „To fru mi z busa” – odparł Basubuuu tonem bardzo bójsiębożnym, bo i sam się w kwestii kolorowych nie wyznawał. „Dobra” – rzekł z grubsza Dave, uniżenie nie chcąc urazy. „A chciałbyś, żeby twoja córka za takiego wyszła?” – zdał się słyszeć głos, kiedy Dave wysmyrnął z pojazdu jak paralityk w gorącej wodzie stąpany.

NA FRANKU MUCHA NIE SIADA

Mucha na Franku nie siadała tego ranka – bo w końcu czemu nie? Wszak był sumiennym obywatelem z żoną i dzieckiem, zgoda? Był to typowy Frankowy poranek, on zasię z nieopisaną chyżością wskoczył w łazience na wagę. I oto ze zgnozą stwierdził siebie cięższym o dwanaście cali wzrostu! Uwierzyć w to nie był w stanie, aż krew podeszła mu do głowy, wywołując potężne zaczerwienienie.

„To niewiary głodny ten tu oto prawdziwy fakt w związku z osobistem mojem ciałem, co nie przybrało na tłuszczu, od niekiedy matka powiała mnie na światło. Gdyż choćbym też brodził ziemną drabiną, z łosiem nie uklęknę. Cóż to za skrufuły ciężkie przywiodły otóż mię aż do tak grubawej deski?”

I ponownie zerknął Frank poniżej na obrzydliwy widok, co oczy mu zasnuł przeraźliwym brzemieniem. „Dwanaście cali więcej przybrane, jeny! Zaprawdęż nie tłustszy-m od brata mego Geoffreya, którego ojciec Alec poczęty jest przez Kennetha – z rodu Lizola, co począł Arthura, syna Erica, z rodu Ronalda, i tej, co była Kwietniowa – co posiedli Jamesa z Newcastle, który przybiegł o dwie piersi przed Madeline, dosiadając Srebrnego Kwiatucha (do przerwy 10:2), tuż za Gdzie-nie-Gdzie po cztery szylingi trzy pensy za funta?”

Zwędrował na dół tak przygnębiały i świadom swej defektacji – z miną jak gruda chmarowa – że nawet obite oblicze jego połowicy nie było w stanie przywołać uśmiechu na łeb biednego Franka – na którym, jak już wiadomo, nie siadała ni mucha. Jego połowica, pradawniej dziewczyna z podkładki, baczyła nań dziwnym, acz krzepkim wzrokiem.

– Turbuje cię co zaś, Frank? – spytała, mrugając śliwką. – Przygnębionyś najwyraźniej, a może i pobieżnyś – dożółciła przeciągle.

– Ech, nic to tak czyrak, wszak przybrałem na wadze o dwanaście raptem cali więcej wzrostu, niżem miał w tyleż kurantów wczorajszej doby – czyż jam nie najbardziej pobolewania godny pośród mężów? Poniechajże rozmów do mnie, bym cię nie dźgnął raną śmiertelną. To zrzędzenie losu zmóc mi samemu okrakiem.

– Jeny, Frank! Gromnął żeś mię srogo swą gadką posępną – czyż jam winna uginającemu cię brzmieniu?

Smutno spojrzał Frank na swą połowicę, zapomniawszy na chwilę o przyczynie swego frasunku. Podszedł ku niej z wolna, acz z wolna, zaczem mocno dobył swej głowy dłońmi i kilkoma szybkimi razami bezlitośnie złoił ją na wieki wieków amen.

– Nie powinna mię widzieć w tym stanie – wygolgotał – nie w tłustej aurze i nie w dniu swoich trzydziestych drugich urodzin.

Frank musiał spożyć jeszcze własne śniadanko owego poranka, jakoż i w kolejne poranki.

Dwa (względnie może trzy?) tygodnie później Frank pobudził się, by odkryć, że nadal ni mucha na nim nie siadała.

„Mucha-ż nie siada na naszym Franiu” – pomyślał, ale jakież było jego zadziwienie, że sporo much siadło na jego połowicy, wciąż leżącej wedle podłogi kuchennej.

„Nierad rad nie przekłamię się tym oto chlebem, co dopiero z nią tu, jak się pałęta na wznak – pomyślał, kątem plując i notując równowcześnie. – Trzeba mi ją do jej domostwa dostaszczyć, gdzie z pewnością będzie mile nadziana”.

Skompletował ją do niedużego wora (wszak miała stóp cztery cali trzy[3]) i ruszył ku jej prawowitemu domostwu. Zastukał do drzwi domu matki swej połowicy. Otworzyła.

– Przytachałem Marian do domu, szpani Tropikmorowa – (Nie był w stadium tytułować jej mamą). Rozwiązał wór i wymościł Marian na progu.

– Gdzie mi z tymi muchami do megoż domostwa – zakrzyknęła szpani Tropikmorowa (była wszak wzorową ospą dynią) i zatrzasnęła drzwi.

„Nawet nie sprosiła mnie na herbatę” – pomyślał Frank, ponownie zarzucając swe brzemię na kiecy.

CACY PSIUNIO NIGEL

Hau-hau – tak woła w noc wesoło

ten nasz kudłaty druh,

hau-hau – latarnię zruga wkoło,

wciąż hauka tak za dwóch.

Cacy psiunio! Grzeczny tak,

merdaj, waruj, służ,

mądry Nigel, raźno skacz,

bo bez żadnego gadania masz zasnąć

o punkt trzeciej, Nigel.

W GABINECIE DĘTY STYK

Pani: Mam zdzirę w zębie, która pokornie mnie buli.

Pan: Zbocznij zatem pani na tym hotelu i rozdziaw łaskawie gąbkę – płaszczę masz pani zgoła bezzębną.

Pani: Wdziurności! Mam ja wszak wciąż osiem zębów (osiem zębów mi zostało).

Pan: Zatem straciłaś pani osiemdziesiąt trzy.

Pani: Niemążliwe.

Pan: Szwyscy wiedzą, że mamy sztery siepacze dwa zły i dziesięć chrzanowców, razem przy cieście dwa.

Pani: Ależ ja wszystko uczyniłam dla zbawienia zęba.

Pan: Niewykłaczone! Ale namerdano.

Pani: Ach! Czemuż więc nie zgładziłam się do pana wcześniej!

Pan: Nie sterty, trzeba działać teraz albo walce.

Pani: Wyhaczy mi więc go pan?

Pan: Nie, wielkonożna pani, ja go pani wydalę.

Pani: A wszakoż to cierpiętne.

Pan: Zobaczmy – Trach! I już po obrocie.

Pani: Ależ, drogi panie, ja miałam życzenie zachować (pragnęłam zachować) ten ziąb.

Pan: Był cały w żałobie i zsiniał, pozostałe zresztą też.

Pani: Zmułowania – niedługo jeść nie będę miała czym.

Pan: Darmowa szczęka z naszej Suczy Wzgłowia jest świetna, no i wyglądnie pani na trzydzieści lat w modzie.

Pani: (na stronie) Trzydzieści lat w modzie... (głośno) Szanowny panie, jam nie katoliczka, nuże wyhaczać mi wszystkie rosochy.

Pan: Się robi, w dziąsło szarpana.

TŁUSTY GRUZEŁ NA ERICU POSŁYSZNYM

Zbudziwszy się o tłustym świcie, Eric Posłyszny stwierdził, że bombnął mu na głowie tłusty gruzeł. „O, kruszki blade” – rzekł Eric Posłyszny, był wszak bardzo, bardzo, ale to zaskakiwany. Niemniej zachowywał się wciąż Normanie, bo niby czym tu się kłopotać? Ni stąd, ni sową dobiegł go niewielki mały głosik, wołając go po imieniu:

– Ericu... Ericu Posłyszny – tak jakoś mówił, choć ja nie mogę tego mówić z całkiem czystym sercem.

Wieczorem ten sam głosik przemówił znów:

– Ericu, jestem gruzłem na samym twoim łbie, pomóż mi, Ericu.

Niebawem Eric poczuł się niezmiernie przywiązany do swego tłustego przyjaciela gruzła.

– Mów mi Parch – odezwał się głos i w rzeczy samej.

– Mów mi Eric – odparł Eric tak naturnie, jak tylko zdołał. Od tamtej pory nie widywano już Erica bez tłustego gruzła Parcha na głowie. Dlatego właśnie Eric Posłyszny stracił pracę – uczył paralityków tańczyć.

– Nie będzie nam tu kaleka uczył naszych zuchów – oświadczył Dyrektor.

Pies Zapaśnik

Dawno, dawno tomu w dalekim, odległym kraju, w krajach zamorskich mil za horyzontem hen, hen stąd, gdzie diabeł mówi cip-cip kurka, egzotyczny lód w liczbie 39 osuw żył sobie z dala odnikąd na małej wysepce na odległym lądzie.

Gdy przychodziła pora żniw, cała lodność wyprawiała huczne święto z tańcami i wogle. Do Perry’ego (Perry był wszak Gburmistrzem) należało zadanie zapewnienia (i, dodałbym tu, wielką radochą dla Perry’ego) nowych i ekscytujących (z reguły tak było) przeżyć i wybitnego artysty (niekiedy wykorzystywano krasnala) – ale tego roku Perry przeszedł sam sobie i załatwił Psa Zapaśnika! Ale któż by śmiał mierzyć się z tą nieziemską bestią? Ja tam w żuciu.

WIECZERZA U RANDOLFA

Zbliżało się Boże Marudzenie, a Randolph był sam. Gdzież podzielili się jego dobrzy druhowie... Bernie, Dave, Nicky, Alice, Beddy, Freba, Viggy, Nigel, Alfred, Clive, Stan, Frenk, Tom, Harry, George, Harold? Gdzież byli w taki dzień? Randolf ze skutkiem ćwierknął na jedyną kartkę hożonarodzeniową, przysłaną mu przez tatę, który z nim nie mieszkał.

„Czyż to możebne być tak sam jak palec w płocie akurat w dniu, kiedy człowiek miałby chuć pobyć z druhem czy nawet parką?” – pomyślał Rangolf. Jednakowoc jął dalej wisieć zguby choinkowe i jem jolę. Ni z gruchy, ni z poduchy ktoś wessało zatelefonował do drzwi. Któż, ach któż to może walić o moje drzwi? Otwór drzwi, a za nimi stał kto? Jak nie jego druhowie. Bernie, Dave, Nicky, Alice, Beddy, Freba, Viggy, Nigel, Alfred, Clive, Stan, Frenk, Tom, Harry, George, Harolb, czyż nie?

– Właźcie, druhowie, kumple a koledzy – Randalf z szerokim pośpiechem na ustach zaparszał ich do środka. Wchodzili, rzucając wokół czarty i facetki, i wałkując: „Wszawy Świąd, nasz Randurniu” oraz inne takie prawiąc i lewiąc, po czym wszyscy stoczyli na niego i nuże młódzić go ile sił po łbie, zawodząc:

– Od kiedy cię znamy, to cię nie lubimy. Nigdy nie byłeś z naszej paczki, ty miętki głąbie.

No i patrzcie, zabili go, ale przynajmniej nie umierał w samotności, co nie? Wiesiołek Ćwok, poczciwy stary Randolfie.

przy świetle swego wiernego psa Kreczmura...

SŁYNNA PIĄTECZKAW OPACTWIE PANIKSTERSKIM

Trwały wakanse słynnej piąteczki od pani Szkarlat Brońci: Toma, Stana, Dave’a, Nigela, Berniss, Arthura, Harry’ego, Dżokeja Karypla, Matumbo i Craiga ?. Przez ostatnie 17 lat ta słowna piącha kształciła się ku przygodom na egzemicznych wyspach i w bardzo wydalonych padlinach górskich, wespół ze swym narowistym psem Kreczmurem. I swym przebojowym wujem Philmickiem, co miał przebojowe siwe loki i chropawą, czerwoną, zszarganą szarugami gębę oraz przebojowe wodery i szmatławy, wielki sweter, no i zgrzybną charłupkę na wsi.

– Kradli Bat, Kradli Bat – zdał się gadać pociąg. – Kradli Bat, otośmy na wakansach – i w samej rzeczy. Dotarłszy, spostrzegli tajemniczego nieznajomego, co nic dobrego wróżyło?

– Hu, cóż tu mamu? – zagadnął znienacka.

– Jesteśmy słynną piętką od pani Szarej Prątki – odparli Tom, Stan, Dave, Nigel, Berniss, Arthur, Harry, Dżokej Karypel, Matumbo i Craig ?, i w rzeczy samej.

– Nie próbujcie wspinać się na tajemnicze Wzgórze Opactwa Paniksterskiego.

Tejże nocy, przy świetle swego wiernego psa Kreczmura, namówili Craiga ? i Mtumbę, by skonali za nich brudną sobotę. Ci wkrótce stanęli na wytrawniku Ptactwa Paniksterskiego i nachybili tam na prastareńkiego kalikę, który się okazał podejrzanym nieznajomym.

– Nie deptać mi trawników – poprosił zeza wielkiego kapelindra.

Matumbo skiknął i jak ci zaraz nie wykopytnie starego kalegę z półobcasika. Craig ? szybko sparzył kalegę z powrotem do kupy.

– Jakiż sekrement kryje Łopactwo Wyniksterskie? – spytał Craig ?.

– A bijcież mnie, ile wylezie, a wszakoż nie poszczę gąbki z pory i nie zdradzę ekskrementu – odrzekł tamten zeza bujnej dzieleni.

– Cokolwiek powiesz, może zostać wykorzenione z autu przeciwko tobie – powiedział Harry. I w rzeczy samej.

SMĘTNY MICHAEL

Tego ranka Michael nie miał żądnego powodu do smętków (mały huncwot); wszyscy go lubili (wszarza jednego). Tego dnia miał noc ciężkiego dnia[4], albowiem Michael był Zawadiackim Odwachem. Jego wszędzie opanowana żona Bernie zwinęła mu drugie siadanie w bibułkę, a on dalej był smętny. Dziwne jak na gościa, co mnie w życiu wszystko z żoną na doczepkę. O czwartej, kiedy ogień mu trzasnął rabuśnie, Polucjant wbódł na chwilę dla zabicia przyczesu.

– Dobry kwiczór, Michael – rzygł Polucjant, ale Michael nic mu na to, bo był duchomierny i nic nie mógł rzyć.

– Jak tam żona? – żgnął Polucjant.

– Milczmi o tem!

– Myślałem, żeś duchomierny i nic nie możesz rzyć – powiedział Polucjant.

– I co ja pocznę z moimi duchomiernymi książkami? – odparł Michael, momentalnie zdając sobie sprawę, że to właśnie jest kwestia, którą trzeba by zwarzyć.

BŁĄDZIŁEM

Mórz aromatem hożą krypą

mając dążni i cieplni w bród

w fistaszny strój odziany

błądziłem jak Żyd wesół

spotkać szlachetną Doris Król.

Skroś gruźny las kadłubne mury

skroś merynośny pomost szczurzy

skroś pawianny ganek

błądziłem jak pies sierstny

by gdzieś znużone oko sprószyć.

W głąb brucznych spsień rudernych goździ

w głąb tam gdzie chwiejna lepka kicha

hebrajską wieprzną łajbą

błądziłem rajtnie zgarbny

spotkać wszawego Bernie Smitha.

List

Szanowny Panie,

czemu to nie ma już żadnych zięć i artykałów o naszym ulubianym zespole (Bernińczyk i jewo Rozprawacze). Wie Pan, jest ich trzydziestu dziewięciu. Nam się podoba, jak Alec podskakiwa i butczy na cały gołos. Proszę zasłać zapieczoną zakrytkę w negliżu Berna i Erna, jak tańczą i fajnizują się na czole tego wykitnego zespołu, i oby Pan zaparzył się do tego jak ciara.

Mańjaczka

Fanka

SCENA TRZECIA AKT PIERWSZY

(Scena) Postronny pokój z obszarnym kominkiem na wprost szerokiego, dużego okonia, olbrzymowate biurko pokryte wszelkiej maści papierskami urzędowymi i niezłym bałaganem, aż miło popatrzeć. Na wprost biurka stoją trzy albo cztery, albo i z pięć krzeseł. Jedno są zajmowane przez obszczurnego robotobiboka z odhaczoną czapką, którą ten wspaniale, acz skromnie gestykuluje w kierunku grubej ryby katapulistycznej. Biały mężczyzna ostrożnie dokłada węgla do ognia i wycofuje się ku olbrzymowatym drzwiom, które chyba dokądś prowadzą. Szczypiący w kącie przy ogniu kot podskakuje do góry i rozsiewa uśmiech po całym dywanie. Oprawione zgięcie rozwiązującego zawiły skoblem Feld-zmurszałka Morda Lądgommery’ego spogląda na obydwu mężczyzn, którzy ze swej strony patrzą w górę i usiłują sprawić mu jakąś przyziemność.

Pies obgryza cicho Pigmeja pod olbrzymowatym biurkiem. Na starym zegarze dziobunia wiszącym obok okonia jest wpół do czwartej.

Grubson:

Jest we pół do cz’wartej, panie Kij’Janka, a oni jeszcze nie d’rgli. Może załat’wmy to tu i teraz, bez brnięcia w długie debaty zwiąż’kowe i te tyrady o pańskim ojcu?

Obszczur:

A może zamknij pan głąbę, wielki spaślaku, nim wkopię ją panu w gardziel. Wszyscyście tacy sami, tłuste, bogate Bordżiuje, harujecie nami na ament, trzepiecie flotę i zaprztalacie se na urlopy do Francji.

Grubson:

(cały czerwony i popielny) Hola, mości Kij’Janka, ależ pan p’racujesz ledwie dwie godziny dziennie i trzy dni tygodniowo, no a to my t’racimy pieniądze, teraz przychodzisz pan s’karżyć się, że olaboga, śruby trza śrubować, a ja tylko ch’cę panu pomóc. Moglibyśmy z’budować tę fabrykę gdzieś, gdzie ludzie lubią p’racować, ale kogóż by, nie, rząd nam daje dotacje no i wogle.

Obszczur:

A może zamknij pan głąbę, wielki spaślaku, nim wkopię ją panu w gardziel. Wszyscyście tacy sami, tłuste, bogate Bordżiuje, harujecie nami na ament, trzepiecie flotę i zaprztalacie se na urlopy do Francji.

(Wchodzi ciemna kobieta nucąca ciemną pieśń, na plecach ma wielki tobół).

Mamcia:

Liny luz! Zęza chlup! (Zwala tobół po prawej stronie biurka).

Grubson:

(z niecierpliwością) Ejże, mości Mamciu, toż nie widzisz, że mammy tu skoblem z Kij’Janką, a ty nagle w’paradowujesz tu cała na ciemno, w dodatku ze śpiewem! I zabieraj mi ten parszemny tobół z mego wielgachnego biurka!

Grubson:

A tak wogle, Mamciu, to co to było?

Mamcia:

Córeczka pana i pana żony dwa, KIMU SAHIB.

Grubson:

(ciemniejąc) Toż ja nie jestem żonaty, Mamciu s’tara!

Mamcia:

(swatając się dłońmi za głowę w prehisterii) Boże święty, pożarłam bękarta!

(Zaczyna biegać wokół pokoju, żegnając się i wyśpiewując kolejną zwrotkę. Obszczur wstaje, stanowczo nakłada czapkę na głowę – rusza ku drzwiom, robi półobrót jak na filmach i grozi pięścią).

Obszczur:

Won mi z tą czarnulą z fabryki, nim się ludzie nie pokapują, albo strajkniemy wam te wasze tłuste Bordżiujskie łapy. Za friko panu to mówię, stary grzmocie!

(Obszczur wychodzi z pokoju, zostawiając za sobą Grubsona – Mamcię i czternaścioro żydowskich dzieciaczków, wszyscy razem śpiewają coś na kształt psalmu).

Koniec

WSYPA SKARBÓW[5]

W nadbrzeżnym pubie w Brystole w gałgan szarpana banda gałganów pije i wyczynia różne fasole (nim nie ruszy w morze w poszatkowaniu szkrabów na pewnej egzoterycznej Wyspie hen za oceanem).

– Trzymcie mnie, a jużci po moim strupie – rzecze Spory John Szylkret u wejścia. Mustruje okiem grono wytrawnych szczyglarzy, co ich niejeden szlag na morzu trafił.

– Gdzie zaś ciężki Tłumek, Spory Johnie, co zawsze przez plecho nosisz? – spytał go Ślepy Żyd, zerkając nań spode drwa.

– Dali mnie tam! – Spory John na to. – A skoro już, to gdzie zaś twoja biała laga?

– Skund zaś mam wiedzieć? Zaś nie widzę.

Ni stąd, ni sową Mały Jack Hawkins wtrynił się znacka z przybiegłym uśmieciem na łbie.

– Ha-ha-aaa-ha Jack aha! – rzecze Spory John po marynarsku, jak to marynaty mają w zwyczaju.

Niebawem już szorowali świerknąco ku portowi wespół z kpt. O’Dorem i famulusem Trelonanem. I jeszcze tegoż pranka żeglowali z poparciem serdecznej bryzy.

Spory John jął Jacka traktować jak syna czy coś, albowiem nieustannie obejmował go ramieniem i gadził: „Ha-haa aha!” – osobliwie gdy dźwigał Tłumek na plechu. Aż tu któregoś dnia Mały Jack Hawkins, akurat siedząc w kubraku i sącząc krok, nadsłuchał, jak Spory John z kilkoma jeszcze szczyglarzami popiskuje tasmańsko przeciw kapitanowi.

– Widzę lont! – woła głos z gołębnika na głównej muszce. – Widzę lont, won mi stąd!

No i w rzeczy samej – nieduża Wsypa łajdaczyła w dali, gdzie chory ząb, a na niej goje palmowe i niezłe kokosy.

– Wcale bym się nie podziwił, jakby nie zbrakło tam brodacza, co gania sobie ze skały na squaw – pomyślał Azrael Hands. I w rzeczy samej.

W pierwszej głodzi, co do brzegu przybiegła, zasiedli Spory John Szylkret, Mały Jack i jeszcze paru licznych i spoconych jak się patrzy. No i nic, lądują na Wsypie, aż tu wtem jakiś stary świr wyskakuje, każe się zwać Sten Gunn, i że długie lata siedział tu na tym skarbie, bo okrutnik Kapotan Flint okazał mu Czarną Klamę, a wiadomo, czym się kończy czarna klama.

Zatem po krótkiej palisadzie i takich tam żeglują z powrotem do Brystołu, gdzie wszyscy zostają zatrzymani w rozwoju, Mały Jack okazuje się na żądanie trzydziestodwuletnim karłem, zaś Spory John Szylkret musi zapłacić za nową drewnianą nogę, bo na Wsypie uciekli przed pożarłem. Sten Gunn zaś okazuje się na żądanie letnim młodziankiem z zaszewkami i dekoltem w kaburze, natomiast wierny kot Tom wraca do Newcastle.

KRÓTKI PODARNIK MAWIANIA

1. Powiadajż Wyraźno a Nosowo, na przekór:

Ron z całego serca pozwala sobie poinformować Mamę, że wszystko wybaczone.

Sporo człowieków wypowiada słowo „Mama” z ogromnym wzniesieniem.

2. Śpiewajż głosem raczej przyciskanym.

Na wykład:

Głęboki wzdech to waronson niezbędny dla uzyskania ciemnego głosu, trza głęboko odpychać oraz in falować, to bardzo lubieżne przy immisji głosu w pogromach wadia i tyle... wizyjność zero w Rockall i Fredastaire? Ćwiczyć codziennie, chyba że kto je gruchy i dżemy.

3. Na rzyg łat: słowo zapasione frenetycznie musi zostać podlane gramatycznie z rzetelnie zaakceptowaną samobójką.

Np.: Gdy na tobie rozprawiam, skopy mi marzną, a wiesz równie dobrze jak ja, że póty skopa dobra, póki ciepła, i na tym nam winno poleżeć.

Cienkawioska: w Osram wmawia się „skapa”, zaś w Imbrydż „skupa” – samobójkę tedy wybawia się z pociskiem: wrchlk.

Ćwiczyć podzielnie, chyba że kto je duchy i ściemy.

OBROCZNY RAPIOTR O TRELEWICACH

AKAMEDIA NAŁÓG (TV GRANADELAJDA)

Jak wielukolwiek wiców dogląda pogrom „Kubeł w Kubeł”? W tłoku niedawnego padania kinkietowego biadający deporter wybroczył z pytaniem:

Czy więcej Panpani woli Wiosenne Pochrząki bardziej niż Starą Pleśń?

Indygowani tak najczęściej odpowiadali:

Z drugiej strony, czy mamy prawo oceniać? No, czy mamy prawo?

PANORASTMA (BBC)

Jakże identystyczne zadania pytywano jak również roboczowicom i wickom na temat:

Czy Panpani wole Plumcia Tolucha od Plamcia Latucha?

Tak dygowani w częstej odpowiedzi:

A kim, u diabła, jest Tłamcio Łopuch? No, kim, do jasnej?

CZEGO WZWODZI WYŻEJ DOPIESZCZONY SUPPORT:

a. Wszy wiolą oplątać wadio.

b. Czy w TVB najadą za dużo niekłam? Tu w tym spoczywa w pokoju piec pogrzebany. Jeżeli o mnie się rozłazi, fobią świetną sobotę. Ale wyględem Kontragramów Zbokumentalnych BBBC – czysta doskonałość, aczkolwiek same o tym zeświecczyli.

c. 9½ łudzi opląta TVB.

Oplątają też BBBBC. Nato miast wszystkie pozostałe resztki czytają Lady Eksces oraz Dzieli Zmiel za wymiątkiem Godfrajera Winda[6].

GADA ALEC

Dyplomitycznie to ujmuje,

mówiąc, że Klambur w trawę wlazł,

i w garstwach chlupszcze tęgą swóję

amo amat a masz;

amiąch amen a minibus,

ameryczący mętnie nów,

amoże myknie multiplus,

amerdnie miniłyżką znów.

Pełgłem więc mężnie w dal i naprzód,

nie dbając o dbałostki,

naprzód i naprzód i na przód,

naprzód, druhowie, po zwycięstwo

i chwałę trzydziestej dziewiątej.

LIVERPLUŁ

Odżywia się z wolna, acz z wolna pląsając stara tradycja Kąpielodromu Judro w mieście Liverpluł. Byłżeś spamiętał ów pradawny zbuczaj ducia na ulicy Zucha? Wzlatarnia Morska cieszy się wielkim powiedzeniem wśród amatorów kipieli słonecznych, a Buty dla Zanudystów cieszą się zawsze żeglującym zięciem. Nie napiera nas dumą imponderujący Monolog ku czci Królowej Wiktymii, ale Przechodnia Galeria jak raz będzie gdy deszcz, a Dom Świeżego Jurasa jest cały na czarno (i biało przez te małe głębie, co przyfruwają tu z dachu Szkoły Spastycznej). Gmach Rudy Miejskiej ma wartość histeryczną dzięki różnym starym dynksom, co lipne, zresztą Król Anna w ciele tu nie spał, słowo. Aerodromader święcie służy do samolatania, jakby kto chciał (rząd cofnął dotychczasowe kubłencje), z kolei LCCC (Liverplujskie Cza-Cza-Cza) donosi same sukcesy. Prom na Mersey ma do opylenia jeszcze trzy egzemplarze specjalnie dla domowych obcokrajowców, co do domu won.

Liverpluł ma sporo do zaaferowania, ale żeby zaraz w sam raz to nie.

NASUWAJĄ SIĘ PYTANGA

Dlaczego to Prawident dźwi Gol i doker Adyndauer tak się zaprzyjaźnili? Nasuwają się pytanga. Dlaczego KęsLeża Łojda spowolniono ze stanowiska? Dlaczego Herold MacMilion golf-szpilił mit Bób Chłop? Dlaczego Brytyjski Rozwiązek Zawodniczy jest przeciwny Wspólnemu Rankowi? Nasuwają się pytanga. Dlaczego Ksiądz Edynberka żagluje w Kąpani Marynatów? Dlaczego przez Książeczkę Małgożonę i Tonę Armstrąka Jamajca już nie jest nasza? Nasuwają się pytanga. Dlaczego słodki Chory Trujan funduje zachodnim Jeńcom takie lupanaże?

ŁADNIE ŁADNIE CLIVE

W życiu Clive’a Barrowa[7] był to zwyczajny dzień, nic specjalnego czy dziwnego, wszystko pępnie, żadnych anormandii, dzień jak co dzień, ale Roger czuł się naprawdę szczególnie, no, dzień nad dyniami... dzień oznaczony w kalarepie na czerwono... albowiem Roger się pobierał i kiedy się stroił owego ranka, rozmyślał o wesołych impregnatach kawalerskich, które zaliczali w kumpelskim gronie. Clive zaś milczał. Dla Rogera ten dzień absolutnie się różnił, czyż nie był to właśnie dzień, o którym matka mu opowiadała, że założy najlepszy garnitur i w ogóle, gdy będzie się wkoło uśmierzał i wymieniał uściski dłoni, a ludzie będą przyczepiać mu do samochodu wspączki i wiadra ryżu?

Ślubuję ci miłość i bierność... nie dopuszczę aż do śmierci... znał to już na pamflet. Clive tymczasem wciąż był niepomny. Roger już wizualizował Anne w zwiewnej skunksie ślubnej, jak jest podwożona do ołtarza, cała rozpanierowana w uśmiechach. On sam, zawiązując sobie myszkę pod szyją i szczotkując włosie, czuł już motyczki w żołędzi. „Oby to było właściwe, co robię – pomyślał, zaglądając do lustra. – Czy jestem dla niej dostatecznie dobry?” Zbędnie się przejmował, bo w rzeczy samej. „Czy mam powtykać sobie kwiatki w szprychy?” – zastanawiała się Anne, polerując podnóżek. „Czy może postawić na prostatę?” – ciągnęła ze wzrokiem wbitym w swoją krzywowłosą Matkę.

– A jakie to ma znaczenie? – wyparła zmoczonym głosem Matka, masując skłonie. – I tak nie będzie ci się gapił w szprychy.

Anne zaśmiała się śmiechem człowieka, co to nie raz i nie dwa nabierała rechoty do życia.

Szczęśliwie w tym momencie ojciec Anne wrócił z mórz i odwołał męża.

Wszyscy pośród parchów i gargotów stachali jeden drugiego na parkiet, prożąc do niańca i niańcząc ekstatycznymi brzuchami w fantazyjnych kosturach, aż się cali opijali o siebie nawzatem...

KLUB NEVILLE’A

Odziany w brunatny walkower nastoroczniaka bez trudu wmasowałem się w tłuk zgromadzony w Klubie Neville’a, mocno podejrzliwej bordowni. Ni stąd, ni więcej ludzie obsmyczyli mnie wokół, mówiąc takie o, na przekład:

– A wpłata za obejście to pies?

Rautownie ujrzałem hołubców i deszczyny, jak siedzą na klopsalnym gaziku, palą bakszysz, biorą opojum i totalnie odlatują. Jeden nawet do letnich krajów, ale on akurat uprawiał kacapie indyjskie podczas snu. Wszyscy pośród parchów i gargotów stachali jeden drugiego na parkiet, prożąc do niańca i niańcząc ekstatycznymi brzuchami w fantazyjnych kosturach, aż się cali opijali o siebie nawzatem.

Przy tym kompletnie zapodziali o bożym świetle. Jedna deszczyna szlajała po całym lokaju, kwitowana wybuchami pajd i oklasków. Nie posiadając się z szoku i zdarzenia, wyłuszczyłem gumową pieczonkę i kurowałem się ku wyjściu.

– Czy byłby pan łaskaw przestać tak przepychać? – zagadnął jakiś butalny głos.

– A ktoś jeden? – wyparłem z wystygłym uśmiechem.

– Rządzę – rzekł butalny, acz ciężki głos.

– Gdzieś tam za tęczą? – pisnął inny głos i zespół zaczął grać.

Jakiś kolorowy tańczył zjadanie banana czy kogoś tam.

Usnąłem się w dzień, mając nadzienie, że mnie zauważą. Soplił na mnie znacząco i rzekł:

– Fuj czy Wróg?

– Wróg – zawołałem, czym wystawiłem go na szwung.

STĘCHŁY STĘCHŁY GOŚĆ

Jam jest stęchły stęchły gość

jam stęchły wzdłuż i wszerz

jam jest stęchły stęchły gość

nie wierzysz – lepiej wierz

jam jest stęchły po źrenice

jam stęchły aż do pięt

ja nie stańczę bo się wstycę

nieśmiały aż do szczęt.

NAKAFARI Z BIAŁYM OWCĄ[8]

W gęstej dżambli... potężnej dżambli... tam Biały Owca śpi.

W nogach łoża Otumba trzymał strasz, bacząc, czy nie pełznie jadowity wąch, na przykład śmiercionośny okułacznik albo posępny zapyton.

Skąd mógł siedzieć, że nazajutrz, wraz z pierwszymi poganami chwytu, wydarzy się ta oto prawdziwa histeria.

Otumba zbudził go, podając mu kubek ciepłej szczerbaty, po czym puszyli w stronę dżambli.

– Czyż to nie Dogodny Słoniec – ozwał się Wiały Browca – w narzuconej nowej Basuti?

– Albo zgoła śmigający go Latający Kolender.

– Gdzie tam, drepcze – odrzekł Otumbiec w swahali, co to jak raz bliżej, niż gdzie wrony mówią dobry wieczór. Zdraptownie dotarli do polan w dżambli, na których rozbili łobuzowisko.

Dżambli Jim, którego imię przemilczmy, z wolna, acz powoli dopytał się drogi przez gęste gacie (gacił się na niego pokradkiem Biadły Owoca).

– Szczyl w tę tu auto bestię, Otumba – rozkazał Bladły Łokcia.

– Nie! Lecz boże w przyszłym tygodniu uda mi się złapać autobuźkę, zaklepię miejsce na pierunie dziewiątym.

Dziupli Dżem, którego wymię przemęczmy, dojrzał, jak Były Głowca i Swatający Koliber strzelają do nosokrążców i hipopotomnych, jak i Otumbaby.

– Ponochajcie grożenia ogniem tych biednych zwierzeń!