Dewocje - Anna Ciarkowska - ebook + książka

Dewocje ebook

Anna Ciarkowska

5,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść autorki głośnych i bestsellerowych „Pestek” oraz „Chłopców, których kocham”.

To mogło zdarzyć się wszędzie, bo wszędzie są matki i ojcowie, sklepowe, listonoszki i ciotki Jadwigi, wszędzie są katechetki i łysiejący proboszcze. I cuda mogą wydarzyć się wszędzie. To mogło zdarzyć się każdemu, ale zdarzyło się jej. A przecież niczym szczególnym na ten cud nie zasłużyła, bo żyła we wsi jak wszyscy, ze sprawiedliwie przez Opatrzność przydzielonym losem. Może tylko modliła się szczerzej, może bardziej niż inni prosiła o łaskę, mniej bała się wieczności i mocniej wierzyła w to, że człowiek może być święty.

Dewocje” to spowiedź z jednego życia, ale na mocy cudu także z żyć innych, z grzechów niespowiadalnych, które zalegają na samym dnie duszy, z wyrzutów sumienia, z win, żalu i lęku. Spowiedź, która nie niesie ze sobą ulgi zupełnego odpustu, ale opowieść, na końcu której okazuje się, że nieważne przez Kogo, ale dla kogo dzieje się cud.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 200

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Ciarkowska

DEWOCJE

Copyright © by Anna Ciarkowska

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

W imię Ojca i Syna…

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Ostatni raz u spowiedzi byłam wczoraj… Proszę księdza… Ksiądz jest bliżej Boga, ksiądz zna lepiej boże plany. Niech ksiądz powie, to już? To ostatnia spowiedź? Ostateczna? A co jest na końcu, nagroda czy kara?

Znam repertuar boskich kar. Bóg karze bezbożnych dziadków niemocą, krnąbrne gospodynie karze bezdzietnością, narodzinami Dzikich, chorobami, nieszczęściami i pechem, wiosennymi przymrozkami, odejściami mężów i niedobrymi dziećmi. I śmiercią karze, ale rzadziej.

– Bóg powołuje do siebie najlepszych z nas. Do wiecznego życia w niebie – powiedział proboszcz, zanim dał sygnał, by ojca złożono w ziemi. Śmierć bywa więc i nagrodą, na którą mój ojciec, po niespełna czterdziestu latach bogobojnego życia, zasłużył.

– Lepiej mu tam będzie. – Matka ostrożnie przełożyła łzę z oka na palec.

– Już tam sobie miejsce przygotował – pocieszała ją ciocia Jadwiga.

Wyobrażam sobie, że na ojcowym obłoku są kanapa, stół kuchenny i zagon ziemniaków, żeby nareszcie mógł sobie w świętym spokoju poplewić.

Tak, od początku. Dobrze ksiądz mówi, najłatwiej zacząć od początku i skończyć na końcu. A człowiek chce, żeby mu było najłatwiej. I chce, żeby było wiadomo, gdzie jest początek, gdzie koniec, co jest dobre, a co złe, bo przecież On za dobre wynagradza, a za złe karze. Jakbyśmy znali wszystko od początku, to i o śmierci na końcu byśmy wiedzieli, z jakiego jest powodu.

Najlepiej, jak człowiek wie, co było na początku, bo wtedy łatwiej z teraz, zawsze i z na wieki wieków. Tak, z wiecznością łatwiej, jeśli się ją jakoś sobie poukłada, od początku do końca. Dla świata to tylko nieprzerwany dalszy ciąg, a dla nas całe życie, które próbuje się ustalić, zmierzyć, zostawić chociaż nacięcie na futrynie, nawias dat w marmurze. To my tę wieczność pokroiliśmy na kawałki, podzieliliśmy na ery, stulecia, każdy odcięty płat przestrzeni rozpięliśmy na mapach, bo tak trudno znieść wszystko, wszędzie i zawsze. Wymyśliliśmy, że coś się gdzieś zaczyna i kończy, i próbujemy połączyć te punkty linią ciągłą i prostą. I próbujemy po tej linii iść i opowiadać. A może ta opowieść to tylko złudzenie, że skądś przychodzimy i dokądś zmierzamy i że ktoś zawsze i wszędzie czuwa nad naszą podróżą.

Moja mama mówi, że Bóg jest zawsze i wszędzie, a ta boska wszechobecność, bez początku i końca, bez dni tygodnia i pór roku, bez dnia odpoczynku od człowieka, wydawała mi się zawsze zawstydzająca i przykra. Ciągła obecność, bez jednej samotnej minuty. Może czasem Bóg wędruje do brzegu najdalszej pustyni i przez moment nie uczestniczy w niczyim życiu. Może zostaje na chwilę wśród zwierząt, dla których jest tylko elementem krajobrazu. Może posiedzi wśród szkieletów ryb, poleży sobie nieobserwowany przez nikogo, bez ciągłego szumu próśb i lamentów, i zaśnie, i zmieni się w biały pył, drobniejszy niż piasek, niż kurz niesiony przez wiatr i znów będzie wszędzie.

Może Bóg po to zesłał na ziemię Syna Człowieczego, żeby raz jeden poczuć, co znaczy istnieć w czasie i przestrzeni, mieć początek i koniec? I co znaczy być samotnym?

Uważa ksiądz, że jeden syn to za mało? Bogu synów i córek nie starczyłoby na poznanie ludzi? Chyba że wszyscy jesteśmy tacy sami i Bogu wystarczy tylko parą oczu spojrzeć, żeby wiedzieć? Za okiem świat jest przecież taki sam, z tego samego się składa, tak samo jest wytarty na łokciach, wyślizgany w dłoniach, postrzępiony na brzegach, ukruszony, jeszcze ciepły. Ten świat składa się z tego samego: ćmy trzepoczącej w lampie, plamki pleśni na pomidorze, okrągłego odparzenia na stole. I człowiek składa się z tego samego: wrastającego paznokcia, odcisku na pięcie, wyblakłej blizny na kolanie lub kostce, pępka i siwego włosa. Oko ma różny kolor, ale przecież dla Boga to jedno i to samo oko, o takiej samej mechanice i polu widzenia. Może patrząc przez jedno tylko, wie się, co widać przez wszystkie?

Może wystarczy na skraju naszej wsi przykucnąć, cały dzień albo cały rok patrzeć, żeby wiedzieć, jak wygląda świat. I tylko na progu jednej chaty przysiąść, żeby wiedzieć, czym jest dom. I wystarczy posiedzieć na kolanach jednego ojca, żeby wiedzieć, czym jest ojciec, i w brzuchu jednej matki, żeby wiedzieć, czym jest matka. I jednego syna wystarczyło Bogu wysłać, by wiedzieć, czym jest człowiek.

Nieważne, ma ksiądz rację, to całkiem nieważne. Ja nie wiem, co jest ważne. O mnie we wsi mówili zawsze, że może nie głupia, ale mądra też nie. Taka pożal się Boże dziewucha, ani toto do pracy, ani do nauki.

– Taka nierozgarnięta – szeptała matka ciotce Jadwidze, bo co tu, Jadziu, z nią począć?

Właśnie wtedy matka kupiła mi terkoczącą maszynę, na której – podskakując nogą na pedale – zszywa się poszewki. Terkocze od tej maszyny w głowie, zszywają się myśli, które pruć potem trzeba, i od nowa.

Wie ksiądz, tyle czasu minęło, a ja rozpoznałabym wszystko bezbłędnie. Gdybym była niewidoma, wiodłabym palcem po wsi, wzdłuż dróg i między domami, po domach, po stodołach i poznałabym każdy uskok płotu, każdą protezę cegły, żywe drewno niedawno wstawionej sztachety, zastygły pęcherz farby. Poznałabym miękkie zakamarki z pleśni pieniącej się na podmokłej podłodze, naciekające głęboko pęknięcie kamienia, przez które przeciska się mleczna łodyga, nierówno odlaną szybę, w której ugrzęzło słońce, starannie obrębiony horyzont obszywający krajobraz od północnej strony, od południowej nierówny szew nieugoru, pierwsze samosiejki wysyłane przez las na zwiady. Wiedziałabym, który dom dziczeje i pod którego dachem wyrastają pierwsze odnóża mchów, a który obrósł w nowe przybudówki i pokoje, w pęczniejące spiżarnie i pawlacze, gdzie usychają piwnice, jak głęboko nacieka geologia tynków. Wiedziałabym, gdzie dom pobudowano bez korzeni, a gdzie zostało po nim tylko kłącze w ziemi.

Gdybym była niewidoma, palcem jeździłabym po zagłębieniach twarzy, rozpoznałabym każde miejsce, doliny łez i pagórki podbródków, opadające powieki, wyszczerbione szczęki, bruzdy paznokci i zakręty małżowin. Rozpoznałabym wszystkie miny zastygające w zmarszczki na czole, rysy, które coraz głębiej znaczą drogę w skórze, a kiedyś były tylko cieniem zatrzymującym się między płatkiem nosa a kącikiem ust. Postarzałe twarze dziecięce, niemowlęce, gładkie dziąsła staruszków, usta pęknięte na pół. Kobiety pokryły się siwizną, mężczyźni częściej drewnem jesionowym i ziemią. Ale rozpoznałabym.

Na palcu zostałby ciemny ślad, który dziecko ukradkiem wyciera w obrus, a mężczyzna w spodnie, które kobieta zmywa pod strumieniem wody. Moja matka zawsze szorowała ręce w gorącej wodzie, bo tylko tak wszystko z nich schodzi: bakterie, wirusy, grzechy, nieczyste myśli i śmierć. Bo póki człowiek nie umarł, nie powinien żałoby nosić pod paznokciami.

– Brudne ręce źle świadczą o człowieku. Ja tylko zobaczę, że ktoś ma brudne, i już wiem, co o takim myśleć – mówiła matka, przed którą nic się nie ukryje, chyba że paznokcie schowa się w pięść, pięść schowa się w kieszeni, a kieszeń schowa się w płaszczu. Ale im głębiej się chowa, tym bardziej wiadomo, że coś jest do schowania.

Przede mną wieś chowa się w wieczorze, kryje się po domach, za ludźmi ukradkiem wchodzi za progi, przeczeka sobie noc w przedsionku, żeby o świcie wyjrzeć nieśmiało, wysunąć się cicho i rozłożyć się między polami, zanim ktoś zdąży zauważyć, że jej nie było.

Przede mną ludzie ze wsi chowają się za plecami, po kieszeniach i w sobie. Czego się wstydzą, zapyta ksiądz? Jedni tego, że zobaczyli, a nie uwierzyli. Inni, że uwierzyli, ale nie wiedzą, co zobaczyli. Dopiero kiedy mnie zabrali, zrozumieli, że to początek.

Poznał ksiądz naszą wieś? A ludzi już ksiądz poznał? Ciotkę Jadwigę? Sklepową? A moją matkę? Jacy są, jak ksiądz uważa? Ksiądz był na parafiach, to ma porównanie. Jaka ta nasza wieś? Dobra czy zła? Tak? Tak ksiądz myśli? Może tak, może tak właśnie jest.

Zawsze mówili, że gdzie jak gdzie, ale tu, u nas, są dobrzy ludzie. Tu każdy z każdym dobrze żyje, wszyscy porządni, uczciwi. Nie to co w tamtej wsi, wie ksiądz której, nie to, co miastowi. Potem jedni mówili, że tylko u nas, w porządnej, pobożnej wsi, mogła się urodzić taka jak ja. A inni mówili, że to była porządna, pobożna wieś, póki się nie urodziłam. Może od tego się zaczęło wszystko mieszać, może tu koniec brał swój początek.

Niech ksiądz powie, czy ludzie spowiadają się ze swoich narodzin? Mordercy i gwałciciele, czy żarliwie żałują, że przyszli na świat? A może spowiadają się z nich matki? Tak, jak przed komisją spowiadała się ze mnie moja matka, z ręką na Piśmie Świętym. Ale to było później. A wcześniej, wiele, wiele lat wcześniej, spowiadała się mi, klęcząc przy łóżeczku, z ręką na dziecięcym kocyku, szeptem rodziła jeszcze raz i jeszcze, noc w noc, jakby musiała jeszcze i tę opowieść urodzić. Matka w końcu setny lub tysięczny raz wyszeptała i wypłakała cud narodzin, i pewnej nocy wstała i poczuła, że wreszcie urodziła swoje dziecko w całości. Wytarła ręce o fartuch i poszła spać obok ojca.

Bo ja, proszę księdza, jestem dzieckiem z cudu. Kiedy prosiłam matkę, żeby o tym opowiedziała, zasłaniała się tamtymi szeptami składanymi w łóżeczku dziecka, a przecież nie było wtedy we mnie jeszcze pamięci, w której mógłby zatrzymać się jej głos, opowieść przepływała gładko przez otchłań niemowlęcych snów. Może zresztą człowiek rodzi się dopiero wtedy, kiedy uchowa w sobie pierwsze wspomnienie świata? Może zaczyna się wtedy, gdy otwiera się powieka, a pod powieką jest widok, a nie zlepek barw?

Kiedy matka położyła rękę na Piśmie Świętym, po raz pierwszy opowiedziała o tym, że brakuje jej oddechu, i o tym, o czym wiedziała dotąd tylko nasza trójca: Bóg, ona i ja.

Wie ksiądz, miało mnie nie być. Po bracie, który zawiązał się w noc poślubną, ciało matki nie chciało obrodzić w żadne dziecko. Wiele lat, całą dekadę, nie mogła ciała zmusić, bo chociaż kwitło, co miesiąc dojrzewał w nim dorodny księżyc, który pęczniał i rósł, a potem marniał, kurczył się i znikał, zostawiając po sobie ciemność. Przez pół miesiąca modliła się, a przez drugie pół płakała, aż jej się w końcu pomyliło i płakała, i modliła się tak, że sama nie wiedziała, który to już miesiąc, który rok. Zdziwiła się, kiedy księżyc pewnego dnia przestał wschodzić i okazało się, że jego miejsce zajęło dziecko.

– Ja ją sobie wymodliłam – powie pod przysięgą matka. – Od samego Ducha Świętego ona jest.

W mojej matce nie ma miejsca na ból i krew, na śliską posadzkę i naprężone prześcieradło ani na kroplę potu, która drąży zmarszczkę na czole lekarza, ani na kroplę krwi, która po czerwonej nitce zsuwa się z matczynego uda. Dziecko nie płacze, więc matka krzyczy na Boga krzyczyoddychaj, a od tego krzyku oddziela się pierwszy oddech.

– To sam Duch Święty był – powie i choć nie pamięta szczegółów, tego jest pewna. Wie, że to Duch Święty do ust dziecku włożył brakujący oddech, dług do spłacenia w modlitwach porannych i wieczornych przez matkę i do spłacenia życiem przez dziecko. I będzie przypominała mu, że musi żyć tak, żeby Bogu się za ten oddech odwdzięczyć.

Wieś składa się z warstw…

Wieś składa się z warstw. Gdyby ją tak o, nożem przekroić, byłaby jak ciasto z jasnymi pasmami dni przekładanymi nocą, z biegnącymi w poprzek cieniutkimi korytarzami, które wydrążyli ludzie, co w tej wsi przeżyli kawał życia, a co zostało, niech ksiądz patrzy, ledwie wąski przesmyk, nie większy niż podkop kornika. Drążyli wzdłuż i w poprzek, a niektórym może nawet się zdawało, że znaleźli drogę do wyjścia, że dotrą gdzieś dalej, wyjdą gdzieś poza swoje życie, ale poza życiem to co jest, proszę księdza? Chyba tylko śmierć.

Wieś jest płaska jak stół. Położyłby ksiądz na niej kulę, nie utoczy się. Pół pagórka nie ma, tylko horyzont. Pola pozszywane ozdobnym ściegiem miedz i płotów, zawiązane w supeł stare pnie dzikich grusz, wyrzynające się z ziemi mleczne zęby mniszków.

– Trzeba obrobić, bo ziemia dziczeje – mówił mój ojciec. Z dzikiej ziemi nic nie ma, usuwa się spod ręki człowieka jak nieufne zwierzę. Trzeba na nowo oswajać. Na nowo czynić sobie poddaną. Bierzcie z niej i jedzcie, tak to przecież było, a więc siejcie i zbierajcie, dzielcie między siebie jak skórę wielkiego rozpłatanego zwierzęcia.

Żeby ziemię oswoić, trzeba ją nazwać, wtedy wiadomo, że należy do człowieka. Te nazwy nie pojawiają się na żadnej mapie. Nazwa przychodzi i jest. Przylesie, przydroże, kirkuty, rdzawka, glinianka, górówka. Mapa tych miejsc jest nam przyrodzona, jest nakreślona na podbiciu stóp i znają ją tylko kroki. Kto by umiał wytłumaczyć, gdzie rdzawka, gdzie górówka? Że na prawo, na lewo, zaraz za kirkutami. Ale i po co komu tłumaczyć, jak tu wszyscy wiedzą? Jak ktoś nie wie, znaczy, że obcy. A na co komu obcy we wsi?

Czy ja jestem obca? Wiem, gdzie glinianka, gdzie przydroże, z zamkniętymi oczami bym trafiła. Tam, gdzie rdzawka wyschła, korytem płynie teraz piasek. Rzeka rozsypuje się szeroko po polach, wszyscy narzekają, że na rzece nic nie rośnie. Trzeba by głęboko kopać, żeby dostać się do pierwszej warstwy, żywej tkanki ziemi.

Od początku, ma ksiądz rację, od początku muszę opowiadać, czyli może od tego momentu, kiedy między komórki wślizgnęła się dusza. Matka uważała, że dusza – czy kobieta chce, czy nie – wślizguje się do łona. Łono, to jedyne dopuszczalne słowo na to, co mają kobiety. Można nogi składać, pilnować księżyca, oszukiwać męża, ale Boga oszukać nie można, bo on wie, kto i kiedy powinien urodzić którą duszę. I Bóg wylicza, ile komu dać dzieci i już – matka pstryka palcami na wszystkie nowe życia, na duszę, na poczęcia i rozwiązania.

– Ale jak ta dusza tam wchodzi? – pytam ją uparcie, bo przez długi czas nie mogłam zidentyfikować w ciele miejsc dziurawych, zdolnych do przepuszczenia duszy, z zachowaniem należytej powagi, na jaką zasługuje dar boży.

– Pępkiem. Zanim pępek się zakręci i zawiąże w supeł, jest otwarty i tamtędy. Ale duszy trzeba całe życie pilnować, żeby nie uciekła – mówi. – Zamykać usta, kiedy cię nie pytają. Zamykać oczy, kiedy brzydko robią. Uszy, kiedy brzydko mówią. Zatykać nos, kiedy pachnie złem. I nogi, nogi zawsze trzymać razem. Bo człowiek bez duszy…

– Umiera?

– A bodajby tylko umarł! Pół biedy jeszcze. Nie umiera, ale i nie żyje. Męczy się i miota, i ciągle goni tę duszę, ale przecież nie dogoni, Bóg nie pozwoli. Ani teraz, ani po śmierci. Taki człowiek jest sam jak palec, bez Boga i bez duszy. – Samotny palec matki jeszcze przez chwilę kiwa się w powietrzu, by zaraz wrócić do ciepłej dłoni.

Myślę wtedy dużo o tym człowieku, który ciągle musi w sobie duszę więzić, poskramiać, a może i na nią nakrzyczeć, nosić ją możliwie najdalej od oczu, od głowy, od łona, trzymać ją w garści i strzec ode złego. Myślę wtedy o tej duszy, czemu miałaby uciekać? Przecież poza człowiekiem byłaby całkiem sama, ogołocona z kości i tłuszczu, bez swojego miejsca, przyczepiona ukradkiem do omszałego kamienia. Czy Bóg dba o to, żeby już nigdy nie znalazła swojego człowieka?

Za dużo pytań, tak, ma ksiądz rację, i za dużo zmartwień, ale kiedy ze mnie takie właśnie było dziecko, ciągle zmartwione. Takie, co współczuje ludziom i duszom, nawet kamieniom pochłanianym przez mech, martwym ptakom, więdnącej wiśni, ostatnim językom śniegu, ściętym drzewom, Dzikiemu, domom, które zapadają się w sobie, ciotce Jadwidze, która trze oko z polnego kamienia i wzdycha często, że takie jest życie.

Wieś chłonie kroki jak gąbka, jest miękka i sprężysta. Polne drogi są miękkie, wysypane tufem wulkanicznym, błyszczącym pyłem, który wchodzi między palce stóp, opala skórę na szaro i pogłębia cienie. Miękkie są łąki, które rozścielają się na tłustej ziemi. Miękkie są podwórka, ogródki, klepiska stodół, pobocza i przydroża. Miękko falują kroki w butach, buty grzęzną w drodze. Wszystko się zapada, kiedy ktoś idzie nocną wsią, i słychać tylko, jak przesuwają się drobne ziarna ciemności. Ktoś ze wsi, po cichu sunąc dmuchawcami, narwał gruszek w cudzym sadzie. Ktoś ostrożnie przeszedł między nocą a dniem, po smudze pierwszego światła, tak by nikt nie widział, skąd wraca o tej porze. Ktoś podniósł ciężką rękę i upuścił na czyjąś głowę, a głowa ani drgnęła, nie wydała z siebie dźwięku.

W powietrzu czuć krowy i pierze, kwiaty i zboża, i rzekę, jeśli akurat wezbrała rybami. Na wsi powietrze stoi jak woda w stawie, zapachy kołują, muchy przyklejają się do szumu wentylatora. Dłonie Sklepowej są wilgotne, kiedy podaje resztę. Powietrze we wsi jest nieruchome, chyba że ktoś przechodzi przez wieś i zostawia za sobą przeciąg.

Jak mnie ksiądz pyta o początek, to dla Sklepowej zaczęło się właśnie wtedy, kiedy rano wyszła posłuchać i popatrzeć, jak nic się nie dzieje. Właśnie wtedy uczuła jakieś zimno, przeciąg jakby od kościoła szedł do końca wsi, aż jej przedramiona ścięła gęsia skórka i weszła do środka po sweter.

We wsi z powietrza wiadomo, czy dzień zaschnie w upale, czy na deszcz idzie. Wystarczy wyjść przed sklep, powiedzieć dzień dobry, na chwilę przystanąć, żeby wiedzieć, kto wyjechał, kto wrócił, kto chory, a kto umarł, kogo żona zdradza, kogo mąż bije. Wystarczy chwilę ze Sklepową pomilczeć, głową kiwnąć, ziewnąć, odsłaniając dziąsła. Nawet jakby się nie chciało wiedzieć, to się wie. Zresztą, czemu miałoby się nie chcieć? To zawsze ciekawe – życie innych ludzi. Niby takie jak nasze, a jednak zupełnie do naszego niepodobne. Jak w telewizji, tylko tutaj u nas wszystko jakby brzydsze. Ludzie zwłaszcza.

Sklep brzęczał za stojącą na progu Sklepową. Co tam? A nic nowego? Co u pani? Nic ciekawego. Co u pana? Nic takiego. A u pani? Jak syn, jak córka, jak u lekarza, co powiedział, a widziała pani wczoraj, a dzisiaj widział pan, a co u sąsiadów, lepiej, gorzej, a który to był, a kiedy ona poszła, a wyszedł o której, a dokąd, z kim poszła, dlaczego nie wrócił? Nie, u nas nic ciekawego.

– A widziałaś? – Listonoszka zatrzymała się przy sklepie. Ma niebieski sweter, chyba dają im takie uniformy. Wyjątkowo dobrej jakości, dziwiła się Sklepowa. Sklepowa czasem żałuje, że nie jest Listonoszką, ale tylko wtedy, kiedy Listonoszka opowiada, jak ludzie mają w domach. Zawsze wejdzie za pokwitowaniem, rozejrzy się. – Wyobrażasz sobie – mówiła – że mają nowy telewizor i to taki, o taki, że nie wiem, jak się w drzwiach zmieścił. Skąd na to mają? Ja im tylko wezwania do zapłaty dostarczam. Tamtym też się polepszyło, niby emerytury, a kanapa nowa. Ze skóry, ale za jasna, to się przecież zaraz upaprze…

Dobrze byłoby być Listonoszką, myślała Sklepowa, aż do tej sprawy z córką, chociaż nigdy o tym nie rozmawiały. Dobrze byłoby, ale Sklepowa widzi, jak Listonoszka buja się w rytm torby i kaczym krokiem odchodzi z ciemną smugą potu na plecach. Czasem mówi, że nogi jej odpadają, i Sklepowa wyobraża ją sobie bez nóg, jak buja się po drodze, a za nią ślimaczy się po ziemi torba.

Stały jeszcze chwilę, patrzyły na drogę, owijały się swetrami.

– Myśmy najpierwsze wiedziały. Pierwsze żeśmy uczuły tego Ducha Świętego.

I widzi ksiądz, dla każdego gdzie indziej był początek. A gdzie dla mnie? Mój początek bierze się z domu. Albo spod domu, który ugniata ziemię. Trawa kładzie się nisko, ścieląc gniazdo pod ten dom. Jakby go podnieść, wyprostowałyby się żółte źdźbła, odetchnęłaby ziemia zmęczona dźwiganiem ścian i podłóg. Ona była tutaj pierwsza, zanim jeszcze ojciec krokami wymierzał pokoje. Ile lat zajęłoby ziemi wchłanianie naszego domu, gdyby pewnego dnia opustoszał? Ile lat zajęłoby trawom szukanie szpar i pęknięć, którymi można puścić pierwszą łodygę? Ile lat broniłby się mur, zanim zrozumiałby, że sam urodził się z piasku i wody? Ile lat zajmuje człowiekowi wyrastanie z domu?

W domu jest też i koniec.

A nie, nie, proszę księdza, nic w tym domu nie było nadzwyczajnego. Przeciwnie, dom był najzwyklejszy, z piwnicą i strychem. Piwnica zrobiona była z ziemniaków i drabiny, której koniec brodził w wilgotnych ciemnościach. Strych był zrobiony ze starych rzeczy, o których wszyscy zapomnieli. Zapomnieli też o schodach, więc na strych nie można było wejść, a do piwnicy strach zejść. Dom był zrobiony z cegieł, okien i drzwi. Z podwórka, które zataczało koło wokół orzecha. I z nas, co byliśmy zrobieni z codziennego życia, wprawianego w ruch od rana do wieczora. Ile lat zajęłoby ziemi wchłonięcie nas, gdybyśmy nagle opustoszeli?

Mój ojciec nie opustoszał. Nie, mój ojciec nie zdążył nawet sam siebie dobrze zasiedlić, rozgościć się w sobie, zamieszkać na stałe. Mój ojciec był skałą, a tam, zdawało mi się chwilami, była niewielka szczelina, przez którą od czasu do czasu wyglądał tato. Ledwo się jednak tato uśmiechnął, a już znikał za chłodnym ojcowym spojrzeniem.

Był szorstki. Wnętrza dłoni miał szorstkie i pełne piasku. Może dłonie mojego ojca teraz porastają mchem, są spróchniałe, ciepłe i wilgotne, tak że dziecięca rączka zatonęłaby w nich i zakwitła. A może nie, bo kamienie, nawet te zasadzone najgłębiej w ziemi, nie kwitną.

Ojciec jest takim samym słowem jak nazwy przylądków, archipelagów czy masywów górskich. Mówi tylko o ukształtowaniu terenu, o przynależności i położeniu. Nazywanie jest tylko przyporządkowaniem, które ułatwia poruszanie się po mapie, nie w terenie. Nie pozwala go poznać. Nikt tej góry, na którą mówię ojciec, nie zdobył, nikt w niej i na niej nie zamieszkał. Nawet matka co najwyżej kładła się w jego cieniu, składała mu obiad, licząc, że pewnego dnia objawi się poza skałą. Może ona jedna pamiętała czas, jeśli taki kiedykolwiek był, kiedy ojciec nie był ojcem. Czym jednak wtedy był, jeśli nie skałą?

Miał ojciec na twarzy trochę śladów po dawnych uśmiechach i smutkach, na czole zmarszczkę po jakimś pradawnym zmartwieniu i to wszystko. Sprawy, które wspinały się po nim, zostawiały tylko niewielkie ukąszenia, delikatne wgłębienia, które dostrzec można było dopiero, gdy porównywało się fotografie. Na co dzień przelotne grymasy niepokoju, zdziwienia, radości szybko ześlizgiwały się po jego twarzy, zostawiając ją nietkniętą i obojętną, jak wtedy, kiedy leżał na wyjętych drzwiach kuchennych. Wydawało się, że nic w nim ta śmierć nie zmieniła, że i ona spłynęła po nim bez śladu.

– Raz tylko – mówiła mama – raz tylko widziałam, jak płakał. A łza była gęsta jak kropla żywicy. Zastygła mu, o tu, na prawym policzku, i tak została.

Czas w naszej rodzinie dzieli się na czas ojca i po ojcu. Więc kiedy ksiądz mówi, żeby od początku, nie wiem, czy mój nie znajduje się właśnie w tym pęknięciu czasu. Tutaj jest ciemno, ale oczy w końcu przyzwyczajają się do ciemności i można dostrzec wyblakłe kolory poszewki, która wyścieła pamięć.

Ojca pamiętam jako serię dźwięków. Kapcie szurały o podłogę, kanapa skrzeczała pod jego ciężarem, gazeta strzelała w powietrzu, ojciec zaklinał muchy. Mało mówił, ale wydawał dużo odgłosów, tłumionych przez brunatny sweter, przesiewanych na fiszbinach wąsów. Ojciec sapał, dyszał, chrząkał, czkał, ciężko wzdychał. Patrzył i nic nie mówił, ale jego spojrzenie toczyło się jak ołowiana kula po podłodze. Na ojca kieliszki szczękały w kredensie. Z pracy najpierw wracały kroki. Z kroków można było odczytać, czy się o ojca można dzisiaj rozbić, czy też fala uniesie człowieka wysoko, aż na barki. Kiedy sadzał mnie na ramionach, pięta obijała się o jego serce, a ja zastanawiałam się, czy to możliwe, by zrzucił mnie z grzbietu, cisnął w przepaść wyłożoną dywanem i byłam wówczas przekonana, że miałby do tego pełne prawo. Nie, proszę księdza, nie mówię, że by to zrobił, ale jako ten, który mnie współtworzył i współdzielił z matką, mógł.

– Mój pierworodny – mówił z dumą ojciec. – Mój pierworodny, syn mój! – Ojciec brał na ręce mojego brata i unosił wysoko. Tak zostali na zdjęciu, gdzie ojcu nie cierpną ręce, a mój brat nie dorósł. Nie ma na zdjęciu matki, która stoi z boku i patrzy z niepokojem. Wie, że ojciec syna nie upuści, że nie zrzuci, nie zdradzi, nie zostawi. Nie pomyślała tylko, że ojciec może synowi umrzeć.

Białe śpioszki leżą na brunatnym wełnianym brzuchu. Biała rączka, drobniutka i świeża, ledwie wypuszczony pęd na jego szerokiej zdrewniałej dłoni.

– Mój pierworodny – mówi do obiektywu ojciec.

Ojciec zna syna od początku, syn jest z niego, ma to samo, co on, a nawet może, myśli ojciec, syn jest nim samym, tylko dalej, w przyszłości. Obiecuje, że kupi mu scyzoryk i zabierze na ryby. Pokaże, jak kopać dżdżownice, jak zabić karpia, a potem zeskrobywać zieleń z jego grzbietu. Posadzi syna po prawicy i będą godzinami patrzeć na jezioro. Ryby boją się ojca i drżą pod powierzchnią. Syn też się go trochę boi i chętnie ukryłby się z rybami. Albo w ramionach matki, w falującej bluzce w kolorze wody. Drapie się po rękach, patrzy na nieruchomy spławik, ma nadzieję, że nic nie złapią i zniechęcony ojciec powie, że czas wracać do domu. Kiedy zwija swoje małe rybackie krzesełko, w szuwarach słychać ciche westchnienia.

Kiedy się rodzę, ojciec nie dostrzega między nami podobieństwa. Podnosi, ogląda pod światło, ale nie, jest zupełnie do niego niepodobne. Córka to jednak sprawa matki.

U nas, proszę księdza, było jak u wszystkich. Ojciec wydeptał nam miejsce na dom, wychodził pokoje i wszystko, co mieliśmy. Gdyby nie ojciec, bo ojciec, jak ojciec. Ojciec został wybrany przez matkę jednogłośnie i dożywotnio, a nawet i pożywotnio, na władcę naszej ojczyzny, która rozciągała się od płotu po ostatni zagon ziemniaków. Matka przysięgała przed Bogiem i była wdzięczna, bo pobożny, pracowity, niepijący, mocny, a do tego mąż. Wreszcie, myślała, zaplatając welon, wszystko będzie normalnie.

Ojciec