Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim - Danuta Gwizdalanka - ebook + książka

Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim ebook

Gwizdalanka Danuta

4,5

Opis

Intrygująca monografia poświęcona życiu i twórczości jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów. Autorka maluje złożony i niejednoznaczny portret Karola Szymanowskiego, często odbiegający od odlanych z brązu pomników ku czci tego twórcy, jednocześnie szkicując pejzaż barwnych czasów, w jakich przyszło mu żyć, i cały korowód nietuzinkowych postaci z jego najbliższego otoczenia. Wyłania się obraz człowieka świadomego swego geniuszu, przygniecionego tym, że wyprzedza swą epokę, wewnętrznie rozdartego zarówno ze względu na swą homoseksualność, jak i życie na krawędzi w bohemicznych miazmatach, kapryśnego i o niedopartym uroku równocześnie. Był kochany i wielbiony, lecz zawsze czuł niedosyt adoracji, ciągle skarżył się na swoje zdrowie i brak pieniędzy, a rozrzutnie szafował jednym i drugim. Gwizdalanka stworzyła nie tylko portret wybitnego artysty, ale i człowieka, człowieka pełnokrwistego – ze wszystkimi jego wadami i zaletami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 885

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
damadworu

Nie oderwiesz się od lektury

doskonała!
00

Popularność




Zrealizowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Redakcja merytoryczna: Tomasz Kowalewski

Redakcja językowa: Paulina Bieniek

Korekta: Agata Górzyńska-Kielak, Karolina Rostkowska

Okładka i projekt typograficzny, skład: Kuba Sowiński, Wojciech Kubiena (Biuro Szeryfy)

Na okładce wykorzystano fotografię: portret Karola Szymanowskiego, 1920–1926, autor  nieznany, Koncern „Ilustrowany Kurier Codzienny” – Archiwum Ilustracji, Narodowe Archiwum Cyfrowe

Opieka wydawnicza: Paulina Bieniek, Marta Turnau

Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

 

© 2020 by Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków, Poland

ISBN978-83-224-5192-2

PWM20 951

 

WydanieII, uzupełnione i poprawione

Polskie Wydawnictwo Muzyczne

al. Krasińskiego 11a, 31-111 Kraków

www.pwm.com.pl

Przedmowa

Ale co nas obchodzą przeżycia ludzi zwykłych?

U artystów zamieniają się one na coś innego, przenoszą się w inny wymiar i dlatego każdy szczegół z życia artysty ma taką szaloną wartość, dlatego to aż do śmieszności zajmują się szczegółami tymi biografowie1.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, Sonata Belzebuba

 

Ź

ródłem zainteresowania osobą Karola Szymanowskiego jest piękno, oryginalność, a niekiedy wręcz uwodzicielska siła jego muzyki. Ciekawość budzi także kwestia, kim był właściwie ten, w którym współcześni widzieli „najbardziej ujmującego człowieka” swego pokolenia (Stanisław Piasecki), a nawet „najwyższy autorytet” i „przewodnika narodu” (Jarosław Iwaszkiewicz).

Dzieje sztuki podpowiadają, że artyści zazwyczaj bywają autorytetami jedynie w uprawianej przez siebie dziedzinie. Na co dzień, w kontaktach ze zwykłymi ludźmi są ekscentryczni lub wręcz nieznośni. Często spotyka się wśród nich jednostki skrajnie egocentryczne i narcystyczne. Erotomani, alkoholicy, a w ostatnich dekadach nawet narkomani – wcale nie są rzadkością. Fascynacja twórczością sprawia jednak, że wielbiciele upiększają wizerunek takiej osoby, przeciwnicy go z kolei deformują i rodzące się w ten sposób przemilczenia bądź pomówienia powielane są przez kolejne pokolenia.

Nie inaczej stało się z Karolem Szymanowskim. „Faktem jest, że czy to wskutek naszych narodowych właściwości, czy bardziej jeszcze wskutek wiekowego pijarsko-jezuickiego wychowania, czy wskutek tragicznego zagmatwania naszych kolei dziejowych, stosunek nasz do naszych pisarzy stał się odmienny niż gdzie indziej. Wszystko pod kątem krzepienia serc, zbudowania narodu, młodzieży…”2 – stwierdzał Tadeusz Boy-Żeleński w Brązownikach.Jego słowa odnieść można również do spojrzenia na Szymanowskiego, który zresztą egzemplarz owego napisanego przez przyjaciela zbioru szkiców posiadał w swej bibliotece. Postanowiłam zatem przyjrzeć się twórcy Harnasiów, wychodząc przy tym z założenia, że w XXI wieku nie mamy już powodów do wpadania w jakiekolwiek kompleksy ani do „brązowienia” twórców narodowej kultury. Sięgnęłam po obfitą korespondencję, liczne wspomnienia tudzież dokumenty z epoki, by czytać je tak, jakbym – tu ponownie zacytuję Boya – „obchodziła i okrążała, badając i opisując wielkiego artystę jak na przykład lwa albo tygrysa”3.

Szymanowski zostanie ukazany w tej książce w różnorodnych rolach i rozmaitych okolicznościach. Konsekwencją takiego podejścia jest forma odbiegająca od biografii chronologicznie opisującej życie bohatera od narodzin aż po zgon (orientację w tej materii zapewnić ma Kalendarium zamieszczone na początku książki). Najpierw zatem przyglądamy się relacjom Szymanowskiego z otaczającymi go ludźmi, później jego doświadczeniom w różnych zakątkach globu. Komentarze do kilku utworów, jakie pojawią się w tych biograficznych z założenia rozdziałach, mają bezpośredni związek z omawianymi kwestiami. Rozbudowany opis przebiegu pracy Szymanowskiego na stanowisku dyrektora i rektora warszawskiego konserwatorium powstał z chęci zweryfikowania potocznego wyobrażenia o wielkich zasługach, jakie miał on położyć dla dzieła muzycznej edukacji w naszym kraju. Intencją opisu jego relacji z władzami II Rzeczpospolitej była chęć dogłębnego zbadania, na ile uzasadniona jest opinia o ich obojętności wobec osoby i twórczości „pierwszego po Chopinie”. Głównym tematem kolejnych rozdziałów jest twórczość Szymanowskiego. Poznajemy go w roli kompozytora i pianisty, a także poety i pisarza. Tę część książki zamyka opis sposobów służących mu do łączenia romantycznego wyobrażenia o „byciu artystą” z przyziemnymi realiami zawodu kompozytora. W rozdziałach poświęconych swoistej magii, jaką Szymanowski roztaczał w środowisku widzącym w nim „zachwycające zjawisko”, widać narodziny idola, a w konsekwencji przywódcy – w tym przypadku na szczęście jedynie grupy młodych muzyków. Potem następuje opis wad, nałogów i chorób, które (zapewne dla „zbudowania narodu, młodzieży…”) w dawniejszych publikacjach spychano na margines lub zwyczajnie pomijano. Przez lata zwykło się powtarzać, że współcześni Szymanowskiemu nie docenili jego dzieła, liczni zaś wrogowie mieli doprowadzić do tego, że artysta zmuszony był cierpieć za swe poglądy i postawę. Refleksja nad źródłami i ewolucją tych nomen omen mitów o Szymanowskim wypełnia przedostatni rozdział. Książkę wieńczy galeria portretów kompozytora stworzonych przez jego przyjaciół literatów. Niektóre są zabawne, inne ironiczne, demoniczne bądź apologetyczne, a wszystkie zdają się potwierdzać odwieczną prawdę, że i tak zobaczymy i przekażemy innym to, co się nam spodoba, bądź to, co zwróci naszą uwagę.

1 Słowa te wypowiada 21-letni kompozytor Istvan Szentmichalyi, wzorowany na Szymanowskim – takim, jakim poznał go Witkiewicz w 1904 roku. Konstatację tę znacząco komentuje baron Hieronim Sakalyi: „I temu panu śni się już jego przyszły biograf, badający tajemnicę dzisiejszego wieczoru w związku z jego muzykaliami. Sztuka jest zabawką – nie gorszą, ani lepszą od innych. Wywyższanie artystów w naszych czasach dowodzi naszej dekadencji”. Stanisław Ignacy Witkiewicz, Sonata Belzebuba, w: idem, Dzieła zebrane, t. 7: Dramaty III, Warszawa 2016, s. 247–248.

2 Tadeusz Boy-Żeleński, Brązownicy, w: idem,Brązownicy i inne szkice o Mickiewiczu, Warszawa 1957, s. 69.

3 Idem, Mickiewicz a my, w: idem,Brązownicy i inne szkice…, op. cit., s. 33.

5. W Warszawie

G

dyby Szymanowski urodził się jako Charles w Paryżu lub Karl w Berlinie, byłby artystą francuskim bądź niemieckim i nie musiałby zastanawiać się nad kwestią swej przynależności narodowej oraz jej konsekwencjami dla stylu uprawianej sztuki. Inaczej jednak wyglądało to w przypadku Karola, który przyszedł na świat w polskiej rodzinie na Dzikich Polach w dobie zaborów. Otoczenie chciało widzieć w nim przede wszystkim artystę polskiego, w dodatku polskość tę (by nie rzec – swojskość) jawnie podkreślającego. On tymczasem aspirował do roli twórcy europejskiego, kosmopolitycznego.

„Sprawa polska” nie straciła na aktualności, gdy kraj odzyskał niepodległość. Przekonany o swym wyjątkowym talencie, Szymanowski postanowił zatem wziąć na siebie rolę kompozytora narodowego, wręcz „męża opatrznościowego” polskiej muzyki. Deklarował patriotyzm i podkreślał swą obecność w narodowej wspólnocie, chociaż równocześnie skarżył się, że ojczyzna i rodacy nie doceniają jego sztuki i lekceważą osobę. Wyobrażał sobie, że obowiązkiem narodu powinno być zapewnienie swemu czołowemu artyście i jego rodzinie poziomu życia godnego jego talentu. Swoją sytuację życiową – a uważał, że wiedzie mu się źle – tłumaczył więc tak, jak to kiedyś usłyszała z jego ust Maria Kasprowiczowa: „Nie może być inaczej z chwilą, gdy człowiek ma nieszczęście urodzić się Polakiem” [10:228].

„Młodopolak” z Dzikich Pól

„Nieraz brak mi Ukrainy, jej słońca, jej dalekich przestrzeni […], odczuwałem ją całą duszą, kochałem jej dobroczynny klimat, jej bujność i słodycz”1 – wyznał kiedyś Szymanowski, rozmyślając nad utraconą „małą ojczyzną”.

„Gdy zamieszkałem w Podkowie Leśnej pierwszy raz, był to głęboki las, daleki od osiedli ludzkich, i można było tu dojechać tylko koleją […] do Brwinowa” – wspominał Jarosław Iwaszkiewicz. „Droga pomiędzy Brwinowem i Podkową była jeszcze dziewicza, a właściwie dzika, i wzbudzała podziw Karola Szymanowskiego, któremu przypominała ukraińskie wertepy”2.

„W niedzielę byłem na wsi w «Château la Verrière»” – pisał Szymanowski latem 1925 roku z Francji. „Naokoło las, zboża, zupełnie jak u nas. Byłem zupełnie wzruszony, jak zobaczyłem krzaczki, wprost ogromne łany pszenicy z makami” [3:330].

„Mała ojczyzna” była dla Szymanowskiego przede wszystkim krajobrazem i klimatem. „Ludność ukraińska nie wzruszyła mnie, wzruszał mnie tylko klimat”3. Trudno się temu dziwić, gdy zna się jego sferę, tryb życia i zainteresowania. Okoliczni chłopi i służba byli Rusinami – tak bowiem nazywano wówczas miejscową ludność – z nich wywodziła się mamka przyszłego kompozytora, zwana Babą Hanną. Po latach, kiedy prawdziwy syn wypędził ją z domu, „mleczny syn” opłacał jej komorne w osobnej chacie. Od „Katuńcia” dzieliła ją, podobnie jak resztę jej pobratymców, społeczna przepaść. Żyli obok, ale właściwie niezauważalni – chociaż „słyszalni”, co po latach wyszło na jaw w Królu Rogerze4 i Stabat Mater. Dla Żydów ta część Ukrainy była tzw. strefą osiedlenia, gdzie zamieszkać pozwoliła im, a właściwie nakazała caryca Katarzyna II. Kontaktowano się z nimi tylko w interesach. Okoliczność ta, podobnie jak religijna i kulturowa odmienność ortodoksyjnych wyznawców judaizmu, łatwo stawała się pożywką dla antysemityzmu5. Uprzedzenie to znikało wobec zasymilowanych Żydów – tych jednak Szymanowski spotykał z dala od Dzikich Pól. W Tymoszówce bywali gośćmi, jako przyjaciele domu.

Kierując się najpewniej pobudkami patriotycznymi, Stanisław Szymanowski zadecydował, że ukochany syn nie wyjedzie na studia do petersburskiego konserwatorium. Za jego życia kontaktów z Rosjanami unikano (jeśli już do nich dochodziło, rozmawiało się po francusku), toteż od 1902 roku Szymanowski uczył się kompozycji u Zygmunta Noskowskiego w Warszawie. Zrezygnował wprawdzie z nauki już po dwóch latach, ale zdążył w tym czasie nawiązać wiele cennych kontaktów. Prawie każdego kolejnego roku spędzał więc w Warszawie po parę tygodni lub miesięcy.

Dla początkującego kompozytora magnesem była filharmonia. W kilku metropoliach tej części Europy filharmonie istniały od dawna (w Petersburgu od 1802, w Wiedniu od 1812, w Moskwie od 1833, w Budapeszcie od 1867, w Berlinie od 1882, w Pradze od 1894 roku). Warszawa była jednak zaledwie stolicą prowincji, w dodatku represjonowanej po stłumionym powstaniu z 1863 roku. Inicjatywy społeczne jej mieszkańców często napotykały opór władz carskich, dopiero więc w 1900 roku otrzymano zezwolenie na to, by położyć kamień węgielny pod budowę filharmonii. Po 19 miesiącach otwarto budynek z salą główną na 2 tysiące miejsc i kameralną dla 500 słuchaczy. Publiczność bywająca w nowej filharmonii nade wszystko lubiła słuchać muzyki Mendelssohna, Rossiniego, Schuberta i uwielbiała Czajkowskiego (znaczną część warszawskiej elity kulturalnej stanowili Rosjanie). Z upodobaniem poddawano się literackim sugestiom towarzyszącym utworom programowym – chyba że były to modernistyczne poematy symfoniczne Richarda Straussa. Tą muzyką zachwycała się jedynie młodzież, lecz mimo to w 1903 roku Straussa zaproszono do Warszawy. Szymanowski bywał wraz z kolegami kompozytorami na jego próbach z orkiestrą, chcąc lepiej poznać tę kontrowersyjną dla wielu twórczość.

Szybko zgłoszono postulat zwiększenia udziału polskiej muzyki w filharmonicznych programach. Wykonano wówczas utwory Mieczysława Karłowicza – osiem lat starszego od Szymanowskiego, a wkrótce i on sam miał okazję przedstawić się warszawskim melomanom jako kompozytor. Nastąpiło to 6 lutego 1906 roku, dzięki Władysławowi Lubomirskiemu, najważniejszemu podówczas mecenasowi warszawskiej Filharmonii. Koncert powtórzono trzy dni później, chociaż odbył się wobec nielicznej publiczności – w większości młodej, obdarowanej przez Filharmonię darmowymi biletami.

„I cóż przyjdzie tym młodzieńcom z gorących pochwał krytyki, gdy na wstępie kariery przekonali się, że właściwie nie ma dla kogo pracować, że ogółowi najzupełniej obojętne, co tam nagryzmolą […]”6 – komentował tę sytuację jeden z recenzentów. Słuchacze może nie dopisali, ale grupowe wystąpienie kompozytorskiej młodzieży – obok Szymanowskiego zaprezentowali się Fitelberg, Różycki i Szeluto – odbiło się szerokim echem w prasie i zasłużyło na pozytywne opinie recenzentów. Powtarzające się w pierwszych recenzjach hasło „Młoda Polska” zwracało na siebie więcej uwagi, niż zrobiłyby to same nazwiska początkujących artystów – zwłaszcza gdyby wystąpili pojedynczo. Entuzjastycznie wypowiedział się na temat debiutantów najważniejszy warszawski krytyk Aleksander Poliński, najwyżej wśród zaprezentowanych utworów stawiając Uwerturę koncertową Szymanowskiego. Podkreślając brak zainteresowania ze strony publiczności, zasugerował, że w Niemczech podobna prezentacja przyciągnęłaby tłumy. Mylił się, lecz ambitny artysta już wtedy był w stanie łatwo uwierzyć w to, że rodacy nie poświęcają mu należnej uwagi. Wiosną następnego roku, po kolejnych koncertach Młodej Polski, reakcja Polińskiego dotknęła go do żywego. Tym sposobem obok rodaków „obojętnych” pojawili się „wrogowie” w osobach warszawskich krytyków muzycznych. Wystarczyło tych kilka doświadczeń, by w 1918 roku Szymanowski zwierzył się Iwaszkiewiczowi, że stolica budzi w nim antypatię.

Może nie lubił Warszawy również z tego powodu, że korzystając w niej z przyjemności życia niedostępnych w Tymoszówce ani Elizawetgradzie, zapożyczał się po uszy, a potem wyjeżdżał z górą długów, które psuły mu nastrój kolejnych miesięcy. Jako kompozytor bowiem niejednokrotnie miałby powody do zadowolenia. Jego utwory rozbrzmiewały na koncertach kameralnych, grane m.in. przez Kochańskiego i Rubinsteina. Fitelberg zadyrygował obiema symfoniami – w 1909 roku Pierwszą, dwa lata później Drugą. Po 1911 roku, gdy Fitelberg przeniósł się do Wiednia, Szymanowski podążył za nim. W Warszawie bywał odtąd już tylko przejazdem.

W stolicy Polski

Przyjeżdżając pod koniec 1919 roku do Warszawy, Szymanowski znalazł się w mieście, które po ponad 120-150-letniej przerwie znowu było stolicą samodzielnego państwa. Włączając się w odradzające się życie muzyczne, pisał do Iwaszkiewicza: „[…] czuję się tak sobie. Tonacja zasadnicza to wszelkiego rodzaju złości i irytacje” [2:141]. Głównym powodem irytacji były trudności codziennej egzystencji. Dla przybyszów z Rosji, zwanych „bieżeńcami”, nagle i gwałtownie zubożałych jak Szymanowscy, życie stało się walką o każdą złotówkę. Były jednak i inne powody – ambicjonalne. Od pierwszego kontaktu z warszawską publicznością Szymanowski czuł się lekceważony. W styczniu 1920 roku, gdy na koncercie z jego muzyką słuchacze nie wypełnili sali do ostatniego miejsca, rozżalony pisał do Zdzisława Jachimeckiego: „Pomiędzy mną a publicznością polską (a przynajmniej warszawską) nie ma żadnego realnego kontaktu, jestem im obcy, niezrozumiały, a może nawet niepotrzebny” [2:47]7.

Poczuciu niedocenienia dawał odtąd wyraz w wywiadach, artykułach i prywatnych wypowiedziach. Otoczenie słuchało go i czytało o tym z niejakim niedowierzaniem, uważano bowiem, że znajdował się w sytuacji uprzywilejowanej. Entuzjastą jego muzyki był dyrektor opery Emil Młynarski, dzięki któremu wystawiono Hagith i Króla Rogera. Filharmonią kierował Grzegorz Fitelberg, który konsekwentnie propagował muzykę przyjaciela. Rodzeństwo Szymanowskich dawało koncerty, których liczba musiała być niebagatelna, skoro w połowie lat dwudziestych zarzucano im wręcz zmonopolizowanie życia muzycznego. Nie zapewniało to jednak finansowej podstawy bytu, a kryzys gospodarczy i inflacja dodatkowo pogarszały wszelkie próby utrzymania się w wolnym zawodzie. Wielokrotnie więc czytamy listy takie jak ten pisany do Chybińskiego jesienią 1925 roku:

Nie masz pojęcia, jakie – na ogólnym tle degrengolady i krachu – muszę pędzić życie. Chwytam każdy najmniejszy zarobek, jaki mi wpadnie w ręce, by jakoś koniec z końcem związać – więc artykuł tu i ówdzie, więc jakieś zestawianie muzyczki do patriotycznego filmu (harmonizowanie różnych Lecą liście z drzewa, Hej, hej ułani etc.), wreszcie też zobowiązałem się napisać do tej samej serii jakąś książeczkę o muzyce etc., etc. Wszystkie te dorywcze, okropne zajęcia nie pozwalają mi wyjechać z Warszawy […]. Przy tym serio obstalunki, a więc to Stabat Mater, które chciałbym skończyć przed nowym rokiem, następnie balet góralski, no i ta książczyna o muzyce. Skąd wziąć na to wszystko czasu i energii – kiedy człowiek taki już zmęczony. Źródła gotówki oficjalne (tutejsze), a więc Opera, Departament, dotychczas mię zawodzą – nie wiem więc, co robić! Naturalnie te detale – zwłaszcza co do Opery i Departamentu – to entre nous – bo może jednak coś wykołacę od nich [3:388].

Szymanowski był w stanie „wykołatać” wiele, gdyż otaczał go rozległy krąg wpływowych znajomych, którzy cenili jego talent, a przynajmniej ulegali jego urokowi. Pozycję w Warszawie miał pod wieloma względami znakomitą, chociaż w listach nieustannie czytamy o tym, że jest znienawidzony i zwalczany, a w najlepszym wypadku niedoceniany. „To okropne miasto rujnuje mię zupełnie tą swoją straszną małomiasteczkową w gruncie rzeczy treścią i pozorami fałszywymi wielkiego miasta!” – żalił się zimą 1926 roku Kochańskiej. „Przy czym ta ciągła nienawiść naokoło mnie! Nie myśl, że to fantazje, wyczuwam to w każdym odezwaniu się, w każdym ruchu niemal. Zrobiłem się na to chorobliwie wrażliwy (mówię oczywiście o sferach muzycznych)” [3:373–374].

Adresy

Za jeden z koronnych dowodów odrzucenia swej sztuki i siebie samego przez rodaków Szymanowski uważał nękające go kłopoty finansowe. Widomym ich świadectwem miał być brak własnego mieszkania. Po przyjeździe do Warszawy przyjął zaproszenie Stefana Spiessa – podobnie jak 10 lat wcześniej – i zamieszkał u niego, teraz na ulicy Foksal 8. Jesienią następnego roku udał się w wielomiesięczną podróż, więc problem mieszkaniowy znikł, a po powrocie skorzystał z nieobecności Augusta Iwańskiego, by wprowadzić się do pokoju, który kuzyn wynajmował przy ulicy Służewskiej 3. Podobnie urządzał się w następnych latach, korzystając z pomocy przyjaciół, ilekroć zaś mógł, wyrywał się do Zakopanego. „Bardzo nie lubię pozostawać w Warszawie, ponieważ nie ma tam żadnej atmosfery do pracy!” – zwierzał się jesienią 1924 roku Smeterlinowi. „Tyle nieciekawej muzyki, tylu nieciekawych ludzi! I cały szereg spraw, które robią ze mnie neurastenika. Wciąż usiłuję więc usadowić się w Zakopanem lub gdziekolwiek, by nareszcie stawać się z powrotem kompozytorem” [3:175]. Na razie jednak zdecydował się zamieszkać w Warszawie i tej właśnie jesieni, dzięki pomocy Iwańskiego, znalazł własny kąt w oficynie budynku przy ulicy Nowy Świat 47.

58. Neobarokowy front kamienicy przy ulicy Nowy Świat 47, w której zamieszkał Szymanowski. Wzniesiono ją na miejscu dwupiętrowego budynku, gdzie od 1836 mieszkali rodzice Fryderyka Chopina.

„«Apartament» Szymanowskiego składał się z niezbyt wielkiego pokoju i przyległej doń malusieńkiej sypialni. Na umeblowanie pokoju składały się: otomana, pianino, kilka krzeseł, mała szafka biblioteczna i «zarekwirowany» ode mnie duży stół dębowy […]”8 – opisywał lokum kuzyna Iwański. Iwaszkiewicz, który często ich odwiedzał, uważał, że „mieszkanie na Nowym Świecie było bardzo niewygodne. Zwłaszcza utrudnione było wejście na czwarte piętro bez windy, przy czym sztywna noga kompozytora sprawiała, że trudności te stawały się czasami dotkliwe. Starał się też o ile możności jak najmniej wracać do mieszkania, aby niepotrzebnie nie odbywać wielu pięter trudnego wspinania się”9. Jego walorem było natomiast centralne położenie. Udając się do filharmonii, Szymanowski miał do pokonania około 600 metrów. Od Konserwatorium, gdzie w 1927 roku objął stanowisko dyrektora, dzieliło go zaledwie 300 metrów. Przede wszystkim jednak położenie to sprzyjało życiu towarzyskiemu. Szymanowski bowiem przedpołudniami pracował, a popołudnia i wieczory spędzał ze znajomymi w kawiarniach bądź restauracjach. „Mieszkanie na Nowym Świecie leżało naprzeciw ulubionej restauracji Szymanowskiego, «Astorii»10, gdzie zwykle można go było spotkać wieczorami” – wspominał Iwaszkiewicz.

Było to ulubione miejsce spotkań artystów warszawskich i widziało się tam „na co dzień” niejedną znakomitość literacką lub polityczną. Szymanowski siadał czasami przy stoliku „znakomitości”, nam, początkującym literatom, prawie niedostępnym. Był to stolik Makuszyńskiego, przy którym spotkać można było […] Żeromskiego, Kościelskiego, Kazimierza Dunin-Markiewicza, Nowaczyńskiego, a czasami, gdy zjawiał się w Warszawie z Zakopanego, nawet Kasprowicza11.

We wspomnieniach wydawcy i publicysty Stanisława Lama wśród „słynnych opojów pełnych humoru” bywających w Astorii znalazł się i Szymanowski, który „miał pierwszy głos, zapominał o swoich dolegliwościach i pił koniak, będący przy jego stanie zdrowia pewną trucizną”12.

59. Hotel Bristol w Warszawie

Mieszkanie na Nowym Świecie Szymanowski opuścił w 1929 roku. Podjął próbę zamieszkania z matką na Raszyńskiej, lecz eksperyment nie powiódł się. Rok później wyprowadził się do Zakopanego, ale będąc rektorem Konserwatorium, stale przyjeżdżał do Warszawy. Jego adresem w takich sytuacjach był najelegantszy stołeczny hotel Bristol. Jesienią 1930 roku takie dawał instrukcje Julianowi Strawie: „Otóż pokój musi być dość porządny – cena […] do 30–35 złotych. Bez łazienki mogę się obejść, bo będę miał tub. Natomiast musi być dość przyzwoity. Tam są takie pokoje z łóżkami w alkowie, z zasuwaną firanką, a tu rodzaj saloniku. Mógłby być ostatecznie na dwie osoby, to by mi ułatwiło pewne czynności ewentualne… […] Wolę mieszkać w Bristolu niż w Europejskim, bo tam zanadto kontrolują odwiedzających” [6:426].

A oto wersja Leonii Gradstein:

Mieszkał w hotelu „Bristol”. Brzmiało to bardzo elegancko i nie znając jeszcze wtedy stanu materialnego Szymanowskiego spodziewałam się apartamentu lub przynajmniej luksusowego pokoju. Tymczasem Szymanowski, na mocy specjalnej umowy z hotelem, zajmował dwa małe, połączone ze sobą pokoiki na najwyższym piętrze „Bristolu”, gdyż z powodu różnych mankamentów odstępowano mu je za bardzo niską, ryczałtową cenę. Pokój pierwszy, do którego wchodziło się wprost z korytarza, był tak niewielki, że znajdowała się w nim tylko kanapka, przed nią stolik, dwa foteliki czy krzesełka oraz typowe hotelowe biureczko. Drugi pokoik, równie ciasny, mieścił poza łóżkiem jedynie najniezbędniejsze sprzęty. To pierwsze widziane przeze mnie mieszkanie kompozytora było najzupełniej „bezosobowe”. Żadnych przedmiotów, drobiazgów, fotografii, które świadczyłyby o jego upodobaniach. Dopiero po kilku wizytach zauważyłem opartą o biurko akwarelę Mai Berezowskiej Peonie. Był to jedyny akcent artystyczny w owym wnętrzu13.

Ksiądz Hieronim Feicht zapamiętał jeszcze jeden „akcent artystyczny”: „Na biurku Szymanowskiego w pokoju w «Bristolu» stała oprawna w ramki fotografia aktu kobiecego, widocznie pędzla artysty wyrażającego tą formą treść muzyki Szymanowskiego. Wywracał ją i zakrywał przede mną Fitelberg, ilekroć gromadziliśmy się w pokoju”14. Michał Choromański o dwupokojowym apartamenciku numer 527: „Wbrew szerzącym się obecnie pogłoskom, nie były to ubogie klitki”15. Na koniec wrażenia Anny Iwaszkiewiczowej:

W apartamenciku, który zajmował na IV piętrze hotelu „Bristol”, przewijały się od rana do późnej nocy tłumy ludzi, którzy nie tylko nie mieli względu na to, że każdy człowiek, a cóż dopiero artysta, potrzebuje spokoju do pracy i wypoczynku, ale którzy, bezceremonialnie korzystając z uprzejmości i gościnności Karola, jedli, a zwłaszcza pili na jego rachunek, co nieraz przekraczało jego możliwości finansowe. Przy tym spotykały się tam osoby nie mające ze sobą nic wspólnego, często nawet nie znające się wcale, tak że wytwarzał się nieznośny nastrój bałaganu, pijaństwa, bezsensownych rozmów ludzi spotykających się przypadkowo, z których każdy chciał przeczekać drugiego i ze złością spoglądał na wchodzącego nowego gościa16.

W ostatnich latach życia, gdy sytuacja finansowa nie pozwalała mu na pobyty w Bristolu, pomieszkiwał u siostry Stanisławy, na ulicy Marszałkowskiej 17.

Postać w środowisku

W warszawskim środowisku muzycznym Karol Szymanowski należał do postaci pierwszoplanowych, obok Emila Młynarskiego, Grzegorza Fitelberga oraz dyrektora Konserwatorium Henryka Melcera i Witolda Maliszewskiego kierującego Warszawskim Towarzystwem Muzycznym. Wyjazd Ignacego Paderewskiego z Polski w 1922 roku pozbawił go najpoważniejszego rywala.

Wchodząc w rolę przywódcy środowiska kompozytorskiego, Szymanowski przyjmował rozmaite funkcje, chociaż wymagały one uczestniczenia w zebraniach i posiedzeniach, które śmiertelnie go nudziły. W latach 1924–1928 przewodniczył Polskiemu Towarzystwu Muzyki Współczesnej. Jesienią 1926 roku liczył na to, że zostanie „jednym z Dyrektorów [Filharmonii], naturalnie płatnym” [3:514], lecz kryzys finansowy sprawił, że z planów tych nic nie wynikło. Był jednak członkiem, a po ustąpieniu Melcera prezesem Towarzystwa Przyjaciół Muzyki Symfonicznej wspierającego Filharmonię. W 1927 roku przyjął stanowisko dyrektora Państwowego Konserwatorium, a trzy lata później – pierwszego rektora Wyższej Szkoły Muzycznej. Obu ostatnich funkcji nienawidził, gdyż wiązały się z koniecznością urzędowania i podejmowania decyzji, lecz jak żadne inne dawały mu poczucie, że jest ważny i doceniany.

Władze odznaczyły go Krzyżem Oficerskim, a następnie Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Został pierwszym laureatem Państwowej Nagrody Muzycznej. Z rozmaitymi dowodami oficjalnego uznania spotykał się wielokrotnie – również wtedy, gdy po premierze Hagith w Teatrze Wielkim premier urządził na jego cześć bankiet. W listopadzie 1926 roku stał się nieomal głównym bohaterem jubileuszu 25-lecia Filharmonii i odsłonięcia pomnika Chopina w Łazienkach. „Cały zeszły tydzień wypełniony był uroczystościami związanymi z 25-letnią rocznicą Filharmonii Warszawskiej, z odsłonięciem pomnika Chopina” – notowała Anna Iwaszkiewiczowa.

Koncert symfoniczny […] był wspaniały; III Symfonia Karola wydała mi się jeszcze piękniejsza niż kiedykolwiek. W ogóle Karol święcił triumfy tego wieczoru i następnego, przy okazji wspaniałego przedstawienia Króla Rogera. […] Podczas akademii niedzielnej ku czci Chopina delegat niemiecki, profesor, autor dzieła o Chopinie, wspominając o przyjęciu muzycznym, jakiego doznali, zakończył, że prawdopodobnie za lat sto drugiemu Chopinowi będziemy tu znowu pomnik stawiali. […] W tym wszystkim jedynie źle czuł się twórca samego pomnika, Wacław Szymanowski, który tak dalece był rozżalony i obrażony za niedostateczne honorowanie go, że podobno wstał od stołu i wyszedł przy śniadaniu w Bristolu i nie przyjął ofiarowanego mu orderu; uważam to już stanowczo za przesadę, choć niewątpliwie mało bardzo na niego zwracano uwagę w czasie wszystkich uroczystości. Najgorszym jego pechem było, że nosi to samo nazwisko, co Karol Sz., o którym ciągle mówiono […]17.

W drugiej połowie lat dwudziestych – mówiąc dzisiejszym językiem – osiągnął status celebryty. W maju 1930 roku o powrocie kompozytora z Davos donosiła warszawska prasa sensacyjna. „Kurier Czerwony” wysłał na dworzec reportera i fotografa, po czym zrelacjonował czytelnikom Powrót mistrza tonów. Dwa lata później w ankiecie „Kuriera Porannego” Szymanowski uznany został za najwybitniejszego polskiego muzyka (okoliczności tego plebiscytu zostaną przedstawione w rozdziale Osoba). Kiedy zmarł, w stolicy z ogromną pompą urządzono uroczystości pogrzebowe. Ciało pochowano w Krakowie, a serce złożono w kaplicy Sióstr Sercanek w kościele św. Krzyża w Warszawie, chociaż – jak można wnioskować z dziesiątków wzmianek w jego listach – do miasta tego serca nie miał.

Na czele Konserwatorium

Najbardziej kontrowersyjnym epizodem w życiu Szymanowskiego, a zarazem źródłem jego największej niechęci do Warszawy, było objęcie stanowiska dyrektora, a potem – wbrew fatalnemu doświadczeniu w tej roli – rektora Konserwatorium. Wielu uważało to za najgorszą decyzję w jego życiu. Uwielbiająca go młodzież traktowała natomiast jego obecność w szkole jako wyraz wzięcia na siebie przywództwa w walce o nowoczesność polskiej muzyki.

Wolność cenniejsza od posady

Członkowie Młodej Polski, a najbardziej Szymanowski, przeciwstawiali swe samorodne talenty konserwatywnym i zaściankowym profesorom. Konflikt ów leżał jednak w samej naturze szkolnictwa artystycznego. Nauka z założenia opierała się na tradycji i miała wprowadzać w tajniki rzemiosła, czemu młodzi artyści się przeciwstawiali, pragnąc uwolnić się od zgubnego, ich zdaniem, balastu przeszłości. Z tego punktu widzenia konserwatywne były więc programy nauczania we wszystkich szkołach, nie tylko w ośrodku warszawskim. Szymanowski, który jako człowiek dyscypliny nie znosił, a jako artysta opierał się przede wszystkim na intuicji, nauczanie kompozycji uważał za pozbawione sensu. Zrezygnował więc z nauki po dwóch zaledwie latach, później zaś odmawiał, gdy proponowano mu uczenie innych. Przychodziło mu to tym łatwiej, że przyjęcie jakiejkolwiek posady pozbawiałoby go swobody, którą cenił nade wszystko18.

Po raz pierwszy propozycję taką odrzucił zimą 1915 roku, gdy Reinhold Glière, dyrektor Kijowskiego Konserwatorium Cesarskiego Towarzystwa Muzycznego, zaoferował mu posadę starszego wykładowcy. Perspektywa wzięcia na siebie regularnych obowiązków tak przeraziła 33-latka, że przyznał się Spiessowi:

Myśląc nad tym, że trzeba się będzie na to zgodzić (zarabiałbym do jakich 2000 reńskich rocznie – co mi się rzadko zdarza), przelałem nad swym losem parę gorzkich łez. Jakaś nowa, obojętna, obca mi zupełnie przyszłość, jakaś zmora pracy zupełnie niepotrzebnej – pożegnanie z tym, co mi najdroższe w życiu, ze swobodą, z Południem etc. […], wydaje mi się to jakimś niemożliwym do przebycia Rubikonem; czymś, co podzieli moje życie na dwie połowy: jedną – pomimo wszelkich możliwych przykrości – cudowną, i drugą, spokojnie szarą i codzienną [1:452–453].

Wizja stałego dobrego zarobku przegrała zatem z potrzebą wolności.

Wkrótce Szymanowski dał wyraz swemu przekonaniu o bezcelowości nauczania kompozycji, sięgając po argumenty pozornie ideowe, w rzeczywistości zaś świadczące o tym, że nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co stanowi cel edukacji.

„Na «zaszczytne» propozycje wykładania w tym lub owym konserwatorium rozlicznych mądrości muzycznych odpowiadam zawsze odmową” – pisał w uwagach zamieszczonych w Efebosie (przy czym nie wiadomo, co miałoby uzasadniać liczbę mnogą konserwatoriów, skoro dotychczas proponowano mu tylko Kijów).

Dlaczego? Przede wszystkim wymaganie ode mnie, bym wbijał „zasady harmonii i kontrapunktu” w głowy kilkudziesięciu Żydków jest tym samym, co zmuszanie na przykład Żeromskiego, by swą cudowną jedyną znajomość języka polskiego zużytkowywał jako profesor gramatyki w średnich szkołach. Poza tym wolę kamienie tłuc, niż zdradzać subtelne tajemnice mego métier różnym cymbałom. Kto ma uszy, niech sam słyszy. (Przy czym niektóre z owych tajemnic mogłyby być zużytkowane przez niegodne ręce). W sztuce (oczywiście tej istotnej) nie można niczego nauczyć – można natomiast nauczyć się wiele. Najlepiej jednak od razu umieć. (O tym ostatnim dobrze wiedział Chopin!) Oficjalne uczelnie artystyczne (konserwatoria, akademie) uczą tego, czego w sztuce nie należy czynić. Czyli system negatywny. (Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło…) Jeszcze jeden zarzut tym szanownym instytucjom. Są świadomymi „oszustami”. Na dziesięciu uczniów wstępujących na pierwszy kurs przynajmniej dziewięciu widzi, po skończeniu ostatniego, laury na swym czole. Akademie wiedzą o tym dobrze i czynią tak, jakby w to głęboko wierzyły, czyli obiecują z każdego cymbała zrobić geniusza… Niech im za to (kiedyś w przyszłości) ziemia lekką będzie… Ileż to z tego powodu doskonałych może szewców, nauczycieli czy też urzędników zatruwało ludziom wiarę w „istotność” sztuki!19

Być może emocjonalną temperaturę tych uwag podwyższał fakt, że w tym czasie zdarzało mu się brać pod uwagę to, iż w odradzającej się Polsce jego udziałem może stać się właśnie pedagogika. „Przygotowuję się też trochę i do pedagogii, coraz częściej bowiem myślę, że gdy się wszystko uspokoi, przyjdzie mi się zająć jakieś tego rodzaju stanowisko w Krakowie lub Warszawie i popracuję trochę dla ogólnej kultury muzycznej kraju” [1:517] – pisał do znajomego jesienią 1917 roku. Kiedy jednak wkrótce po przyjeździe do Warszawy otrzymał taką właśnie propozycję – odmówił. Trzy lata później jakby żałował tej decyzji, tłumacząc się przed sobą poczuciem odpowiedzialności za matkę, lecz znowu przeważyło w nim poczucie, że objęcie posady oznaczałoby dla niego koniec pracy artystycznej. W kontekście tych rozterek szczególny posmak ma uwaga, którą rzucił w wywiadzie udzielonym w Nowym Jorku w 1921 roku: „Miałem bardzo kuszącą propozycję ze strony pewnego europejskiego uniwersytetu, nie wiem jeszcze, czy ją przyjmę, czy nie”20. Teresa Chylińska nie ustaliła, co to była za propozycja i z czyjej strony padła – wiedząc jednak, że Szymanowski miał skłonność do koloryzowania, można z tych słów co najwyżej wywnioskować, że stanowisko akademickie uważał za prestiżowe, nieprzynoszące żadnej ujmy.

Sprawa powróciła w 1925 roku, gdy Henryk Melcer, reformując warszawskie Konserwatorium, chciał zatrudnić w nim Szymanowskiego. „Pewnie będę się musiał poddać” – użalał się kandydat na profesora przed Emilem Hertzką. „Zasadniczo wyraziłem już nawet na to zgodę, i chodzi teraz tylko o to, jaką gażę mogą mi zaproponować. […] Wchodzą tu w grę również względy natury artystyczno-politycznej i dlatego tak trudno mi odmówić. Dyrektor Melcer chciałby tchnąć w Konserwatorium nieco nowego ducha i widzi we mnie sztandarowe nazwisko” [3:371–372]. Pomimo enigmatycznych względów natury ogólnej – odmówił, tłumacząc Melcerowi:

Z prawdziwą męką rozważałem wszystkie pro i contra uczynionej mi przez Pana propozycji i po głębokim namyśle doszedłem do pozytywnego wniosku, iż przyjąć jej nie mogę. Jest to moje nieodwołalne i niewzruszone postanowienie. Logiczne, zewnętrzne argumenty przede wszystkim, które Panu wyłuszczyłem, jak nieumiejętność nauczania etc. są nieważne wobec argumentów wewnętrznych, a więc przede wszystkim wobec tej zabobonnej niemal pewności, że z chwilą podjęcia pracy w konserwatorium moja osobista praca artystyczna musi się skończyć – co zresztą i realne ma podstawy – przede wszystkim konieczność tracenia energii na poprawianie cudzej, niedołężnej, okropnej muzyki, której tak nienawidzę. Przy mym pesymistycznym usposobieniu, łatwo podlegającym nerwowej depresji i wszelakim neurasteniom, nie będę wprost w stanie zżyć się z otoczeniem. Jestem człowiekiem w najwyższym stopniu niezdyscyplinowanym, przywykłym już przez 40 lat do absolutnej życiowej samowoli. Wcześniej czy później musiałoby dojść do starcia, w rezultacie którego ja bym od razu ustąpił, nie mam bowiem żadnych instynktów władczych i ambicji. Pragnę tylko, aby mnie pozostawiono w spokoju z moją pracą i moimi ideami o Sztuce, których niestety nie jestem w stanie wprowadzić w życie za pomocą jakiejś praktycznej działalności. Proszę sobie przypomnieć moją bezradność na posiedzeniach związku muzyków… Rzadko bywam tak szczery jak w tej chwili z Panem21.

Inaczej zareagował dwa lata później, gdy przez Josepha Marxa otrzymał propozycję objęcia stanowiska rektora w tworzonym właśnie konserwatorium w Kairze. Zapytał o przewidywane obowiązki, zapłatę i język, w jakim miałby prowadzić zajęcia, wyraził pewne obawy („Gdy myślę o tak odpowiedzialnej pracy w warunkach, które są tak absolutnie inne, to naprawdę trochę się boję”), ale do propozycji odniósł się z entuzjazmem: „W zasadzie jestem całą tą sprawą bardzo zainteresowany!!!” [3:556]. Wiążącej decyzji jednak nie sformułował i dopiero przynaglony przez wspólnych znajomych (oraz ambasadora), poinformował Marxa o swej rezygnacji, podkreślając, że „nie wierzy w nauczanie muzyki” i „nie czuje się na siłach być dobrym dyrektorem konserwatorium”, chociaż „perspektywa nabicia sobie puściusieńkiej kiesy autentycznymi funtami angielskimi jest bardzo nęcąca” [3:564].

Dyrektor (1927–1929)

W Warszawie tymczasem Melcer bezskutecznie starał się podnieść Konserwatorium do rangi szkoły akademickiej, powołując się przy tym na dekret, który wcześniej umożliwił powstanie Akademii Sztuk Pięknych. Pomysł spotkał się z życzliwym zainteresowaniem środowiska, ponieważ Konserwatorium traktowano jak szkołę artystyczno-zawodową, z uposażeniami pedagogów na poziomie szkół średnich, a przyjmowano do niego uczniów w różnym wieku, także dzieci. W pewnym momencie Melcer, nie widząc szans na realizację swych planów, podał się do dymisji i na tak nieoczekiwanie opuszczone stanowisko dyrektora Janusz Miketta, urzędnik ministerstwa będący zwolennikiem reformy, zaproponował Szymanowskiego.

„U nieświadomych charakteru Szymanowskiego władz naiwni entuzjaści kompozytora urobili atmosferę dla tej nominacji”22 – skomentował ów pomysł po latach Roman Jasiński. W prasie pojawiły się bowiem pełne entuzjazmu wypowiedzi na temat perspektyw, jakie otwierałaby przed Konserwatorium osoba tak znakomitego kompozytora, i jedynie Iwaszkiewicz, doskonale znający charakter kuzyna, powątpiewał w sensowność tej decyzji. Dał temu wyraz publicznie, czym naraził się Szymanowskiemu, który żadnej krytyki nie tolerował, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z negatywnych skutków takiej decyzji. Pod koniec 1927 roku znajdował się jednak w fatalnej sytuacji finansowej i rodzinnej. Siostra Stanisława opuściła męża, więc matce, która mieszkała u byłego już zięcia, należało zapewnić mieszkanie. Spodziewana wysokość pensji oczywiście nie zaspokajała potrzeb Szymanowskiego, ale Konserwatorium rozporządzało kilkoma mieszkaniami służbowymi, liczył zatem, że tym sposobem rozwiąże przynajmniej problem lokum dla matki. Pewną rolę mogły też odegrać względy ambicjonalne, gdyż zaproponowano mu – podobnie jak w Kairze – stanowisko dyrektora, a nie jednego z wielu profesorów. Wyraził więc zgodę, by natychmiast przedstawiać się jako ofiara nacisków i wręcz przymusu środowiska, które miało upatrywać w nim „męża opatrznościowego” polskiego szkolnictwa muzycznego.

„Ze strony Ministerstwa otrzymałem tę propozycję niemal w formie rozkazu – powiadamiał Rubinsteina – a to z powodów, o których za długo pisać – opowiem Ci za widzeniem się (zresztą to bardzo dla mnie pochlebne)” [3:580]. Następnie wyliczył przyjacielowi niedogodności wiążące się z nową rolą:

1) mus uczenia różnych cymbałów kompozycji, 2) jeszcze mniej czasu dla osobistej pracy, 3) skrępowanie w ruchach i beznadziejne przyklejenie się do Warszawy na cały rok szkolny, 4) wreszcie najgorsze: praca w dzisiejszym okropnie mi wrogim środowisku Profesorów (różnych Rytlów, Niewiadomskich etc.), których nie tylko że będę musiał za łeb trzymać, ale co gorsza zwolna porozpędzać na cztery wiatry, bo jednym z moich zadań wyraźnie mi wskazanych to kompletna reorganizacja Konserwatorium, przewietrzenie tego obrzydłego wychodka muzycznego [3:580].

„Rozkaz” miał formę konkursu. Kandydaci na stanowisko dyrektora mogli złożyć podanie do 31 stycznia 1927 roku i Szymanowski tak uczynił (dokładnie: w jego imieniu złożył podanie Fitelberg). Na decyzję, w gruncie rzeczy przewidywalną, oczekiwał w Zakopanem, pracując nad Harnasiami. Komponowało mu się świetnie, więc tym bardziej nie mógł się zdecydować, czy chciałby otrzymać tę nominację, czy może jednak nie. Hertzka tymczasem znowu go uspokajał: „[…] moje doświadczenia z kompozytorami, którzy zajęli różne stanowiska w wyższych szkołach muzycznych lub konserwatoriach, nie są na ogół niekorzystne. Tak Schreker, jak i Schönberg, Marx, Braunfels i inni zajmują wysokie stanowiska i mimo tego mają dość czasu na pracę twórczą. […] W żadnym wypadku nie będę Pana odwodził od przyjęcia takiej posady; wiem z doświadczenia, że krąg uczniów przynosi znaczne korzyści” [4:62].

Gmach Państwowego Konserwatorium – pierwszego i jedynego miejsca etatowej pracy Karola Szymanowskiego – mieścił się wówczas przy ulicy Okólnik 123. Tam właśnie, przemawiając na rozpoczęcie urzędowania, zapowiedział, że chociaż szanować będzie tradycję, to jego priorytetem będzie muzyka nowoczesna. Ciekawe, o czym myśleli skrzypkowie, pianiści i śpiewacy, gdy słuchali poniższych deklaracji nowo mianowanego dyrektora:

Otóż, moje jasno określone stanowisko ideowe w roli mej, jako kierownika tej najwyższej uczelni, będzie musiało z natury rzeczy pociągnąć za sobą pewne – że się tak wyrażę – przemiany wartości, pewne przesunięcia dotychczasowych punktów widzenia na różne poszczególne sprawy, tyczące się współczesnego rozwoju muzyki w Polsce. Uważałbym na przykład za zbędne i wysoce szkodliwe dyskredytowanie wśród naszej uczącej się młodzieży niewątpliwych zdobyczy muzyki współczesnej, zdobyczy, których co najmniej zrozumienie uważam jako część integralną wykształcenia muzycznego. Bowiem świadome lekceważenie tych zdobyczy przygotowywałoby jedynie grunt pod ferment, obniżający niepotrzebnie autorytet pedagogiczny uczelni, a w rezultacie doprowadziłoby do nieuniknionych konfliktów, z których byłbym zmuszony wyciągnąć odpowiednie konsekwencje. […]

60. Front Konserwatorium w Warszawie. Gmach składał się ze starej części, z murami niemal fortecznymi wzniesionymi na przełomie XVI i XVII wieku, wspierającej się północnym bokiem o Tamkę. W 1861 roku został on przekazany Apolinaremu Kątskiemu na siedzibę Instytutu Muzycznego, dzisiaj mieści się w nim Towarzystwo im. Fryderyka Chopina. Do budynku tego w latach 1913–1915 dobudowano nową część, na wysokiej skarpie Tamki.

Jak to już niejednokrotnie zaznaczałem, artystyczny „tradycjonalizm”; dokładna znajomość i obiektywna ocena świetnej przeszłości naszej sztuki jest nieuniknionym punktem wyjścia, bez którego nie istnieje w ogóle rzetelna kultura muzyczna. Jednak nie możemy kostnieć w bezruchu wspaniałej tej przeszłości. Od tego punktu wyjścia musimy dążyć ku istotnej twórczości, ku stwarzaniu nowych form w sztuce, odpowiadających nowym formom życia. I dlatego również – w myśl powyższej zasady – takaż sama dokładna znajomość i sprawiedliwa ocena muzyki dzisiejszej jest nieuniknioną dla prawdziwej kultury muzycznej.

Otwarcie tu wypowiem zdanie, iż wszelkie nasze niedomagania w dziedzinie muzyki opierają się w znacznej mierze na niedocenianiu tego faktu, na romantycznym zapatrzeniu się we wspaniałe „wczoraj” i niedocenianiu wysiłków dążących ku „jutru”. Zdaniem moim, muzyka polska wówczas dopiero osiągnie całkowitą niezależność, najgłębszy swój wyraz, gdy w rzeczowych swych podstawach, w świadomości kulturalnej zrówna się z poziomem całej Europy24.

Po latach Stanisław Golachowski, który od końca 1936 roku był wizytatorem szkół muzycznych z ramienia ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, wyłożył to prościej: chodziło głównie o unowocześnienie metod nauczania i wprowadzenie do programów utworów nowoczesnych, których część pedagogów wyraźnie unikała.

Najbliżsi przyjaciele powątpiewali, czy Szymanowski objawi zdolności pedagogiczne, bo co do jego talentów organizacyjnych nikt nie żywił złudzeń. Dotychczasowe życie 45-letniego artysty wskazywało, iż takowych nie posiada, a ponadto cierpi na niezdolność do podejmowania decyzji i konsekwentnego działania – warunków koniecznych do sprawowania kierowniczych funkcji. Parę lat wcześniej z tego powodu odmówił Melcerowi, chociaż brałby na siebie znacznie mniejsze obowiązki. Teraz podejmował się zadania o wiele bardziej złożonego i rzeczywistość zaskoczyła go całkowicie. „Obawiam się, że przyjęcie przeze mnie tego stanowiska było poronioną ideą” – pisał do Hertzki niespełna miesiąc po zostaniu dyrektorem. „Nigdy w życiu nie nudziłem się [sic!] tak bardzo jak tam” [4:103]. „Nie masz pojęcia, jak nienawidzę tej mojej budy!” [4:101] – zwierzał się Jachimeckiemu. O „horrendalnej budzie – zwanej słusznie konserwatorium (bo co się tam od dziesiątków lat za paskudztwa konserwują!)” [4:150] pisał, a zapewne i mówił ciągle i coraz gorzej.

W wypowiedziach prasowych podkreślał, że uczyni Konserwatorium ostoją nowoczesności i wyzwoli z tego, co zaściankowe. Zachowywał się podobnie jak 20 lat wcześniej, gdy nieomal w pojedynkę chciał uwspółcześnić i zeuropeizować polską muzykę, wyprowadzając ją z podobnego „zaścianka”. W polemicznym ferworze zapomniał – albo nigdy się tym nie zainteresował – że zmiany programowe dokonywały się już w czasach Melcera, który unowocześniał program i metody nauczania, zachęcał do opracowywania nowych podręczników. Przemilczanie osiągnięć poprzedników zaczęto mu więc wkrótce wypominać publicznie. Melcer tymczasem został w jego oczach „świnią”, gdyż nadal zajmował mieszkanie służbowe. „A właśnie mi o mieszkanie najwięcej chodziło – bo dzięki temu właśnie rodzinne sprawy znacznie by się uprościły” [4:114] – tłumaczył Kochańskiej, do której dochodziły z Warszawy coraz dramatyczniejsze relacje. Przyjaciel tymczasem przedstawiał się jej w roli „męża opatrznościowego” i postrachu Konserwatorium.

Pomimo pozorów, tj. pomimo konkursu na to stanowisko, byłem w rządzie przesądzony z góry jako dyrektor (naturalnie to strictement entre nous!) – o czym byłem poinformowany zawczasu, w przeciwnym bowiem razie Konserwatorium dostałoby się w niepowołane ręce i zeszłoby na psy. Wobec tego oczywiście mogę liczyć na poparcie bezwzględne Ministerstwa Oświaty […]. Zewnętrznie zyskuję coraz bardziej na wadze (wobec obecnego rządu), wysuwam się ciągle mimo woli na pierwszy plan, odgrywam coraz większą rolę. W konserwatorium boją się mię jak ognia (śmiejcie się, ale tak jest!!), bo czują za mną plecy. Naturalnie uczniowie co lepsi są ze mnie uszczęśliwieni, reszta – szara masa – boi się mnie, bo jestem spokojny i grzeczny, ale stanowczy i srogi [4:91–92].

W kolejnych listach coraz więcej miejsca zajmowały jednak opisy mankamentów nowej posady i udręk, których mu przysparza, od czasu do czasu przeplatane subtelną sugestią, jak można by im zaradzić. „Jakieś większe pieniądze, jeśliby nie załatwiły sprawy, to wiele by ułatwiły” [4:114].

Po trzech miesiącach Szymanowski czuł się całkowicie wypalony, nasiliły się też jego problemy z alkoholem. Przyjął więc zaproszenie na odpoczynek do dyrektora filharmonii Romana Chojnackiego, którego od września zatrudnić miał jako nauczyciela harmonii. Wypoczywając w jego majątku pod Chojnicami na Pomorzu, przy okazji odtruwał organizm i z coraz większym niepokojem myślał o powrocie do Konserwatorium – a przynajmniej tak to przedstawiał Caselli, dodając patetycznie: „Czuję się niewolnikiem. Doznaję wrażenia, że eksploatuje mnie jakaś wroga, ponura, bezsensowna siła. To nie tak bowiem jak u was, w Paryżu, gdzie wszystko jest ustawione logicznie. Tutaj ja sam muszę o wszystkim myśleć, a dwadzieścia cztery godziny pracy na dzień, to jeszcze byłoby za mało” [4:140].

W rzeczywistości w Konserwatorium spędzał niewiele czasu, aż w prasie zaczęto narzekać, że dyrektor w szkole prawie nie bywa. Musiało to odpowiadać prawdzie, skoro on sam tak relacjonował Kochańskiej próby łączenia pracy twórczej z urzędniczą:„[…] kradnąc literalnie czas na kompozycję, jestem w trakcie pisania z zapałem jakiegoś taktu – w tej chwili puka chłopiec z Konserwatorium z papierami do podpisania, za chwilę wzywają mię do departamentu, potem uczniowie z idiotycznymi kompozycjami do poprawienia, w które naprawdę muszę pakować własną moją twórczą energię. To coś nieopisanego! Można zupełnie dostać bzika” [4:176]. Tymczasem z nowym rokiem obowiązki swoje rozdzielił: organista Bronisław Rutkowski zajmował się sprawami nauczania, a Tadeusz Błażejewicz – administracją.

Dymisję złożył jeden z najbardziej niechętnych Szymanowskiemu krytyków, Stanisław Niewiadomski. Zatrudniono osoby, z których część po latach dała się poznać jako świetni pedagodzy – przede wszystkim Kazimierz Sikorski. Inni budzili wątpliwości z racji swych kompetencji (o pianiście Aleksandrze Wielhorskim pisał Jasiński: „Pozostanie zawsze dla mnie tajemnicą, w jaki sposób ten bardzo średni pianista potrafił awansować w hierarchii pedagogicznej tak wysoko. Musiał snadź mieć wysokie protekcje…”25) bądź nieobecności w szkole (przypadek Fitelberga). W prasie rozpętała się więc burza na temat negatywnych skutków rządów Szymanowskiego. Tego samego dnia, 10 stycznia 1928 roku, ukazały się dwa artykuły na temat sytuacji w Konserwatorium, skrajnie różne pod względem wymowy. Czytelnicy „Głosu Prawdy” dowiadywali się, że

dezorganizacja jest gorsza, niż ją można było przewidzieć […]. Wartościowych i potrzebnych pedagogów usuwano dla zrobienia miejsca – krewnym i przyjaciołom dyrektora […]. Dyrektor zaczął wnet mocno zaniedbywać swe obowiązki […], zjawia się on niekiedy na kilka minut, podpisuje (nie zdejmując palta) kilka papierów, po czym ulatnia się. Lekcyj w swej klasie kompozycji udziela z rzadka. Z powodu zaś przedłużenia swych wywczasów letnich w roku bieżącym, wykłady w Konserwatorium opóźnił p. Szymanowski o cały miesiąc […]26.

„Kurier Poranny” natomiast pochwalił politykę kadrową Szymanowskiego, a dwa dni później zamieścił z nim wywiad, mający odeprzeć zarzuty postawione w „Głosie Prawdy”. Szymanowski przewrotnie przyznał, że zaangażował znakomitego Sikorskiego oraz Fitelberga na miejsce oboisty do prowadzenia orkiestry, i dodał: „Mea culpa […], istotnie zdarzało mi się podpisywać papiery w palcie, istotnie nie lubię lekcji częstych, ale za to «dobre»”, całość zaś zakończył w typowym dla siebie patetycznym tonie: „Nie wątpię też, iż idea moja – idea muzyki polskiej idącej w przyszłość, zwycięży i że za mną pójdą nie tylko młodzi, patrzący jak i ja w przyszłość, a przeze mnie powołani na stanowiska profesorowie […]. Daję więc carte blanche dalszym napaściom na mnie […]”27.

Tydzień później dyskusja przeniosła się na łamy dwóch innych dzienników. W socjalistycznym „Robotniku” pisano, że „po roku rządów Szymanowskiego stosunki [w Konserwatorium] zaogniły się jeszcze bardziej; rozgardiasz stał się jeszcze większy”. Wytknięto mu, że udzielając wywiadu, nadał mu tytuł „Walka starych muzyków z młodymi, czyli młodej twórczości ze starą […]. Więc niby – nie o dyrektorstwo chodzi, lecz o walkę z młodą muzyką polską… […] Jest to – powiedzmy od razu – polemiczny kawał, chowanie się za puklerz sprawy dobrej i pewnej, która jednak nie ma nic wspólnego z przedmiotem dyskusji”. I powtórzono zarzut, że „jest gościem w uczelni, którą kieruje”28. W proendeckiej „Warszawiance” Niewiadomski, odwołując się do swej wiedzy na temat poglądów i postępowania Szymanowskiego, tak komentował zaistniałą sytuację:

Ileż to razy można było słyszeć z ust jego zdanie, że żadnych instynktów władczych nie posiada ani ambicyj na punkcie społecznym, że nauczycielem być nie umie, że wreszcie jedynym pragnieniem jego jest pozostawienie go w spokoju z pracą i ideami artystycznymi! […] Powinno się było dawniej już wszystko uczynić w celu zapewnienia mu niezależności niezbędnej do pracy w zakresie dlań najwłaściwszym, na co zresztą niejednokrotnie już zwracano z różnych stron uwagę. Był czas, w którym otrzymywał subwencję rządową jako kompozytor. Ale rozmaitym intencjom oszczędnościowym stanął na poprzek ten wydatek i zamiast subwencję podwoić czy potroić, zaproponowano mu objęcie stanowiska naczelnego w Konserwatorium – wbrew woli i wbrew naturze jego duchowej i fizycznej29.

Z początkiem jesieni, przygotowując się do kolejnego roku szkolnego, w listach do przyjaciół Szymanowski zapowiadał go jako nowy etap walki: „Dziś dowiedziałem się, że przygotowuje się nowa kampania przeciw mnie – ale ostatecznie to mi dość już obojętne, bo i tak wiem, że wcześniej czy później wszystkich za łeb wezmę” [4:333]. W relacjach najżyczliwszych mu osób owo „branie za łeb” wyglądało tymczasem tak, jak to opisał Hieronim Feicht: „Morawski i Kazuro byli agresywni, a Szymanowski potulny, jakby zastrachany”30. Sfrustrowany coraz bardziej, napięcia łagodził alkoholem, który tylko pogarszał jego stan. Musiał czuć się (i zachowywać) tak fatalnie, że w połowie grudnia 1928 roku wysłano go do sanatorium Edlach w Austrii. Oficjalnie przyczyną urlopu było wyczerpanie nerwowe, lecz z aluzji w korespondencji wynika, że była to kuracja odwykowa, którą sfinansowało ministerstwo i zamożny warszawski meloman Stanisław Meyer. „Mając tu tyle czasu do rozmyślań, mogę sobie jaśniej uprzytomnić, że muszę zasadniczo zmienić system życia i że do pełnienia publicznych obowiązków nie nadaję się zupełnie” [5:59] – zwierzał się z Edlach Iwańskiemu. Przed siostrą snuł inne plany: „Chcę od lata już zgłosić moją dymisję, o ile nie uda mi się jakiś zasadniczy kompromis w sensie: maksimum gaży i minimum zajęcia, z zupełną swobodą ruchów” [5:68]. Wyobrażał sobie, że pozostanie tytularnym dyrektorem, uprawnionym do pobierania pensji, natomiast ministerstwo zdejmie z niego wszelkie obowiązki.

Pauza akademicka

Latem 1929 roku Szymanowski odszedł ze stanowiska, na którym wytrzymał 30 miesięcy, z czego 19 spędził w Warszawie, a 11 z dala od szkoły, nie utrzymując z nią wówczas żadnych kontaktów. Przez kolejne miesiące cieszył się życiem jako artysta wolny od jakichkolwiek zobowiązań, ale bynajmniej nie pozbawiony nowych trosk. Latem bowiem wykryto u niego gruźlicę płuc. Udał się zatem do Davos, a winą za stan swego zdrowia obarczał szkołę: „Każdy egzamin czy posiedzenie kosztowało mię kawałeczek wyplutych płuc” [5:382]. O destrukcyjnym wpływie pracy w Konserwatorium na stan swoich płuc przekonany był tak głęboko, że postanowiwszy przenieść się do Zakopanego, nie dawał się namówić na ponowne zaangażowanie w sprawy uczelni, chociaż próby takie podjęło wkrótce grono uwielbiających go młodych muzyków.

Tymczasem Miketta sfinalizował reformę zaproponowaną przez Melcera i najwyższym klasom Konserwatorium nadano status uczelni akademickiej. Zaczęto zastanawiać się nad tym, kto powinien objąć stanowisko rektora pierwszej wyższej szkoły muzycznej w Polsce. Krążyły plotki, że największą szansę ma Piotr Rytel, główny wróg Szymanowskiego. „To byłby skandal pierwszorzędny” – pisał do Davos wzburzony Tadeusz Szeligowski.

Pierwszym musi być Pan, Panie Karolu. Od Pańskiego nazwiska trzeba zacząć, chociażby nawet miał Pan urzędować przez trzy letnie miesiące i przygotować grunt dla przyszłego kandydata naszego obozu. Akademia Muzyczna musi mieć pierwszego rektora Karola Szymanowskiego! Przy Panu naturalnie kandydatura Rytla padnie, przez trzy miesiące (liczę kwiecień, maj, czerwiec) będzie można coś zrobić. Ustąpić może drogi Pan w ciągu lata. Będzie to posunięcie najlepsze, chociażby z tego względu, że położy się kres głupim pogłoskom, że Drogi Pan ustąpił z innych powodów jak zdrowotnych, o czym też słyszałem. […] Tu potrzebny jest mały zamach stanu; będzie to może ostatnia nieprzyjemność, na jaką się Pan narazi, ale mówiąc pompatycznie, do tego woła Pana głos muzyki polskiej przyszłości [5:429].

Szymanowski napisał Szeligowskiemu, że Rytel to „zgniłek” i „zaprzeczenie wszelkiej kultury”, ale kandydować nie zamierzał.

Nie minął jednak kwartał i być może lepsze samopoczucie sprawiło, że nad rozsądkiem przeważyła ambicja. W połowie marca rozważał zaproponowane mu przez Mikettę stanowisko rektora.

Niezmiernie często myślę o tym, na razie interesuje mię zwłaszcza sprawa, kto będzie pierwszą „magnificencją” muzyczną w Polsce. Pomimo iż, nie wchodząc oczywiście w rachubę, mógłbym być zupełnie obiektywnym, to muszę Ci się przyznać do pewnego subiektywizmu w tym sensie, że byłbym wprost zmiażdżony moralnie, gdyby tą Magnificencją numer jeden miał zostać na przykład Rytel. […] To okropne pomyśleć, że się przez kilka lat z trudem dźwigało kamienie na stolec dla tej przyszłej Magnificencji, i że na nim może nagle rozeprzeć się z dumą takie paskudztwo!! [6:151–152].

Wkrótce usłyszał od Miketty, że wszyscy – nie wyłączając Rytla – są za tym, by został pierwszym rektorem nowej uczelni.

W maju Szymanowski powrócił z Davos do Warszawy. Spotkał się z Anną Iwaszkiewiczową, która zanotowała:

Niestety, mówił jeszcze o Konserwatorium, że mimo wszystko chce wrócić choć na parę miesięcy, żeby jeszcze „zostawić tam ostatecznie swoje piętno”. Wszyscy baliśmy się tego Konserwatorium dla niego, kiedy nawet nie wiedzieliśmy o jego chorobie. Zimą trzy lata temu całym sercem odradzaliśmy mu, a on wtedy tego tak nie rozumiał, że jeszcze miał do nas (a w szczególności do Jarosława) pretensję. Później sam szalał, mówił ciągle, że to mu niszczy zdrowia, nerwy, że to porzuci itd. Oczywiście, każdej godziny jego czasu, który może być czasem twórczym, szkoda na ciężką, nudną pracę administracyjno-pedagogiczną. Przekonał się o tym. A jednak korci go to31.

Następnego dnia po tym, jak wyraził zgodę na przyjęcie godności rektora, powiadomił Kochańską: „[…] udało mi się podnieść Konserwatorium do godności Akademii i w Ministerstwie pragnęliby, żebym ja właśnie był jej pierwszym Rektorem – pierwszą muzyczną Magnificencją! Jak w uniwersytecie!” [6:183].

W todze rektora (1930–1932)

W połowie września 1930 roku Szymanowski odbierał gratulacje z powodu nominacji na rektora. Zatrzymał się w Bristolu, skąd rozsyłał liściki do współpracowników, zapraszając ich na „poufne zebrania”, by zdać sprawę ze swojej „misji” [6:395]. Pierwsze dni w nowej roli przeżywał w stanie euforii, po czym zaczął „czuć lekkie przemęczenie” [6:396]. Z góry zakładał, że w Warszawie bywać będzie rzadko, gdyż praca zanadto go męczy, a dojeżdżać musiał do niej teraz aż z Zakopanego. Pierwszy urlop „dla poratowania zdrowia” otrzymał 10 października. Uroczysta inauguracja pierwszego roku akademickiego w nowej uczelni, uświetniona obecnością prezydenta, odbyła się więc dopiero 7 listopada. Tydzień po inauguracji roku akademickiego Szymanowski poprosił o kolejny urlop. Otrzymał go, co pozwoliło mu opuścić Warszawę aż do 20 grudnia. Zaraz potem nastały święta, a od połowy stycznia do końca lutego korzystał z kolejnego urlopu.

61. Pierwsze posiedzenie Rady Głównej Wyższej Szkoły Muzycznej. Od lewej: Hieronim Feicht, Grzegorz Fitelberg, Józef Turczyński, Zbigniew Drzewiecki, Karol Szymanowski, Janusz Miketta, Ludomir Różycki i Kazimierz Sikorski

Znacznie większym problemem niż nieobecność rektora była struktura pochopnie powołanej do życia Wyższej Szkoły Muzycznej. Po rozbiciu dawnego Konserwatorium na trzy samodzielne jednostki: Szkołę Wyższą z rektorem Szymanowskim, Szkołę Średnią z dyrektorem Eugeniuszem Morawskim oraz Seminarium dla nauczycieli kierowane przez Stanisława Kazurę, w Wyższej Szkole Muzycznej działało zaledwie sześć klas: dwie kompozycji (Szymanowski i Różycki), dwie fortepianu (Turczyński i Drzewiecki), klasa teorii (Sikorski) i dyrygentury (Fitelberg). Wkrótce zatrudniono muzykologa Hieronima Feichta oraz pianistę Wiktora Chrapowickiego, który uczył pedagogiki fortepianowej. Nie istniała natomiast ani klasa skrzypiec, ani instrumentów dętych, ani śpiewu. W kadłubowej Wyższej Szkole zajęcia z około 50 studentami prowadzono przy współudziale pedagogów ze Średniej Szkoły, szybko więc narastały konflikty, zwłaszcza na tle orkiestry. Szymanowski miał więc znowu wszystkiego dość i narzekał, że musi toczyć „walkę […] wprost z podłością” i „przeżywa okropne rzeczy” [6:568]. W prasie ukazywały się kolejne artykuły na temat sytuacji w szkole; jeden z nich ilustrował rysunek przedstawiający Szymanowskiego w uroczystym stroju – jego autorem był wiolonczelista Eli Kochański, brat Pawła.

62. Karol Szymanowski w todze rektora, rys. Eli Kochański, „Tygodnik Ilustrowany” 1931, nr 2

Odbierając nominację urzędnika państwowego, rektor deklarował „obowiązki swego stanowiska spełniać gorliwie i sumiennie”. W ciągu kolejnych 17 miesięcy Szymanowski spędził w Warszawie niewiele ponad pół roku (w tym dwa tygodnie w okresie świątecznym). Urzędował za niego zaprzyjaźniony pianista Zbigniew Drzewiecki, który pełnił obowiązki prorektora – przypuszczalnie przekraczając nawet swoje uprawnienia z powodu ustawicznej absencji rektora32.

Inaugurację kolejnego roku akademickiego zaplanowano na wrzesień, ale Szymanowski ani myślał opuszczać z tego powodu Zakopane. Do siostry pisał: „[…] dopiero w pierwszych dniach października przyjadę. Boję się, że mię tam w Konserwatorium przeklinają za nieprzyjechanie! Ale cóż robić, dla tych 500 złotych naprawdę szkoda się męczyć” [6:634–635]33. Inny powód planowanej absencji wyjawił Fitelbergowi: „«Żona» przyjedzie w połowie września – do 1 października […]. Ale okropnie się obawiam, żeby mi wtedy właśnie […] nie wyrżnął Zbyszek z Mikettą otwarcia nowego roku szkolnego, bo daję słowo honoru, że nie przyjadę – udam chorego czy diabli wiedzą co, a nie przerwę miodowych miesięcy!!!” [6:618]34.

Negatywna ocena rocznej działalności Wyższej Szkoły Muzycznej, kipiącej od konfliktów i niedającej nadziei na przyszłość, spowodowała jej rozwiązanie i połączenie na powrót ze Średnią. W reakcji na tę decyzję Szymanowski opublikował swój sprzeciw na łamach „Kultury”. Tekst był tak napastliwy, że skrytykowali go nawet jego przyjaciele. Od tego momentu sprawę Konserwatorium Szymanowski przedstawiał jako atak na siebie i podobnie traktowało ją grono admiratorów artysty. Stanisław Piasecki podsumował ów konflikt, pisząc: „[…] już nie pytanie: «Czy Wyższa Szkoła Muzyczna jest potrzebna?» staje się osią walki – ale rzuca się zawołanie bojowe: «z Karolem Szymanowskim albo przeciw niemu!»”35. Karykaturzysta Feliks Topolski wsparł tę interpretację rysunkiem przedstawiającym „Prawdę o Wyższej Szkole Muzycznej, czyli o co komu właściwie chodzi” odwołującą się do egzekucji z czasów rewolucji francuskiej. 6 marca 1932 roku Szymanowski podał się do dymisji, decyzję swą ogłaszając w „Kurierze Warszawskim”, „Kurierze Porannym”, „Kurierze Ilustrowanym” i „Ekspressie”. Rozmyślał nad obszernym artykułem wyłuszczającym jego stanowisko w tej sprawie, ale na razie pisał do Kochańskiej:

[…] wczoraj posłałem na ręce ministra oficjalne podanie o dymisję i za żadne skarby do Konserwatorium nie wrócę. […] Jest to przede wszystkim dla mnie straszliwa obraza, lekceważenie, wprost policzek ze strony tych sfer, z którymi od pięciu lat najlojalniej pracowałem. Jednym słowem: okropna, tragiczna historia wybitnych ludzi, o której się potem czyta z oburzeniem i żalem w ich biografiach. Zdaję sobie doskonale sprawę z całej ohydy gwałtu, którego się na mnie dopuścili i oczywiście cierpię nad tym. Ale wyobraź sobie – gdzieś na dnie duszy – i to zupełnie plus fort que moi [silniejsze ode mnie] tai się olbrzymia radość wyzwolenia, powrotu do zupełnej wolności, do rozporządzania sobą i swoim czasem według własnej woli [7:129].

Miesiąc później, w kolejnym liście, zarzekał się: „Teraz ogromna zmiana nastroju w Ministerstwie i za nic mię nie chcą wypuścić, tak że właściwie niby tryumf! – ale ja się uparłem, uważam, że honor nie pozwala mi dłużej pozostawać i nastaję na swojej dymisji” [7:147]. Tymczasem Juliusz Zborowski w Zakopanem widział zupełnie innego Szymanowskiego, zaniepokojonego i niepewnego: „Siedział jak mysz na pudle” [7:133] – relacjonował w liście do Chybińskiego.

63. Witkacy, portret Karola Szymanowskiego z komentarzem: „rektor fafuła” (w lewym górnym rogu), 1931

O swej pracowitości i ogromnym poczuciu odpowiedzialności Szymanowski mógł rozpisywać się w listach do przyjaciółek za granicą, lecz sam miał świadomość, że nie był ani gorliwy, ani sumienny. Zorientowanemu w sytuacji Ryszardowi Ordyńskiemu napisał o sobie otwarcie: „malowany rektor” [6:503] i żałował, że latem będzie musiał pożegnać się z posadą i zrezygnować z pensji wynoszącej 980 złotych. Złudzeń co do jego osiągnięć na stanowisku rektora nie mieli także inni zakopiańscy przyjaciele, bo gdy 1 kwietnia 1931 roku Witkacy namalował jego portret, opatrzył go komentarzem udającym obce języki, a odnoszącym się do piastowanej przez modela godności: „Fafoolized rector, Der fafulte Rector, Nemjezöt meczgemöret, Il rectoro fafalizatto, Le recteur fafoulizé”. Rektor fafuła? Słowo to oznaczało niedołęgę i safandułę36. „Malowany rektor” do końca życia opowiadał, że w 1932 roku musiał odejść ze szkoły z powodu nagonki wrogów. Wierzyli w to jego wielbiciele i w patetycznym zwykle tonie przekazywali kolejnym pokoleniom obraz prześladowanego Szymanowskiego. Sporadycznie tylko pojawiały się relacje wyraźnie odbiegające od tej linii. Mateusz Gliński zakładał wprawdzie, że Szymanowskim mogły kierować pobudki ideowe, ale równocześnie wskazywał, że mógł paść ofiarą namów otoczenia, które widziało w tym zwyczajnie własny interes – wkrótce bowiem ci, którzy namawiali go do złożenia dymisji najgoręcej, trafili do grona pedagogów uczelni37. Kazimierz Wiłkomirski nadmienił o kompromitacjach, do których dochodziło w Akademii za czasów pierwszego rektora38. Te wspomnienia biografowie woleli jednak pomijać taktownym milczeniem.

1 Karol Szymanowski, Rozmowa z Karolem Szymanowskim, rozm. przepr. Ludwika Ciechanowiecka, „ABC Literacko-Artystyczne”, nr 41 z 8.09.1933, przedr. w: idem, Pisma, t. 1: Pisma muzyczne, Kraków 1984, s. 438.

2 Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski, Poznań 2009, s. 216.

3 K. Szymanowski, Rozmowa z Karolem Szymanowskim, op. cit., s. 438.

4 Po raz pierwszy na podobieństwo kołysanki Roksany do znanej mu melodii ukraińskiej zwrócił uwagę Stanisław Czyżowski (zob. Karol Szymanowski. Księga Sesji Naukowej…, op. cit., s. 15). Przykłady innych podobieństw, obecnych również w Harnasiach, wskazano podczas konferencji zorganizowanej w 1993 roku w ówczesnym Kirowogradzie (zob. Анатолій Калениченко, Кароль Шимановський і Україна: нові погляди, матеріали, перспективи, w: Історіографічні дослідження в Україні, t. XIII, Київ 2003, s. 461–493).

5 Problem antysemityzmu Szymanowskiego, jego przejawów i zaniku, omawiam szczegółowo w artykule Szymanowski a „kwestia żydowska”, „Midrasz” 2018, nr 3, s. 44–51.

6 Tomasz Godecki, Sztuka a polityka, „Wędrowiec” 1906, nr 6 [1:76].

7 Epizod ów jest niemal regularnie przytaczany w biografiach Szymanowskiego jako dowód „niechęci” odbiorców muzyki. Zob. Stanisław Golachowski, Karol Szymanowski, Kraków 1948, s. 58.

8 August Iwański, Wspomnienia 1881–1939, Warszawa 1968, s. 398.

9 Jarosław Iwaszkiewicz, Spotkania z Szymanowskim, Kraków 1981, s. 76–77.

10 Owa „Astoria” mieściła się pod numerem 64. Nie należy jej mylić z hotelem Astoria znajdującym się przy ulicy Chmielnej 49.

11 J. Iwaszkiewicz, Spotkania z Szymanowskim, op. cit., s. 77.

12 Stanisław Lam, Życie wśród wielu, Warszawa 1968, s. 414.

13 Leonia Gradstein, Jerzy Waldorff, Gorzka sława, Warszawa 1960, s. 36–37.

14 Hieronim Feicht, Wspomnienie o Karolu Szymanowskim, „Ruch Muzyczny” 1967, nr 10, s. 4, przedr. w: Karol Szymanowski we wspomnieniach, red. Jerzy Maria Smoter, Kraków 1974, s. 153.

15 Michał Choromański, Memuary, Poznań 1976, s. 46.

16 Anna Iwaszkiewiczowa, Ze wspomnień o Karolu, „Odrodzenie” 1947, nr 12, s. 2, przedr. w: Karol Szymanowski we wspomnieniach, op. cit., s. 237.

17 Eadem, Dzienniki i wspomnienia, op. cit., s. 148–149.

18 Mało wytwornie dał wyraz swej niechęci do jakichkolwiek zależności instytucjonalnych, gdy pisał w 1912 roku do Fitelberga (będącego od niedawna dyrygentem opery dworskiej w Wiedniu), z obawą snując plany wspólnych podróży artystycznych: „[…] ciągle się martwię i niepokoję o Twoje urlopy z tej zajebanej opery!” [1:352].

19 Karol Szymanowski, Efebos, w: idem, Pisma, t. 2: Pisma literackie, Kraków 1989, s. 196.

20 Karol Szymanowski, Wojna otwiera drzwi polskiej sztuce, rozm. przepr. John A. Henderson, „Musical America”, nr 8 z 8–9.04.1921, tłum. Janusz Bronowicz, przedr. w: Karol Szymanowski, Pisma, t. 1: Pisma muzyczne, Kraków 1984, s. 358.

21 List do Henryka Melcera z 1925 roku, znany jedynie z artykułu Marii Jehanne Wielopolskiej, Detto w sprawie Konserwatorium, „Głos Prawdy”, nr 60 z 29.02.1928, s. 4, cyt. za: Teresa Chylińska, Karol Szymanowski i jego epoka, t. 2, Kraków 2008, s. 310.

22 Robert Jarocki, Z albumu Romana Jasińskiego, Warszawa 2011, s. 45.

23 Gmach ten składał się ze starej części, z murami niemal fortecznymi wzniesionymi na przełomie XVI i XVII wieku, wspierającej się północnym bokiem o Tamkę. W 1861 roku został on przekazany Apolinaremu Kątskiemu na siedzibę Instytutu Muzycznego, dzisiaj mieści się w nim Towarzystwo im. Fryderyka Chopina. Do budynku tego w latach 1913–1915 dobudowano nową część, na wysokiej skarpie Tamki.

24 Karol Szymanowski, [Przemówienie inauguracyjne przy objęciu dyrekcji Konserwatorium Muzycznego w Warszawie], „Muzyka” 1927, nr 3, s. 141–142, w: idem, Pisma, t. 1: Pisma muzyczne, op. cit., s. 200.

25 Roman Jasiński, Zmierzch starego świata. Wspomnienia 1900–1945, Kraków 2006, s. 554. Autor dodaje, że Wielhorski „o ile był muzykiem niewydarzonym […], o tyle miał wiele dodatnich cech posiadanych często przez ludzi o specjalnych gustach erotycznych”. Z cytowanej wcześniej korespondencji wynika, że miewał z Szymanowskim wspólnych „efebów”.

26Protekcjonizm w Konserwatorium pod ochroną Departamentu Sztuki, „Głos Prawdy”, 10.01.1928 [4:203–204].

27 „Kurier Poranny”, 12.01.1928 [4:206].

28 „Robotnik”, nr 18 z 18.01.1928, s. 2.

29 „Warszawianka”, nr 17 z 18.01.1928.

30 Magdalena Dziadek, Od Szkoły Dramatycznej do Uniwersytetu. Dzieje wyższej uczelni muzycznej w Warszawie 1810–2010, t. 1: 1810–1944, Warszawa 2011, s. 455.

31 Anna Iwaszkiewiczowa, Notatki, w: Karol Szymanowski we wspomnieniach, op. cit., s. 226.

32 „Recenzent widział w archiwum UMFC dokumenty z odnośnego okresu (dyplomy i świadectwa ukończenia), z których wydrapano podpis Drzewieckiego, prawdopodobnie uznany za bezprawny” (z recenzji M. Dziadek).

33 Formalnie Szymanowski był prorektorem, gdyż „etat rektorski Szymanowskiego wygasł po roku z mocy prawa, a ponieważ ministerstwo przygotowywało się już do głębokiej rewolucji obsady personalnej w szkole, więc w czerwcu 1931 roku nie przeprowadzono wyborów rektora na rok kolejny” (z recenzji M. Dziadek).

34 „Żoną” był Aleksander Szymielewicz.

35 Stanisław Piasecki, Zabawa w akademię muzyczną. Dość już pielęgnowania fikcji, „ABC”, nr 17 z 17.01.1932 [7:79].

36 Określenia te zostały rozszyfrowane przez Macieja Pinkwarta i ujawnione dopiero kilka lat temu (zob. idem, Wariat z Krupówek, Nowy Targ 2015, s. 466, przyp. 67).

37 Zob. Mateusz Gliński, Akademia – „okropna, tragiczna historia”, „Ruch Muzyczny” 1984, nr 16, s. 6–8.

38 Kazimierz Wiłkomirski, Legenda i rzeczywistość, „Ruch Muzyczny” 1985, nr 3, s. 21.

Bezpłatny fragment

Pełną wersję książki można kupić pod adresem: pwm.com.pl