Było, minęło, zostało w pamięci - Tadeusz Olszański - ebook

Było, minęło, zostało w pamięci ebook

Tadeusz Olszański

5,0

Opis

Tadeusz Olszański, znakomity dziennikarz, pisarz i tłumacz, w najnowszej autobiografii, po swym opus magnum Kresy kresów, Stanisławów oraz Stanisławów jednak żyje, kontynuuje swoją historię od roku 1945 aż do dnia dzisiejszego.

Książka ta niczym film, prowadzi nas kadr po kadrze przez najciekawsze zdarzenia sportowe, polityczne i kulturalne ostatnich 70 lat. Główne role dostały tutaj godne podziwu postacie z całego świata, z którymi autor spotykał się i przyjaźnił przez lata, a fabuła prowadzi nas przez kolorowe życie Tadeusza Olszańskiego, w tym takie momenty, jak wyjazd na 6 Igrzysk Olimpijskich, na których był korespondentem, czy relacje z Jugosławii w trakcie rozpadu tego kraju.

Sporą uwagę poświęca w swojej opowieści również sprawom węgierskim, od literatury, przez politykę, po kuchnię. To właśnie dzięki zamiłowaniu autora do tego kraju możemy poznawać go z różnych stron poprzez przekłady Tadeusza Olszańskiego.

We wszystkich dziedzinach, których dotknął był niezwykle ceniony, za co został uhonorowany wieloma wspaniałymi nagrodami, takimi jak:
•    Najlepszy dziennikarz sportowy minionego stulecia (w kategorii prasa), w plebiscycie Klubu Dziennikarzy Sportowych oraz „Przeglądu Sportowego”, wrzesień 2021;
•    Grand Prix Fair Play UNESCO za całokształt działań, październik 2016;
•    Złoty Wawrzyn Olimpijski za książkę Osobista historia olimpiad, 2001;
•    oraz wiele innych.
Książka Było, minęło, zostało w pamięci to historia życia znakomitego dziennikarza i wybitnego człowieka, opisana w sposób lekki, dowcipny, a kiedy trzeba również krytyczny.

 

Tadeusz Olszański - dziennikarz, pisarz, tłumacz, urodził się 28 sierpnia 1929 r. na Kresach, w wówczas polskim Stanisławowie (dziś ukraiński Iwano-Frankiwsk).

Pierwsze lata życia spędził w wielonarodowościowym tyglu. Ojciec, miejscowy lekarz, był Polakiem, matka pochodziła z dumnego, szlacheckiego, węgierskiego rodu Siménfalvych.

Jesienią 1943 r. rodzina przedostała się na Węgry, gdzie do marca 1944 r. i wkroczenia Niemców do Budapesztu uczęszczał do polskiego gimnazjum w Balatonboglár. Po 1945 r. Olszańscy osiedlili się w Opolu, a Tadeusz po uzyskaniu matury przeniósł się do Warszawy, gdzie w 1952 r. ukończył studia na Wydziale Dziennikarstwa UW.

Był jednym z najbardziej aktywnych dziennikarzy sportowych, relacjonował sześć Igrzysk Olimpijskich. Przez wiele lat kierował działem sportowym w „Sztandarze Młodych”, był zastępcą redaktora naczelnego „Sportowca”, zastępcą redaktora naczelnego redakcji sportowej TVP, kierował działem olimpijskim wydawnictwa KAW.

Jego wielką pasją jest literatura węgierska, przetłumaczył ponad czterdzieści powieści i dramatów, w tym kultową powieść dla młodzieży Chłopcy z Placu Broni Ferenca Molnára.

W latach 1986–1990 był dyrektorem Ośrodka Kultury Polskiej na Węgrzech, w latach 1990–1994 korespondentem Polskiego Radia i Telewizji na Węgrzech i w Jugosławii.

Po powrocie do kraju na stałe związał się z tygodnikiem „Polityka”, z którym do końca aktywności zawodowej współpracował jako dziennikarz sportowy, a także komentator wydarzeń na Węgrzech i na Bałkanach.

Jest autorem wielu książek o tematyce sportowej, politycznej, a także kucharskiej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: pagegraph.pl
Redakcja i korekta: Elżbieta Sobolewska
Copyright © Tadeusz Olszański 2022 Copyright © Wydawnictwo Studio EMKA
Warszawa 2022 r.
Fotografie na okładce i wewnątrz książki pochodzą z prywatnego archiwum autora. Fotografia dolna na str. 272 Deres Péter
Wszelkie prawa, łącznie z prawem do reprodukcji tekstów i fotografii w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Skład i łamanie: pagegraph.pl
Wydawnictwo Studio [email protected]
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-67107-45-7
Konwersja:eLitera s.c.

Żyłem dla pisania i z pisania. Byłem dziennikarzem, nie tylko sportowym, a także tłumaczem literatury węgierskiej, korespondentem radia i telewizji, w sumie jednak chyba najbardziej pisarzem. Mam w dorobku kilkadziesiąt książek. Przekładów oraz własnych, nie tylko o sporcie, które doczekały się nagród i przełożone zostały na kilka języków, z czego jestem bardzo dumny. Zwłaszcza z wydania po ukraińsku książki o moim rodzinnym kresowym mieście Stanisławowie, które w 1962 roku przemianowano na Iwano-Frankiwsk. Opowieści osnutej na wspomnieniach z dzieciństwa, spisanych już pod koniec mojej działalności pisarskiej.

W 1999 roku wraz z synem Michałem i wnukiem Antkiem pojechaliśmy do Stanisławowa i kiedy wędrowaliśmy po ulicach miasta mojego dzieciństwa, nagle ożyły we mnie wspomnienia. Od tego się zaczęło i po kolejnych wyprawach do rodzinnego miasta powstały Kresy Kresów, Stanisławów. A w ślad za ogromnym odzewem czytelników Stanisławów jednak żyje. Było tego kilka wydań w Polsce, i co najważniejsze przekład na ukraiński! Tłumaczka Natalia Tkaczyk połączyła obie książki w jeden tom pod tytułem Kołyś w Stanisławowi... (Kiedyś w Stanisławowie...), przy pełnej mojej akceptacji opatrzony polemicznym posłowiem dwóch ukraińskich historyków. W kilku kwestiach mieli oni inne zdanie niż ja. Ciągle wiele nas dzieli, ale ważne, że o tym ze sobą rozmawiamy, dyskutujemy, czego najlepszym dowodem jest fakt, że książka została wydana na Ukrainie. Mówimy o Stanisławowie, w Iwano-Frankiwsku, bo tak dziś się nazywa to nasze dawne, kresowe, ongiś wojewódzkie, miasto. Stolica regionu zwanego Pokuciem albo Podkarpaciem.

Kiedy zabrałem się do pisania o stanisławowskich korzeniach, zdałem sobie sprawę, że w przeszłości nie prowadziłem pamiętników, nie gromadziłem notatek i co gorsza wyrzucałem stare kalendarze. Z wyjątkiem archiwum różnych moich prasowych wycinków i tekstów oraz dokumentacji tematów, o których pisałem (pełna piwnica), nie gromadziłem żadnych osobistych zapisków. I to był błąd! Teraz, kiedy żyję z emerytury i co roku wznawianych w moim przekładzie Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnára, najbardziej znanej na świecie węgierskiej powieści, nagle przyszła fala wspomnień, przypomniały mi się dawne, znaczące w moim życiu wydarzenia. Warte spisania i przekazania choćby wnukom. Niespodziewanie wracam więc do lat młodości i ze znamiennym dla starości trudem odgrzebuję w pamięci to, co nie tylko dla moich Olszańskich i Szumowskich – czyli rodziny mojej córki Agaty – może być ciekawe. I ważne. Również dla mnie, żeby coś więcej po sobie zostawić. Wprawdzie było, minęło, ale przecież coś tam jeszcze w pamięci zostało...

1.

KORZENIE

Darem niebios, od urodzenia, otrzymałem dwa języki. Macierzysty – węgierski i ojczysty – polski. Dzięki ojcu, który w 1926 roku ożenił się z Węgierką. Wychowywała mnie głównie matka, bo ojciec, jako pełen poświęcenia lekarz, był nieustannie zajęty ordynowaniem w przychodni, w swoim prywatnym gabinecie czy leczeniem pacjentów w szpitalu albo też w ich domach. Od rana do wieczora, w Kasie Chorych, czyli przedwojennej ubezpieczalni, następnie w szpitalu, a potem w domu, w prywatnym gabinecie. I jeszcze chodził z wizytami do chorych, z reguły znajomych, a także co bardziej znaczących w Stanisławowie osobistości. Bo go o to proszono, gdyż uważano go za jednego z najlepszych w mieście doktorów.

Moja matka, Katinka Siménfalvy (zdrobnienie od węgierskiego imienia Katalin, tak jak Kaśka od Katarzyny), prosiła, żeby tak się do niej po polsku się zwracać. Ale starała się jak najczęściej mówić ze mną po węgiersku i opowiadać o losach swojej familii. Tak więc wiem.

Mój dziadek – Alojzy Olszański herbu Jastrzębiec – był ziemianinem ze szlacheckim rodowodem i posiadał spory majątek w Kupczyńcach koło Tarnopola. Jakiej wielkości i wartości nie wiem, gdyż mój ojciec nigdy o tym nie opowiadał, bo i nic nie odziedziczył. Jedno tylko przejął od rodziny, a mianowicie drzewo genealogiczne swoich przodków, które uratował w czasie wojny i mnie przekazał. Wraz z dumą z naszego herbu Jastrzębiec. Rodowód ten sięga kilka pokoleń wstecz i są w nim nawet ważni niegdyś podkomorze, a nawet kasztelanowie. Ja z kolei przekazałem ten dokument swoim dzieciom oraz wnukom i już ich sprawą jest, co z nim zrobią, czy im się kiedyś do czegoś przyda. Dla mnie natomiast najważniejsze z tego rodowodu było i jest to, że moja babcia Franciszka z domu była z Hickiewiczów i stąd pokrewieństwo oraz moja wielka, sięgająca do dziś przyjaźń z tą stanisławowską rodziną, która po wojnie osiedliła się w Gliwicach. Babcia Franciszka zmarła jednak wcześnie i chyba od tego momentu urwały się kontakty mego ojca, bo nic mi nie przekazał o losach naszej rodziny. I poza swoim grubo młodszym kuzynem, również lekarzem, doktorem Adamem Hickiewiczem, nie miał nikogo bliskiego. Z rodowodu wynika, że ojciec miał młodszego brata, ale nie utrzymywał z nim kontaktów, ślad się urwał i nic o wujku mi nie opowiedział. Coś w rodzinie ojca stało się wówczas nie tak, a mojego tatę wysłano na studia do Lwowa. Najpierw medyczne, uwieńczone dyplomem doktora wszech nauk lekarskich otrzymanym w 1907 roku. We Lwowie też zaczął pracować jako młody lekarz, głównie po to, aby dalej studiować i na Lwowskim Uniwersytecie zrobić jeszcze magisterium z filozofii. Ale i tego było mu za mało, zaczął studiować astronomię! I zapewne zrobiłby kolejny dyplom, gdyby nie wybuch I wojny światowej, kiedy jako lekarza w 1914 roku wzięto go do austriackiej armii i wysłano na front we Włoszech.

Wczesne losy ojca, aż do ślubu z Katinką, bardziej szczegółowo opisałem w mojej pierwszej książce o Stanisławowie, więc nie zamierzam tego tu powtarzać, bo tam każdy to znajdzie i jeśli zechce, przeczyta. I tyle o naszych polskich korzeniach, Olszańskich i Hickiewiczów.

Znacznie obszerniej opisałem w tej książce rodzinne związki węgierskie. Było ich więcej ze względu na liczne rodzeństwo mojej matki. Miała trzech braci i dwie siostry oraz żyjącą jeszcze do 1946 roku macochę Antonię, nazywaną Toni-Mama. Ważna była też bliskość geograficzna, bo ród Siménfalvich pochodził z Zakarpacia. Jednak tylko najstarszy brat matki – wujek Árpád, pozostał na rodzinnym majątku w Rusi Zakarpackiej, która przed II wojną światową należała do Czechosłowacji, w mieście Nagyszőlős, po czesku Velki Sevlus, a dziś po ukraińsku Vinohrady. Był adwokatem, przywódcą dominującej intelektualnie mniejszości węgierskiej. Znaną osobistością. Starsza siostra Erzsébet i środkowy brat Sándor przenieśli się do Budapesztu, a najmłodszy Adorján wyjechał do Argentyny i tam przehulał swój udział w majątku. Wrócił, gdy rodzina wykupiła jego długi, ale usunął się w cień.

Ze Stanisławowa wystarczyło przejechać koleją przez legendarny most na Prucie w Jaremczu, potem przez tunele w Karpatach do Worochty, gdzie jednak kończyły się tory i już się było po drugiej stronie, u wujka Árpáda. Pociągiem, okrężną drogą przez Stryj, jechało się wprawdzie dłużej, ale też tylko kilka godzin. Przed wojną z reguły z mamą jeździłem na wakacje, na przemian do węgierskiej rodziny oraz w okolice Jaremcza, gdzie w sercu Huculszczyzny, w Dorze, też nad brzegiem Prutu, miała swoją willę nasza rodzina Hickiewiczów.

Drugi brat Katinki, Sándor, mieszkał znacznie dalej, bo w Budapeszcie. Obaj bracia byli znaczącymi osobistościami, politykami i wysokiej rangi urzędnikami. Konieczne tu wyjaśnienie skomplikowanych losów Rusi Zakarpackiej, w której dominującą rolę odgrywali Węgrzy. Po przegranej I wojnie światowej została podzielona i przyznana powstałej republice Czechosłowacji oraz częściowo Rumunii. Zakarpacie powróciło do Węgier dopiero po rozbiorze Czechosłowacji przez Hitlera w marcu 1938 roku. Po II wojnie zaś Ruś, podobnie jak i nasze wschodnie Kresy, została wcielona do ZSRR, a dziś należy do Ukrainy. W niespełna pięćdziesiąt lat pięć różnych państw!

W marcu 1939 roku Polska na niespełna sześć miesięcy uzyskała wspólną granicę z Węgrami, co odegrało ogromną rolę po naszej błyskawicznej klęsce na początku II wojny światowej. Dzięki tej granicy, właśnie przez Węgry, przedostały się na Zachód całe jednostki naszego wojska. A Węgrzy, mimo sojuszu z III Rzeszą Hitlera, przyjęli tysiące polskich uchodźców. Wśród nich i mnie z rodzicami, późna jesienią 1943 roku, kiedy los zmusił nas do natychmiastowej ucieczki. Przez Węgry wiodły też szlaki kurierskie z okupowanej przez Niemców Polski. I w tym miejscu dochodzę do naszych rodzinnych powiązań, bo w tym wszystkim istotną rolę odegrali obaj bracia mojej matki. Moi wujkowie!

Rodzina Siménfalvych za austro-węgierskich czasów, przed I wojną światową, miała na Zakarpaciu duże znaczenie. Zaliczała się do ziemiaństwa, którego celem była hungaryzacja tej krainy. I rzeczywiście, podobnie jak Polacy na Podkarpaciu, tak Węgrzy na Zakarpaciu odegrali dużą rolę w podniesieniu poziomu kultury i cywilizacji tamtejszej różnorodnej narodowo ludności. Zakładali szkoły, wprowadzili uprawę winogron, ale oczywiście czerpali z tego korzyści. Byli panami w stosunku do Rusinów, Rumunów, Romów, Hucułów, a nawet bogacących się na handlu Żydów. W drugiej połowie XIX wieku mój węgierski dziadek Szabolcs Siménfalvy został delegowany do gminy Nagytarna. Został tam wójtem i dyrektorem stworzonej przez niego szkoły. Rządził i uczył. Dostał ziemię i dorobił się wielkiego majątku, w tym sporej winnicy oraz dworku. Jego najstarszy syn, a mój wujek, Árpád, był adwokatem i szybko stał się liderem mniejszości węgierskiej na całym Zakarpaciu. A gdy w 1939 roku znów nastały Węgry, został mianowany wojewodą aż trzech komitatów (tak nazywały się węgierskie województwa) Ugoczy, Beregu i Ungváru, graniczących z Polską. Decyzję o przepuszczeniu polskich wojsk we wrześniu 1939 roku i przyjęciu uchodźców, mimo sojuszu z III Rzeszą, podjął rządzący Węgrami admirał Miklós Horthy. Na mocy tej politycznej decyzji rozlokowaniem i pierwszą pomocą zajmowały się kierowane przez wujka Árpáda urzędy. A jemu szczególnie na tym zależało, bo przecież jego siostra była żoną Polaka. Węgrzy serdecznie, nie tylko chlebem, ale i z empatią, również i winem, witali Polaków, aby ich pocieszyć. Drugi wujek, Sándor, był w Budapeszcie dyrektorem KEOH-u czyli Państwowego Urzędu Kontroli Obcokrajowców i podlegały mu sprawy uchodźców. Ściśle współpracował z węgierskim Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, w którym utworzono specjalny departament opieki nad uchodźcami. Kierował nim zasłużony dla Polski József Antall. Sándor Siménfalvy naturalnie mocno go wspierał. I tu też nie bez wpływu były jego rodzinne powiązania z Polską. A w ogóle przecież losy Węgier splatały się z naszą historią, lubiano i nadal nas tam lubią, cenią. O tym wszystkim obszernie napisałem w Kresach Kresów, niemniej uznałem za ważne, aby od tego zacząć strzępy wspomnień. Swoje dzieciństwo dokładnie przywołałem w tamtej książce, więc mogę teraz swobodnie powędrować dalej po swoich losach.

2.

PRZYSTANEK KRAKÓW

Po blisko dwóch latach pobytu na Węgrzech w rodzinnym majątku matki w Nagytarna, natychmiast po zakończeniu wojny, ojciec zadecydował, że wracamy do Polski, a w sierpniu 1945 roku, że ruszamy w drogę, jedziemy. Już nie do Stanisławowa, który został wcielony do Związku Radzieckiego i gdzie przepadł nas cały dobytek, lecz do Krakowa, bo miał tam przyjaciół, z których ktoś zapewne przeżył wojnę. A mama zostanie jeszcze popilnować majątku w już oddanej Rumunii Tarna Mare.

Początek tej powrotnej podróży był okropny. Dwa dni, różnymi pociągami, w przepełnionych wagonach, z wysiadaniem przy wysadzonych mostach kolejowych i przechodzeniem przez kładki lub przeprawianiem się promem przez rzekę Cisę, z nocowaniem na jakimś małym dworcu, dojechaliśmy wreszcie do Budapesztu. Dopiero tam ojciec zorientował się, że po drodze radzieccy żołnierze, od których wszędzie się roiło, ukradli mu lekarski kuferek, w którym ukrył dwa złote zegarki kieszonkowe. Jedyny skarb do sprzedania, który miał nam zapewnić jakieś pieniądze po przyjeździe do Polski. W Budapeszcie dotarliśmy do biura PUR-u, czyli Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, który mieścił się w jakichś koszarach, gdzie nas zakwaterowano w zbiorowej sali. Było tam pełno czekających na transport Polaków. Po dwóch dniach wsadzono nas do pociągu towarowego, po kilkanaście osób do jednego wagonu i po kolejnych kilku dniach okrężnej podróży przez Słowację oraz Czechy, dwudziestego drugiego sierpnia, dotarliśmy wreszcie do celu. Na udekorowanej polskimi flagami stacji w Dziedzicach mnóstwo ludzi płakało i całowało ziemię. Ja też, bo znów byliśmy w wyzwolonej po wojnie Ojczyźnie! W punkcie etapowym PUR-u, na dworcu, wydano nam zaświadczenia, bezpłatne bilety kolejowe oraz po sto pięćdziesiąt złotych zapomogi!

Stamtąd pojechaliśmy do Krakowa, do państwa Bulandów, którzy mieszkali na ulicy Wierzbowej. Pan Bulanda pracował w Urzędzie Wojewódzkim Stanisławowa, znał się z moim ojcem, a ja z jego synem Jasiem chodziłem do jednej klasy. Kiedy Stanisławów zajęli Sowieci, Bulandom udało się przedostać do Krakowa. Inaczej wylądowaliby na Syberii, jak wszyscy urzędnicy państwowi. Oczywiście przyjęli nas bardzo serdecznie.

W Krakowie na prośbę ojca sprzedałem klaser ze swoim zbiorem znaczków, jedyną rzecz, która nam się ostała i którą można było spieniężyć. To był piękny zbiór polskich, radzieckich i niemieckich znaczków, za które w sklepie filatelistycznym przy ulicy Floriańskiej dostałem osiemset złotych. A tato obiecał, że jak tylko zarobi, to dostanę jeszcze więcej na dalsze kompletowanie znaczków. I słowa dotrzymał. Żal mi było wprawdzie tego zbioru, ale jednocześnie byłem usatysfakcjonowany tym, że pierwszy raz w życiu przyczyniłem się do uzyskania pieniędzy koniecznych, by przeżyć te pierwsze dni w wolnej Polsce.

Ojciec zostawił mnie u Bulandów, a sam wyruszył szukać pracy i jakiegoś lokum. Pracę z miejsca znalazł w Szpitalu Miejskim przy ulicy Kopernika, a tam zupełnie niespodziewanie spotkał dobrze mu znaną pielęgniarkę Bronię Atamaniuk, z którą pracował w Stanisławowie. Właśnie rzucił ją mąż, Ukrainiec, który po prostu uciekł, bo współpracował z Niemcami. Zostawił ją z rocznym synkiem Bogdanem na łasce losu w krakowskim mieszkaniu przy ulicy Grodzkiej 35! No i myśmy tam też się pomieścili. A ja ze swoim świadectwem ukończenia I klasy gimnazjalnej w polskiej szkole na Węgrzech w Balatonboglár, zostałem przyjęty do Gimnazjum i Liceum im. św. Jacka. Do specjalnej klasy z przyspieszonym programem, w której w ciągu jednego szkolnego roku miano odrobić z nami zaległości, abyśmy ukończyli II i III klasę gimnazjalną! Uczyliśmy się wtedy przez sześć dni w tygodniu i tylko niedziele były wolne.

Ten rok w Krakowie był bodaj jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Bez matki, która o wszystko dbała. I z ośmioma godzinami nauki, która zaczynała się popołudniu i kończyła późnym wieczorem, prawie nocą. W mojej klasie było sporo starszych ode mnie chłopców, bo pod okupacją polską młodzież uczono tylko do siódmej klasy, a potem brano do przymusowej pracy tzw. Arbeitsdienstu. Kuliśmy wszyscy dzień i noc, aby odrobić zaległości. Z tej krakowskiej klasy zapamiętałem dwóch kolegów, którzy potem stali się sławni. Tancerza i reżysera baletowego Witolda Grucę oraz Jacka Snopkiewicza, który został ligowym piłkarzem Wisły Kraków.

Mój dzień w Krakowie zaczynał się wczesnym rankiem od skromnego śniadania, bo nam się nie przelewało, a potem odrabiania lekcji oraz obowiązkowych lektur. O godzinie drugiej szedłem na obiad do kościoła Franciszkanów, słynnego z witraży Wyspiańskiego. W tym czasie prowadzono tam stołówkę dla repatriantów, którzy przewalali się przez Kraków ze Wschodu na Ziemie Zachodnie i najrozmaitszych biedaków. Miałem tam wykupiony karnet obiadowy i na zawsze zapamiętałem przymocowane łańcuszkami do stołów łyżki do zupy. Bo stołownicy je zabierali, zwyczajnie kradli. Tak wtedy było, gdyż wielu ludzi potraciło wszystko w czasie wojny. Do obmycia łyżek były miseczki z wodą i ściereczki. Każdy następny oczyszczał je po poprzedniku. Ja nie musiałem ich używać, bo w tornistrze z zeszytami miałem swoją łyżkę z domu. I łyżką jadło się też drugie danie, przeważnie ziemniaki, kasze, jakieś jarzyny i czasem kotlet mielony, raczej z bułki niż z mięsa. Kolejkę natomiast musiałem z reguły odstać, bo stołowników było więcej niż miejsc. A niektórzy stawali za plecami jedzących i popędzali, mówiąc: „Wiosłuj pan szybciej tę zupkę!”. A nad wszystkim czuwali Franciszkanie pilnujący porządku.

„Wiosłowałem” więc szybko i gnałem do szkoły. Większość z nas nie miała początkowo podręczników, bo ich jeszcze nie wydrukowano, a stare, przedwojenne i w ogóle polskie książki, Niemcy niszczyli, przeważnie paląc w ogniu. Dopiero gdy ukończyliśmy II klasę, po feriach, już w III klasie, dotarły do nas nowe podręczniki. Byliśmy zachwyceni i szczęśliwi, że nie musimy wszystkiego zapisywać, bo wreszcie mamy książki.

Jednym z jasnych momentów w tym czasie było dla mnie harcerstwo. W naszym gimnazjum działała II drużyna, nosząca żółte chusty. Z miejsca się zapisałem i niedzielne zbiórki mojego zastępu i drużyny były dla mnie wielką przyjemnością. Wiosną zdobyłem też stopień wywiadowcy, po pamiętnej próbie topografii na Kopcu Kościuszki i wędrówce po plantach w ślad za wyznaczonymi kredą znakami orientacyjnymi. To było piękne, w dodatku pomogło mi w miarę szybko poznać uliczki i ulice Krakowa.

Na zawsze też zapamiętałem pierwsze dni maja 1946 roku. Uroczystości zaczęły się oczywiście 1 maja od wojskowej defilady, potem był robotniczy pochód pierwszomajowy z czerwonymi flagami. W szkole powiedziano nam, że nasza drużyna harcerska weźmie nazajutrz udział w manifestacji 3 maja. Po zbiórce w szkole przemaszerowaliśmy czwórkami przez Mały Rynek, a następnie ulicą Floriańską i Plantami pod Uniwersytet Jagielloński, gdzie formował się pochód. Na czele z biało-czerwonymi flagami szli studenci, a dopiero za nimi harcerze. Plantami w stronę ulicy Karmelickiej, spokojnie śpiewając harcerskie i powstańcze piosenki. Tłum na chodnikach bił nam brawo. Krzyczeli „Wiwat Trzeci Maja!”.

Szybko jednak, bo już przy Karmelickiej, tam, gdzie było kino Skala, pochód zatrzymano. Doszły nas krzyki, gwizdy i dowiedzieliśmy się, że milicja bije studentów. Drużynowy rozkazał rozejść się i iść do domu. Poszliśmy jednak pod Skalę i zobaczyliśmy bijatykę. Studenci w białych czapkach Bratniaka bronili się przed pałującymi ich milicjantami. Jedni uciekali, inni wyrwali deski z parkowych ławek i stawiali opór. Nagle jednak powstał tumult i wszyscy zaczęli uciekać przed strumieniami wody z sikawek. My również, w ulicę Szewską, która wprawdzie była obstawiona przez milicję, ale pozwalano uciekać w kierunku Głównego Rynku. Nie dawali jednak przedostać się w stronę bijatyki z milicją na Karmelickiej. Wtedy po raz pierwszy w Polsce, w PRL-u, zetknąłem się z przemocą! Polska wcale nie była więc taka wolna, jak to nam się wydawało. I można było świętować tylko 1 maja, święto klasy robotniczej, a nie tak jak za sanacji rocznicę uchwalenia jakiejś tam szlachecko-burżuazyjnej konstytucji. Gorzko mi się zrobiło, bo mocno tkwiły mi w pamięci piękne wojskowe defilady w Stanisławowie w dniu 3 maja!

W maju ojciec postanowił przenieść się z Krakowa na Ziemie Zachodnie. W Krakowie mieliśmy marne warunki mieszkaniowe i słabo się ojcu, mimo ciężkiej pracy, powodziło. W dodatku bardzo często zatrzymywali się u nas, w niedużym mieszkaniu na Grodzkiej, przejezdni repatrianci ze Stanisławowa. Nie tylko krewni, jak Hickiewiczowie, ale przyjaciele i bliscy znajomi. Bywało, że i po kilka osób spało u nas na podłodze, w dalszej drodze do Gliwic, Opola, Wrocławia i Jeleniej Góry. To były bowiem główne kierunki dla stanisławowiaków. I właśnie z Opola dotarł do nas sygnał, bo tam wylądowało ich najwięcej. Były dyrektor Kasy Chorych w Stanisławowie pan Fikus dowiedział się, że jesteśmy w Krakowie i powiadomił ojca, żeby jak najszybciej przyjechał zobaczyć, co mu proponuje. W kilkudziesięciotysięcznym po wojnie Opolu było wtedy zaledwie kilku lekarzy. Sami przyjezdni Polacy, również ze Stanisławowa. Ani jednego Niemca, bo wszyscy uciekli. Ojciec pojechał na zwiady i wrócił zachwycony. Zaproponowano mu bowiem piękne sześciopokojowe, umeblowane mieszkanie poniemieckie w samym centrum miasta. Warunki, które wreszcie pozwalały na to, aby ściągnąć mamę Katinkę do Polski. W dodatku w Opolu odnalazł przyjaciół i bliskich znajomych z seniorem lekarzy ze Stanisławowa dr Ferensiewiczem na czele.

Spakowaliśmy się błyskawicznie i na początku czerwca wyjechaliśmy do Opola wraz z Bronią, jej matką oraz synkiem. Ledwo zdążyłem dostać w szkole świadectwo jeszcze przed zakończeniem roku, ale z dobrymi stopniami. Ani jednej dwói! Było to dobre przekazanie do szkoły w Opolu, gdzie za trzy tygodnie miałem ukończyć III klasę. Żegnaliśmy się z Krakowem bez żalu, bo nie było nam łatwo, ale z pełną świadomością serdeczności wobec nas, repatriantów, którzy utracili domy. Kraków był dla nas sercem odzyskanej Polski.

3.

NAUCZKA W OPOLU

W Opolu z miejsca przyjęto mnie do II Gimnazjum i Liceum im. Kopernika o kierunku matematyczno-fizycznym. Akurat nie byłem w tym mocny i wolałem przedmioty humanistyczne, ale ta szkoła była uważana za najlepszą w Opolu i ojciec przekonał mnie, że dam radę, więc poszedłem tam się uczyć. III klasa była super, głównie Kresowiacy i kilku opolskich Ślązaków. W dodatku spotkałem w niej Zbyszka Jacha oraz braci Zbyszka i Franka Krausów, z którymi razem chodziłem do ćwiczeniówki w Stanisławowie, a także kilku kolegów z niższych i wyższych klas, z którymi kopałem tam piłkę. Poczułem się więc jak w domu. Co bardzo mi pomogło, bo niezależnie od świadectwa z Krakowa, wszyscy nauczyciele zaczęli natychmiast sprawdzać na lekcjach moje wiadomości, egzaminować z głównych przedmiotów, aby przekonać się, czy można mnie przepuścić do IV klasy. Na stojąco lub przy tablicy, a cała klasa z przyjemnością przysłuchiwała się, co ten Olszański umie. Poszło mi nieźle, zwłaszcza z polskiego, historii, geografii, przebrnąłem matmę, fizykę, chemię i zanotowałem tylko jedną wpadkę. Z religii!

A było to tak. Zaraz na jednej z pierwszych lekcji, kiedy tylko wszedł ksiądz katecheta, cała klasa krzyknęła, że jest nowy uczeń i proszę go przepytać. Ksiądz, bardzo miły, w średnim wieku, wywołał mnie, odpytał, skąd jestem i jak dotarłem do Opola, a potem zagadnął o Kraków i czego mnie tam ostatnio na religii uczono. Odpowiedziałem, że historii Kościoła i o Soborze Trydenckim.

– No to opowiedz, co o tym wiesz! – zagadnął ksiądz.

Uradowany tym pytaniem, bardzo dokładnie wymieniłem datę tego ważnego Soboru, który zwołano w 1545 roku i który trwał osiemnaście lat. Głównym powodem zwołania soboru była reformacja oraz założony przez Marcina Lutra Kościół protestancki. Aby temu rozbiciu zaradzić, postanowiono wprowadzać w Kościele katolickim zmiany nazwane kontrreformacją. Mówiłem o szczegółach, o tym, że utrzymano jednak celibat, jako ważny fundament. Klasa słuchała, ksiądz był zadowolony i w pewnym momencie zapytał, czy wiem, kto był przewodniczącym polskiej delegacji na soborowe konferencje.

Wiedziałem i z dumą odpowiedziałem – Biskup Mikołaj Trąba!

– Doskonale, a może wiesz, kto jeszcze?

Pojęcia nie miałem. Po chwili milczenia siedzący za mną kolega szeptem podpowiedział – Ksiądz Studziński...

Głośno powtórzyłem i cała klasa ryknęła gromkim śmiechem. Ksiądz poczerwieniał, ale po chwili odezwał się z uśmiechem.

– Siadaj! – To ja tak się nazywam! Miałeś prawo nie wiedzieć! Ale jak czegoś nie wiesz, to nie mów! A ty Gaździk – wskazał palcem na kolegę, który mi to podpowiedział – nie rób takich żartów!

Ksiądz Studziński był tolerancyjny, miał poczucie humoru i na zakończenie roku dostałem z religii stopień bardzo dobry. Gaździk także, bo był jednym z prymusów. Mimo złośliwego figla, który mi zrobił, polubiliśmy się, bo grał w piłkę nożną. Świetnie kiwał, strzelał najwięcej bramek i dlatego nazywaliśmy go Golarz! Miał tylko jedną wadę, uwielbiał fałszywie podpowiadać, o czym nie wiedziałem tak samo, jak nie znałem nazwiska naszego katechety, którego na tej lekcji zobaczyłem po raz pierwszy, ale zapamiętałem na zawsze.

4.

EGZAMIN DOJRZAŁOŚCI

Z Opolem bardzo się nam poszczęściło. Był to bowiem nie tylko punkt zlotu stanisławowiaków, lecz również urocze miasto z autentycznymi polskimi korzeniami, o czym świadczyły dwie piastowskie, doskonale zachowane średniowieczne wieże. Jedna na wyspie, nad Odrą, gdzie opolscy Książęta Piastowscy mieli swój zamek oraz druga, po murach obronnych przy ulicy Gosławickiej. Dokładnie na styku z moim Gimnazjum i Liceum. Miałem tam świetnych nauczycieli, zapalonych pedagogów, intelektualistów, przeważnie z Kresów, którym udało się ocaleć w czasie wojny. Jak na przykład wychowawcy naszej klasy, profesorowi Łazarzowi Brandtowi, który doprowadził nas do matury. Nawet gdy w moim ostatnim roku szkolnym został dyrektorem naszej szkoły, nie zrezygnował ze stanowiska wychowawcy klasy. Lubił i uczył nas nie tylko historii, ale przede wszystkim przyzwoitości życia. Był Żydem, jak samo imię i nazwisko już wskazywało. Ocalał przed Holocaustem dzięki Polakom, ale o swoich losach nigdy nam nie opowiedział. Miał znacznie ważniejsze sprawy do przekazania – jak kochać Ojczyznę, historię Polski i świata oraz dlaczego warto być przyzwoitym. Drugą naszą gwiazdą był polonista, profesor Aleksander Justyna. Trzecią nauczyciel geografii, Jan Obuchowicz, nazwany przez nas „Szkoda Ojca”, bo tak nas z reguły strofował po złych odpowiedziach i różnych wybrykach. Z wyjątkiem profesorów Brandta i Justyny każdy z nauczycieli miał u nas swoją ksywę, jak na przykład nauczyciel śpiewu i dyrygent szkolnego chóru Józef Sygnatowicz powszechnie nazywany „Be-molem”.

Miałem świetnych kolegów, w tym rodowitych, autentycznie polskich Opolan. Jak Marian Wawrzynek, z którym siedziałem w jednej ławce. Był synem przewodniczącego Związku Polaków w Niemczech Jana Wawrzynka, wspaniałego człowieka i bohatera. Aresztowany przez Niemców w 1939 roku przeżył sześć lat w obozach koncentracyjnych i wrócił do rodziny.

To nasz wychowawca Brandt porozsadzał nas tak, aby Kresowiacy siedzieli z Opolanami i z miejsca to nas do siebie zbliżyło. Do jednej klasy ze mną chodzili znany później muzykolog, poeta i dramaturg Bogusław Scheffer, profesorowie wyższych uczelni Tadeusz Dolnicki (UJ w Krakowie), Adam Gostomczyk (Politechnika Wrocławska), Edmund Rogala (AM w Zabrzu) oraz wielce zasłużony dla Opola architekt Andrzej Dobrzyński. Klasę niżej chodził i przyjaźnił się z nami wybitny reżyser Jurek Antczak, który już wtedy udowadniał swój talent recytowaniem wierszy i monologów literackich na wszystkich uroczystościach. O klasę wyżej uczyli się przyszli kapitanowie żeglugi morskiej Andrzej Drapella i Edward Swiłas oraz trójka pilotów, pułkowników lotnictwa, Waldek Kołodziej, Jerzy Pawłowicz, Jerzy Pelc. Same przyszłe sławy! Nie mam wątpliwości, że także dzięki naszej szkole. I harcerstwu, bo wszyscy należeliśmy do tej samej II Harcerskiej Drużyny Żeglarskiej, uznawaną za najlepszą w Opolu.

Harcerskich drużyn było kilka, przy każdej szkole, a nawet dwie, jak w naszej, ale tylko my zamiast kolorowych chust nosiliśmy wykładane na mundurki kołnierze marynarskie. I co najważniejsze, naszej drużynie powierzono przystań nad Odrą. Był to piętrowy budynek z hangarem na łodzie wioślarskie i kajaki, które zostały po niemieckim klubie. Niestety nie mieliśmy żaglówek. Nadrobiliśmy jednak ten brak, bo w wakacje jeździliśmy na kursy żeglarskie do ośrodka Ligi Morskiej nad jeziorem Kiekrz koło Poznania. Tam nauczono nas żeglować i zdaliśmy egzaminy na stopnie żeglarskie. I tam otrzymałem patent sternika śródlądowego. W harcerstwie zaś doszedłem do stopnia Harcerza Orlego.

Byliśmy dumni nie tylko z naszej drużyny, ale przede wszystkim ze szkoły. Raz tylko przeżyliśmy wstrząsający dramat. Pod koniec roku szkolnego, w czerwcu 1948 roku, nasz kolega Rysiek Zub popełnił samobójstwo. Świetnie grał w siatkówkę, był reprezentantem naszej szkolnej drużyny i dobrym uczniem. Tak się jednak niestety zdarzyło, że nie zdał matury. A kiedy się o tym dowiedział, poszedł na dworzec i rzucił się pod pociąg. Bo był honorowy. Nie tylko my, ale i nasi nauczyciele, bardzo to przeżyliśmy.

Ze świadomością tego wydarzenia rok później przystępowaliśmy do egzaminu dojrzałości. Już w nowym budynku, bo nasze Liceum przeniesiono z ulicy Gosławickiej na plac Bończyka, koło Dworca Wschodniego i niedaleko stadionu sportowego Odry. Szkoła przy Gosławickiej była solidnym budynkiem, z ładnym dziedzińcem, z osobną salą gimnastyczną, z wszystkim, co potrzeba do nauki, ale za ciasna. Ta nowa, wyremontowana, to był duży, nowoczesny budynek, z piękną salą gimnastyczną. I oczywiście z możliwością przyjęcia większej liczby uczniów. W moim ostatnim roku szkolnym aż się od nich zaroiło. Na Gosławickiej wszyscy się znaliśmy. Tu już nie było na to czasu, bo matura była przed nami. Pisemna z polskiego i z matematyki. Ustna z polskiego, historii, matmy i fizyki. Wszystkim nam poszło jak z płatka. Nikt nie oblał. Z dobrym świadectwem w kieszeni skończyłem szkołę średnią w wieku dziewiętnastu lat. A więc o rok za późno, ale i tak dzięki gimnazjum w Krakowie udało mi się jeden rok odrobić. Pora zatem było na studia, a więc i opuszczenie Opola, a jeśli mnie przyjmą, i domu, który po powrocie mamy z Tarny znów stał się w pełni rodzinnym domem.

5.

ZNOWU RAZEM

Szkoła i harcerstwo odegrały w moim życiu, w tych pierwszych