Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Pamiętniki - ebook

Świat Stefana Kieniewicza odszedł w przeszłość i powoli zacierają się jego kontury. Opowieść autora o dojrzewaniu do życia rodzinnego i publicznego nie tylko ocala wiele szczegółów rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku, lecz także pozwala zbudować z nią więź emocjonalną.

Dobrze urodzony w carskiej Rosji. Stracił dom, zanim w Polsce poszedł do szkoły. Nie strzelał, nie galopował, ale odebrał complete education. Czytał światową literaturę w pięciu językach i nie

uważał się za poliglotę. Z równym zapałem karnawałował i bywał w archiwach. Gdy założył własną rodzinę, przyszła wojna. Dziesięć lat po niej uznał, że już nic oprócz M4 mu nie trzeba.

Konspiracja, powstanie i obozy koncentracyjne umocniły jego wiarę, a zarazem pozwoliły mu lepiej zrozumieć epokę, której badaniu poświęcił życie. Stronił od polityki, ale stał się głosem środowiska. Za to poza akademią nieraz słyszał, że gdyby wszyscy pisali pamiętniki i odpowiadali na listy, historycy nie byliby potrzebni. Choć Stefan Kieniewicz był nadzwyczaj sumiennym korespondentem, nie zgodziłby się z taką opinią. Pamiętniki pokazują, dlaczego historycy są jednak niezbędni.

Stefan Kieniewicz (1907–1992) – pochodził z rodziny ziemiańskiej na Kresach, w wolnej Polsce wybrał drogę inteligenta. Służył ojczyźnie jako uczony i konspirator, rodzinie jako mąż i ojciec. Historyk wieku XIX, zrobił magisterium w Poznaniu, doktorat w Warszawie, a habilitację w Krakowie. W czasie wojny działał w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, ranny w powstaniu, trafił do obozu koncentracyjnego. Po wojnie pracował w Instytucie Historycznym UW i Instytucie Historii PAN . Zyskał sławę jako badacz dziejów powstania styczniowego.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4420-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie

Pamiętniki Ojciec zaczął pisać latem 1978 roku w Mądralinie, kontynuował w Nieborowie. Początkowo bez wstępnej koncepcji całości, potem w latach 1979–1983 prowadził zapisy kawałkami już wedle pewnego planu, zawsze w porze wakacyjnej. Po dłuższej przerwie, być może pod wpływem wydarzeń 1989 roku, zdecydował się domknąć swoją opowieść, doprowadzić do miejsca, od którego, jak sądził, powinniśmy już radzić sobie z przeszłością sami. Ten ostatni tom, obejmujący lata 1955–1961,
dedykował mnie i mojej żonie wyjeżdżającym na placówkę hiszpańską, wyraźnie poruszony obrotami spraw nie tylko państwowych, ale i rodzinnych. Rodzice zdążyli nas odwiedzić w Madrycie w 1991 roku, a wiadomość o Jego śmierci przekazano mi 2 maja 1992, dopiero pod koniec dnia, gdyż był to pierwszy dzień wizyty prezydenta Wałęsy, któremu jako ambasador towarzyszyłem na EXPO w Sewilli. Szczęśliwie niewiele dni wcześniej zdołałem przyjechać i pożegnać się z Ojcem. Wtedy, w szpitalu w Konstancinie powiedział mi, że nie wie, czyby się na to zdobył, będąc na moim miejscu i w danych okolicznościach… To mówi o nim bardzo
wiele.

Te okoliczności są znaczące dla kształtu _Pamiętników_, które po trzydziestu latach zdecydowałem się opublikować. Ojciec pomyślał zostawić nam, dzieciom, zapis przeszłości, o której w latach dziecinnych nie opowiadał. Nie tylko by uniknąć ryzyka spowodowanego dziecinnym gadulstwem. Chyba także w przekonaniu o bezcelowości podtrzymywania iluzji przynależności do jakiejś cokolwiek lepszej sfery. To miało być naszym własnym wyborem. Chcąc dać świadectwo tego, co nazywał opóźnionym dojrzewaniem, miał na uwadze także własną drogę wyzwalania się z uzależnień związanych z pochodzeniem. Zaczynał to pisanie po siedemdziesiątce, gdy uznał za możliwe podsumowanie swojego życia. Przyjął, że świadectwo – jak to ujmował – dojrzewania może mieć wartość nie tylko dla potomków. W ciągu następnych kilkunastu lat miały miejsce wydarzenia, których nie oczekiwał, ale które żywo komentował. Strajki sierpniowe, stan wojenny, Okrągły Stół i wybory czerwcowe budziły w nim silne emocje. W różnym czasie i formie dawał im wyraz, zajmował publicznie stanowisko. Gdy trzeba było, pisał. Zawsze trzymając się konsekwentnie spraw swego środowiska zawodowego. _Pamiętniki_ objaśniają postawę mojego Ojca w okresie jego pełnej dojrzałości – jako człowieka, uczonego i obywatela.

Choć w 1977 przeszedł na emeryturę, był nadal bardzo zajęty i pisał wspomnienia w czasie wolnym od pracy. Przepisane przez Mamę tomy ofiarowywał nam na gwiazdkę. Układ tomów postanowiłem zachować (stały się rozdziałami), ponieważ pokazuje oryginalny sposób myślenia Autora o własnym życiu i o świecie oraz do tego świata stosunek, który można określić jako zaangażowanie zdystansowane.

Świat ten odszedł w przeszłość i powoli zacierają się jego kontury, zostaje obraz uproszczony i zmitologizowany. Utrwalenie szczegółów jest ważne, jeśli pokolenie współczesne ma nawiązać więź emocjonalną z przeszłością. Myślę o prawnukach i praprawnukach mego Ojca nie tylko w sensie rodzinnym, ale też o pokoleniach dojrzewających w wolnej Polsce, które niebawem przejmą odpowiedzialność nie tylko za rodziny, także za kraj. Ojciec przy całej swej skromności miał bardzo silne poczucie odpowiedzialności.

Wspomnienia Ojca obejmują lata 1907–1961, lecz nie są prostym zapisem wydarzeń. Wynikało to przede wszystkim z charakteru przedsięwzięcia, jego dorywczości, odpowiadania na zapotrzebowanie wyrażane przez najbliższych. Te okoliczności ujawniają się w narracji – to nie tylko poczucie klęski nadziei obudzonych w roku 1980 i radość z odzyskanej wolności w 1989, to także reakcje Ojca na kolejne zakręty życia rodzinnego.

_Pamiętniki_ nie są też prostym opowiadaniem, ponieważ ich Autor świadomie je konstruował, nadawał wspomnieniom kształt rzeczowy. Ojciec zbyt dobrze znał się na źródłach pamiętnikarskich, by się nie kontrolować. Jego opowiadanie stara się, na ile to jest możliwe, nie interpretować przeszłości z bieżącej, czyli np. politycznej perspektywy. Do własnego życia podchodził jak historyk, także starając się panować nad emocjami. Ten dystans wobec siebie i spraw rodzinnych ujawnił też w pisaniu _Dereszewicz 1863_¹, studium właściwie naukowego, choć dotyczącego historii rodziny Kieniewiczów.

Ta forma jest najwyraźniejsza w ostatniej części nazwanej „Brakujące ogniwo” a obejmującej lata 1955–1961. Ojciec postanowił oprzeć to uzupełnienie narracji na materiale źródłowym, jakim była dla niego korespondencja z Matką. Nadając temu wspomnieniu postać rzeczową, a nie chronologiczną, Ojciec poświęcił wiele miejsca sprawom istotnym dla rodziny, ale niekoniecznie dla szerszej publiczności. Uznałem za celowe usunięcie partii materiału dotyczących życia codziennego i spraw osobistych. Pozostawiłem fragmenty niezbędne dla zrozumienia obrazu tej części Jego życia. Jest ona wyodrębniona przeprowadzką do Warszawy, pracą w Instytucie Historii PAN i rozliczeniem środowiska z czasami stalinowskimi². Usunąłem również odsyłacze do listów, zastępując je w miejscach koniecznych wskazówką o czasie danego wydarzenia.

_Pamiętniki_ kończą się w chwili, gdy dla Ojca zaczynał się nowy, prawie dwudziestoletni okres największego nasilenia twórczości naukowej, a jednocześnie coraz większych i poważniejszych obowiązków. O tym pisał parokrotnie³, więc nie ma potrzeby tego powtarzać. Ukazało się też nieco opracowań dotyczących Jego dokonań naukowych i metod badawczych. Studia nad dorobkiem mego Ojca jako historyka są dopiero w fazie embrionalnej, ale można powiedzieć, że nie został zapomniany⁴. Ta rzecz bardzo go obchodziła. Świadectwem właśnie tej fazy życia jest korespondencja z Henrykiem Wereszyckim⁵.

Mając to na uwadze, ograniczę się do bardzo zwięzłego przeglądu Jego życia po 1961 roku. Od tamtej pory aż do śmierci Ojciec prowadził raptularz, codzienne zwięzłe zapiski wydarzeń. W minimalnym stopniu świadectwo myśli i uczuć. Pozwala on na bardzo dokładne odtworzenie warstwy wydarzeniowej. Dla kogoś z zewnątrz rekonstrukcja życia nie będzie jednak sprawą łatwą. Pozostaje korespondencja. Po śmierci swych Rodziców Ojciec kontynuował pisanie listów w niedzielne przedpołudnia, ale nie było to już zdawanie sprawy z przebiegu wydarzeń jak w raptularzu. Takim blokiem korespondencji są listy do braci Kazimierza i Henryka, do córki Teresy, od chwili gdy przekroczyła klasztorną furtę, oraz do mnie z czasu mego pobytu w Madrycie.

Nie jest mi łatwo pisać o tym trzydziestoleciu, bezsprzecznie najbardziej twórczym. Od 1958 roku byłem już tylko gościem na Wiktorskiej i patrzałem na życie Ojca z zewnątrz. Nie uczestniczyłem w Jego codzienności. Jestem też niekompetentny w komentowaniu Jego dzieła. O tym pisali uczniowie, będą pisać badacze. Z drugiej strony był to czas mego własnego rozwoju, od magisterium do profesury. We własnym życiu dostrzegam niezwykle istotną tendencję, pragnienie dorównania Mu, traktowanie Ojca jako wzoru bycia historykiem. Mam wrażenie, że nie zawiodłem nadziei, choć nie potrafiłem sprostać własnym ambicjom. To bardzo utrudnia wszelką próbę obiektywnego przedstawienia życia i pracy Ojca.

Życie Ojca w latach 1961–1992 nadal było podporządkowane działalności naukowej i wydarzeniom rodzinnym. Obowiązki zawodowe, uniwersyteckie i akademickie, zajmowały Mu nadal wiele czasu, ale nie określały rytmu życia. W 1968 roku przestał być wicedyrektorem Instytutu Historii PAN, lecz po śmierci Tadeusza Manteuffla w 1970 środowisko historyków powierzyło Mu rolę przewodniczącego Komitetu Nauk Historycznych. Ta biurokratyczna struktura okazała się istotnym elementem formowania się opinii środowiska, a jej przewodniczący, z pewnym zaskoczeniem i zażenowaniem, dostrzegł kierowane ku niemu oczekiwania⁶. Funkcję tę pełnił do 1984 roku, prawdopodobnie dlatego, że uznawano Jego autorytet nie tylko naukowy, ale przede wszystkim moralny. W 1977 przeszedł na emeryturę, zachowując do 1984 roku zajęcia w Instytucie Historycznym, przede wszystkim prowadzenie seminarium doktoranckiego.

Dwa dzieła określiły pozycję naukową mego Ojca: 25 tomów źródeł do dziejów powstania styczniowego oraz _Powstanie styczniowe_. Początki tej monumentalnej edycji zostały przedstawione w _Pamiętnikach_, a została ona zakończona w 1988 roku. Pisał wtedy Henryk Wereszycki: „tym wydawnictwem zdobył Pan sobie stanowisko wyjątkowe w dziejach historiografii, bo nawet najznakomitsze książki starzeją się… Natomiast ten zespół źródeł, który jest niewątpliwie Pańskim osobistym dziełem, jest trwały bezwzględnie: _aere perennius_… Tego w naszym pokoleniu historyków nikt nie dokonał”⁷. Ojciec zresztą był tego samego zdania, monografie przemijają, wydawnictwa zostają. _Powstanie styczniowe_ stało się wydarzeniem w chwili wydania w 1972, a jego nakład błyskawicznie wykupiono. Na następne wydanie trzeba było czekać do 1984, władzom nie podobał się patriotyczny odbiór tego dzieła. Dla porządku dodać trzeba, że trzecie wydanie udało się załatwić dopiero w 2009, w skromnym nakładzie i bez ilustracji. Ojciec, pisząc _Pamiętniki_, był świadom zarówno znaczenia tego dzieła, jak i jego ograniczeń, wraca w nich parokrotnie do sporów towarzyszących powstawaniu tego niewątpliwie epokowego dokonania. Zmieniał się bowiem także jego punkt widzenia na sprawę dziejowej roli powstań narodowych. Kwestię tę sygnalizuje w końcowej partii wspomnień i wracał do niej do końca życia.

Wbrew pozorom aktywność badawcza Ojca nie osłabła po wydaniu _Powstania styczniowego_ i przejściu na emeryturę. Nie mam na myśli stale przyrastających publikacji, ale pogłębianie Jego refleksji nad Polską i jej dziejami. Tak było z okazji wydania studiów zebranych w tomie _Historyk a świadomość narodowa_⁸, podobnie z szeregiem wystąpień publicznych. Ojciec uważał, że po siedemdziesiątce już nie powinien podejmować nowych zadań, których mógłby nie dokończyć. Kontynuował dzieło, do którego przywiązywał wielką wagę: pisał życiorysy do _Polskiego słownika biograficznego_. Niestrudzenie też recenzował – słusznie uchodził za mistrza tej trudnej sztuki. Służył wreszcie, oceniając niestrudzenie kolejne postępowania doktorskie i habilitacyjne.

Stając się głosem środowiska, uważał za konieczne zajmowanie stanowiska wobec ważnych spraw publicznych. Tak było w przypadku strajku w Stoczni Gdańskiej czy wprowadzenia stanu wojennego. Tu już nie był wyrazicielem środowiska, występował w imieniu własnym. Szukał jednak konsensu w granicach dopuszczalnych. Na pewno nie należał do „opozycji” w żadnym sensie, czy to przed Sierpniem, czy po grudniu 1981. Znamienne jest, co powiedział Barbarze Grochulskiej, komentując podpisanie zbiorowego listu do strajkujących w Gdańsku: „… gdyby pani wtedy do mnie nie przyszła, zostałbym poza tą sprawą. A tego bardzo bym nie chciał”. Było to niezwykle charakterystyczne dla Jego postawy – pamięć o tych, którym coś zawdzięczał. I jeszcze jedno: gdy wypowiadał się w sprawach publicznych, chodziło mu o prawdę, a nie o efekt. Dlatego swe wystąpienie na spotkaniu z Jaruzelskim 23 grudnia 1981 roku skomentował: „Bardzo mnie wtedy poniosło”. Epizod zaproszenia profesorów na spotkanie z generałem Wojciechem Jaruzelskim jest dobrze znany, świadectwo Ojca wydało mi się jednak znaczące. Przedrukowałem je przed laty w całości⁹, a tu wspominam, ponieważ jak najsłuszniejsze było przypomnienie generałowi fatalnych skutków branki 1863 roku: nie tylko dla Polski, także dla jej inicjatora. Ktoś to wtedy powinien, powiedzieć. Dla Ojca była to bezdyskusyjna dyrektywa.

W ostatnim wywiadzie udzielonym Telewizji Polskiej w grudniu 1991 roku Ojciec podsumował swe życie naukowe i aktywność publiczną, mówiąc: „Nie uważałem, ażeby »faworki władzy ludowej« kiedykolwiek nas ­zobowiązywały, abyśmy w interesie tej władzy mieli cokolwiek mówić sprzecznego z naszym naukowym sumieniem”¹⁰. Ta rezerwa objęła też czas po 1989 roku.

Niepodległa Polska napełniała Go radością, ale daleki był od optymizmu. Opowieść o tym, czego już zapisać nie zdołał, zwłaszcza o wiecznie obecnej w jego myśleniu kwestii wyboru, czy braku wyboru, między czynem zbrojnym a pracą u podstaw, byłaby pasjonującym dopełnieniem obrazu Jego życia. Życia obejmującego cały wiek XX, który w naszych dziejach rozstrzygał o dniu dzisiejszym. Tego wieku mój Ojciec nie był biernym obserwatorem, choć zawsze unikał politycznych zaangażowań. Historia jednak parokrotnie się o niego upomniała i wtedy „stawał na placu”.

_Jan Kieniewicz_

¹ Ossolineum, Wrocław 1986.

² Rys tych problemów dał Jerzy W. Borejsza, _Stefan Kieniewicz. Historyk i jego epoka_ w: _Stefan Kieniewicz i jego dziedzictwo w polskiej historiografii_, pod red. Andrzeja Szwarca, DiG, Warszawa 2010, s. 17–27.

³ Przede wszystkim w Z _rozmyślań dziejopisa czasów porozbiorowych_, „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki” 1980, nr 2, s. 243–267.

⁴ Bodaj czy nie najważniejszym, a na pewno najbardziej przejmującym świadectwem jest tu artykuł Jerzego Zdrady, _O Stefana Kieniewicza koncepcji dziejów rozbiorowych_ w: _Stefan Kieniewicz i jego dziedzictwo…,_ dz. cyt., s. 29–102.

⁵ Stefan Kieniewicz – Henryk Wereszycki, _Korespondencja z lat 1947–1990_, wstęp i oprac. Elżbieta Orman, IH PAN, Kraków 2013.

⁶ Por. kluczowy dla zrozumienia postaw Ojca odczyt na plenarnym posiedzeniu Towarzystwa Miłośników Historii „O etyce zawodu historyka”, Warszawa, 20 marca 1974.

⁷ List Henryka Wereszyckiego do Stefana Kieniewicza w: Stefan Kieniewicz – Henryk Wereszycki, _Korespondencja..._, dz. cyt., s. 743.

⁸ Czytelnik, Warszawa 1983.

⁹ Jan Kieniewicz, _Wyraz na ustach zapomniany. Polskich inteligentów zmagania z Ojczyz­ną_, Wydawnictwo DiG, Warszawa 2012, s. 186–188.

¹⁰ Stefan Kieniewicz, _O sobie i o historii_, emisja 5 maja 1992, druk w „Przeglądzie Historycznym” 1993, t. LXXXIV, z. 1, s. 12.Przesłanie

Naczytałem się w życiu setek pamiętników i nauczyłem się oceniać sceptycznie ich wątpliwą wartość źródłową. Również w poniższej lekturze czytelnik nie rozpozna „całej prawdy i tylko prawdy”. Pamięć moja jest jednostronnie selektywna, a co więcej, zawodzi w siedemdziesiątym pierwszym roku życia. W opisanej przeze mnie epoce nie doświadczyłem niczego takiego, czego by inni współcześni nie przeżyli dogłębniej, nie umieli odtworzyć lepiej. Historyk lat międzywojennych uzna zapewne ten tekst za mało przydatny.

Nie dla późniejszego historyka też piszę, lecz dla siebie. Ostatnia to chwila w życiu, aby obejrzeć się wstecz jeszcze przytomnym okiem i zastanowić się: co jestem wart i co umiałem zdziałać. Ta właśnie potrzeba wewnętrznego obrachunku skłoniła mnie do niniejszych rozważań na temat: skąd się wziąłem, co mnie ukształtowało, czemu poszedłem tą, a nie inną drogą? Oraz czy właściwie wykorzystałem dane mi możliwości?

Podobny zamiar pisarski narzucił mi kompozycję – nie ściśle chronologiczną, ale rozbitą wedle oddzielnych wątków, które złożyły się na utkanie mej osobowości. Dlatego też ograniczyłem te wspomnienia do czasów przydługiej młodości. O mych późniejszych, zwłaszcza powojennych losach mówić mogą inne źródła – oczywiście jeśli się moja korespondencja dochowa i jeśli zainteresuje się nią historia historiografii.

Jeżeli zaś moje dzieci i wnuki szukać zechcą na poniższych kartach rozświetlenia przeszłości rodziny, to owszem, niech szukają. Obraz to będzie niepełny i jednostronny, upiększony nawet w tych partiach, gdy autor z naciskiem mówi o sobie źle. Ufam, że dzieci i wnuki zechcą ocenić autora z wyrozumiałym ukochaniem.

W początku 1990 roku powstał dopisek:

Kilkanaście lat temu skreśliłem dla swoich dzieci własne wspomnienia doprowadzone do wybuchu wojny 1939 roku. Po przerwie kilkuletniej ciągnąłem tę pisaninę dalej, aż po rok 1955, datę przeprowadzki do Warszawy. W tym punkcie się zatrzymałem, nie bardzo chciało mi się pisać: ani o dorastającym potomstwie, ani o nowym etapie kariery naukowej. Dziś, u schyłku życia, dochodzę do przekonania, że przerywając wówczas pisanie, nie miałem racji. Udokumentowanie dalszego ciągu życiorysu może się okazać potrzebne nie tylko dzieciom i wnukom, ale i osobom postronnym… Tymczasem tak zwany raptularz, dziś już wypełniający dwadzieścia brulionów, zacząłem prowadzić dopiero od śmierci Mamy, to jest od końca kwietnia 1961 roku. Istnieje zatem luka ponadpięcioletnia pomiędzy wspomnieniami powielonymi w maszynopisie a początkiem raptularza. Tę lukę, brakujące ogniwo (_missing link_, jak mówią antropolodzy), postanowiłem zapełnić.

W większym stopniu, w niniejszej partii wspomnień, polegać muszę na dokumentach aniżeli na zawodzącej pamięci. W grę wchodzi dochowana
korespondencja moja i Zosi, a także listy nas obojga do Mamy. Do siebie pisywaliśmy wówczas, gdyśmy bywali rozdzieleni; ten blok korespondencji odnosi się więc głównie do pobytów mych za granicą. Do Mamy pisywałem regularnie co niedzielę, z wyjątkiem tych momentów, gdy dojeżdżałem sam do Krakowa, kilka razy do roku, rzadko na dłużej niż na kilka dni. Obie serie listów w jakiejś mierze się uzupełniają.

Niewłaściwe byłoby streszczanie listów jak leci, każdy z nich bowiem mówi na przemian o różnych sprawach, ważnych i nieważnych. Materiał źródłowy wypadło uporządkować wedle tematyki, referując go chronologicznie w obrębie rozdziałów rzeczowych.„Wisła”

W zakończeniu swego pamiętnika Ojciec dosyć dokładnie opisał nasze warszawskie mieszkanie na Czerwonego Krzyża, ale nie opowiedział już o nowym trybie życia. Zaznaczył, że może syn Stefan dopowie resztę we własnych wspomnieniach. Podejmuję się tego zadania świadomy, że będę pisać z innego punktu widzenia: młodego, niesamodzielnego jeszcze człowieka. Użytkownika lokalu, nie zaś odpowiedzialnego gospodarza.

Blisko pięć lat od dnia przyjazdu do Warszawy dobijał się Ojciec własnego dachu nad głową. Ktoś powie, że to niewiele wedle dzisiejszych norm. Wówczas zdawało się to bardzo długo w porównaniu z przedwojennymi możliwościami – i stanowiło problem. Było nas sześcioro, nawykłych do życia ze służbą, a trzeba było zadbać o mieszkanie dla Dziuni i Tekli (ciocia Klosia zmarła w 1919 roku). Wiele znaczyła gotówka, ale ta czasem była, a czasem nie.

Prosto z Dworca Wschodniego w pierwszych dniach stycznia 1919 roku zajechaliśmy do państwa Grabowskich na Chmielną 29 mieszkania 5 i zostaliśmy rozmieszczeni pokotem (ja, Kazio i Henio) w kancelarii adwokackiej pana domu. Ta prowizorka trwała kilka dni, po czym Ojciec wprowadził się do pustego mieszkania przyrodniej siostry cioci Leli, panny Laury Ledóchowskiej, Piękna 5 mieszkania 2. I tam nie było nam najwygodniej w zagraconym salonie, gdzieśmy się zagnieździli we czwórkę z panną Anną. Niebawem zresztą właścicielka mieszkania zjechała z Kresów do Warszawy i robiła, co mogła, żeby się nas pozbyć. Z trudem dotrwaliśmy tam do wakacji. Wracając z Bolcienik we wrześniu, dowiedzieliśmy się, że Ojciec wynajął na rok umeblowane mieszkanie operetkowej primadonny Olgi Orleńskiej, która uzyskała wtedy _engagement_ do Poznania (jeszcze wtedy nie mówiono: angaż). Punkt był oryginalny: Marszałkowska 1, siódme piętro, z oknami na wschód. Widok wspaniały, aż za Wisłę, w sierpniu 1920 roku obserwowało się z okna ogień artyleryjski – ale winda nie zawsze działała. Mogę do dziś wskazać z dołu, z placu Unii Lubelskiej, drzwi balkonowe pokoju, w którym mieszkaliśmy we trójkę, tym razem już bez panny Anny. Stąd zacząłem chodzić do szkoły, tutaj przeszedłem w zimie ciężką hiszpankę, Kazio zaś zapadł na heinemedinę, po której został chory na resztę życia. Tutaj również inscenizowałem, z udziałem Blansząt, jednoaktówkę Korzeniowskiego _Qui pro quo_, ze skrótami i tylko w obecności samych domowników.

Następnej jesieni (1920) przenieśliśmy się w sąsiedztwo, na Szucha 7. Za zmurszałym płotem pomalowanym na żółto stał tam wówczas piętrowy domek i był kawałek ogródka z krzakami bzu i paru drzewkami. Ojciec wynajął domek na dwa lata, zakupując zarazem od właścicielki, pani Słubickiej, całe jej umeblowanie. I tu pokój mieliśmy wspólny na trzech, przy wspólnym stole bawiliśmy się i odrabialiśmy lekcje. Prawda, że istniał wybieg do ogródka – wspaniałe tu były zabawy starą piłką, zwaną kaloszem, w tak zwaną piłkę graniczną, z własnymi modyfikacjami. Tekla wniosła dużo ożywienia w tę grę. Wspólnie też na drewnianym ganeczku urządzaliśmy przedstawienia „operowe”, śpiewane fałszywie na nutę _Wołga, Wołga_. Tekla napisała w tym czasie jakąś sztukę na wzór antyczny, a więc i ja musiałem skomponować dramat historyczny wierszem, który się szczęśliwie nie dochował. Rzecz działa się na dworze sułtana Adrianopolu w początkach XV wieku.

Sąsiednią posesję, Szucha 5, która wyglądała dokładnie tak jak dziś, zakupił stryj jeszcze przed dwoma laty. Zajmował parter wraz z Dziunią i Teklą, a wujostwo Stasiowie Horwattowie piętro. Bywaliśmy u cioci Leli prawie że nieustannie. Dla Rodziców była to pańszczyzna – odsyłam w związku z tym do pamiętnika Ojca – dla nas i dla Tekli na ogół dobra zabawa. Stryjostwo mieli wtedy dużo pieniędzy i prowadzili dom otwarty; mnie używano do roznoszenia zaproszeń do różnych arystokratycznych siedzib w rejonie Alej Ujazdowskich (posyłanie zaproszeń pocztą nie było _comme il faut_⁴⁴). Ciocia Lela żyła w nieustannej ekscytacji i wciągała nas do różnych eskapad. Raz za razem odbywały się przedstawienia amatorskie, w niektórych grała młodzież dorosła, w niektórych dzieci. Występowałem w dwóch sztukach pióra cioci Leli: w farsie pt. „Kłopoty pani baronowej” – była nią Tekla, ja zaś baronem. Pierwsza moja kwestia: „Jak to? Jeszcze nie ubrana? Nie uczesana? Ależ kobieto!” – weszła na trwałe do rodzinnych porzekadeł. Druga, francuska dwuaktówka, była symboliczno-mistyczna: jako odludek astronom pozyskiwałem serce młodej damy (Tekli), za pomocą całego zastępu zjaw nadprzyrodzonych. Ponadto we francuskiej inscenizacji _La Belle au Bois dormant_⁴⁵ grałem ojca Śpiącej Królewny (Blanki), Kazio zaś występował jako La Fée Carabosse⁴⁶. Tańczyłem też krakowiaka i ułożyłem kuplety ku czci generała Hallera, który był zaproszony, ale koniec końców nie przyszedł. Wynikałoby stąd, że w środowisku światowo-rodzinnym nie okazywałem się aż takim fajtłapą, za jakiego uchodziłem w szkole. Niezręcznie tylko czułem się na scenie w chwili miłosnego wyznania.

Umowa dzierżawna z panią Słubicką, właścicielką domu przy Szucha 7, upływała na jesieni 1922 roku. Do tego czasu, jak Ojciec przypuszczał, mieliśmy uzyskać własny lokal w zawiązanym przedsięwzięciu spółdzielczym. Każdy dziś wie, że idea spółdzielczości mieszkaniowej zrodziła się u nas w latach międzywojennych, i cytuje przykład WSM⁴⁷ – instytucji powołanej do życia przez radykalnych społeczników z myślą o potrzebach klasy robotniczej. Równolegle od połowy lat dwudziestych rozkwitła inna spółdzielczość, bardziej konformistyczna i dostosowana do potrzeb nowej stolicy burżuazyjnego państwa. Wszystkie prawie ministerstwa i instytucje centralne stanęły wobec potrzeby zapewnienia mieszkań rosnącym szeregom urzędników. W tym celu organizowano spółdzielnie własnościowe, złożone z pracowników jednego resortu, przydzielano im gratis parcele i wyposażano w dogodny kredyt państwowy. Kamienice tego typu, przeważnie pięciopiętrowe i z mansardowymi dachami, skupiły się zwłaszcza w tak zwanej kolonii Lubeckiego wzdłuż Filtrowej i wokoło placu Narutowicza. Nie brakło ich i w innych częściach miasta.

Nasza impreza miała jeszcze odmienny charakter, zrzeszyły się tu osoby względnie majętne, niedawno przybyłe z Kresów do Warszawy, poszukujące stałego dachu nad głową, a chroniące też swój kapitał przed widmem inflacji. Nasza spółdzielnia nie korzystała z żadnych (czy tylko minimalnych) kredytów bankowych – bodajże była też pierwszą tego rodzaju instytucją w Warszawie. Znajomi nasi długo nie mogli zrozumieć, co to za typ mieszkania, skoro się nie jest ani właścicielem domu, ani też lokatorem płacącym komorne. Wszystkie później tworzone spółdzielnie mieszkaniowe nosiły indywidualne nazwy, podkreślając wprost lub symbolicznie ich związek z danym resortem. Nasza jako pierwsza nazywała się po prostu Spółdzielnią Budowy Własnych Mieszkań.

Pionierska inicjatywa dała w końcowym wyniku mieszkanie stosunkowo tanie – już choćby dzięki temu, że dom stawiano systemem gospodarskim, bez pośrednictwa firmy budowlanej. Wysiłek finansowy okazał się jednak ogromny dla ludzi prywatnych, zwłaszcza że inflacja rozdęła pierwotny kosztorys. Po drodze odpadli więc niektórzy udziałowcy, kooptowano nowych, dom pierwotnie miał być trzypiętrowy – wypadało go powiększyć jeszcze o sześć mieszkań na parterze oraz o ciąg kawalerek na piątym piętrze. Te reorganizacje, a obok nich i strajki budowlane, opóźniły finalizację budowy o blisko półtora roku, a odbiły się także na wykończeniu budynku, tandetniejszym, niż planowano, zwłaszcza w zakresie stolarki.

Zmuszeni do wyniesienia się z alei Szucha 7, gdy własny dom wciąż się budował, zainstalowaliśmy się na zimę 1922/1923 w lokalu po zlikwidowanej właśnie firmie handlowej mego Ojca i stryja HAK na rogu ulic Poznańskiej i Wspólnej. Kiedyś mieściła się w tym lokalu cukiernia; dawną salę bilardową przedzieliła obecnie szafa biblioteczna, w przedniej części zamieszkali Rodzice, w tylnej – nas trzech chłopców (Heruś studiował w tym czasie w Poznaniu). Któryś z moich kolegów w związku z tą przeprowadzką zapytał mnie ironicznie: do czego zmierzam, zmieniając tak ciągle adresy? Odpowiedziałem, cokolwiek urażony: „Do willi Sobańskich w Alejach Ujazdowskich!”. Odpowiedź była głupia, ale tak się jakoś złożyło, że dotarłem po latach i do Sobańskich, jakkolwiek nie z tej linii…

Minął następny rok, a nasz dom jeszcze nie był gotowy. Latem 1923 roku meble nasze poszły na skład, moja babka wyjechała w Oszmiańskie, do Nowosiółek, do swej siostry Jadwigi Czapskiej, Mama do Bolcienik; Kazio i Henio po powrocie z wakacji znaleźli schronienie u Blansząt, zaś Ojciec i ja pomieściliśmy się w jakimś kącie u stryjostwa, na Szucha 5. Bardzo źle wspominam następne dwa miesiące – i nie tylko z powodu wytrącenia z równowagi w zakresie spraw trywialnych: obsługi, oprania, miejsca na rzeczy, kanapek do szkoły itd. W domu potęgował się konflikt, który miał wkrótce zakończyć się dramatem. Biedny stryj był rozdarty pomiędzy ciocią Lelą, uciążliwą i niezrównoważoną, a młodszą znacznie dziewczyną, z którą romansował od lat kilku i która kosztowała go drogo, a domagała się jeszcze więcej. Stryj myślał o rozwodzie, ciocia Lela stawiała opór w imię wszelkich praw boskich i ludzkich. Mnożyły się sceny domowe, w których sens wtajemniczała mnie Tekla, sama wtajemniczana przez Dziunię…

Stryj liczył wtedy lat pięćdziesiąt osiem, był dużo starszy od Ojca, ale czuł się młodszy temperamentem. Utkwiła mi w pamięci jedna jego wypowiedź już następnej wiosny, gdy odwiedził mnie kiedyś na „Wiśle”, co zdarzało się bardzo rzadko. Mówiliśmy o modnej wówczas powieści Pierre’a Benoit _L’Atlantide_ – o fatalnej kobiecie królującej w górach Hoggaru, która mszcząc się na męskim rodzie, zwabiała do siebie francuskich oficerów, oni zaś znajdowali śmierć po niewielu miłosnych nocach. Widziałem chyba ze trzy filmy sfabrykowane z tego kiczu; w pierwszym z nich, jeszcze niemym, rolę demonicznej Antinei kreowała rodaczka nasza, Napiórkowska. Otóż stryj rozgadał się o „nowej Atlantydzie” i zagabnął mnie nagle wprost: „Powiedz, czybyś nie pobiegł na wezwanie najpiękniejszej kobiety na świecie, nawet wiedząc, że przypłacisz to życiem?” „Ależ za żadne skarby!” – krzyknąłem przerażony. „A ja bym pobiegł od razu” – zawołał z ogniem stryj. Kto by się spodziewał tyle romantyzmu w owym starszym (jak mi się zdawało) panu, otyłym i nieurodziwym?

W dniu 15 stycznia 1925 roku musiały jeszcze trwać szkolne wakacje zimowe, znajdowałem się bowiem w domu, wraz z Mamą w gabinecie, gdy około dziesiątej rano zadzwonił telefon. Dziunia dawała znać, że stryj się zastrzelił. Mama powtórzyła mi, co się stało, wydzwoniła Ojca z biura i razem pojechali na Szucha. Mnie polecono nie mówić nic nikomu – spędziłem więc resztę dnia z zasznurowanymi ustami wobec mojej babki, Janusza Ordy i młodszego rodzeństwa, którzy oczywiście rozumieli, że coś się złego stało. Wypadło mi też załatwiać telefony i odpraszać od drzwi jakichś niespodziewanych gości. Dopiero późnym wieczorem wróciła do domu Mama i powiedziała wszystkim, co zaszło. Jeszcze tej samej nocy pojechaliśmy z młodszymi braćmi na Szucha, ucałować chłodną rękę stryja złożonego na katafalku. Na pogrzeb przyszło dużo ludzi, bo stryj był dość znanym społecznikiem. Kardynał Kakowski był na tyle dobrym znajomym (dawał ongi ślub stryjostwu), że pozwolił na ceremoniał kościelny mimo samobójstwa – z tym że nie urządzono nabożeństwa w mieście, wedle ówczesnego zwyczaju, lecz tylko na Powązkach, i to nie w kościele, ale w malutkiej kapliczce (dziś nieistniejącej), po drugiej stronie ulicy. Ojciec miał ogromnego stracha, ażeby jacyś szantażyści nie rozpętali awantury w czasie pogrzebu (bo i „czerwona” prasa zrobiła z tego wypadku sensację), wszakże do niczego nie doszło. Wielu członków naszej rodziny czyniło ciocię Lelę odpowiedzialną za śmierć stryja, dlatego pragnę podkreślić, że Mama zawsze brała ciocię Lelę w obronę, chociaż nie miała z nią łatwego życia w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Ojciec w pamiętniku pisze o tym wszystkim obszerniej, choć dyskretnie – ja tu zaznaczam tylko własne wspomnienia. Co jak co, ale ten dramat rodzinny mógł mnie tylko utwierdzić w awersji do wszelkich seksualnych przygód.

Do nowego domu przy ulicy Czerwonego Krzyża sprowadziliśmy się w pierwszych dniach listopada 1923 roku. Ojciec zainstalował się tam, kiedy jeszcze nie była podłączona woda i kanalizacja, ja w kilka dni potem. Konna platforma z Żakowa zwoziła meble, w rozstawianiu pomagał nam stary Jan, dozorca z Szucha 7, który przeszedł do naszej kamienicy na analogiczną posadę. Dopiero po paru tygodniach znaleźliśmy się wszyscy razem. Boże Narodzenie spędziliśmy w Bolcienikach; po powrocie zastaliśmy już dom włączony do sieci elektrycznej. Nieco później uzyskaliśmy gaz, telefon zaś (245-41) dopiero po kilku miesiącach.

Powiśle w owych latach było dzielnicą o złej reputacji. W pierwszych miesiącach pobytu w Warszawie, w 1919 roku, nie wiem jakim cudem zawędrowaliśmy tam kiedyś z panną Anną. Zobaczywszy na którymś rogu napis: „ulica Dobra”, panna Anna wpadła w przerażenie, słyszała bowiem, że na Dobrej grasują „nożownicy”. I w samej rzeczy: bodaj na rok przed naszą przeprowadzką poszliśmy raz z Kaziem zobaczyć, jak postępuje budowa. Napadło nas wówczas i trochę pobiło – nieszkodliwie zresztą – paru wyrostków z Solca. Zmykaliśmy z podkulonymi ogonami, wcale nie po bohatersku, wśród urągowisk naszych prześladowców. Później wyjaśniła się geneza tego zatargu: do naszej szkoły uczęszczali dwaj bracia Reuttowie, później znani bokserzy i wielcy zabijacy, którzy mieli z Powiślem osobiste jakieś porachunki. Stąd niepopularność wszystkich „zamojszczaków” i ich niebieskich czapek w tamtej części miasta. Ale to było doprawdy jedyne podobne zajście – nikomu z nas nie przytrafiło się nic złego na Powiślu w ciągu następnych lat dwudziestu. Dalsza rodzina mimo to patrzała ze zgorszeniem na nasze zainstalowanie w tak nieszykownej części miasta, zaś ciocia Wiwa Horwattowa, gdy przychodziła z wizytą, to tylko latem i wczesnym popołudniem, by wrócić do siebie przed zmrokiem. Na próżno tłumaczyłem wszystkim, że Powiśle nie jest żadnym przedmieściem i że znacznie jest bliżej od nas do Nowego Światu niż z Żoliborza, Filtrowej lub Saskiej Kępy.

Nowa nasza dzielnica zmieniła się nie do poznania w ciągu naszej tam rezydencji, a następnie po wojnie przeobraziła się jeszcze gruntowniej. To mnie skłania do krótkiej relacji o metamorfozie tej części miasta pomiędzy 1922 a 1939 rokiem.

Jeden z moich doktorantów przygotowuje właśnie (1978) dysertację na temat historii Solca w XIX wieku. Wówczas była to główna dzielnica przemysłowa Warszawy, zamieszkana przez proletariat robotniczy i wyrobników zatrudnionych w transporcie rzecznym. Obok potężnych gmachów młyna parowego, „rządowej fabryki machin” i warsztatów Żeglugi Parowej ciągnęły się tu przeważnie parterowe domki, częściej drewniane niż murowane, rozrzucone wśród ogrodów owocowych i placów, na których składowano drzewo i inny towar wyładowany z berlinek. Pod koniec XIX wieku fabryki zaczęły się przenosić z Powiśla do dzielnic zachodnich i na Pragę, w pobliże linii kolejowych. Niektóre jednak zostały, a nawet przybyło nowych. Na początku lat międzywojennych czynna jeszcze była „stara” gazownia przy ulicy Ludnej, ze swymi pięciu kominami i dwoma żeliwnymi zbiornikami, które podnosiły się i zapadały w głąb ziemi w miarę upływania gazu. Na przełomie stuleci stanęła tuż nad Wisłą pierwsza elektrownia warszawska, dziś jeszcze istniejąca. Miała wówczas dwa kominy: jeden bardzo wysoki, na którym w dniu 1 maja wywieszano sztandar czerwony, i drugi nieco niższy. Nieco dalej od nas, przy Dobrej, widniał nieduży komin Rektyfikacji Warszawskiej i drugi, bardzo dymiący, fabryki cukierków Fuchsa przy ulicy Topiel. Jeszcze dalej zwracał uwagę pękaty, oryginalny komin pompowni ścieków, na rogu Wybrzeża i Karowej. Było w naszym sąsiedztwie parę jeszcze małych fabryczek; jedna mieściła się pomiędzy Solcem a Wybrzeżem i została rozebrana w związku z budową wiaduktu linii średnicowej.

Bezpośrednio przed I wojną została zrealizowana piękna inwestycja: tak zwany trzeci most, później Poniatowskiego. Wiadukt jego, dobrze widoczny z naszych okien, przecinał Powiśle na dwie części, z tym że część południowa, ciągnąca się wzdłuż Czerniakowskiej, była bardziej jeszcze zaniedbana od północnej, dla której Dobra była magistralą. Wkraczając na wiadukt od strony Nowego Światu, miało się po obu jego stronach rozległą pustą przestrzeń, nie bardzo zadrzewioną i słabo zabudowaną, natomiast usianą kominami. Na wiadukcie nie było ruchu, most bowiem został wysadzony w powietrze w czasie wojny i komunikacja z Pragą odbywała się naokoło, przez most Kierbedzia.

Przybrzeżna część Powiśla, na wschód od Dobrej i Solca, aż do połowy XIX wieku była zalewana za każdym przyborem wód, a więc też niezabudowana. Nadrzeczny wał, po którym poprowadzono Wybrzeże Kościuszkowskie, sypany był odcinkami w ciągu dziesięcioleci. Przyległy teren leżał o półtora do dwóch metrów poniżej Wybrzeża, co można było zaobserwować na naszym własnym obejściu, z bramy bowiem schodziło się na podwórze po wyasfaltowanej, dość stromej pochyłości, nie zawsze bezpiecznej w czasie ślizgawicy. Ślady tej różnicy poziomów dziś jeszcze można zaobserwować na zapleczu budynków Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Na całym owym pasie rewindykowanym od rzeki pomiędzy Tamką i wiaduktem Poniatowskiego stały nazajutrz po wojnie dwa tylko duże gmachy, sytuowane w pobliżu: siedziba Towarzystwa Popierania Przemysłu Ludowego (Tamka 1) oraz Szkoła Sztuk Pięknych (Wybrzeże Kościuszkowskie 37). Obie instytucje fundowała Eugenia Kierbedziowa. Nieco bliżej wiaduktu ukrywała się wśród drzew siedziba schroniska dla starców pod wezwaniem Świętego Franciszka Salezego, istniejąca zresztą do dziś. Resztę przestrzeni stanowiły puste place, ogrodzone, albo i nie, parkanami.

Po nieparzystej, zachodniej stronie Dobrej stały trzy czy cztery kamienice zaludnione przez biedotę, kilka następnych na północnym odcinku Solca. Poza tym jednak na całym Solcu, a także w dolnej części Tamki, najczęstsze były parterowe, rzadziej jednopiętrowe domki, w większości drewniane. Poza wiaduktem obszar dziś tak pięknie zadrzewiony był wówczas także pustkowiem. Straszyły tylko dwie posępne rudery zwane potocznie i niewłaściwie koszarami Blocha; za nimi, bliżej skarpy, pofabryczny budynek firmy Lilpop, Rau i Loewenstein. W miejscu, gdzie Solec docierał do rzeki, widniał stary kościołek Świętej Trójcy. Przy Czerniakowskiej i Szarej stało kilka kamienic, dalej zaś, poza pasem ogrodów, widniały czerwone dachy nowej, już powojennej kolonii profesorów Politechniki, między Rozbratem a Myśliwiecką.

Ulica Czerwonego Krzyża składała się podówczas z trzech niepodobnych do siebie odcinków. Najstarszy, zabudowany kilku kamienicami, odchodził na północ od wiaduktu Poniatowskiego; dziś poszerzony, wszedł w skład ulicy Kruczkowskiego. Następnie ulica załamywała się na wschód, opodal bramy szpitala Czerwonego Krzyża, którego pawilony, rozrzucone wśród drzew, obsiadły całą skarpę aż do Smolnej. Tędy biegła najkrótsza droga od naszej nowej siedziby do szkoły, jednakże droga zamknięta, gdyż sztubaków dozorca szpitalny nie przepuszczał, a na napiwek nie było nas stać. Musieliśmy, idąc do szkoły, drapać się po schodach na wiadukt i biec dalej aż do Nowego Światu, gdyż wylot Smolnej był także zagrodzony, w związku z budową tunelu linii średnicowej.

Drugi odcinek ulicy Czerwonego Krzyża, od załamania aż do Solca, nosi do dziś tę nazwę. Lewa jego strona nie była zabudowana, prawą zajmował gmach dzisiaj szpitalny, wówczas zajęty przez biura Kasy Chorych. Idąc na ósmą do szkoły, spotykaliśmy sznur urzędników tej instytucji śpieszących do swojej pracy. Wkrótce znaliśmy ich wszystkich z widzenia, wiedzieliśmy, którzy zdążają do biura wcześniej, którzy później, a według punktu, w którym krzyżowaliśmy się z nimi, orientowaliśmy się, czy trzeba się spieszyć do budy, czy jeszcze nie.

⁴⁴ właściwe

⁴⁵ _Śpiącej Królewny._

⁴⁶ wróżka Carabosse

⁴⁷ Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, budująca tanie mieszkania dla rodzin robotniczych i inteligenckich.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: