Żganie w boku i krople dziewięciorakie - Skopińska Sabina - ebook + książka

Żganie w boku i krople dziewięciorakie ebook

Skopińska Sabina

4,0

Opis

Wspomnienia nieprzyzwoitej lekarki, która kazała pacjentom rozbierać się do badania. Sabina Skopińska opowiada o pracy w czasach przepisywania leków na oko i dobrych w smaku, o biedzie, szerzącym się na wsiach kazirodztwie, bójkach, próbach samobójczych, symulantach i szantażystach.

Autorka wyjaśnia, co w swoim składzie miały krople dziewięciorakie, co znaczyło w gwarze kucanie, jaka forma leczenia skracała życie o rok lub dwa, kim były „lwy kasowe”, a także dlaczego pacjenci nie chcieli przyjmować leków w proszku.

To historia polskiej medycyny podana w niezwykle ciekawej i przystępnej formie, przybliża nie tak odległe przecież czasy, a jakże fascynujące i odmienne od naszych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katastrofaemte

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Obowiązkowa dla każdego lekarza w ramach dokształcania z historii medycyny 😉
00

Popularność




Wstęp

Jestem lekarzem, który w swoim życiu udzielił około stu tysięcy porad lekarskich. Dwanaście lat mej pracy oddałam Ubezpieczalniom Społecznym i chciałabym teraz uświadomić sobie rezultaty tej pracy.

Prawo życia, które nadaje ciężar gatunkowy wszystkiemu na świecie, i śmierć, ta bezlitosna śmierć, z którą my, lekarze, walczymy i walczymy, determinują najskuteczniej moje osiągnięcia. Pamiętnik ten jest słabym odbłyskiem tej nieustannej, zaciekłej walki, walki, w której cierpi nie tylko chory, ale i ten, kto idzie mu z pomocą.

Nie są to czcze powiedzenia dla lekarza walczącego o życie swoich pacjentów, bo przecież jego bezsilność wobec niektórych wypadków męki chorych trafia w niego samego.

Cóż poradzę, że tak mało radości jest w tym pamiętniku!

Warszawa. Czasy jakże dalekie. Siedzę na górnej ławce audytorium Szpitala Dzieciątka Jezus. W dole, przy katedrze, obok której znajduje się łóżko chorego, stoi prof. Antoni Gluziński. Bada chorego, a my patrzymy. Panuje cisza. Granice powiększonego serca chorego oznaczamy wypukiem palców na klatce piersiowej cierpiącego. Z jaką precyzją robi to profesor! Tak subtelne badanie, a zmianę charakteru dźwięku wypukowego słychać spod palców profesora aż na górnych ławkach, gdzie siedzę.

Profesor nadzwyczaj delikatnie obchodzi się z chorym. Niestety, prawie w każdym narządzie znajduje jakieś stany patologiczne, których nazwy po łacinie pisze na tablicy. Ciężko chore nerki i serce. Inne narządy ludzkiego ciała w takich warunkach nie mogą również pozostać zdrowe.

Wypisaliśmy za profesorem z piętnaście nazw łacińskich, oznaczających łańcuch schorzeń badanego pacjenta. Chorego wywożą. Przypadek jest beznadziejny. Profesor kończy omówienie słowami:

– Za parę dni na sekcji w prosektorium przekonamy się, jak dalece rozpoznanie na podstawie badań klinicznych pokrywa się z diagnozą sekcji zwłok.

Na chwilę przestaję być młodym adeptem sztuki lekarskiej. Robi mi się znów jakoś nieswojo, jak wtedy, gdy znalazłam się po raz pierwszy w prosektorium.

Więc ciało tego człowieka, człowieka dziś żywego, za parę dni będzie leżeć przed nami pocięte i my będziemy mogli sprawdzić, czy dobrze badaliśmy, czy diagnoza choroby była słuszna.

Tak. Medycyna jest nauką naprawdę eksperymentalną.

W klinice prof. Gluzińskiego pracowałam bardzo pilnie. Byłam dumna ze stanowiska asystentki pierwszej kliniki Uniwersytetu Warszawskiego. Coś mi mówiło, że to, czego się właśnie wtedy nauczę, musi być moim kapitałem zakładowym na resztę życia. Wiedzę nabytą będę miała możność tylko co najwyżej uzupełniać co pewien czas.

Tak się też stało. Po ukończeniu uniwersytetu i koniecznej praktyce szpitalnej wyjechałam do Poznania. W Warszawie nie miałam bowiem żadnej możności zarabiania, a pracować na życie musiałam. W poszukiwaniu środków egzystencji przyjęłam stanowisko asystentki Uniwersytetu Poznańskiego przy Katedrze Anatomii Opisowej i prowadziłam ćwiczenia praktyczne ze studentkami w prosektorium. Objęłam też kurs wykładów zleconych na studium wychowania fizycznego.

Moja teoretyczna wiedza lekarska znów się bardzo pogłębiła, ale na terenie naukowym czułam się jednak nieswojo. Praktyczna medycyna miała dla mnie o tyle więcej uroku niż zbieranie materiałów do pisania rozpraw naukowych. Poza tym św. Biurokracy nie zostawia w spokoju, zdaje mi się, nikogo w Polsce. A więc na uniwersytecie asystent musiał prowadzić część administracyjną zakładu. Robiłam to z wielką niechęcią. Przykro mi było słuchać narzekań mego szefa, że rachunki, którymi każdy zakład uniwersytetu wylicza się z dotacji naukowych, nie są zbyt starannie wypisywane, że bazgrzę itp. Musiałam również dbać o tzw. inwentarz naukowy, mikroskopowy, przyrządy, układać spisy oraz katalogi ksiąg. Musiałam pilnować psów i morskich świnek, na których robiło się wiwisekcję dla celów naukowych.

Miałam tu okazję zetknąć się w ciągu dwóch lat ze znaczną liczbą kandydatów na przyszłych lekarzy. Stwierdziłam u większości z nich to, co wyczuwałam i u siebie, mianowicie niechęć do teorii medycyny, która była w tym czasie nieproporcjonalnie więcej rozbudowana na naszych uniwersytetach aniżeli nauka tzw. medycyny praktycznej.

Student prawie przez trzy lata zmuszony był do zgłębiania wszelkich możliwych zakamarków anatomii opisowej i topograficznej, histologii, chemii i fizyki. Przez te trzy lata nie oglądał on żadnego chorego. Jakże słabiutko wyglądały w roku 1926 kliniki uniwersyteckie, które w Poznaniu np. korzystały z gościnności szpitali wojskowego i miejskiego, a same, niezależne, nie istniały.

W duchu dziękowałam losom, że pozwoliły mi ukończyć Uniwersytet Warszawski, w którym, pomimo znacznej ilości studentów, można było pracować w klinikach, a profesorowie nauk dotyczących tzw. medycyny praktycznej byli równie wymagający jak profesorowie nauk teoretycznych. Aby zdawać egzamin z anatomii patologicznej u śp. prof. Hornowskiego, należało się „wkuwać” co najmniej pół roku. Ale też i innym przedmiotom trzeba było poświęcać tyleż czasu, przygotowując się do egzaminów.

W Poznaniu istniała natomiast wielka dysproporcja w nauczaniu teoretycznym i praktycznym. Polska z trudem utrzymywała wówczas swoich pięć uniwersytetów, a Uniwersytet Poznański przeżywał specjalnie trudne warunki organizacyjne. z drugiej strony zauważyłam, że pęd do wyciągania korzyści materialnych z otrzymanego dyplomu doktora wszech nauk lekarskich był u młodych lekarzy, kończących wówczas medycynę, zbyt wielki. Oczywiście każdy musi pracować na życie, każdy musi zarabiać, ale tempo w osiągnięciu tego celu wydawało mi się u niektórych zbyt zawrotne…

Starołęka

Pracując jako asystentka na uniwersytecie, miałam w okresie wakacji sporo wolnego czasu. Poświęcałam go uzupełnieniu wiedzy praktycznej oraz zabiegom o otrzymanie tzw. prawa praktyki i dopuszczenie mnie przez Związek Lekarzy Okręgu Wielkopolskiego do praktyki w Kasie Chorych Miejskiej, Powiatowej i Kolejowej.

Był rok 1925. Na ziemiach byłego zaboru pruskiego obowiązywał w Kasie Chorych zupełnie inny system lecznictwa niż w byłym zaborze rosyjskim. Lekarz ubiegający się o praktykę w tej instytucji, poza ogólnie wymaganymi kwalifikacjami lekarskimi (dyplom, prawo praktyki itp.), musiał się „osiedlić”. Znaczyło to, że musiał mieć własny gabinet i poczekalnię. W określonych bowiem godzinach powinien przyjmować chorych kasowych. Panował tzw. wolny wybór lekarza. Ubezpieczony szedł do Kasy Chorych, brał kartkę do jednego ze stu dwudziestu lekarzy, którzy byli zarejestrowani w Poznaniu jako praktykujący dla Kasy Chorych.

Na terenie powiatu poznańskiego oraz innych powiatów województwa były Powiatowe Kasy Chorych, w których również obowiązywał wolny wybór lekarza. W okresie, kiedy starałam się o prawo praktyki w Kasie Chorych m. Poznania, było to całkowicie zależne od Związku Lekarzy. W tym okresie bardzo niechętnie dopuszczano już lekarzy do praktyki – twierdzono, że już nadmiar lekarzy praktykuje w samym mieście, a podmiejskie okolice pozbawione są opieki lekarskiej.

Cytowano klasyczny wypadek: Starołękę pod Poznaniem. Jest to przedmieście, położone o siedem kilometrów od centrum miasta, wokoło stoją fabryki Cegielskiego, Romana Maya, dwie fabryki mydła, wielka wytwórnia chemiczna „Blask”, fabryka Regiera i dwie fabryki nawozów sztucznych. Ponadto cały szereg innych mniejszych fabryczek i wytwórni. W okolicy ani jednego lekarza, choć były trzy tysiące ubezpieczonych w Starołęce i wioskach okolicznych.

Komunikacja z Poznaniem była w roku 1925 niezbyt wygodna, jechało się koleją lub furmanką siedem kilometrów, ewentualnie trzeba było iść pieszo trzy kilometry do tramwaju przez most kolejowy i wąskie dróżki uroczego parku nad Wartą, tzw. Dębiną.

Pojechałam więc obejrzeć Starołękę. Miejscowość wydała mi się wprost urocza, położona nad Wartą, która w tym miejscu jest bardzo malownicza. Most kolejowy, przerzucony przez rzekę, ozdobiony wieżyczkami à la dawna forteca, oraz młyn parowy i śpichrze nad rzeką, wielkie murowane czteropiętrowe również z wieżyczkami, nadawały Starołęce jakiegoś specyficznego uroku. Szczególnie piękny był młyn, który pracował przez całą dobę bez przerwy. Oświetlenie elektryczne odbijało się nocą tajemniczo w płynącej wartkim nurtem rzece, a miarowy oddech jego maszyn budził echa w leżących na przeciwległym brzegu lasach i gajach dębiny. Tym teatralnym wprost dekoracjom przyrody w dużym stopniu zawdzięczam to, iż zdecydowałam się osiedlić w Starołęce.

Brak komunikacji z miastem dawał się bardzo we znaki miejscowej ludności. Co prawda, nie była ona pozbawiona pomocy lekarskiej, bowiem doktor X, który miał swoją własną praktykę w Poznaniu, dojeżdżał do Starołęki dwa razy w tygodniu, ordynując w pokoiku odnajmowanym na dwie godziny. Ubezpieczeni chorzy ustawiali się w kolejkę na schodach i czekali na pana doktora, który odrobiwszy praktykę w Poznaniu, gdzie był jednocześnie lekarzem wojskowym, przychodził wieczorem po szóstej i załatwiał oczekujących nań pacjentów. Kasa Chorych była bardzo z tego stanu rzeczy niezadowolona, ludność również.

W nagłym wypadku zachorowania nie było absolutnie w okolicy żadnego lekarza, który mógłby udzielić pomocy. Pogotowia ratunkowego w tym okresie w Poznaniu nie było. Tylko pięć – sześć pociągów kursowało między Poznaniem a Starołęką – więc ani lekarz nie mógł dojechać z Poznania i wrócić w krótkim czasie, ani chory nie mógł jechać do lekarza, nie tracąc przynajmniej pięciu godzin czasu wskutek nieodpowiedniego rozkładu kolejowego. Dojazd taksówką kosztował w jedną stronę sześć złotych.

Pomoc lekarska do 1925 roku przedstawiała się więc w Starołęce w ten sposób: doktor X dojeż-dżający dwa – trzy razy w tygodniu na dwie godziny wieczorem. A student-absolwent Uniwersytetu w Odessie, porucznik sanitarny, który miał mieszkanie służbowe w Starołęce, załatwiał praktykę prywatną, której dr X nie zdążył załatwić w czasie swej wyprawy do Starołęki.

Ponadto na tzw. kolonii, tj. domkach zbudowanych przez kolejarzy, mieszkała „mądra” kobieta, która leczyła ziółkami, czarami i zaklęciami. Cieszyła się ona dosyć dużym powodzeniem i do 1930 roku w kulturalnym województwie poznańskim leczyła ludność Starołęki. Trzeba dodać, że synowie jej byli potem moimi pacjentami.

Otóż w ten sposób skompletowany zespół niósł pomoc trzem tysiącom ubezpieczonym i ich rodzinom.

W Starołęce istniała malutka apteka. Właściciel jej, człowiek bardzo sympatyczny, typ ruchliwego kupca, zwrócił się do mnie, nalegając, bym osiedliła się na stałe. Kasa Chorych miasta Poznania miała w tym czasie własną aptekę, ale nie opłaciło jej się zakładać filii w Starołęce, a ubezpieczeni nie mogli chodzić siedmiu kilometrów do Poznania pieszo po receptę. Aptekarz więc postarał się o koncesję na aptekę, a następnie chciał osiedlić lekarza.

Ułatwiał mi więc wszystko, jak tylko mógł. Wskazał mi nawet mieszkanie w tym samym domu, gdzie mieściła się jego apteka. Właściciel domu, piekarz H., typ spolszczonego od dziada Niemca, chciał mi odsprzedać swoje mieszkanie wraz z meblami za trzy tysiące złotych. Panował wówczas bowiem system odstępnego mieszkaniowego nawet w takich miejscowościach jak Starołęka, a lekarz, chcąc otrzymać prawo praktyki w Kasie Chorych, jak już wspomniałam, musiał oprócz kwalifikacji lekarskich rozporządzać znacznym kapitałem, by kupić mieszkanie oraz urządzić gabinet i poczekalnię.

Lekarze byli ogólnopraktykujący, w każdym gabinecie musiała więc być szafka z instrumentami, krzesło ginekologiczne oraz umywalnia. Wiele było wyrzeczeń, aby z pensji asystentki uciułać kapitalik, który stałby się podstawą do nabycia tego wszystkiego. Ale niechęć do „papierowej nauki” była u mnie zbyt wielka, a chętka zetknięcia się bezpośrednio z życiem i wzięcie z nim za bary tak mnie frapowała, że nie patrząc na trudności, postanowiłam jednak osiedlić się w Starołęce.