Urszula. Autobiografia - Urszula Kasprzak, Ewa Anna Baryłkiewicz - ebook

Urszula. Autobiografia ebook

Urszula Kasprzak, Ewa Anna Baryłkiewicz

5,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Biografia legendarnej gwiazdy polskiej sceny muzycznej!

Mija 40 lat, od kiedy Urszula zaśpiewała Dmuchawce, latawce, wiatr. Wokalistka po raz pierwszy tak wnikliwie wspomina swoje dzieciństwo w rodzinnym Lublinie, szkolne lata i debiutanckie występy na scenie. Opowiada o współpracy z Budką Suflera i zespołem Jumbo, o małżeństwie ze Stanisławem Zybowskim, macierzyństwie, emigracji do USA oraz o wielkim muzycznym come backu.

Urszula to kopalnia barwnych anegdot i porywających opowieści – zarówno tych osobistych, jak i zza kulis estrady. Piosenkarka mówi także o swoich najtrudniejszych chwilach, które „zatrzymały pęd jej muzycznej i życiowej karuzeli”. O demonach, które musiała pokonać, aby uratować siebie i zbudować stabilny związek z drugim mężem, Tomaszem Kujawskim, ale i stworzyć zespół, którego liderką jest od prawie 20 lat.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 481

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana biografia Urszuli, mnóstwo wrażeń polecam
00



Ewa Anna Baryłkiewicz

URSZULA

Urszula Kacprzak

© Copyright by Urszula Kasprzak, Ewa Anna Baryłkiewicz, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Moim Rodzicom

Wstęp. Z Urszulą rozmawia Ewa Anna Baryłkiewicz

Z okładki patrzy na nas silna kobieta. Jest 1984 rok, dopiero staje się Urszulą…

Zawsze byłam silna. Wbrew pozorom twardo stąpam po ziemi. Gdyby tak nie było, nie utrzymałabym się na rynku muzycznym czterdzieści lat. I nie wydała tyle piosenek i płyt.

Tytuł tej najnowszej wyzwala w tobie nową siłę. Toruje drogę. To swoisty manifest?

Że przedarłam się przez tłum z okrzykiem: „Teraz ja”, by przedstawić swój program? Nie, aż takich ambicji nie mam. Nie jestem Joanną d’Arc. To po prostu tytuł jednej z piosenek z tej płyty. Mogłam ją nazwać Kilka słów, bo właściwie mam coś nowego do powiedzenia. Albo Inna. Ale czy jestem inna? Wiadomo, człowiek cały czas się zmienia, ale czy aż tak bardzo? Chyba nie. A Teraz ja dobrze brzmi na każdym etapie życia. Silnie, odważnie, frapująco. No i jest później o czym mówić w wywiadach dzięki takiej „prowokacji”. „Nazwała pani tę płytę Teraz ja — teraz jest pani czas, tak pani czuje?”, żartowałam, uprzedzając pytania dziennikarzy. Zresztą kilka już takich padło. Odpowiadam: „Czuję, że mój czas jest cały czas”. Teraz ja oznacza, że coś nowego o sobie powiem, coś zaśpiewam i zagram. A okazją do tego jest właśnie promocja płyty.

Teraz już także autobiografii. W niej zdradzisz trochę więcej niż „kilka słów”.

Niebywałe… Przez te ostatnie miesiące ciągle coś wspominałam. Robiłam reedycje płyt, wybierałam okładki i zdjęcia, odkurzałam stare albumy. I właśnie w tym momencie zaczęłam rozmawiać z tobą o moim życiu. I to wszystko, co się działo w pandemicznym, bardzo trudnym czasie, jakby… połączyło się w całość. Nieprzypadkowo. Zobacz, przez tyle lat nie wracałam pamięcią do starych czasów: ani tych z Budką Suflera, ani z Jumbo. A po śmierci Stasia już w ogóle zakopałam w sobie pewne emocje i obrazy. Nie było nawet z kim rozmawiać o takich szczegółach: co, kto, gdzie, jak, po co? Teraz widzę, jak długą drogę pokonałam, aby być w tym miejscu, i jak dużo zdarzyło się przez ten czas.

To historia twojego życia, muzyki, ale także mody. Każda dekada to nowa Urszula?

Tak, jedną z tych dekad (niecałą) spędziłam z Budką Suflera — to było muzyczne wykluwanie się Urszuli, kreowanie wizerunku. W kolejną weszłam już ze Stasiem, zaczęłam karierę solową, wyjechaliśmy do Stanów. Wróciłam jako inna kobieta. I inna Urszula. Później dekada bez Stasia. Z Tomkiem. Coś się zamyka, coś otwiera… „Boże, mam już czterdzieści lat! I co teraz?”, martwiłam się. Wiesz, najgorsza jest ta czterdziestka, potem już człowiek przyzwyczaja się do tego, że się starzeje, czas leci. A teraz? Luz! (śmiech)

A jednak dotąd z całych sił wzbraniałaś się przed publikacją wspomnień. Dlaczego?

Może to nie był ten czas? Może nie było takiej iskry? Poza tym czterdziestolecie pracy na scenie trzeba jakoś uczcić, prawda? Nie tylko muzycznie… Opowiadając ci o moim życiu, miałam nadzieję, że zatrzymam te historie głównie dla mojej rodziny, dzieci, wnuków, fanów i tych ludzi, którzy są ciekawi, jaka jestem. Rozmawiając z tobą, czułam się tak, jakbyśmy siedziały z siostrami w ich altance w Firleju i wspominały różne historie z naszego życia. Niektóre są smutne, ale więcej jest jednak wesołych. Bo takie już jesteśmy. Taka jestem…

A na ile byłaś szczera w tej rozmowie? W pewnym momencie bardzo się otworzyłaś.

Sugerujesz, że mogę tego żałować? (z przymrużeniem oka) Udało ci się wyciągnąć ze mnie tyle rzeczy! Ale skoro już je opowiedziałam, niech tak będzie. Jeśli zdecydowałam się porozmawiać o moim życiu, to po to, żeby przedstawić je takim, jakie było (i jest) naprawdę. Bez ściemy, bez koloryzowania. Nie załatwiam w tej książce żadnych interesów, nie chcę się z nikim rozliczyć, w żaden sposób ani siebie wybielić, ani kogoś pogrążyć. Starałam się być obiektywna. Wiem też, że nie byłabym w stanie jeszcze raz o tym wszystkim opowiedzieć, ogarnąć i opisać słowami całego swojego życia. Dziękuję, że mnie wysłuchałaś i że tak bardzo prawdziwie… urzekła cię moja historia. (śmiech) Ale i tak nie zmienię zdania, że najbardziej podobają mi się biografie znanych ludzi, którzy już nie żyją. Pośmiertne dzieła (które zresztą sprzedają się lepiej). Dlatego kiedy do mnie zadzwoniłaś, w pierwszej chwili pomyślałam: „Nie, no jeszcze… chyba… za wcześnie”.

No ba! Życie zaczyna się po czterdziestce. Gwiazdy robią wtedy résumé?

Akurat ten argument na mnie nie działa. (śmiech) Aczkolwiek cieszę się, że dałam się namówić. Podkreślam: tylko dlatego, że to jest ten czas, to miejsce i ten człowiek, z którym chciałam pogadać o życiu. Gdyby nie ty, poszłabym do grobu z tymi wszystkimi wspomnieniami! Taaa… Życie jest piękne i zaskakujące. Mam nadzieję, że — tak, jak moja mama — będę żyć długo. Na tyle długo, żeby zobaczyć, jak wszystko dalej się potoczy. A na razie… dobrego czytania.

Dekada pierwsza

Rozdział pierwszy

Każdy z nas pamięta ten wiatr

Każdy z nas dzieciństwa rzekę zna

Jeszcze dzisiaj słodki jej smak

Dobrze pamięta każdy z nas

To nie są twoje słowa, wiem, ale kiedy je śpiewasz, przenosisz się na chwilę w ten beztroski czas. Co zapisało się z niego w twojej duszy? Jak w tej piosence: jabłoni biały sad, w którym czułaś się błogo, zapach letniego wiatru, smak jeżyn na ustach?

Może nie aż tak jak tutaj — bo to nie ja pisałam ten tekst, jak zauważyłaś — ale ten sad kwitnących jabłoni i jeżyny jedzone prosto z krzaka w lesie to są tak polskie obrazy, że z łatwością mogę je sobie wyobrazić. Moje wspomnienia z dzieciństwa też są tak sielskie. Dwie siostry mojej mamy Marysi mieszkały niedaleko Kozłówki, na Lubelszczyźnie, i miały tam duże pola, które były pełne truskawek, malin, agrestu, porzeczek. Pysznych i słodkich. I pamiętam, że w każde wakacje — przynajmniej wtedy, gdy byłyśmy z siostrą malutkie, bo potem już rodzice posyłali nas na kolonie letnie — zjeżdżaliśmy wszyscy do włości cioci Jadzi i Józi. Mama mogła mieć koło nich działkę, ale sprzedała swoją część i wybrała życie w mieście. Jej młodszy brat Zbyszek też przeniósł się do Lublina. A starszy Franek został w Siedliskach. W każdym razie Ewa i ja spędzałyśmy u ciotek wakacje. A one zawsze mówiły mamie: „Daj je tu do nas, Marysiu, bo one są takie chude, miastowe. Trzeba je trochę podkarmić”. Robiły nam co rano jajecznicę ze świeżych jajek, na domowym masełku ze śmietany. Miałyśmy tam namiocik rozbity na podwórku i któregoś ranka zajrzała do niego krowa. Pamiętam ten jej wielki łeb i głośne muuuuuuuuu. Tak się wystraszyłyśmy, że… koniec świata! Namiot zadziałał jak tuba, dlatego głos krowy wydawał się w nim taki groźny. Pamiętam też nasze zabawy na sianie i strach, że są w nim jakieś robale, skorki i inne paskudztwa. I jeżdżenie na wozie pełnym siana, ciągniętym przez konie. Zawsze musiałyśmy wspiąć się z Ewą na samiutką górę, by mieć jak najlepszy widok na okolicę. I ten zapach świeżo zżętego zboża, coś niebywałego… Takie obrazy mam w pamięci. Do koni chyba nigdy się już nie przekonam. Wspaniałe zwierzęta, piękne, ale strasznie duże, do dziś czuję do nich wielki respekt.

Dwa kucyki i palemka – tak najczęściej czesała mnie mama, gdy byłam mała.

Ładny obrazek namalowałaś. Czy dziś ktoś jeszcze gospodaruje na tych włościach?

W Siedliskach? Danusia, wnuczka cioci Jadzi. Może ją odwiedzę. Wczoraj wybrałam się z kuzynką do Kozłówki pospacerować. Moja mama z rodzeństwem chodziła do tutejszej szkoły, która mieściła się w oficynie pałacowej. Chodzili oczywiście pieszo, choć mieli do niej spory kawałek. A jeszcze jak musieli brnąć przez śnieg… To nie było łatwe życie. Muszę sięgnąć do jej zapisków. Mama przez wiele lat prowadziła dziennik, w którym notowała różne ważne wydarzenia z życia, ale i myśli, które ją inspirowały. Swoje dzieciństwo też opisała na tych kartkach. O, i tam jest właśnie jak w tej mojej piosence: jabłoni białe sady, pięknie ukwiecone w maju… Ale i zimowe zawieruchy, kuligi, sanki, kantyczka i kolędy. Mama opisuje kolejne pory roku: wiosnę, lato, jesień, zimę. Inny świat. Jakiś czas temu, już po jej śmierci, zaczęłam czytać te wspomnienia. I teraz już czasem nie wiem, na ile te obrazki, które się w nich znajdują, poprzez wizualizację wbiłam sobie do głowy i odtąd uważam już za swoje. Chociaż może przesadzam? Też pamiętam zimy pełne śniegu. Ale czy takie, podczas których, żeby wyjść z domu, trzeba było wcześniej wykopać łopatą tunel, czyli odgarnąć śnieg na dwie strony na metr albo i wyżej? Nie jestem pewna, czy jednak nie wzięłam tego z… Dzieci z Bullerbyn. Już mi się to wszystko miesza. (śmiech) Mam w głowie więcej obrazków z miasta. Siarczyste mrozy? Siedziałam w domu, w Lublinie. A tak gorące lata, że piasek parzył mnie w stopy — znam, ale z Firleja, gdzie zresztą dziś z tobą rozmawiam.

…bo zamiast „rzeki dzieciństwa” miałaś jezioro, też o nazwie Firlej. Wciąż je masz.

I właśnie chłonę jego zapach. Domek też mam ten sam, nie zmienił się bardzo przez te wszystkie lata. Mamy w planie dobudować pokój gościnny i powiększyć łazienkę, by trochę lepiej to wszystko w środku wyglądało i było przestronniej. Choć gdy patrzę na te okienka, typowe dla dawnych domeczków wczasowych, czuję się tak dobrze i bezpiecznie… Bo nie liczy się stan posiadania, ale to, jak dobrze czujesz się w swoim życiu. Mam tu kilka łyżeczek, talerzyków, ulubionych filiżanek do kawy — właściwie wszystko, czego potrzebuję, ale w zmniejszeniu, ograniczeniu. Taka minimalizacja życia. To jest mój dobrostan, moje poczucie wolności. Tu zawsze niesamowicie odpoczywam właśnie dlatego, że ta przestrzeń jest taka mała i tak pusta.

Patrzysz już na nią innymi oczami. Dziecko ma inną skalę porównawczą.

Na pewno, ale… Ja przecież co roku, z jakimiś małymi przerwami, przyjeżdżam do Firleja na wakacje, więc jestem dobrze oswojona z tym domem. Z perspektywy kilku lat mogłabym przeżyć szok: „Wróciłam tutaj i… wszystko jest inne, niż mi się wydawało. Tak malutkie!”. Nie, nie mam zachwianej skali. Ale ten maleńki domek, jezioro, las, Firlej w ogóle, niesamowicie mi pomagają — zawsze kiedy tu przyjeżdżam, na każdym etapie życia — zebrać się w sobie: zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Tu mam całe piękno natury, ciszę i spokój. I najlepsze warunki do tego, żeby budzić się raniutko. O, dzisiaj na przykład wstałam po czwartej…

Po czwartej? Nad ranem?!

Tak, ale spałam w ciągu dnia. Pomyślałam: „Wschodu słońca już pewnie nie zobaczę, ale mogę się przejść dookoła jeziora”. I poszłam. Kiedyś biegałam wokół Firleja, jedno okrążenie to cztery i pół kilometra. Jak przyjeżdżałam tu w czerwcu, gdy jeszcze nie było dzieciaków, bo miały zajęcia w szkole, było tak pusto i cicho… Najlepiej się czułam, gdy mog- łam pobyć tu jakiś czas sama. Wstawałam bladym świtem, biegałam dookoła jeziora, oddychałam głęboko, robiłam sobie jakieś zdrowe wegetariańskie posiłki. Dochodziłam do siebie, ale także poprawiałam kondycję, bo w czasie zimy nie biegałam na powietrzu, bałam się, że się przeziębię i będę musiała odwoływać koncerty.

Teraz rzadziej biegam, częściej spaceruję, ale zamaszystym krokiem. W lecie lubię wyjść z domu i trochę się poruszać. A tu, w Firleju, jest najpiękniej… To miejsce zawsze służyło mi do tego, by trochę zmienić sposób życia, bardziej o siebie zadbać. Tylko i wyłącznie o siebie. To była (i wciąż jest) moja mała samotnia. Dzisiaj też jestem tu sama. Nawet Szymon, mój młodszy syn, nie dzwoni do mnie, nie pisze, nie pyta, czy może przyjechać. Wie, że jak mama jedzie do Firleja, to pracuje na lepsze jutro, że tak powiem. I na siebie.

Mój tata Zdzisław na jednej z krajowych wycieczek.

Jesteś na łonie natury i… rodziny. W domkach obok wciąż mieszkają twoi kuzyni?

Tak, a mamy tych domków w sumie cztery. Kiedyś był tutaj ośrodek wczasowy Gracja należący do zakładów odzieżowych o tej samej nazwie, w którym pracowali rodzice. Mój ojciec Zdzisław budował go razem z pracownikami firmy, oczywiście „w czynie społecznym”, bo tak lubił najbardziej. (śmiech) Tych domków było mnóstwo, wszystkie zakładowe, do dyspozycji pracowników. Zjeżdżali do nich całymi rodzinami na wczasy, jak my. Kiedy Gracja się rozwiązywała, pojawiła się szansa, żeby odkupić domki od przedsiębiorstwa i na tej wydzierżawionej od Nadleśnictwa Lubartów ziemi zachować tę letnią przystań. Mama postawiła się wtedy bardzo twardo, naciskała na tatę, żeby zawalczył o ten domek. Bo ojciec nigdy — przez całe życie! — nie chciał niczego dla siebie. To był taki prawdziwy społecznik, który wszystko robił dla idei, dla ludzi, dla zakładu pracy i w czynie społecznym. Był przewodniczącym rady zakładowej w Gracji, więc i węgiel na zimę, i ziemniaki, i buraki — cały czas coś załatwiał dla innych. W tym momencie mama była nieugięta: „O nie! Nie odpuszczę tego!”. Jedna z sióstr ojca pracowała w kuchni w Firleju, gotując dla wczasowiczów, a druga w sklepie w Gracji, sprzedając ubrania tej firmy (szyli tam futra i skóry, ale i sukienki, żakiety i tym podobne). Mama widziała, ile serca wkładają w tę pracę, i wstawiła się za nimi. Zapowiedziała: „I dla swoich sióstr, i dla mnie masz te domki załatwić!”. No i nie miał wyjścia. Odkupił je za symboliczną kwotę. To był ten jeden jedyny raz, kiedy mój ojciec ugiął się i wykorzystał znajomości, to „kolesiostwo”, którym zawsze gardził. Ale dzięki temu mamy domki. Jego siostry Sabinka i Stasia już nie żyją, on też. Moja mama odeszła pięć lat temu… Dzisiaj w pierwszym domku mieszkają na zmianę dwie moje siostry cioteczne Gosia i Ania. Ania ma dwóch synów Tomka i Marcina, którego możesz kojarzyć, bo występuje w kabarecie Ani Mru-Mru.

Beztroski letni czas, z tatą i siostrą Ewą.

Marcin Wójcik, Jabbar? To twój kuzyn?

Tak, w Wikipedii napisali, że jestem bratanicą jego babci. Nie chwaliliśmy się tym za bardzo, mało kto wie, że jesteśmy spokrewnieni. Gosia również ma dwóch synów: Macieja i Mateusza. Mateusz też jest utalentowany muzycznie, gra w zespole Chonabibe i bardzo dobrze śpiewa. W drugim domku pomieszkują na zmianę dzieci drugiej siostry mojego taty, cioci Stasi: Jola i Darek z rodzinami. Trzeci domek zajmuje Ewa, moja siostra, z córkami: Madzią i Kasią. A ten czwarty jest nasz i też się nim dzielimy, w miarę możliwości.

Najlepsze jest to, że kiedy posiedzi się tutaj dwa tygodnie w czasie wakacji, spotka się każdego. Wszyscy zresztą mieszkają w Lublinie albo okolicach, tylko ja wypaliłam tak daleko, pod Warszawę. Nasi sąsiedzi też nie wynajmują domków, nie ma więc takiego problemu, że wokół nas kręcą się przez cały sezon jacyś obcy ludzie, którzy przyjechali tu tylko na chwilę, śmiecą, hałasują i robią, co im się żywnie podoba. Nie! Jest fajnie, wszyscy się znamy, często się spotykamy i mamy tu swoją enklawę przy jeziorku.

Woda, las, słońce, wiatr i... „daleko z betonu świat”. Firlej mocno was wiąże?

Bardzo. I mama to właśnie przewidziała. Przecież gdybyśmy nie mieli tych domków, nie spotykalibyśmy się tak często z kuzynami, a może nawet i wcale. Nie widzielibyśmy, jak dorastają nasze dzieci i wnuki. Może dzieciaki w ogóle by się nie poznały? Kto wie, jak potoczyłoby się życie. A tak wracamy do Firleja regularnie i przekazujemy młodym pokoleniom miłość do tego miejsca, przywiązanie. Ja czuję do niego miętę, ale widzę, że mój syn Gutek (bo tak zwracamy się do Piotra) też. Przyjeżdżał tu ze mną, jak był mały. A potem sam, kiedy miał naście lat. Oczywiście musiał być zawsze otoczony kolegami i koleżankami, gdy robił tu imprezy, było głośno. Szymon jest raczej wyciszony i jeżeli tu kogoś zaprasza, to tak, aby było maksymalnie kilka osób. Ale on też czuje taką potrzebę, żeby raz na jakiś czas odwiedzić te moje rodzinne strony. A kiedy zaczyna się lato, to już koniecznie! Lubi uciec gdzieś daleko, ale i Firlej musi zaliczyć. Obaj to czują. Obaj załapali tego firlejowskiego bakcyla.

Przyjeżdżasz tu rok w rok. Teraz, kiedy tyle się zmieniło, bo i twoich rodziców już nie ma, i bliscy poodchodzili, wracają do ciebie jakieś obrazy z dawnych lat?

Za każdym razem, gdy spotykamy się z siostrami! Nie dalej jak tydzień temu, przy winku oczywiście, wspominałyśmy te wieczorne posiadówy z czasów, kiedy żyli nasi rodzice, a my byłyśmy małe. Wszystko wyglądało tu zupełnie inaczej. Ponieważ działała stołówka, nasze matki nie musiały nam gotować, miały luz. Chodziłyśmy z rodzicami na śniadania, obiady, kolacje zawsze tak ładnie ubrane, uczesane. Jako że to był ośrodek wczasowy, odbywały się imprezy dla gości: wieczorki zapoznawcze i pożegnalne, wieczorami grała orkiestra, więc dorośli schodzili się na potańcówki, szaleli na parkiecie, a my biegałyśmy dookoła, bawiłyśmy się w duchy lub podchody, chowając się przed sobą w lesie. Mnóstwo pięknych rzeczy się tam działo. Nie da się ich opowiedzieć w paru zdaniach. Kurza Łapa! Szkoda, że ją zdemontowali. To był drewniany domek na palach: na dole była kawiarenka, a na górze kilka pokojów, w takim rozkładzie, że można było przejść dookoła całe piętro, a nad nim jeszcze stryszek, gdzie mieszkała obsługa. Gdy padał deszcz, siedzieliśmy w tej Kurzej Łapie, graliśmy w bilard albo jakieś inne gry, słuchaliśmy muzy. Tam toczyło się życie towarzyskie firlejowskiej młodzieży. W ośrodku spędzaliśmy większość lata, ale na dwa, trzy tygodnie jeździliśmy też co roku za granicę.

Twoja siostra zdradziła mi, że przejechałyście z rodzicami niemal całe południe Europy. Imponujące! Mówimy przecież o czasach, gdy najpopularniejszym (a często wręcz jedynym) kierunkiem wakacyjnych eskapad Polaków był Słoneczny Brzeg…

Tak, była wtedy moda na jeżdżenie do Bułgarii. Ale i Turcja znalazła się w naszym programie, i jeszcze kilka fajnych miejsc. Nie wiem, jak ci faceci w ogóle tam dojeżdżali. Zazwyczaj jeździliśmy wszędzie dwoma, trzema samochodami, a tylko mężczyźni je prowadzili. Nie mieli żadnego zmiennika, który by ich zastąpił za kierownicą! Pamiętam, że od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się gdzieś po drodze, aby oni mogli się przespać, w samochodzie oczywiście, bo byli tak zmęczeni, że padali w trakcie jazdy. Trochę odpoczęli, nabrali sił i ruszaliśmy dalej. Jak teraz o tym pomyślę… Boże! Ile godzin można jechać?! A przecież drogi nie były takie jak te dzisiejsze. No ale kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, to już było super: rozbijaliśmy namioty, tworzyliśmy obóz rodzinny i siedzieliśmy w danym miejscu ze dwa tygodnie albo nawet i trzy, zwiedzaliśmy trochę okolicę, kąpaliśmy się w morzu. Kawał Europy przejechaliśmy przez te lata… Ale chyba najbardziej pamiętam właśnie Bułgarię, może dlatego, że mocno ją odchorowałam? (śmiech) Któregoś razu opalałam się tam na skałkach, leżąc jak jaszczurka, a później zamiast pięknej opalenizny miałam koszmarne poparzenia. Kiedy pod prysznicem polewałam się zimną wodą, ściekała ze mnie gorąca. Brałam pigułki, żeby zbić gorączkę, robili mi różne okłady na tę spaloną słońcem skórę i jakoś przetrwałam. Pamiętam też nieźle Węgry, Budapeszt, ale tylko dlatego, że mam zdjęcia. Jednak bez nich wspomnienia często nam gdzieś umykają.

Oglądając je po latach, jesteś w stanie przypomnieć sobie smaki, zapachy, dźwięki?

Tak! Węgry kojarzą mi się z zapachem papryki, bo mają jej tam mnóstwo. Codziennie ją jedliśmy. Pyszna! Nie chodziliśmy do restauracji, sami wszystko gotowaliśmy. Prowiant też mieliśmy swój. Mama przygotowywała się do tych wyjazdów dużo wcześniej, robiła na przykład weki z mięska. Później wystarczyło wyciągnąć słoik z gulaszem, wrzucić zawartość na patelnię, dodać papryczkę, przyprawy i obiad gotowy. Całe lato zajadaliśmy te paprykarze; były pyszne i ekonomiczne. Ale pamiętam, że mama była zmęczona przed każdym naszym wyjazdem, wykończona wręcz. Pakowała wszystko w siateczki, a ojciec upychał je do fiata 126p. Wcześniej mieliśmy syrenkę i nią jeździliśmy (jakim cudem?!), ale kiedy pojawił się fiat, to już w ogóle z niego z Ewą nie wychodziłyśmy, tak byłyśmy nim zafascynowane. Jednak kiedy zaczynało się pakowanie siatek, atmosfera w domu robiła się gęsta. Ojciec zabierał te siatki i upychał w samochodzie, a mama denerwowała się, że teraz to nie wie, co on już wziął, a czego jeszcze nie, i że zaburza jej cały sens pracy, tempo pakowania auta. Zawsze były tego rodzaju scysje przed samym wyjazdem właśnie dlatego, że następowało nasilenie emocji. I pamiętam, że bałyśmy się z Ewą, by rodzice się nie skłócili. „Bylebyśmy tylko wyjechali!”.

Rodzinny urlop. Zwiedzamy Budapeszt. Miałam wówczas 14, może 15 lat.

Dzięki wspólnym urlopom nie tylko zwiedziliście kawał świata, ale — co podkreśliła twoja siostra — jeszcze mocniej zżyliście się z rodziną. „Myślę, że dziś utrzymujemy ze sobą tak bliski kontakt, ponieważ łączą nas wspomnienia, przeżycia”, skwitowała.

Na pewno. Dziś, kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, że zawsze trzymaliśmy się blisko… Rodzice taty, którzy zresztą mieszkali niedaleko nas, mieli małe mieszkanko, co wcale nie przeszkadzało im w organizowaniu dużych imprez. Niedawno nawet zastanawiałyśmy się z siostrami: „Jakim cudem babcia Justyna była w stanie zrobić święta na takim metrażu?!”. Miała jeden pokój z kuchnią bez okna — jakieś dwadzieścia metrów! — i nie dość, że potrafiła ugościć całą rodzinę, to jeszcze wszystko zawsze robiła sama. Naprawdę wszystko. Jej makaron, ręcznie robiony, był najlepszy na świecie, pamiętam jego smak do tej pory. Za każdym razem, jak odwiedzałam babcię Justynę, zjadałam dwa talerze makaronu i tylko trochę rosołu. A i tak jeszcze rosół zostawał na talerzu. Wszystko robiła własnoręcznie. Tłukła te kurczaki i indyki, żeby to, co podawała nam na stół, było świeżutkie. Kupowała na przykład tuszę świni (bo w jej pokoleniu kobiety kupowały całe ćwiartki), a potem rozdzielała mięso i piekła je, smażyła. A jakie galaretki robiła! I to wszystko działo się tej mikroskopijnej kuchni, w tym małym mieszkanku. Cała rodzina tam przychodziła na święta, kilkanaście osób — i jakoś się mieściliśmy. Niebywałe…

Co jeszcze zapamiętałaś?

Lalki. Babcia miała w tym małym pokoiku dwie lalki, które siedziały na łóżku i nie wolno nam było ich dotknąć. A my tak tęsknie na nie patrzyłyśmy — bo przecież oprócz Darka i Krzyśka tam były same dziewczynki — i tak bardzo chciałyśmy się nimi pobawić. „Nie, nie można ruszać laleczek! One nie są do zabawy!”, denerwowała się babcia. Później, jak przychodziłyśmy na kolejne imprezy, stawiała je na szafie, żeby nas nie korciło. „One są ozdobami”, powtarzała babcia.

Nie lubię starych lalek, kojarzą mi się… z horrorem. (śmiech) Te lalki babci były normalne, miały ładne buzie i stroje, ale i w nich było coś niepokojącego. Może dlatego, że były nietykalne, nieosiągalne dla nas, dzieci? Do dziś pamiętam, jak siedzą na tej poduszeczce, a babcia je przed nami chroni. A że to był bardzo mały pokoik, nie mogłyśmy ich stracić z oczu.

Zazwyczaj podczas tych rodzinnych imprez starsza siostra Ania, zabierała nas gdzieś na oranżadę albo ciastka, najczęściej na dworzec, bo był dość blisko. I spędzałyśmy tam godzinę czy dwie, cieszyłyśmy się wolnością, a dorośli mogli sobie posiedzieć sami, bardziej na luzie.

A opowiesz coś o dziadku Władku? Wiem, że miał na waszym podwórku gołębnik.

Tak, dlatego przychodził codziennie: do swoich gołębi, do nas też na pewno, ale głównie do gołębi. (śmiech) Dziadek bardzo pomagał moim rodzicom. Razem z moim tatą zbudował nasz dom. Wszystko przy nim robili. Dziś w naszym rodzinnym domu mieszka Ewa — niedawno wzięła się do remontu, bo to wszystko jest tak stare… Czasem się zastanawiamy, czy nie lepiej by było (i taniej) zburzyć go i na jego miejscu postawić nowy, ale zawsze kończy się tak samo: „A, dobra, jeszcze tu pomieszkam”. Wciąż za dużo emocji wiąże ją z tym miejscem. W każdym razie dom budowali tata z dziadkiem. I pewnie ktoś im pomagał, chociaż… sądząc po tym, co im wyszło, mogli to zrobić sami. Pamiętam, że kiedy wracałam z kolonii i wchodziłam do domu, dziwiłam się: „Boże, jaki on jest mały!”. Czyli wystarczało dwa tygodnie pobyć z dala od niego, aby ujrzeć go w zupełnie innej skali. A kiedyś, jak jechało się na kolonie, nocowało się w szkole. W salach lekcyjnych ustawiało się łóżka polowe, dziesięć—dwanaście, i tu była pierwsza grupa, tam druga, trzecia i tak dalej. A że klasy były duże, gdy wracałyśmy z Ewą do domu, nie mogłam się nadziwić, że włącznik światła jest u nas tak nisko, że okna są tak malutkie. To jest taki domek dla lalek; ma jakieś pięćdziesiąt metrów na dole, na górze też jakoś tyle. Moja siostra miała kiedyś większe mieszkanie! Kiedy czasem uświadamiamy sobie, ile się wokół nas zmieniło przez pół wieku… Każda z nas, sióstr — ale i bracia cioteczni — czuje to samo: że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które idzie z takim rozmachem. Zwłaszcza my, kobiety, byłyśmy pionierkami innego życia, nowoczesnego.

Z Ewą, moją starszą o cztery lata siostrą...

Ale przecież w waszej rodzinie już w poprzednich pokoleniach były silne kobiety — i twoja mama, i babcia Justyna. Co ciekawe: synowa trzymała sztamę z teściową!

Trzymała, fakt. Ale mamie też trochę było na rękę, że teściowa ją w niektórych sprawach odciążała. Mój ojciec, wracając z pracy, bardzo często wstępował do babci: „Mamo, masz jakiś rosołek? Co dziś gotowałaś?”, więc kiedy docierał do domu, mówił: „Nie, dziękuję Marysiu. Nie będę jadł obiadu, zjadłem u mamy”. Kiedy tacie zabrakło papierosów — bo to był czas, że kupowało się je na kartki, podobnie jak alkohol, mięso, cukier, czekoladę — od razu szedł do swojej mamy. Babcia Justynka kupowała zawsze te używki, mimo że sama nie paliła ani nie piła, a Zdzisio permanentnie je wyciągał. „Cholera jasna! Znowu zabrał papierosy! Wódki też brakuje”, denerwowała się. Niedawno wspominałyśmy z siostrami śmieszną sytuację. Nasz najmłodszy brat, Darek, miał kiedyś zawieźć coś babci wcześnie rano. Puka do niej, puka — nikt nie otwiera. „Halo! Halo!” — próbuje wywołać babcię. A ta, rozbudzona i nieprzytomna (bo to była chyba szósta), odruchowo odpowiada: „Nie mam!”. „Ale to jestem ja, babciu! Darek!”. A wszystko dlatego, że sąsiedzi ciągle pukali do niej i pytali, czy nie ma jakiejś flaszki. Babcia Justyna słynęła z tego, że kitrała do szafy różne takie cenne rzeczy. Miała w domu tylko jedną szafę — dużą, trzydrzwiową, ale jedną. I w niej mieściła wszystkie ubrania: i swoje, i dziadka. I nie tylko! Gdy do niej zaglądałam, dech mi zapierało. Idealnie poukładana bielizna, koce, prześcieradła, poszewki na poduszki, na kołdry, obrusy — dobrane kolorami, oczywiście wszystkie jakby wyjęte z magla, wyprasowane na blachę. I też nie wolno było niczego dotknąć. A na dole stały flaszki, torby cukru, szlugi. No bo jak? „Skoro już mam te kartki, to trzeba je wykupić”. I jakoś te papierosy i butelki wódki nigdy się nie zmarnowały. Jeśli sąsiedzi ich nie odkupili, to poszły w święta. Babcia zapraszała całą rodzinę, stawiała na stół flaszkę i już tej flaszki nie było. Bardzo się cieszyła, że rodzina u niej świętuje.

Dziadkowie mieszkali w peerelowskim bloku? Takim z wielkiej szarej płyty?

W kamienicy, na parterze. Naprzeciwko było kino Robotnik, dziś już nieistniejące, a mój dziadek Władysław był jego absolutnym fanem. Ciągle urywał się z domu i chodził na drugą stronę ulicy, żeby obejrzeć nowy film. Na kino wydawał wszystkie swoje zaskórniaki.

Pamiętam, że kiedy już kupili telewizor, to babcia mu powiedziała: „Władysław, na moją prawdę, nie będziesz chodził do kina!”. Zawsze mówiła „na moją prawdę”, kiedy chciała coś ważnego przeforsować albo podkreślić. „Na moją prawdę, nie będziesz już wydawać pieniędzy na kino! Masz w domu telewizor, to oglądaj”. A dziadek się na nią obrażał i siedział później przez pół dnia, nie odzywając się i zasłaniając sobie ręką twarz, jakby nie chciał oglądać tej telewizji i jakby odgradzał się od telewizora, który miał go uwięzić w domu. Tę historię też często sobie wspominamy z siostrami. Dziadek bardzo lubił kino.

Zapalony kinoman? Wspaniale, że miał pasję.

Oglądał mnóstwo filmów. Zresztą kiedy miałyśmy po kilka lat — siostra może dziesięć, a ja sześć — nasi rodzice zdawali zaocznie maturę. Pracowali w Gracji, a w wolnym czasie, w tym naszym małym domku dla lalek, uczyli się, odrabiali lekcje, przygotowywali się do egzaminu. W soboty i niedziele ich nie było, bo wychodzili na szkolne zajęcia, a do nas przychodził dziadek Władysław, żeby nas przypilnować. Siedział z nami dość długo, bo rodzice byli w szkole do nocy. A może po niej spotykali się jeszcze ze znajomymi i szli na kolację? Tak czy inaczej, często wracali grubo po dziesiątej. A tymczasem u nas w domu zaczynał się seans filmowy. To był cały rytuał: najpierw z Ewą szybko sprzątałyśmy mieszkanie — co nie było trudne przy takim metrażu — później robiłyśmy kanapki i herbatę, a następnie dziadek włączał telewizor i oglądaliśmy filmy, które zdecydowanie nie były dla nas. (śmiech) Zawsze puszczał nam właśnie filmy dla dorosłych. Takie jak… Anioł zagłady. Chociaż akurat ten seans dziadek zrobił nam w sylwestra, bo z tego, co sobie przypominam, film leciał strasznie późno. Do dzisiaj pamiętam z niego pewne obrazy: ludzie nie mogli wyjść z jakiegoś pomieszczenia (kościoła?), siedzieli tam, bo jakaś siła ich trzymała, w końcu powariowali, każdy miał coś nie tak z głową… I jeszcze dłoń pełzającą po podłodze pamiętam, bo bardzo się jej bałam. Takie historie się działy! Pierwsze horrory, które oglądałam, to właśnie te, które puszczał nam dziadek Władysław.

Buñuel, niezła „dobranocka”! Brakuje tylko Hitchcocka.

Był, był! Pamiętam jegoPtaki, oczywiście! Ten film do dziś kojarzy mi się z pączkami, bo gdy leciał w telewizji, mama akurat je smażyła, a ich zapach roznosił się po całym domu. Mama robiła wspaniałe pączki, najlepsze! Leżały na serwetce i były tak miękkie, jak się ich dotknęło palcem, a ciasto rozpływało się w ustach. I kiedy dziadek z tatą oglądali film, ja pomagałam mamie. Co chwilę wychylałam się z kuchni, żeby zobaczyć, co się dzieje z tymi ptakami. I uciekałam z pokoju, bo strasznie się ich bałam. Później, gdy już w całości obejrzałam ten film — po kilkudziesięciu latach — pomyślałam: „Nie, to jest chyba żart!”, ale wtedy Ptaki i Anioł zagłady bardzo mnie przerażały.

Skoro już jesteśmy przy temacie dziadków, skąd pochodzili? Znasz historię rodziny?

Rodzice mojej mamy zmarli przed moimi narodzinami i nie zdążyłam ich poznać. Ale często jeździliśmy do Siedlisk, skąd pochodzili i gdzie zostały siostry mamy z najstarszym bratem. Mama spisywała historię swojego życia, będąc na emeryturze, i wielu rzeczy dowiedziałam się z jej pamiętnika. Otóż jej ojciec, czyli mój dziadek Jan, był wziętym stolarzem, jeździł do Szwecji, robił bardzo ładne meble, oryginalne skrzynie, stoły, komody i tak dalej. Był duszą artystyczną, jak go określiła. Zdziwił mnie fakt, że pięć lat spędził w Helsinkach, ponieważ odbywał tam służbę wojskową, w czasie zaboru rosyjskiego i uczył się zawodu stolarza. Jego żona, Katarzyna, zajmowała się gospodarstwem, właśnie tym pod Kozłówką, co było dużym wyzwaniem, bo miała przecież pole, zwierzęta, no i pięcioro dzieci do wychowania. „Cały czas stała w kuchni i gotowała, bo przecież trzeba było jakoś wykarmić tak wielką gromadę”, pisała o niej moja mama. To była babcia Katarzyna. Ewa ją poznała, ja nie zdążyłam.

Kiedyś wybrałam się na cmentarz w Siedliskach — gdy byłam już starsza i więcej rozumiałam — i zobaczyłam na pomniku datę jej śmierci. Dotarło do mnie, że babcia zmarła 6 lutego, a ja urodziłam się dzień później… Silne wrażenie to na mnie zrobiło. (Ula się zamyśla) Muszę się tam wybrać. Zaszczepiłaś mi tę myśl dzisiejszą rozmową o rodzinie. Jestem blisko — cmentarz jest ze dwadzieścia kilometrów od Firleja. Bo wiesz, człowiek myśli egoistycznie: ja tu odpoczywam, biorę się za siebie, jeszcze zdążę, może kiedyś… A przecież takie wspominkowe wycieczki też robią dobrze na psychę.

Jedź, koniecznie! A twój tata ma korzenie lubelskie? Skoro jego rodzice tu byli, to…

Rodzice taty pochodzili z Choin, w gminie Rybczewice koło Lublina. Mój tato i dwie jego siostry Stasia i Sabinka uczyli się w szkole w Stryjnie, która mieściła się w przepięknym XVIII-wiecznym dworku położonym w wielkim parku. Zresztą do dzisiaj jest tam szkoła podstawowa. Kiedy dzieci dorosły, dziadkowie przeprowadzili się do Lublina. Dziadek Władysław budował piece kaflowe i w większym mieście miał po prostu więcej zamówień. Babcia nigdy nie pracowała zawodowo, była za to, jak to się dzisiaj mówi, perfekcyjną panią domu. U niej zawsze było czysto, zakupy i obiad na czas, no i przede wszystkim nikt nie potrafił tak jak ona cementować rodziny w święta.

Moi rodzice poznali się w zakładzie pracy. Mama świetnie szyła, miała kreatywną wyobraźnię i tytuł technika odzieżowego, szybko więc dostała stanowisko w laboratorium odzieżowym, gdzie projektowano kolekcje ubrań, które potem były szyte przez krawców. Te kolekcje wystawiane były później na targach w Poznaniu, wtedy głównym ośrodku mody, ale również sprzedawano je w firmowych sklepach Gracji. Tato natomiast — mimo że z zawodu kuśnierz — dostał pracę w dyrekcji. Umiał postępować z ludźmi i przede wszystkim był bardzo uczciwy. W tej firmie moi rodzice przepracowali czterdzieści pięć lat. To jest imponujące! Nawet po całej zawierusze z Solidarnością, kiedy wydawało się, że na pewno tatę zwolnią, bo przecież jako oddany zakładowi całym sercem społecznik nie był poprawny politycznie, nie robili mu żadnych problemów. Co więcej, wybrali go na kierownika działu socjalnego. Chyba nie wyobrażali sobie Gracji bez mojego ojca.

O twoim tacie porozmawiamy później, bo jego działalność w Gracji była szersza, również artystyczna. Opowiedz teraz o mamie, która była niby w jego cieniu, ale…

„Niby”, tak… (śmiech) Tata udzielał się społecznie, błyszczał w towarzystwie, był znany i w firmie, i w całym Firleju, wszystko mógł załatwić. I wciąż słyszał: „Panie Zdzisławie, dziękujemy, świetna robota!”. Natomiast mama była szarą myszką. Ale taką, która tupała w domu! I wszystko musiało być tak, jak ona chciała. To nie ulega kwestii. Kiedy byłam mała, pracowała chałupniczo — jak się kiedyś mówiło — szyjąc różne ubrania dla Gracji. Kiedy siadała do maszyny, brała mnie często na kolana. Pamiętam, jak nimi miarowo huśtała… Usypiałam w trakcie jej pracy. Mam tę maszynę do dzisiaj. Zabrałam ją z Sosnowej z Lublina — teraz stoi w moim domu, w przedpokoju. Na pewno działa, choć nikt już nie weźmie się do szycia, nie te czasy… No ale stoi. Jest. I dobrze że jest… Kiedy byłam starsza, mama pracowała na dwie zmiany. Kiedy szła na tę poranną, czasem wpadałyśmy do niej z Ewą po lekcjach. I do taty, bo pracował cztery piętra wyżej. Jeśli mama miała popołudniową zmianę, wracała późną nocą. Pamiętam, że czasem zakradałyśmy się do kuchni i próbowałyśmy coś same upichcić — nie zawsze z dobrym skutkiem. (śmiech)

Moja mama, Maria, w laboratorium Gracji.

A jakie były rarytasy twojego dzieciństwa? Oprócz makaronu, który robiła babcia.

Najlepszego na świecie, tak! Pamiętam, jak rozsypywała mąkę na stolnicy, wbijała jajka, ugniatała ciasto, wałkowała je, kroiła. A później ten makaron musiał wyschnąć i wkładała go do papierowych torebeczek. Moja mama? Nie była mistrzynią w kuchni, ale — poza pączkami — robiła nam pyszne faworki, najlepsze ever leniwe i pierogi, dobrą sałatkę jarzynową i świetne pasztety, ale raczej od święta. Nie nauczyłam się od niej zbyt wiele, nie gotowałyśmy razem. Poza tym zwykle tak jest: kiedy dorastasz, chcesz inaczej jeść, niż jada się w domu, odkrywać coraz to nowe smaki. Mnie to zresztą zostało. Gdy mam czas na gotowanie, szukam fajnego przepisu w necie, właśnie na coś nowego. Wyjątkiem jest schabowy — zawsze się sprawdza. Moi faceci go uwielbiają i mogliby zajadać codziennie. Ja natomiast mogłabym nie jeść mięsa. Już jako dziecko za nim nie przepadałam. Nieraz widziałam, jak na wsi dzielili tuszę, robili kiełbasę, kaszankę, byłam w takich miejscach. A kiedy się ma świadomość, że to jest zabite zwierzę, traci się apetyt. Teraz już od dawna jestem bardziej wege.

Ale wracając do kuchni mamy, gotowała proste dania. I na szybko, bo nie miała czasu. Ludzie strasznie wtedy zasuwali! Kiedy sobie wyobrażę mamę, która wraca o piętnastej, a poszła do pracy na szóstą, czyli musiała wstać o piątej, przychodzi z zakupami, niosąc siaty, szybko robi obiad, a po południu odprowadza mnie i Ewę na lekcje gry na akordeonie, potem po nas wraca… Nie wiem, jak ona to wszystko ogarniała! Albo kiedy siedziała do późna w pracy, a musiała raniutko wstać, żeby nas przygotować do szkoły… A w międzyczasie pranie, sprzątanie, zmywanie garów i cała ta proza życia. I jakby tego było mało, szyła nam piękne ubrania.

Ubierała was jak bliźniaczki?

Do pewnego momentu szyła nam identyczne rzeczy, różniły się tylko rozmiarem. Kiedy podrosłyśmy i rozpoczęła się na dobre epoka hipisowska, moja siostra chodziła z dumą w bananówach, obcisłych T-shirtach i drewniakach. Też strasznie chciałam mieć tak barwną bananową spódnicę, bo były takie… wow! Ale już mi jej nie uszyła. Pamiętam, że ciągle narzekała: „Boże, co to jest za szycie? Bez podszewki? To zaprzecza wszystkim zasadom krawiectwa!” — i tłumaczyła, że tutaj powinna być flizelina, tam jakieś zaszewki czy inne rzeczy. Tak, dobra w tym była. Bardzo dobra. Kiedy byłam starsza, już nie chciało jej się szyć, ale kilka razy dała się namówić. Uszyła mi śliczną spódniczkę na studniówkę! A napracowała się przy niej, bo wycinała ją i składała z trzech kół. Spódniczka miała dużo materiału, więc płynęła z każdym moim krokiem… Miała długość przed kostki, też fajną.

Do tej pory ją mam. Tyle że w pasie jest wąska, że ojej… ma sześćdziesiąt centymetrów. I wiesz co? Nie tak dawno w niej wystąpiłam. Tak! Stwierdziłam, że skoro Ewa ją skądś wykopała i mi przywiozła, to muszę w niej wyjść i koniec! I włożyłam ją, kiedy pojechałam z moim zespołem do Londynu — niedługo przed tym, jak zamknął nas covid. W kwietniu 2019 roku wprowadzono u nas kwarantannę, a my 14 lutego, w walentynki, zagraliśmy tam dla Polonii. I wyszłam w tej spódnicy na scenę. Oczywiście zapięłam ją na agrafkę, bo jednak w pasie mam dzisiaj ciut więcej, ale wbiłam się w nią. (śmiech) I cały Londyn mnie zobaczył. „Kurczę, ale fajnie, że to zrobiłaś! Wskrzesiłaś ją i ożywiłaś tyle wspomnień”, ucieszyła się moja Ewa, kiedy pokazałam jej zdjęcia z tego koncertu.

Powiedziała mi, że na temat mody i stylizacji od zawsze prowadziłyście z mamą ożywione dyskusje. Gdy zaczęłaś śpiewać z Budką Suflera, emocje sięgnęły zenitu?

Tak, bo mama żyła tym tematem. Zawsze, kiedy wracałam z jakiejś imprezy, pytała: „Słuchaj, a jak była ubrana (ta czy tamta)?”, a ja odpowiadałam: „Pojęcia nie mam. Nie pamiętam”. „No jak możesz nie pamiętać!?”. Nie mieściło jej się w głowie, że ktoś może w ogóle nie zwracać uwagi na tak ważne sprawy. Mnie też bacznie się przyglądała, kiedy zaczęłam występować na estradzie. Pierwsze stroje oczywiście sama mi uszyła. Mam na myśli te, w których śpiewałam na festiwalu w Zielonej Górze i na debiutach w Opolu. Bo kiedy zajęła się mną profesjonalna stylistka, mama nie miała już nic do powiedzenia, wiadomo. Ale i wtedy patrzyła na moje stroje zawodowym okiem, pod kątem szycia, kroju, materiału i tak dalej. Jej gust, w pewnym sensie, ukształtował mnie i Ewę. I dlatego może lubię klasykę? Zresztą nigdy nie ubierałam się zbyt odważnie na scenę. I nie myślałam o sobie jako o seksbombie. Skupiałam się na śpiewaniu, graniu, atmosferze… Nigdy nie chciałam, by ludzie postrzegali mnie jak gwiazdę, taką niedosiężną — zawsze byłam „dziewczyną z sąsiedztwa”. I dlatego tak bardzo mi odpowiadały lata dziewięćdziesiąte, kiedy mogłam nosić podarte dżinsy, luźne koszule w kratę, takie raczej męskie klimaty.

Niech zgadnę: od dziecka byłaś chłopaczarą?

Ja byłam Wojtuś, od urodzenia! (śmiech) Tata mnie tak nazywał. Bo ja mówiłam o sobie Ojtuś, kiedy byłam malutka i nie wymawiałam słów wyraźnie. Ojtuś… Nie wiem, skąd mojemu tacie wziął się ten Wojtuś. Może po prostu bardzo chciał mieć syna? Chociaż od dziecka lubiłam łażenie po drzewach, skakanie po kałużach. Bardzo kręciły mnie samochody, klocki. No, chłopaczara! Dla chłopaków byłam zawsze dobrą kumpelą. O! I nigdy nie miałam jakichś ukochanych laleczek, które bym ubierała, czesała, tuliła, które byłyby dla mnie najważniejsze na świecie. Dużo bardziej interesowały mnie te z tekturki, które wtedy drukowano w czasopismach dla dzieci — wycinało się je, tak jak i ubranka, które miały specjalne zakładki, a później ubierało się te lalki na różne sposoby, w te śliczne spódniczki, sukienki, buciki. To była kreatywna i fajna zabawa. Ale żeby wozić lalki w wózeczku? Nie, nigdy! Ja woziłam misie — to były moje ukochane zabawki z dzieciństwa — chociaż… na pewien czas miejsce miśków zajęła kura.

Moja sesja zdjęciowa z okazji I Komunii Świętej.

Jak to kura? Żywa?!

Żywa! (śmiech) Mama przywiozła kiedyś taką śliczną kurkę. Skąd? Pewnie ze wsi, od rodziny, i ta kurka była u nas dość długo, do momentu, aż ją zabili, oczywiście. Przez ten czas zdążyłam się z nią zaprzyjaźnić. Głaskałam ją, mówiłam do niej, wkładałam do wózeczka dla lalek, przykrywałam kołderką — i tak sobie leżała. Nie muszę ci mówić, co się działo, kiedy się dowiedziałam, że kurki nigdzie nie ma, a my jemy rosół w niedzielę. No! To samo, tyle że wiele lat później, zrobił Gutek, kiedy zobaczył, że jego rybki nie ma już w wannie, tylko leży bez głowy w zlewie. Co to się działo! Jedna wielka histeria. Do tej pory pamiętam ten straszny płacz i krzyk… Musieliśmy mu tłumaczyć, że to nie jest ta sama rybka, którą tak bardzo kocha. Że ta, która leży w kuchni, od razu była kupiona bez głowy, bo nie jest prawdziwa. Tak czy inaczej, po mnie ma tę wrażliwość na zwierzątka.

Zjeść przyjaciela — drastyczne! Słowa: „Nie lubię mięsa” nabierają innego wymiaru.

Prawda? Oczywiście na wsi inaczej się myślało (i myśli) o zabijaniu. „Zwierzęta są po to, żeby nas wyżywić”. Rozumiem to, ale… moje pokolenie już zachwycało się pięknym spojrzeniem krówki i świnki. I takie historie z kurami jak moja też były nie do przejścia. À propos zwierząt: przypomniało mi się, że miałam jeszcze króliczki przez jakiś czas. Co się z nimi stało i skąd się w ogóle wzięły? Nie wiem. Ale było ich chyba trzy. Generalnie mieszkały w piwnicy, przy ciepłym piecu, ale czasem mama przynosiła mi je w pudełku, żebym mogła się do nich poprzytulać. Wypuszczałam te króliczki, żeby się z nimi pobawić, potem znów wkładałam do pudełeczka, żeby sobie spały. Były słodkie i milusie. Taki obrazek mi się w głowie odblokował: mama szła do szkoły po Ewę i powiedziała mi: „Musisz zostać sama, Urszulko, ale nie bój się, ja szybko wrócę. Siedź tu grzecznie z króliczkami, tylko nie wyjmuj ich z pudełka”. Pewnie liczyła na to, że zajmą całą moją uwagę i szybciej minie mi czas, kiedy jej nie będzie. No i tak było. Wiedząc, że nie wolno mi ich wyjmować z pudełka, siedziałam tak blisko, wpatrując się w nie, że… zasnęłam nad tymi króliczkami i odcisnęło mi się pudełko na buzi. (śmiech)

Jest jeszcze jedno zwierzątko, o które muszę cię zapytać. Konik. „Z drzewa koń na biegunach, zwykła zabawka, mała huśtawka, a rozkołysze, rozbawi…”. Miałaś go?

Chyba jakiś był… Tak! Włochaty, nie drewniany, jakie teraz są w sklepach, i nie wydawał żadnych odgłosów, ciemnobrązowy. Ale nie lubiłam się na nim bujać, bo nudne to było. Za to teraz mam tych koników cały dom, stoją wszędzie. Od lat ludzie wręczają mi różnej maści konie po koncercie. Co zrobić? Trzeba wziąć. Pomyślałam, że dam je Mani, mojej wnuczce, ale kiedy była mała, nie chciała się nimi bawić, bała się ich i uciekała. Dopiero teraz, kiedy obok nich przechodzi, czasem naciśnie któremuś uszko i ucieszy się, że wydał koński „odgłos paszczą”. Ale też, jak widzę, nie jest zbytnio zainteresowana konikiem na biegunach, żeby usiąść na nim i udawać, że galopuje. Ma za to różne samochodziki, którymi lubi jeździć po naszej antresoli. Akurat tę jazdę ma po swoim tacie, ale i po mnie, bo ja też jako dziecko uwielbiałam auta. I tak mi zostało.

Na koniec tej dekady chciałabym jeszcze dołożyć jakieś muzyczne tło. I chyba samo się narzuciło. Wiesz, że zespół The Beatles zawiązał się miesiąc przed twoimi narodzinami?

Miesiąc? Wiedziałam oczywiście, że zespół powstał na początku lat sześćdziesiątych, ale nie zagłębiałam się nigdy w daty. Faktycznie, gdy zaczynali grać, byłam jeszcze malutka.

Można powiedzieć, że raczkowałaś z Beatlesami. Powiem więcej: dokładnie w twoje czwarte urodziny, 7 lutego w 1964 roku, rozpoczęli podbój Ameryki. Kiedy wysiedli z jumbo jeta, na lotnisku JFK w Nowym Jorku, tysiące ich fanów wpadły w histerię. A że beatlemania rosła tak szybko jak ty, musiałaś chyba przesiąknąć tą muzyką?

No tak… (Urszula się zamyśla) Niezłych informacji się doszukałaś! Moich czwartych urodzin nie jestem w stanie sobie przypomnieć, nie ma szans. Za to pamiętam doskonale jedną z pierwszych płyt The Beatles — taką z zielonym przeciętym na pół jabłuszkiem na obrazku — którą ktoś przyniósł do naszego domu. Zresztą to była jedna z płyt, których w tym czasie najczęściej słuchałam. Rodzice mieli oczywiście różne pocztówki dźwiękowe — bo wtedy były one szalenie modne na całym świecie — ale na każdej z nich znajdowała się tylko jedna piosenka, a ta płyta była długogrająca, w kształcie krążka, z czarnej masy… To było coś! A później — chyba jak miałam czternaście lat — pojechałam z mamą do sanatorium do Zakopanego i poznałam chłopaka, który puszczał całymi dniami The Rolling Stones. Ciągle leciało Angie. I nawet wydawało mi się, że się zakochałam. Ale tylko mi się wydawało.

W chłopaku? Czy w Rolling Stonesach?

W chłopaku oczywiście! Bo w Stonesach to wiadomo. Długo słuchałam Angie, a później się zaczęło: Uriah Heep, Procol Harum, T.REX i tego typu zespoły. Ale w tej pierwszej dekadzie życia słuchałam Beatlesów i tego, czego słuchało się w domu albo u rodziny na imprezach. Z zewnątrz też chłonęłam nowe dźwięki. Na koloniach codziennie słuchaliśmy muzyki z radia albo opiekunowie puszczali nam coś na gramofonie, uczyli nas piosenek. W Firleju każdego ranka leciało Lato z Radiem, a w nim Abba, Anna Jantar. Pamiętam tańce przy takiej właśnie muzyce, które zaczynały się wieczorami na pomoście. I ten zapach jeziora, który zresztą wdycham w tej chwili… Zapach mocno rozgrzanych desek tego pomostu… (Urszula robi pauzę). Ty wiesz, że ja mam dwie deski z tego kultowego pomostu? Kiedy wymieniali go w naszym ośrodku, wybrałam dwie dechy z wyrytymi imionami i sercami, i przywiozłam je do domu. Stoją teraz w łazience na poddaszu i pachną.

Od lalek wolałam... motocykle! Początek podstawówki, zdjęcie zrobione przez szkolnego fotografa.

Ewa Kiernicka

siostra Urszuli

Lubię na nią patrzeć, kiedy jest na scenie. Jest w niej taka pasja! Mówi, że przed każdym występem ma tremę, ale ja w ogóle jej nie widzę ani nie wyczuwam w jej głosie. Jeśli jest, to znika, gdy Ula zaczyna śpiewać. Oczywiście po chwili publiczność już śpiewa razem z nią i robi się świetna atmosfera. I tak sobie myślę — oglądając kolejny jej koncert — że muzyka jest ważna, bez dwóch zdań, ale chyba nie tylko ona przyciąga ludzi do Uli. Trzymają się jej, bo jest prawdziwa w tym, co robi. Nasi rodzice zakodowali nam szacunek do człowieka, świata w ogóle, wdzięczność i pokorę. Dzisiaj, jak słusznie zauważają moje córki, nad wszystkim bierze górę przebojowość — upieram się jednak, że szacunek i pokora są od niej dużo ważniejsze. A u Uli widzę je od zawsze. W niej po prostu te cechy się zmaterializowały. I ludzie to czują, dlatego do niej wracają. Ula utwierdza ich od lat, i mnie też, w przekonaniu, że nie warto niczego robić wbrew sobie. Ani iść na skróty. Ona nigdy nie szła…

Największy wpływ na to, jaka jest Ula, miała chyba mama. Mimo że więcej mówi się o tacie, wiadomo: zespół ludowy, występy. Odziedziczyła po nim otwartość na świat i ludzi, ale też pogardę dla pozoranctwa. Jeśli ktoś coś udaje, skrywa, zakłamuje, Ula — tak jak tata — szybko to wyczuwa. Ma w sobie jakiś radar. I empatię. Mama była ciepłą, wrażliwą osobą. I te cechy Ula ma właśnie po niej. Może dlatego od zawsze ciągnęło ją na scenę? Rodzice bali się, że występy w Zielonej Górze i Opolu będą ją kosztować dużo stresu, a ja — przyglądając się, jak ćwiczy z debiutantami — odkryłam, że jest niezwykle spokojna i odważna. Może moja obecność jej pomagała? Zawsze czułyśmy się bezpiecznie w swoim towarzystwie. Gdy wiele lat później Ula nagrała Malinowego króla, zadzwonił do mnie dziennikarz i poprosił o kilka słów na temat naszego dzieciństwa. Zadał mi pytanie, które mnie zszokowało: „O co się kłóciłyście i biłyście?”. Uświadomiłam sobie, że… nigdy się ani nie kłóciłyśmy, ani nie biłyśmy. Wspierałyśmy się, uzupełniałyśmy. I tak jest do dziś.

Kiedy Ula weszła do świata muzyki, w naszym domu zaczęli się pojawiać artyści. I to było cudowne! Rodzice byli w Budce Suflera absolutnie zakochani i uważali Romka Lipko za wybitnego muzyka i kompozytora oraz mądrego i odpowiedzialnego człowieka. Mieli do niego pełne zaufanie. Tak samo do Doroty, jego żony, i też bardzo ją lubili. Jako że byli otwarci i gościnni, nie widzieli żadnego problemu w tym, żeby zaprosić do domu cały zespół. Pamiętam, że kiedy Janek Borysewicz odchodził z Budki, nasz tata go prosił, aby tego nie robił. Bo przy naszym stole nasi znani goście często debatowali o sprawach organizacyjnych. Tamtego wieczoru Janek z Romkiem zaciekle spierali się o kierunek, w którym ma iść Budka, dlatego nasz tata wzniósł taki toast: „Obaj jesteście fantastycznymi muzykami i powinniście grać razem!”. Zawsze był za łączeniem ludzi. Wtedy relacje z Budką mieliśmy bliskie, dziś już nie, ale… Romka i jego rodzinę wciąż mamy w sercach.

Nigdy nie zapomnę wizyty Czesława Niemena. Miał koncert w Puławach, a że leżą niedaleko Lublina… Jarek Jakimowicz, perkusista z jego zespołu, po występie dał szybko znać: „Skończyliśmy. Jedziemy do was!”, bo Ula zaprosiła ich na kolację. Zrobiłyśmy ją szybciutko, oczywiście wegetariańską, bo pamiętała, że Czesio nie jadał mięsa, a oni w tym czasie przyjechali, rozgościli się, poznali domowników. To był cudny czas. Byliśmy zachwyceni Niemenem, że to tak otwarty, szczery człowiek, tolerancyjny, pełen szacunku dla ludzi i ich poglądów. W ten ciepły letni wieczór drzwi były otwarte na oścież, więc w pewnej chwili do pokoju wszedł (a wcześniej nigdy się to nie zdarzyło!) piękny czarny kot. Niemen był w czarnej skórze, od stóp do głów. Kot podszedł do niego, wskoczył mu na kolana i siedział na nich cały wieczór, a Czesio ze stoickim spokojem go głaskał. Mówił, że koty do niego lgną, bo ma dobre bioprądy.

Z naszymi wspaniałymi gośćmi można było godzinami rozmawiać o życiu. Dziś, jak ktoś mówi: „Ci artyści są zwariowani!”, odpowiadam: „Moim zdaniem są bardziej życiowi niż ci »normalni«, niekolorowi ludzie”. Cieszę się, że dzięki Uli miałam okazję poznać osobiście i gościć tyle gwiazd. Mam co wspominać!

Dekada druga

Rozdział drugi

Ula, zanim otworzymy pierwszą muzyczną kartę twojego życia… Wiesz, że Patrycja Markowska, twoja sąsiadka i przyjaciółka, od dziecka była gwiazdą? Cały Józefów ją znał! A może i okolice. Podobno gdy miała kilka lat, pakowała walizkę i „wyjeżdżała w trasę koncertową”, naśladując swojego tatę, Grzegorza, wokalistę Perfectu…

Naprawdę? Niezły numer! Do mnie nie dojeżdżała na te „koncerty” — nie mogła, ponieważ jeszcze mnie tam nie było. A gdy zaczęłam się pojawiać w Józefowie, Pati była nastolatką i to taką trochę starszą, dojrzalszą, więc miała już chyba inne zabawy. (śmiech)

Odebrałam „przepustkę muzyczną” na Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, w 1977 r.

No ale czym skorupka za młodu nasiąknie…

Prawda! Pamiętam, że któregoś roku — chyba skończyła już podstawówkę — brała udział w konkursie śpiewaczym organizowanym przez dom kultury w naszym Józefowie, a Staś i ja byliśmy jurorami. I obydwoje uparliśmy się, żeby konkurs wygrała Patrycja. Nie dlatego że była córką naszego kolegi, absolutnie! Po prostu miała w sobie taką radość ze śpiewania, taką determinację i taki power! Była fajnym „zwierzątkiem” muzycznym, którego aż chciało się słuchać. Patrzyliśmy na nią, myśląc: „Tak, to jest dziewczyna na estradę”, bo potrafiła przekonać do siebie ludzi, którzy oglądali jej występ. Trochę gorzej jej szło z przekonaniem reszty jury, które było złożone z nauczycieli. „Teraz to niech się uczy!”, argumentowali, „Powinna się wziąć za historię, matmę, polski, a nie za jakieś śpiewanie!”, a my się z nimi wykłócaliśmy: „To, jak jej idzie w szkole, zostawmy na boku. Tu patrzmy, jaka jest na scenie!”. Walczyliśmy o nią, bo czuliśmy, że ta śmiała, trochę postrzelona nastolatka ma przyszłość w tej branży.

I intuicja was nie zawiodła. Ale gdy tak patrzyłaś na nią, nie widziałaś trochę siebie z czasów, gdy stawiałaś pierwsze kroki na estradzie? Byłaś mniej więcej w jej wieku.

Nie, nie. Ja byłam wtedy bardzo nieśmiałą dziewczyną, cichą. I mimo że też od dziecka miałam do czynienia z muzyką — bo od ósmego roku życia chodziłam do ogniska muzycznego, a potem do Studium Piosenki — to nie miałam żadnego przygotowania estradowego ani w temacie ruchu scenicznego, ani pracy z zespołem i muzykami. Nie miałam też w ogóle pojęcia, na czym polega ten zawód. Kiedy oglądałam w telewizji Urszulę Sipińską czy inne gwiazdy, które występowały wtedy na polskiej estradzie, to byłam absolutnie przekonana, że to są osoby z zupełnie innego świata, jakby… nierealnego. Wydawało mi się, że tacy ludzie nie mogą jeździć autobusami, robić zakupów w sklepie czy mieszkać w bloku, jak my, zwykli śmiertelnicy. Że ich życie — tak samo jak i oni sami — jest tak barwne i fascynujące. Tak to sobie zawsze wyobrażałam, oglądając transmisje festiwali w Sopocie, Opolu, Zielonej Górze i innych. Z Ewą, moją siostrą, zapisywałyśmy w zeszycie nazwiska wykonawców, patrzyłyśmy na ich kreacje, na fryzury, makijaże. To był totalnie inny świat! Moi rodzice nie mieli nic wspólnego z muzyką, w sensie zawodowym. Wracali z pracy i… po prostu byli w domu, z nami. Nikt nie pakował walizek i nie ruszał w Polskę, aby grać dla fanów, jak to było u Patrycji. Ja nawet nie wiedziałam, co to znaczy „wyjeżdżać w trasę”! Że coś takiego jest! Po prostu sobie śpiewałam. Śpiewałam, bo lubiłam. I tyle.

Czyżby? Patrycja — o której celowo wspomniałam — miała „gen estrady”. Jak sama żartujesz, „wyssała miłość do muzyki z mlekiem taty”. A ty to nie? Twój tata też żył muzyką! Wprawdzie nie był gwiazdą rocka, ale działał w branży, choć za kulisami.

No działał, ale… bardzo delikatnie, powiedziałabym, amatorsko. Jako że przy zakładzie pracy zawiązał się zespół ludowy, który zresztą też nazywał się Gracja, z radością się w nim udzielał. Nie był zawodowym muzykiem, ale bardzo muzykę lubił — to akurat prawda — i dlatego chętnie organizował kolegom z zespołu występy i wyjazdy. Pozostawał jednak w kulisach, nie był jednym z wykonawców. Tata czuł muzykę, ale głównie tę ludową, i stąd właśnie akordeon w moim życiu — później bardzo mocno przeze mnie znienawidzony. Chociaż sam na tym instrumencie nie grał, wymarzył sobie, że jego córki będą to robiły. Najpierw więc na lekcje zapisał Ewę, potem mnie. I chodził na nasze występy, był z nas tak dumny! Żył więc na co dzień muzyką, ale tylko z racji działalności w zespole. Raczej nie kojarzę momentów, gdy ojciec słuchał czegoś w domu z własnego wyboru. Jeśli znał piosenki, to z radia. Mieliśmy także, jak wszyscy, adapter z pocztówkami dźwiękowymi: Jacek Lech, Krzysztof Krawczyk, Irena Santor i te modne wtedy zagraniczne zespoły jak Beatlesi i Abba. I to u nas leciało, ale głównie na imprezach. Gdy podrosłam i zaczęłam mieć wpływ na to, czego i kogo słucham, brzmiała już u nas inna muzyka. Wracając do taty, był kimś w rodzaju dzisiejszego menadżera.

Musiał być bardzo operatywny. A do tego miał smykałkę organizacyjną.

Taki właśnie był, to prawda. Moja siostra przejęła po nim te cechy, ja z organizacją raczej nie najlepiej sobie radzę. No ale dzięki temu, że tata był menadżerem zespołu, bywałam na koncertach Gracji. Czasami podglądałam ich od strony kulis. Widziałam, jak wbiegali tam, prosto ze sceny, ci wszyscy tancerze… totalnie zmęczeni. Totalnie! To była przecież ciężka fizyczna praca, długie wiązanki: tańce łowickie, pewnie lubelskie, krakowskie i tak dalej. Artyści byli obciążeni tymi bogatymi strojami: trzewikami, kubrakami, i musieli szybciutko się przebierać do kolejnego wyjścia na scenę. A później wpadali po koncercie za kulisy tacy szczęśliwi. Trochę to było dziwne, jak się ich obserwowało z bliska: bo z jednej strony wykończeni i wymordowani, a z drugiej radośni i spełnieni. Wielka satysfakcja, duma, brawa, szum wokół tych koncertów… tak ich to nakręcało! Mnie zresztą też. Pamiętam tylko jakieś obrazy z tego czasu, migawki, ale bardzo mi się to podobało.

Twój tata miał ponoć głos jak dzwon: mocny, donośny. Z powodu czego — jak wspominałaś przy okazji wydania płyty Cud nadziei — „katował” kolędy. Zwłaszcza Bóg się rodzi.

Oj tak… I nigdy nie pamiętał tekstu. Patrzyliśmy, jak śpiewa, i myśleliśmy: „Kiedy się walnie?”. Zabawnie było. Tak, miał mocny głos. Najlepiej wychodziło mu to śpiewanie, kiedy cała rodzina zbierała się przy stole, na święta Bożego Narodzenia albo imieniny, które zresztą w PRL-u wszyscy hucznie obchodzili. Na spotkaniach w różnych domach, u krewnych, przyjaciół, nawet sąsiadów, rzeczywiście często się śpiewało. A nasza rodzina, jako że była duża, widywała się regularnie. I wszyscy zawsze chętnie śpiewali. W grupie łatwiej, wiadomo. (śmiech) Repertuar był bogaty. A w święta obowiązkowo kolędowanie.

Nie kusiło go, żeby spróbować swoich sił na estradzie? Skoro i tak był w zespole…

Nie, nie! Nie myślał o karierze na scenie. Lubił ten zespół, i to bardzo. Ale traktował tę pracę wyłącznie jako pasję. A może trochę też odskocznię od codzienności.

Mama też była jakoś zaangażowana w działalność zespołu?

Nie. Mama miała nas, dom i pracę, która ją mocno absorbowała. Była przecież nie tylko krawcową, ale też w pewnym sensie projektantką, bo pracowała na linii laboratoryjnej, gdzie wymyślano wzory ubrań. Na nic innego — nawet gdyby chciała! — nie miała już czasu, absolutnie. Za to nieustannie coś nuciła. I to akurat mam po niej — ja też ciągle nucę. Mówiłam ci, że kiedy byłyśmy z Ewą małe, mama pracowała w domu, szyjąc rzeczy dla Gracji na zwykłej maszynie, oczywiście tej napędzanej nogami, nie elektrycznej. Więc szyjąc, a przy okazji huśtając mnie na kolanach, cały czas coś nuciła. Właśnie nigdy nie śpiewała, tylko nuciła pod nosem. Nie wiem, czy to było nerwowe, czy po prostu ją relaksowało. W moim przypadku to jest kompletnie nieświadome, ja nawet nie wiem, że nucę. Może z nią było podobnie? Ale bez wątpienia lubiła oglądać kolegów na scenie. I na wieczorkach tanecznych w Firleju, bo tam też przecież bawili się (i nas) artyści Gracji.

Od przedszkola... do Opola. Tak właśnie wyglądały moje pierwsze publiczne występy.

Czyli tata nie dość, że prowadził zespół, to jeszcze zadbał, by jego członkowie mieli gdzie wypocząć?

I jednocześnie występować.

Początkowo tych domeczków było kilka. I były maleńkie, niemalże jak ule, na cztery osoby, w dodatku bez wody, bez kibelka i bez żadnych udogodnień — można w nich było tylko spać. Pamiętam, że gdy leżało się na tym górnym łóżku — jak w przedziale w pociągu — to można było odpiąć dach, podnieść go nogami i oglądać gwiazdki nad niebie.

Dla nas, dzieciaków, to była ogromna frajda. Całymi grupami tam przesiadywaliśmy. A później pojawiły się większe domki. I to wszystko robili własnym sumptem! Tata umiał jakoś zachęcić ludzi, by w wolne dni (a może po pracy?) jeździli tam i pomagali budować ośrodek. Pierwsze wakacje w życiu spędziłam podobno w Firleju — w beciku. Właśnie z tego powodu, że tata działał tam „ku chwale ojczyzny”. (śmiech) Swoją bezinteresowną postawą pokazywał jednak kolegom, że to ma sens. Zarażał ich tą ideą. A później to się zwróciło, bo przecież ośrodek długo tętnił życiem i służył wielu ludziom. Przyjeżdżali na dwutygodniowy turnus i... wszystko dostawali podane na tacy. Właściwie wystarczyło tylko dobrze wyglądać (śmiech), bawić się i korzystać z tych dobrodziejstw. Superczasy!

I kolorowe. Bo w tym zespole — z tego, co mówisz — była dobra energia. I autentyczna potrzeba w ludziach, żeby wyjść do siebie nawzajem, pobawić się, posłuchać muzyki. A ludowa jest wesoła, żywa! Nie tylko na dziecku, jakim byłaś, musiało to robić wrażenie… Bo z jednej strony mieliście PRL, w którym wszystko było szare i nijakie, a z drugiej — feerię barw i emocji: skoczne tańce i piosenki, piękne stroje regionalne z Lubelszczyzny…