Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siostry nadziei. Nieznane historie bohaterskich kobiet walczących na Ukrainie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Siostry nadziei. Nieznane historie bohaterskich kobiet walczących na Ukrainie - ebook

Nieustraszone, bohaterskie kobiety o wielkich sercach

Gdy 24 lutego wojska rosyjskie zaatakowały Ukrainę, siostry zakonne rozpoczęły własną walkę o człowieczeństwo w piekle wojny. Pozostały w kraju, aby służyć ludziom tak samo jak ich poprzedniczki podczas drugiej wojny światowej. Inne, zmuszone działaniami wojennymi i koniecznością ochrony podopiecznych, swoją posługę sprawują w Polsce, pomagając tym, którzy zostali za wschodnią granicą.

Organizują pomoc humanitarną, opatrują rany, zapewniają schronienie uciekającym przed wojną, opiekują się sierotami, wspierają duchowo żołnierzy i cywili.

Agata Puścikowska dotarła do kobiet niezwykłych, choć niebywale skromnych i swoją walkę toczących po cichu. Siostry zakonne, głównie Polki mieszkające na Ukrainie, opowiadają autorce o tym, jak wygląda wojna oczami kobiet, czy czują strach, patrząc na rakiety burzące okoliczne budynki lub słysząc huk spadających bomb. Mówią o codziennej posłudze bliźnim, swoich lękach, ale też o wielkich nadziejach na koniec wojny.

Siostry nadziei to wyjątkowe świadectwo kobiet, które w obliczu wojny ryzykują własne życie, walcząc o dobro każdego człowieka.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6627-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

To miało zupełnie inaczej wyglądać. Spokojna wiosna, realizowane plany zawodowe, rodzinne, miało być jak zawsze. Pogłoski o wojnie, o możliwym ataku Rosji na Ukrainę docierały jednak zewsząd, zakłócały spokój i codzienną rutynę. Mimo to wszyscy żywili nadzieję na pokojowe rozwiązanie konfliktu. Liczyli na rozsądek i rozwiązania demokratyczne.

Atak niestety nastąpił, a 24 lutego 2022 roku przeszedł do historii jako moment, który zmienił życie milionów ludzi nie tylko na Ukrainie, ale też w Polsce i wielu innych krajach. To dzień, który na zawsze odmienił życie konkretnych osób, wywrócił je do góry nogami, zburzył ich spokój. W miejscu prostej codzienności pojawiły się lęk, cierpienie, obawa przed jutrem.

Niepokój i napięcie towarzyszą również wielu Polakom, którzy współodczuwają, zdają sobie sprawę z ogromu tragedii, z jaką muszą się mierzyć Ukraińcy, nie mogą się pogodzić z losem zaatakowanych sąsiadów.

Gdy wybuchła wojna na Ukrainie, wielu z nas, Polaków, zaczęło natychmiast kontaktować się z rodzinami, przyjaciółmi i znajomymi z miast i wsi ukraińskich. Telefony, komunikatory internetowe, maile były rozgrzane w wirtualnej rzeczywistości tak samo jak emocje i serca w realu. Pytania: „Co u was?”, „Jak wam pomóc?”, „Czy chcecie do nas przyjechać?” – padały miliony razy. Mimo że przynajmniej na samym początku konfliktu nikt w zasadzie nie wiedział, jak się ta wojna potoczy, w którym kierunku pójdzie front, czy Ukraina zdoła się obronić.

Wszelako opór, odwaga, chęć walki Ukraińców zadziwiły Europę i świat. I stały się dumą naszych sąsiadów, ale też symbolem walki dobra ze złem. Rosyjski atak, przyrównywany jakże często do ataku na Polskę w 1939 roku, stał się potwierdzeniem, że historia nie tylko lubi się powtarzać, ale czyni to nader skwapliwie. Przy czym politycy zdają się o tym nie pamiętać, a i zwykli ludzie, mimo oczywistości w tym względzie, gdy przychodzi potwierdzenie starej zasady, przecierają oczy ze zdumienia: „Ale jak to? Taka wojna w XXI wieku, w cywilizowanej Europie?”. Owszem, właśnie w XXI wieku. Zło wciąż czyha i jest, nie znika.

Po 24 lutego pierwsze, o czym pomyślałam, to o własnych przyjaciołach czy raczej przyjaciółkach: siostrach zakonnych rozsianych w wielu katolickich zgromadzeniach żeńskich. Kobietach, które pracują z oddaniem od lat we Lwowie, w Kijowie, Żytomierzu, Żółkwi i wielu innych miastach i wioskach Ukrainy. To kobiety, które znałam albo osobiście, albo poprzez media społecznościowe. To kobiety, Polki, które wyjechały kilka, kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt lat temu na Wschód, by tam pomagać biednym, uczyć dzieci, leczyć, ewangelizować. Co będzie z nimi w czasie wojny? – zastanawiałam się. Czy są bezpieczne?

Niemal od razu stanęły mi przed oczami obrazy wojenne z czasów drugiej wojny światowej. Od razu przypomniały mi się opisywane po wielokroć siostry, bohaterki i patriotki, które między rokiem 1939 a 1945 w wielu miejscach Drugiej Rzeczypospolitej dawały świadectwo wierze, nadziei i miłości. I walczyły, tak jak mogły najlepiej, z okupantem. Wspierały żołnierzy, cywilów, sieroty wojenne. Wiele z nich poniosło śmierć w odwecie za swój patriotyzm, wiele zostało zgwałconych.

Czy historia będzie się aż tak powtarzać? – myślałam.

Pierwsze dni wojny upłynęły na próbach skontaktowania się z koleżankami, znajomymi siostrami zakonnymi. Zaczęły się rozmowy na czatach internetowych, po obu stronach urywkowe i nerwowe. W pewnym momencie, po kilku czy kilkunastu takich rozmowach, doznałam przedziwnego surrealistycznego wrażenia, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Że to jakiś straszny, przykry sen. Lub że może trafiłam do jakiegoś wojennego filmu albo do własnych książek. Ogarniało mnie często wrażenie _déjà vu_, gdy współczesne siostry mieszkające na Ukrainie opowiadały o swojej wojennej codzienności, a te opowieści do złudzenia przypominały opisy sióstr z 1939 czy 1944 roku. Niebywałe odczucie i z początku zupełnie paraliżujące.

Z czasem też okazywało się, że i współczesne siostry zakonne, które zdecydowały się na pozostanie w kraju ogarniętym wojną, zaczynają chronić cywilów, przyjmować ich pod swój dach, opiekować się sierotami wojennymi, wspierać żołnierzy w bardzo konkretny sposób, a często i leczyć, bo są i takie, które jako pielęgniarki, lekarki, psycholożki docierają na front.

To jest już więc nie tyle historia, która zatoczyła koło, lecz po prostu teraźniejszość, z którą przyszło się mierzyć nie tylko żołnierzom, ale i cywilom. Nie tylko mężczyznom, ale i kobietom, w tym kobietom w habitach. Te ostatnie w wyjątkowy sposób poczuły w czasie wojny przynaglenie, by to wszystko, w co wierzą – wiarę, nadzieję i miłość – realizować w codziennym działaniu, w dramatycznym momencie próby.

Jednocześnie też, gdy już poznawałam realną pracę, gigantyczny wysiłek zakonnic, gdy rozumiałam ich coraz większe sińce pod oczami, życie w stresie, przez Polskę przetaczała się osobliwa dyskusja pod tytułem „Czy Kościół pomaga Ukrainie”. Przeróżni komentatorzy opowiadali o bierności, małoduszności i wręcz lenistwie duchowieństwa katolickiego. I mówili to już wtedy, gdy większość zgromadzeń w Polsce, żeńskich i męskich, otwierała swoje podwoje i przyjmowała pod dach uchodźców z Ukrainy. A po stronie ukraińskiej parafie, zgromadzenia, instytucje związane z Kościołem pełną parą organizowały ewakuację ludzi, żywienie przesiedleńców, przyjmowały do swoich siedzib tych, którzy potracili domy lub uciekali z rejonów bezpośrednio objętych wojną. Te informacje szokowały. I doprawdy nie wolno było na nie nie reagować. Powstała absolutna konieczność, by w zgodzie z prawdą i w obronie tej prawdy, ale tu również godności konkretnych ludzi i ich dobrego imienia – nie pozostać obojętnym. Najzwyczajniej w świecie należało mówić ludziom prawdę. Również w przestrzeni medialnej.

Pojawiła się więc prosta konieczność, ażeby w zgodzie z dziennikarskim, na poły kronikarskim sumieniem zbierać ludzkie historie, starannie dokumentować to, co się dzieje za polską granicą, ale i w klasztorach na terenie kraju. Chwytać te chwile, dni i noce, tygodnie, a w końcu i miesiące wojenne, widziane i odczuwane z perspektywy sióstr zakonnych. O ile siostry z 1939 roku zwykle pisały kroniki, dzięki czemu zachowało się wiele historii, świadectw, również zapisków wojennej codzienności, o tyle siostry w 2022 roku nie zawsze takie kroniki wojenne prowadzą. A przynajmniej nie wszystkie są opisywane w sposób szczegółowy. Zachodzi więc obawa, że po latach ich wojenne starania, trudne i piękne jednocześnie, nie tylko nie zostaną szerzej opisane, ale też nie wryją się w zbiorową pamięć. I po prostu przepadną w otchłani czasu. Do tego dopuścić nie wolno.

Same siostry nie szukają rozgłosu, wręcz bardzo tego rozgłosu unikają. Ich celem nie jest bynajmniej brylowanie w mediach, bycie na świeczniku, i należy to uszanować, i zrozumieć. Ich cel to działanie dla Boga, przez Boga i wśród ludzi. I służba Najwyższemu poprzez służbę ludziom. Tego się nie robi w świetle jupiterów, tylko cicho a skutecznie.

Gdy wybuchła wojna, siostry zakonne mogły wyjechać do Polski. Wszystkie: i Polki, i Ukrainki, i kobiety innych narodowości. Wielokrotnie je zapraszano, wręcz namawiano, czyniły to zarówno ich własne rodziny i przyjaciele, jak i zgromadzenia, z których pochodzą. Okazało się jednak, że większość sióstr wyjechać nie chciała, bo czuła i widziała, że ich miejscem do życia i działania nadal jest Ukraina. Nawet gdy robi się w niej niebezpiecznie. Wiele z nich rzecz jasna przyjeżdżało też do Polski wraz z ewakuowanymi dziećmi z domów dziecka lub już w Polsce włączały się w taką pracę. Trzeba pamiętać, że przez Polskę w pierwszych miesiącach wojny przewinęło się kilka tysięcy ukraińskich sierot; większość z nich pochodziła z przepełnionych placówek publicznych. Siostry zgłaszały się jako wolontariuszki, by wspierać opiekunów w pracy z dziećmi, już na terenie Polski. Część natomiast musiała uciekać z Ukrainy, z miejsc, w których trwały walki, a tereny były zajęte przez Rosjan. Wyjechały w bezpieczniejsze tereny kraju albo do Polski.

Zapewne też w czasie lektury będą się Państwo wielokrotnie zastanawiać, jak wyglądały poszukiwania moich bohaterek i dlaczego opowiadają o swojej pracy akurat te, a nie inne. Najkrócej i najprościej można odpowiedzieć na to tak: opowiadają te siostry, które po prostu czuły się na siłach, aby podzielić się swoimi historiami. Opowiadają te, które chciały poświęcić mi swój czas, ale którym też inne siostry umożliwiły rozmowy, pomogły w wygospodarowaniu odpowiedniego momentu i w miarę komfortowej przestrzeni do spotkania. Co bardzo cieszy – zdecydowały się mówić o sobie również siostry Ukrainki, i jedna Ormianka. Czasem nasze rozmowy trwały bardzo, bardzo długo, bywały przeprowadzane bardzo późno, z doskoku. Niejednokrotnie ze schronów. Książka ta jest więc w dużym stopniu zapisem symbolicznym, bo opisane domy i siostry to swoista reprezentacja ogromnej, milczącej większej całości.

Ta książka to również oddanie głosu cichym kobietom, które boleśnie doświadczyły i wciąż doświadczają wojny, będąc na Ukrainie1 lub też pomagając Ukrainie z Polski. Bo przecież i w Polsce poprzez zbiórki charytatywne, pomoc uchodźcom czy modlitwę siostry działają na rzecz pokoju i poprawy jakości życia wojennych ofiar – warto zresztą, na przewijający się wątek organizacji pomocy humanitarnej, zwrócić baczniejszą uwagę. By w miarę możliwości wesprzeć zgromadzenia i organizacje charytatywne. Ta książka to pokorna próba opowiedzenia o wojnie z perspektywy kobiecej, a dzięki temu bliskiej rodzinom, dzieciom, ludziom starszym i zależnym, sierotom i niepełnosprawnym. My wszyscy, zatopieni w wygodnych fotelach, siedzący przed telewizorami lub smartfonami, niby przecież wiemy o biedzie, poniewierce, lęku najbardziej bezbronnych. Ale czym innym jest wiedzieć w teorii, a czym innym widzieć to na własne oczy. Historie tu opowiedziane to spojrzenie na wojnę z perspektywy cywilów, w tym tych najbardziej poszkodowanych, bo kompletnie bezbronnych. Jednocześnie ze względów chociażby bezpieczeństwa wiele historii trzeba było pominąć, wiele wątków odłożyć na spokojniejszy czas. Niemało też sióstr czeka, by opowiedzieć o swojej posłudze w bardziej sprzyjających warunkach.

Czy to, co zakonnice robią na co dzień, to bohaterstwo w sensie heroizmu? Dla mnie tak! Niezależnie zresztą od tego, czy są to Polki, czy Ukrainki. Czy zostały na Ukrainie, czy też się ewakuowały i działają poza krajem. Dla mnie ich działalność jest rodzajem codziennego heroizmu, walki duchowej i walki o drugiego człowieka. Jednocześnie ani razu nie miałam śmiałości, w ciągu setek godzin rozmów, w ciągu miesięcy pracy nad książką, zadać którejkolwiek z nich pytania: „Czuje się siostra bohaterką?”. Po prostu podobne zdanie, gdy rozmawia się z ludźmi skromnymi, zwyczajnymi, mówiącymi bez patosu, a czasem płaczącymi między jednym słowem a drugim, nie przeszłoby przez gardło. Wydaje się w tym kontekście napuszone, wręcz pretensjonalne.

W indywidualnej rozmowie wielu siostrom zadawałam jednak inne pytanie: „Czy czuje siostra, że robi coś wyjątkowego? Że walczy o ludzi, o wolność, o dobro?”. Wówczas zastanawiała się chwilę. I bardzo często tak odpowiadała:

– Ja nic wielkiego nie robię! Staram się tylko dawać ludziom nadzieję…

Siostry nadziei są wśród nas – pamiętajmy o tym. Tak w Polsce, jak i na Ukrainie.

1 Osobiście używam formy „na Ukrainie”, „na Ukrainę”. Jednak w niektórych rozmowach jest użyta forma „w Ukrainie”, „do Ukrainy” – zawsze wówczas, gdy używa jej konkretna siostra, gdy wynika ona z jej sposobu mówienia i pisania. Obie formy, jak zaznaczyła Rada Języka Polskiego, są poprawne.SIOSTRY WERBISTKI

Zgromadzenie Misyjne Służebnic Ducha Świętego

Zgromadzenie Misyjne Służebnic Ducha Świętego, zwane potocznie werbistkami, zostało założone w Holandii pod koniec XIX wieku przez świętego Arnolda Janssena. Pierwszy dom sióstr w Polsce powstał w 1921 roku. Obecnie siostry pracują w czterdziestu czterech krajach świata, jest ich wszystkich około czterech tysięcy. Ich powołaniem jest ewangelizacja, ale też nauczanie, praca w służbie zdrowia, z dziećmi, chorymi na AIDS i uzależnionymi. Od lat pracują też w obozach dla uchodźców. Te, które mieszkają na Ukrainie, od lutego 2022 roku w sposób szczególny wcielają swe powołanie w codzienne wojenne życie.

Kijów

Siostra Lucyna Grząśko jest w Zgromadzeniu Służebnic Ducha Świętego od początku lat dziewięćdziesiątych. W 1985 roku przyjęła śluby wieczyste. Od trzydziestu lat pracuje na Ukrainie, a od dziesięciu w ukraińskim Radiu Maryja. Pierwotnie jednak, jeszcze jako młoda siostra zakonna, marzyła o wyjeździe do Afryki.

– W naszym zgromadzeniu po pierwszych ślubach wypisujemy propozycje miejsc, w których chciałybyśmy pracować – opowiada. – Przełożone mogą, lecz nie muszą tych propozycji przyjąć. Ja trzykrotnie jako miejsce przyszłej pracy wpisywałam „Afryka”. Chciałam pracować na misjach w krajach afrykańskich.

Przełożone jednak zdecydowały inaczej.

Siostra Lucyna miała wyjechać na Wschód: po rozpadzie ZSRR wolna Ukraina potrzebowała wszechstronnego duchowego wsparcia, po czasach komunizmu ludzie potrzebowali pomocy duchowej, odrodzenia życia religijnego.

– Myślałam, że pojadę na krótko. Cały czas byłam wierna swoim marzeniom o Afryce – uśmiecha się siostra Lucyna. – Jednak i przełożeni byli nieustępliwi. Pozostałam na Ukrainie na lata.

Siostra Lucyna skończyła teologię i duchowość katolicką. Za propozycję robienia doktoratu podziękowała. Wolała działać, pracować już wśród ludzi.

– W Ukrainie, w Kijowie, pracuję od 1992 roku. Najpierw pracowałam głównie z dziećmi, to była zresztą praca od podstaw. Dzieci nie znały ukraińskiego, w parafiach mieszkało niewielu wiernych, a i same kościoły były po latach komunizmu w opłakanym stanie.

W parafii Świętego Mikołaja, w którym siostra pracowała, stały początkowo tylko ściany i dach. Wnętrza były doszczętnie ogołocone, a świątynia przerobiona na salę koncertową; przez całe dziesięciolecia niszczała. Gdy katolicy zaczęli się upominać o kościół i wznowiono pierwsze po wielu latach msze święte, z początku rozstawiano składany ołtarz. Żeby łatwiej go było złożyć i przenieść, miał kółka. Brakowało Biblii po ukraińsku czy katechizmu.

– My, misjonarki, gdy wyjeżdżamy do krajów posługi, uczymy się języka miejsca, w którym pracujemy – mówi werbistka. – Tu od razu się uczyłam ukraińskiego, a pracując z dziećmi, gdy przygotowywałam je do pierwszej komunii świętej, napisałam dwa katechizmy dla dzieci po ukraińsku. Potem należałam do kijowskiej komisji katechetycznej; tam opracowywaliśmy katechizm po ukraińsku dla młodzieży.

Na początku pracy siostry Lucyny dzieci w parafii było bardzo niewiele: dwójka, trójka, czasem czwórka.

– We wspólnocie kijowskich sióstr werbistek byłyśmy wówczas trzy – wspomina. – Zastanawiałyśmy się wraz z siostrami, jak dotrzeć do dzieci: czułyśmy się odpowiedzialne za chrześcijańskie wychowanie. A one nie otrzymywały w rodzinach wiary. W końcu miejscowe władze pozwoliły nam chodzić do szkół i tam rozmawiać z dziećmi. Ale to takie dziwne czasy były, że w zamian musiałyśmy kupić szkole telewizor i odtwarzacz video.

Mieszkańcy zresztą długi czas pozostawali nieco nieufni w stosunku do zakonnic: nie wiedzieli, kim są kobiety w habitach, zachowywali więc spory dystans.

– Lub też, widząc nasze stroje, pytali, z jakiego chóru jesteśmy – mówi ze śmiechem siostra Lucyna. – Opowiadałyśmy, że jesteśmy z chóru zakonnego, a pracujemy w dawnej sali koncertowej, czyli w kościele.

Mieszkańcy, obserwując otwartość i życzliwość zakonnic, z czasem zaczęli się do nich przekonywać. Również na katechezę przybywało coraz więcej dzieci. W zajęciach uczestniczyło czasem nawet i kilkadziesiąt.

– Co ciekawe, dzieci przychodziły do nas z rodzicami. A rodzice robili skrzętne notatki ze wszystkiego, co słyszeli. To było dla nich ważne. Wielu się nawracało. Dodatkowo robiliśmy spotkania formacyjne dla rodziców. I miałam też zwyczaj, by odwiedzać dzieci w ich domach: poznaje się wówczas lepiej i dziecko, i całe rodziny. Można więc poznać głębiej, a gdy zachodzi konieczność, skuteczniej pomóc całej rodzinie. Na spotkaniach dla rodziców dorośli poznawali się też nawzajem, zaprzyjaźniali, a później często wspierali. Powstała wspólnota ludzi lubiących się, szanujących, spędzających wspólnie czas. Nawet na Eucharystii siadali niedaleko siebie.

A siostra Lucyna była w ciągłym ruchu. W pracy, wśród ludzi. Nie oszczędzała się. Kijów zresztą jest przeogromny: kilka milionów mieszkańców, ponad pięćdziesiąt kilometrów w każdą stronę. Werbistka wiecznie działała w pełnym pędzie.

– W rezultacie chociażby ze względu na intensywność pracy, ale i ciągłe przebywanie w zagrzybionym kościele zachorowałam na gruźlicę. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyjechałam do Polski na leczenie. Swoją drogą, Afryka stała się dla mnie, chociażby ze względów zdrowotnych, zupełnie nieosiągalna. Nie żałowałam jednak.

Bo to Ukraina była już jej domem. Po wyzdrowieniu wróciła do Kijowa.

Radio

Po dwudziestu latach pracy z dziećmi siostrze zaproponowano pracę w ukraińskim katolickim Radiu Maryja – rozgłośni, która należy do Światowej Rodziny Radia Maryja.

– A był to przypadek – opowiada siostra Lucyna. – Byłam na parafialnym odpuście, w czasie którego dyrektor Radia Maryja z Kijowa ojciec Oleksij Samsonow opowiadał o radiowej pracy. Okazało się, że potrzebowali pomocy, wsparcia. Celem radia jest ewangelizacja, więc to i nasz, sióstr werbistek, charyzmat. Początkowo w ogóle się w takiej pracy nie widziałam: od lat pracowałam z dziećmi, szalałam z nimi, tańczyłam. Miałam to wszystko teraz rzucić i prowadzić poważne audycje? No, ale ponieważ taka była potrzeba, postanowiłam jednak spróbować. Najpierw jako wolontariuszka.

Siostra Lucyna w radiowe sprawy wkroczyła ze zwykłą sobie energią i impetem.

– Radio potrzebowało sieci zaufanych wolontariuszy – mówi. – A „moje” dawne dzieci, które katechizowałam kilka lat wcześniej, akurat dorastały i doskonale się nadawały do takiej pracy. Wychowałam sobie fajnych pomocników: udało się stworzyć grupę prawie trzystu wolontariuszy, którzy wspierali pracę rozgłośni.

Siostra Lucyna po roku wolontariatu rozpoczęła przygodę za mikrofonem jako dziennikarka. Zaczęła robić wywiady, a że była otwarta i miała zawsze dobry kontakt z rozmówcami, nie stanowiło to dla niej problemu. Raczej spójną kontynuację działań.

– Miałam swoje audycje nocne i w ciągu dnia, wyjeżdżałam też w trasy, również do Polski, by mówić o naszej misji, rozgłośni i zbierać ofiary na jej funkcjonowanie. Bardzo zresztą lubię jeździć, być w ciągłym ruchu, poznawać nowych ludzi. Bywało, że w ciągu roku robiłam ponad czterdzieści pięć tysięcy kilometrów autem – spotykałam się ze słuchaczami, robiłam zdjęcia. Zachęcałam do słuchania naszych audycji.

Radio na Ukrainie miało przed wojną dwanaście częstotliwości, docierało do sporej części kraju. Ale rozgłośni można słuchać i przez internet, dzięki czemu słucha jej też diaspora ukraińska rozsiana po całym świecie.

– Lubię szczególnie prowadzić nocne audycje, między północą a godziną drugą – uśmiecha się werbistka. – Wówczas słuchacze piszą i dzwonią niemal z całego świata.

To szczególnie ważne po 24 lutego 2022 roku.

Czy siostra spodziewała się wybuchu wojny?

– Mówiąc szczerze, byłam przekonana, że do tego jednak nie dojdzie. Nawet gdy ktoś się lękał, pytał o przyszłość, to radziłam, by cieszył się życiem i nie słuchał stresujących informacji. Nawet kiedy w parafii namawiali ludzi, by przygotowywać zapasy medykamentów, zbierać podstawowe leki i opatrunki, jakoś miałam do tego dystans i się w to nie włączyłam.

Kilka dni przed wybuchem wojny z Kijowa wyjechali oligarchowie. To mocno dało ludziom do myślenia, bo przecież możni wiedzą więcej niż zwykli śmiertelnicy.

Jednocześnie radiowcy zastanawiali się, trochę na zasadzie „co by było, gdyby”, co sami zrobią, jeśli, nie daj Boże, wojna wybuchnie.

– U nas pracują w większości mężczyźni i tylko dwie panie, w tym ja – mówi werbistka. – Zapowiedziałam od razu, że gdyby coś złego się działo, nie wyjadę i zostanę z dyrektorem w studio radiowym. Pozostali pracownicy i wolontariusze decydowali sami, we własnym sumieniu.

Tuż przed atakiem Rosjan siostra Lucyna, nie spodziewając się wszak rozwoju sytuacji, pojechała do Wierzbowca niedaleko Winnicy na spotkanie sióstr prowincji ukraińskiej. I to tam zastała ją wiadomość o wybuchu wojny.

– Byłam trzysta kilometrów od Kijowa i od razu – jeszcze 24 lutego – chciałam wracać. Słowa raz danego trzeba dotrzymać. Przyszedł moment próby. Moje siostry jednak nie chciały mnie z Wierzbowca wypuścić: bardzo się bały o moje zdrowie i życie. Postanowiłam mimo to jechać na własną odpowiedzialność. Nie potrafiłam inaczej.

Ludzie mówili jej zresztą: „Nie dojedziesz do Kijowa, tam są już walki, nieprzejezdne drogi”. Jednak werbistka po prostu wsiadła w samochód. I pojechała.

– To była ciężka droga – wspomina. – Wszyscy uciekali na zachód, ja jechałam na wschód. Obiektywnie to było szaleństwo. W trakcie mojej drogi zmieniali godzinę policyjną, co jeszcze bardziej utrudniało podróż. Trzeba się było do tego dostosować. W pewnym momencie ugrzęzłam w Żytomierzu, mniej więcej w połowie drogi, co dawało się odczytać jako znak, by dalej nie jechać. Mnie to jednak raczej zmotywowało do dalszej podróży, niż odwiodło od celu.

Siostra zresztą nie była wówczas świadoma, że pod Kijowem trwają już regularne walki. Dopiero na trasie Żytomierz–Kijów zobaczyła spalone samochody, zniszczenia, a wszechobecny zapach ropy i dziwnej spalenizny drażnił jej nozdrza. W pewnym momencie siostrę zatrzymali mężczyźni – Ukraińcy. Jechali w stronę Kijowa.

– Powiedziałam im, że muszę do Kijowa, że muszę się przebić. Powiedziałam też, że jestem siostrą zakonną i pracuję w katolickim radiu. Oni ruszyli, a ja za nimi. I przyznam, było to trochę naiwne z mojej strony, bo to mogli być szpiedzy, jacyś dywersanci. ­Mogli zrobić mi krzywdę. To przecież czas wojenny, nie powinno się wszystkim ufać. Jednak za bardzo nie miałam wyboru, pojechałam więc tuż za nimi, a Pan Bóg czuwał. Mężczyźni jechali przez jakieś bezdroża, pola, wioski. Poruszali się sprawnie, mimo że z ulic pozdejmowano już drogowskazy. Jechaliśmy powoli: trasę, którą można by pokonać w dwie godziny, my przemierzyliśmy w ponad cztery.

W końcu siostra, nieco zakłopotana, zapytała: „A kim wy w ogóle jesteście?”. Na co mężczyźni odparli rozbawieni: „Jesteśmy siostry aniołami stróżami”. Okazało się, że jeden z mężczyzn był wysoko postawionym wojskowym ukraińskiej armii. Dowodzącym między innymi przez kilka lat w Donbasie. Jechał teraz bronić Kijowa.

– W drodze mieliśmy około trzydziestu kontroli. Dzięki temu, że jechałam za żołnierzami, przepuszczali nas sprawnie. I może dzięki temu nie zarekwirowali mi auta. Gdy jest wojna, zwłaszcza w takim newralgicznym momencie, armia mogła mi przejąć samochód. Dojechałam bezpiecznie do miasta. I jeszcze zdążyłam na radiową transmisję mszy świętej radiowej o godzinie dziesiątej rano.

A czy siostra się bała? Czy zdawała sobie sprawę z tego, że mogła zginąć? Jak tłumaczy – nie, i to naprawdę nie wywoływało w niej lęku.

– Żadnej mojej zasługi w tym nie ma. Ani żadną wielką bohaterką nie jestem. Po prostu Pan Bóg przysłał mnie tu w konkretnym celu, co więcej, doskonale mnie do tej wojennej sytuacji przygotował. Zahartował wcześniej na to, co się dzieje obecnie.

Bo wcześniej był Majdan

I tu siostra Lucyna opowiada o wydarzeniach na Majdanie, w których też uczestniczyła.

– Tamte wydarzenia trwały od listopada 2013 roku do lutego 2014 roku – wspomina. – Pracowałam wówczas w radiu, prowadziłam pasma wieczorne. Gdy w centrum Kijowa zrobiło się gorąco, chcieli wszystkich pozabijać na Majdanie, ja postanowiłam wspierać ludzi. Towarzyszyć zza mikrofonu tym, którzy już wówczas się bali, potrzebowali dobrego słowa, modlitwy, wsparcia. Czułam, że powinnam być z tymi, którym groziła śmierć, którzy zgromadzili się na placu i walczyli o naszą wolność.

Gdy werbistka skończyła swój wieczorny dyżur, publiczny transport już nie działał. Poszła więc z radia na Majdan piechotą. Szła trzy godziny.

– Na miejscu podeszłam pod scenę – uśmiecha się. – Widziałam, że chcę wejść tam, gdzie są ludzie, i będę się z nimi modlić. Wpuścili mnie, weszłam na podwyższenie.

Po krótkiej chwili werbistka poprosiła prowadzących o mikrofon. Podali jej go.

– Chciałam się głośno modlić. Zainicjowałam modlitwę. Wokoło zresztą widok był straszny: ogień, wiele tysięcy ludzi, którzy ryzykowali życiem. I ta niepewność każdej chwili: zaczną strzelać czy nie? Modliłam się, modlili się ludzie pod sceną. Obok mnie, na podwyższeniu, o czym zresztą mało kto wie do dzisiaj, stała figura Matki Bożej Fatimskiej.

Siostra zaczęła też przemawiać do ludzi: że trzeba się modlić, bronić ojczyzny, że to, co się dzieje, to również walka duchowa, którą należy wygrać. A Maryja Fatimska dopomoże.

– Mówiłam nieprzerwanie – wspomina. – I po jakimś czasie dopiero sobie uświadomiłam, co ja w ogóle tu robię, co ja mówię: mówię o Ukrainie jako mojej ojczyźnie. Ale tak właśnie jest z nami, werbistkami: że każde państwo, do którego jedziemy na misje, staje się naszym krajem. Toteż i ja walczyłam, jak mogłam, o wolność Ukrainy.

Siostra przemawiała i modliła się z ludźmi siedem godzin. Siedem!

Najtrudniejsza sytuacja?

– Kula przeleciała mi z lewej strony, dosłownie przeszła tuż koło ręki. Usłyszałam tylko świst. Chcieli chyba strzelić mi w serce, a nawet kurtki nie rozerwało. Celowali wtedy głównie we mnie, bo musiałam być dla nich sporą przeszkodą, denerwującą, gdyż porywałam tłumy. Stałam w centrum. Jednak dalej się modliłam i przez cały ten czas nikt na Majdanie nie zginął. Jedna dziewczyna tylko dostała po nodze, lecz niegroźna to była rana.

I dalej siostra Lucyna się modliła, a wraz z nią tłumy.

– Nie odczuwałam wówczas żadnego strachu – opowiada. – Nie wiem, czy to adrenalina, czy wzmocnienie duchowe. Ale czułam spokój. Jednocześnie miałam świadomość, że właśnie na scenie widać mnie świetnie, że mogę zginąć, bo jestem łatwym celem. Mimo to nic złego się wówczas nie wydarzyło.

Mało kto również wie, że katolicy na Majdanie rozdali wtedy protestującym milion plastikowych różańców. Milion!

– To była wielka siła. – Kiwa głową siostra. – Wielka duchowa moc.

A po tamtej nocy na Majdanie, wśród świstu kul i słów modlit­wy, siostra Lucyna była już innym człowiekiem. Jakby w duchowej zbroi.

– Wydarzenia z lutego 2014 roku niewątpliwie były takim przygotowaniem, hartowaniem mnie na rok 2022. Pan Bóg tak mnie „wyszkolił”, że teraz jestem już gotowa na wszystko.

Wojenne wszystko…

W 2022 roku siostra Lucyna, mimo ogromnego dramatu i wielkiej skali zniszczeń, codziennych trudów i niebezpieczeństw, niczego się już nie boi. Nie odczuwała strachu nawet na samym początku wojny, gdy Kijów był regularnie atakowany rakietami.

– Pierwszy miesiąc wojny mieszkałam w radiu – opowiada. – Spałam na podłodze, na szczęście było ciepło. Nie działały sklepy, wszystkie supermarkety świeciły pustkami. Tak zupełnie szczerze, to z garstką prowadzących, którzy zostali w rozgłośni, nie mieliśmy za bardzo co jeść. Na szczęście słuchacze o nas nie zapomnieli i donosili nam skromne posiłki.

Siostra Lucyna wspomina, jak po tygodniu suchego, zimnego jedzenia doskonale smakowała ciepła owsianka z mikrofalówki.

– Potem już było łatwiej, bo chodziliśmy do parafii na obiady. Ale warunki wojenne to jednak warunki wojenne: w jednym wiadrze się prało, to samo wiadro służyło do sprzątania.

Początkowo w radiu pozostało tylko trzech pracowników: dyrektor, ksiądz pallotyn i siostra Lucyna.

– Któregoś razu pojechałam do parafii, bo zaczęła przychodzić do Kijowa pomoc humanitarna. My tu na nią mówimy „humanitarka”. Przynosiłam wówczas już i dla nas jedzenie, byśmy mogli skromnie zjeść, zostać w rozgłośni i pracować. Bo my przez cały czas z broniącego się Kijowa nadawaliśmy audycje!

Całodobowo zresztą.

– Wymienialiśmy się za konsoletą co kilka godzin. Nawet gdy nie wolno było palić światła, pracowaliśmy przy świeczce. Niesamowita to była atmosfera. Trwało to miesiąc i miesiąc w zasadzie nie wychodziłam ze studia. Było potrzebne ludziom, by trzymać ich na duchu, wspierać, łączyć w modlitwie. Dawać odrobinę nadziei i po prostu zagrzewać do walki.

Ale był i taki moment, że to siostra Lucyna potrzebowała wsparcia.

– Tak, potrzebowałam rozmowy, opowiedzenia tego wszystkiego, co przeżywałam, co widziałam. Gdy siedzisz miesiąc, było nie było, w zamknięciu, nie widzisz za bardzo innych ludzi, nie możesz wypić kawy, to potrzebujesz kontaktu ze światem. To normalne.

Gdy więc było naprawdę ciężko, siostra Lucyna telefonowała do przyjaciół.

– Nie widziałam ludzi, ale słyszałam głos, mogłam porozmawiać. To było bardzo zdrowe i potrzebne. Potem też chodziłam do znajomej piechotą, żeby wziąć prysznic, odświeżyć się, też porozmawiać. I to dawało też odrobinę relaksu, pewnego rodzaju komfortu. Bo w radiu to mogłam się umyć jedynie nad zlewem.

Po kilku tygodniach siostra Lucyna zaczęła też już po dyżurach wracać na noc do domu. Mimo oczywistego niebezpieczeństwa.

– Kijów, o czym byłam od samego początku przekonana, nie poddał się. Walczył i nie został pokonany. Widziałam determinację ludzi do obrony, widziałam wolę walki. I daliśmy radę – cieszy się siostra Lucyna. – Oczywiście jeszcze długo nie będzie idealnie spokojnie, bo wybuchy i wiosną, i latem dało się słyszeć w niektórych częściach miasta, a bywało, że nawet i ściany kościoła się trzęsły. Jednak Kijów dał radę i da radę!

Werbistka podkreśla, że mieszka i pracuje w bohaterskim miejscu. I spotyka na swojej drodze autentycznych bohaterów, którzy przecież tak niedawno byli zwykłymi ludźmi. I pragnęli jedynie pokoju.

– A chociażby taki znajomy Wiktor. Ma czternaścioro dzieci. Zawiózł rodzinę zaraz na początku wojny do Polski. A potem wrócił i poszedł walczyć.

Gdzie jednak jest bohaterstwo, gdzie wojna, tam i cierpienie.

– Oj, tak! Cierpienia widać tu ogrom – wzdycha werbistka. – To wyciska łzy z oczu. Szczerze mówiąc, ciągle zalewam się łzami.

Zaufanie

Jakoś od maja życie w Kijowie zaczęło wracać do jakiej takiej normy.

– Działa transport, ludzie wracają do mieszkań – mówi siostra Lucyna. – Nasze radio też zaczęło funkcjonować w miarę normalnie: wrócili pracownicy, którzy na początku wojny wyjechali. Więc nie ma już konieczności brania wielogodzinnych ciągłych dyżurów.

Kiedy zresztą rozpoczyna się alarm przeciwlotniczy, a siostra Lucyna prowadzi audycję, nie schodzi do piwnic. Audycja nie może zostać przerwana. Ludzie przecież słuchają i modlą się również w schronach.

W radiu trwa ciągła modlitwa: za wolność, za Ukrainę, za walczących.

– Modlimy się między innymi Nowenną pompejańską i czuję rozmodlenie naszych słuchaczy – mówi. – To jest ogromnie budujące. Mówią nam też, że radio pomogło im w najtrudniejszym czasie, że było taką opoką w momencie, gdy tego najbardziej potrzebowali. Radio pozwoliło na życie bez panicznego lęku, w łączności z innymi wiernymi i w ufności do Pana Boga. Nasze rozmowy bez polityki, bez nerwów koiły serca. Prawda jest taka – ciągnie siostra – że przed wojną, przed bólem, chociaż fizycznie możesz zmienić miejsce zamieszkania, to tak naprawdę nie uciekniesz. Nawet jeśli zmienisz miejsce i wyjedziesz, to ojczyzna i jej trudne położenie i tak pozostaną w tobie. Wojna podobnie: zawsze będzie w głowie, głęboko w sercu, umyśle. Będzie paraliżować i nie pozwoli normalnie żyć.

Chyba że zaufa się Temu, który daje prawdziwy pokój.

– Tak naprawdę tylko Pan Bóg może nas uchronić przed złem. Przed wojną, przed nienawiścią. Można próbować uciekać w popłochu, ale to wcale nie da poczucia bezpieczeństwa. I doświadczyło tego wielu Ukraińców, którzy najpierw gdzieś dokądś przed wojną uciekali, a potem jednak wracali. Teraz są już na miejscu, starają się wracać do normalności, mimo oczywistych trudnych sytuacji. Przewartościowali wiele spraw i ufają. Wygramy.

WIERZBOWIEC

Siostra Daria Skowalczyńska pochodzi z Raciborza.

– Po pierwszych ślubach zakonnych w 1990 roku pojechałam na Ukrainę – wspomina. – Najpierw na trzy miesiące. Jednak ten kraj stał się moją wielką miłością i bardzo chciałam wrócić, zamieszkać tu na stałe.

Udało się to w 1997 roku.

– Pojechałam znów i najpierw pracowałam w Kijowie: katechizowałam, pracowałam w zakrystii, prowadziłam grupy młodzieżowe. A teraz od lat mieszkam i pracuję w Wierzbowcu na Podolu.

I to tam siostrę Darię zastała wojna…

Pierwsze dni

Siostra Daria przyznaje, że do ostatniego momentu nie sądziła, iż wojna, o której się od dawna mówiło, naprawdę wybuchnie.

– Do ostatniej chwili miałyśmy po prostu nadzieję, że tak wielkie zło się nie wydarzy – mówi ze smutkiem. – Kiedy jednak wojna stała się faktem, był to dla wszystkich spory szok: nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać, co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc. Atak szedł w różnych kierunkach, w tym na stolicę, na Kijów.

W momencie wybuchu wojny siostry przebywały w Wierzbowcu na spotkaniu zgromadzenia.

– Trochę się przestraszyłyśmy – przyznaje werbistka. – Wiele z nas przebywało poza własnymi domami. W końcu jednak postanowiłyśmy, że każda sama zdecyduje, co robi dalej. Kilka sióstr wyjechało do Polski, niektóre wróciły do domów na Ukrainie.

Wraz z innymi zakonnicami siostra Daria wyjechała do Polski w niedzielę 27 lutego.

– Podróż była dość męcząca, bo trwała trzy dni – wspomina. – Jednak w sumie wszystko poszło gładko. W kolejkach na granicy wiele się naoglądałyśmy: dotknęłyśmy trudnej wojennej rzeczywistości. Widziałyśmy starszych ludzi, maluszki, dramat rozdzielanych rodzin. Takie doświadczenie, dosłownie graniczne, czasem jest potrzebne dla wewnętrznej przemiany, wręcz do nawrócenia.

Siostry, już w Polsce, natychmiast się włączyły w pomoc uchodźcom. I to tym najbardziej poszkodowanym: dzieciom.

– Pracowałyśmy w ośrodku Caritas w Głuchołazach – wyjaśnia werbistka – bo tam zatrzymały się dzieci ewakuowane między innymi z Kijowa. W sumie ponad siedemdziesiąt dziewcząt, kilkunastu chłopców – sierot, niepełnosprawnych intelektualnie. Łącznie prawie setka młodych ludzi, ze sporymi problemami: wielu z nich jeszcze w Polsce panicznie się bało jakiegokolwiek hałasu. Były ewakuowane z Ukrainy, jak szybko się dało, a mimo to przyjechały do Polski głęboko dotknięte, przerażone wszystkim.

Ze względu na trudności w uczeniu się, w tym znaczne dysfunkcje intelektualne, do dzieci przeniesionych w nowe miejsce trudno było dotrzeć. Trudno wytłumaczyć, uspokoić, pocieszyć.

– Starałyśmy się, jak mogłyśmy, pomagać – tłumaczy siostra. – Znajomość języka ukraińskiego była tu kluczowa. Miałam też wcześniejsze doświadczenie pracy z osobami niepełnosprawnymi, co mi też bardzo pomogło. Poza tym zajmowałyśmy się konieczną papierologią, tak by dzieci przebywały w Polsce legalnie i możliwa była pomoc medyczna i rehabilitacyjna.

Dzieci po jakimś czasie pojechały dalej, do Niemiec. Natomiast werbistki wyjechały do klasztoru do Raciborza.

– Siostry przyjęły tam czterdziestu uchodźców. I trzeba się było nimi zaopiekować, wesprzeć w nowym miejscu. Znów się przydała nasza znajomość ukraińskiego, bo jeździłyśmy z naszymi gośćmi po urzędach i bankach, by im pomagać w otrzymaniu dokumentów czy PESEL-u.

Powrót

Jednak przed Wielkanocą siostry postanowiły wrócić do siebie, do Wierzbowca.

– Widziałyśmy już wówczas, że nasza rola w Polsce się kończy. Natomiast na Ukrainie ludzie potrzebowali naszej pomocy: uchodźców wewnętrznych w wielu miejscach przybywało. I w zasadzie to był dopiero początek ludzkich trosk i biedy na tych terenach.

Siostry przygotowywały się do powrotu. Przemalowały też swój stary samochód i ofiarowały auto na potrzeby armii. Dojechały do Wierzbowca i rozpoczęły nowy etap swojej misji.

– Włączyłyśmy się na miejscu w zorganizowaną już przez ojca werbistę pomoc humanitarną. Potrzeba było, w zasadzie bezustannie, przyjmować, segregować, wozić w różne miejsca jedzenie i leki, które Wierzbowiec otrzymywał w darach.

Wierzbowiec to malutka miejscowość położona sto dwadzieścia kilometrów od Winnicy. Wioska niewielka, urocza, wśród pól, łąk, zielonych zagajników i pagórków. Na stałe mieszka tam nieco ponad dziewięćset osób.

– My, werbistki, prowadzimy tam ośrodek oazowy i przyjmujemy grupy rekolekcyjne. Wróciłam więc do siebie, zabrałam się do pracy. I przyznam, z ulgą i pewnym zaskoczeniem odkryłam, że u nas jest nadal spokojnie, wręcz czasami, gdyby się nie oglądało informacji, nie czytało wiadomości, to można by zapomnieć, że trwa wojna.

I tylko czasem gdzieś wysoko przeleci rakieta…

– Tu u nas nie ma strategicznych miejsc, więc zasadniczo nie bombardują. To po prostu wioska. Liczymy na to, że jeśli Rosjanie nie wejdą z Mołdawii, a na to się na szczęście już nie zanosi, to jesteśmy bezpieczni.

Ponieważ w Wierzbowcu jest spokojnie, do miejscowości niedługo po rozpoczęciu wojny zaczęli przybywać pierwsi przesiedleńcy.

– Sporo ludzi na przykład przyjechało do nas z Czernichowa. Byli i przesiedleńcy z Charkowa czy Irpienia. To głównie rodziny z dziećmi, z terenów bardziej gorących. Z częścią zamieszkałyśmy na jednym piętrze. To spokojni ludzie, wdzięczni za możliwość schronienia. A ja ich niesamowicie podziwiam, że mimo tego, co przeżyli, zachowują spokój i jakąś pogodę ducha. Wielu uciekło z epicentrum walk. Jak pomyślę, co przeszli, dreszcz mnie bierze. W czasie wojny wszystko się zmienia. Inaczej się patrzy na świat, inaczej buduje priorytety. Zresztą oni sami też potwierdzają: jeśli przeżyje się wojnę, wszystko w człowieku się przewartościowuje.

I truizmem jest stwierdzenie, że na co dzień nie jest prosto: trzeba zaczynać wszystko w nowym miejscu w warunkach ekstremalnych. Gdy straciło się nie tylko dom, ale przede wszystkim stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, trzeba zacisnąć zęby i mimo wszystko iść do przodu.

– Wyobraźmy sobie, że nagle na nasze terytorium wchodzi wróg. I zaczyna rządy terrorem, strzelaniem, gwałtami, rakietami. Jak po czymś takim można nadal żyć? A przecież trzeba.

Żyć, pracować i planować nową przyszłość muszą chociażby pochodzący z Charkowa mama z synem, którzy zatrzymali się u werbistek. Rodzina nie ma dokąd wracać. Ich dom został zniszczony. Zbierają siły na nowe.

Docenić pokój

Przesiedleńcom siostry mają do zaoferowania nie tylko dary z krajów zachodnich, ale też sporo żywności z wiosek. Miejscowa ludność przynosi to, co może, co wyrosło na polach i w ogródkach, do punktu pomocowego. To głównie ziemniaki, warzywa i owoce, czyli podstawa dobrej, pożywnej zupy.

– Do tego mamy makaron czy ryż z transportów humanitarnych – mówi siostra Lucyna. – Dokupujemy mleko i mięso, dzielimy i rozdajemy. I jakoś dla wszystkich starcza. Skromnie, ale nikt głodny nie chodzi. W naszym ośrodku jest też spora kuchnia, z której nasi goście mieszkający przy klasztorze korzystają. Samodzielnie sobie gotują, co im pozwala trochę zapomnieć o przeżyciach, ale też poczuć się sprawczymi, poczuć się u siebie. I poczuć się godnie. Zawsze to własnoręcznie zrobiony obiad, taki, jaki się robiło w domu, lepiej smakuje.

Jeśli ludzie są w potrzebie, a potrafią i chętnie biorą się do jakichś prac dorywczych przy domu werbistek, siostry symbolicznie, ale zawsze płacą za wykonaną pracę.

– Gdy przesiedleńcy mają swój grosz, też się lepiej czują. To ich motywuje do działania, nie tylko brania. Gdy się nagle traci dom, pracę, miejsce zamieszkania, łatwo stać się ofiarą. A ofiara nie chce walczyć o siebie, zaczyna być bierna. Staramy się, by nikt z naszych podopiecznych nie stawał się ofiarą, lecz mimo trudnych okoliczności zachował godność i chęć do działania. Gdy wojna się skończy, łatwiej im będzie wrócić do zwyczajnego życia.

Uchodźcy zresztą bardzo siostrom ufają: przychodzą z najróżniejszymi sprawami, skarżą się, radzą w wielu sprawach, dzielą małymi radościami. I dyskutują. O wojnie, o pokoju. O codziennym życiu. O dzieciach. O wyjazdach i przyjazdach.

Takie rozmowy toczą się i podczas wspólnego gotowania obiadów dla wojskowych, którzy czuwają na niedalekich punktach kontrolnych, tak zwanych blok postach. Siostry gotują obiady i dwa razy wożą służbie terytorialnej smaczne, zdrowe i proste posiłki. Przy krojeniu marchewki i pietruszki czasem łatwiej mówić, dyskutować. Otwierać się na drugiego człowieka.

– Dzięki tym rozmowom również sobie uświadomiłam i wciąż uświadamiam, jak bardzo nie docenialiśmy pokoju. Jak bardzo nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że pokój to nie jest stan, który „się należy” i „po prostu jest”. To wielki dar. Zaczęła się wojna, giną ludzie, a my w zasadzie jesteśmy bezradni. Po ludzku towarzyszy nam bezsilność. A chociaż jest i światło w tunelu: bo Ukraina broni się i wbrew obawom okazała się dzielnym narodem, to jednak wojna to zło i śmierć. Ból i cierpienie wciąż się dzieją. Dlatego jest tak ważne, by dziękować Bogu za dar wolności i pokoju. I ważne, by o to zawsze zabiegać, by jeszcze w czasie pokoju wszelkimi sposobami dbać o pokój.

Kiedy siostra Daria wyjeżdża z darami poza Wierzbowiec, do malutkich wiosek, łapie się wielokrotnie na myśli: „Boże! Jak tu pięknie!”. Bo przyroda ukraińska, Podole, zapiera dech w piersi.

– I trochę robi mi się dziwnie, wręcz miewam poczucie winy, że ludzie giną, a ja zachwycam się pejzażami. Zaraz jednak za tą pierwszą przychodzi druga myśl: „Żeby tej wojny już nie było! Żeby to się jak najszybciej skończyło! I wróciła normalność”. Potem po prostu modlę się w tej intencji. Wciąż i wciąż…

Modlą się i mieszkańcy, modlą przesiedleńcy.

– W naszej miejscowości kiedyś na mszę świętą przychodziły trzy osoby: ksiądz i my, dwie zakonnice z naszego domu. Teraz i kilkanaście osób uczestniczy w Eucharystii. Chcą ufać. Wygramy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: