Dogonić wózkiem szczęście - Robert Maliszewski - ebook

Dogonić wózkiem szczęście ebook

Robert Maliszewski

4,3

Opis

Niezapomniana opowieść o miłości i spełnieniu.

Niewiele jest książek, które tak subtelnie opisują problem dotyczący milionów ludzi na świecie. Seksualność osób niepełnosprawnych to wciąż temat wstydliwy, temat tabu, którego unikamy, utożsamiając seks z prostą czynnością fizjologiczną, przypominającą sport wyczynowy lub wyścig prowadzący do spełnienia. A przecież miłość w wymiarze fizycznym to najpiękniejszy sposób na kontakt z drugim człowiekiem, na budowanie relacji opartych na szacunku i fascynacji. Pisze o tym Rafał Waliszewski, autor książki "Dogonić wózkiem szczęście". Jej bohaterem jest młody niepełnosprawny mężczyzna, który zakochuje się w swojej rehabilitantce opiekującej się nim po skomplikowanej operacji kręgosłupa. Czy Kuba ma szansę na prawdziwą miłość i wymarzony seks? Czy atrakcyjna Ewelina będzie chciała związać się z wrażliwym, mądrym człowiekiem, poruszającym się na wózku?

Książka, która przełamuje tabu.

"Dogonić wózkiem szczęście" to książka szczera i uczciwa, napisana przez autora od lat zmagającego się z niepełnosprawnością ruchową. Rafał Waliszewski w 1998 roku uległ wypadkowi motocyklowemu, doznając poważnego urazu rdzenia kręgowego. Jego skutkiem był paraliż ciała z porażeniem czterokończynowym. "Dogonić wózkiem szczęście" to druga książka autora, debiutującego w 2015 roku "Historią prawdziwą patykiem pisaną", będącą opisem wypadku i walki o zdrowie (obie książki autor napisał, wciskając klawisze na klawiaturze patykiem trzymanym w ustach).

W swoich książkach Waliszewski przełamuje tabu: pisze o sprawach intymnych, związanych ze zdrowiem i seksualnością, dzieli się kłopotami dnia codziennego i przede wszystkim przynosi czytelnikom nadzieję, że bez względu na wszystko trzeba iść przez świat z podniesioną głową i walczyć o każdą chwilę, o każdą sekundę szczęścia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Kinga Kosiba

Korekta

Słowa na warsztatMałgorzata Szewczyk

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Rafał Waliszewski 2020© Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66616-52-3

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Facet, który tak bardzo chciał być szczęśliwy,że napisał książkę o szczęściu.

Książkę dedykuję mojej kochanej Mamie Danusi, która poświeciła całe swoje życie, by mi pomagać każdego dnia i każdej nocy. Bez Ciebie, Mamo, nie byłoby mojej powieści, nie byłoby mnie. Będziesz jedną z bohaterek mojego scenariusza, w którym los obdarzy Cię szczęściem. Wiem, że to fikcja, ale Czytelnik zrozumie, o czym nadal marzysz i czego byś dla mnie chciała, by poczuć spokój duszy, wiedzieć, że będę bezpieczny, gdy nie będziesz miała już sił, by opiekować się mną na co dzień. Obiecuję Ci, Mamo, że moja kolejna książka będzie o Tobie, oparta na faktach. Naprawdę sporo w życiu przeszłaś i niejeden na twoim miejscu by się poddał. Jesteś silną, wytrwałą kobietą i matką godną naśladowania, wzorem dla innych mam. Kocham Cię i mam nadzieję, że będziemy jeszcze długo razem, by planować przyszłość i realizować nasze marzenia.

Książkę tę również dedykuję mojemu kuzynowi i najlepszemu przyjacielowi Robertowi Waliszewskiemu, który dużo nam pomaga do tej pory. Przez te wszystkie lata, które spędziłem na wózku, był obecny w trudnych chwilach i zawsze służył pomocą. Dziękuję mu z całego serca! Nie mogło go zatem zabraknąć w tej książce – będzie jednym z bohaterów – tylko my dwaj wiemy, ile w tej postaci fikcji, a ile prawdziwego Roberta. Kocham cię jak brata, stary!

Książkę również poświęcam pamięci kuzynów Jarka i Krzysztofa Waliszewskich, którzy zginęli w wypadku komunikacyjnym w 1999 roku. Mieli wtedy po dwadzieścia lat i mniej szczęścia niż ja rok wcześniej.

Wstęp

Witam Cię, potencjalny Czytelniku książki „Dogonić wózkiem szczęście”. Historia, którą trzymasz w ręku, to moje przemyślenia, pragnienia i marzenia przelane na papier; tutaj fikcja przeplata się ze szczerą prawdą. Pisanie jest dla mnie lekarstwem na ból duszy i ból fizyczny – oba są czasami nie do wytrzymania. Ratunkiem staje się wówczas ucieczka w świat mojego bohatera, dla którego stworzyłem taki scenariusz, ze wszystkimi radościami i smutkami, jaki sam chciałbym bardzo przeżyć, będąc, podobnie jak on, osobą niepełnosprawną na wózku.

Pragnę też, aby ta opowieść obaliła wreszcie nadal powszechny w świadomości społecznej, a przez to krzywdzący mit, który jest jednocześnie tematem tabu, mówiący o tym, że osoby niepełnosprawne są aseksualne, że w ich sytuacji na plan dalszy powinna zejść potrzeba miłości i seksu. A przecież spora część osób na wózkach nawet nie miała okazji poznania tej sfery życia, doświadczając niepełnosprawności od urodzenia lub w wyniku nieszczęśliwego wypadku albo choroby w bardzo młodym wieku.

Mam nadzieję, że to moje wielomiesięczne, konsekwentne klikanie w klawiaturę patykiem trzymanym w ustach – nie mam sprawnych rąk, by swobodnie pisać na komputerze – spowoduje, że osoby sprawne zrozumieją i dostrzegą ten niemały problem. Natomiast dla osób niepełnosprawnych niech ta książka będzie przygodą, w której odnajdą chociaż część siebie. Może główny bohater opowieści – Kuba – to właśnie Ty?!

***

Nazywam się Rafał Waliszewski. W 1998 roku uległem poważnemu wypadkowi motocyklowemu. Doznałem urazu rdzenia kręgowego. Spowodowało to paraliż ciała z porażeniem czterokończynowym. Od tamtej pory poruszam się na wózku inwalidzkim.

Każdy mój dzień to nieustanna walka o utrzymanie zdrowia fizycznego i psychicznego w jak najlepszej kondycji. Dużo zależy ode mnie samego, od mojej determinacji, ale również od ludzi dobrej woli. Nie należę do osób majętnych, mieszkam tylko z mamą, jestem jedynakiem, a mój ojciec już nie żyje. Utrzymujemy się z mojej skromnej renty i zasiłku opiekuńczego mamy.

Jeśli chcesz wesprzeć moją twórczość i jednocześnie pomóc mi finansowo w walce z niepełnosprawnością, która pozostanie ze mną do końca moich dni, kup moją książkę „Dogonić wózkiem szczęście”. Mam nadzieję, że tego nie pożałujesz.

Niestety, moja rehabilitacja i leczenie to spory koszt jak na nasz budżet, jeśli więc możesz mnie wesprzeć 1% lub darowizną, z góry bardzo dziękuję. Dane fundacji potrzebne przy wypełnianiu formularza PIT, by przekazać mi 1%:

1% Waliszewski Rafał (nr ewidencyjny 9031) Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą” KRS 00 00 037904 Darowizna Nr konta 42 2490 0005 0000 4600 7549 3994 Tytułem (ważne!): Waliszewski Rafał 9031

Bardzo dziękuję każdemu za udzielone wsparcie finansowe, ono niezmiennie motywuje mnie do codziennej walki z ograniczeniami, ułatwia mi życie i pozwala realizować kolejne pomysły na następne ciekawe historie. Można mnie zobaczyć na moim kanale YouTube: walus0205. Tam pokazuję swoją walkę o życie, które kocham!

PozdrawiamRafał

Od trzech miesięcy Kuba bardzo narzekał na bóle szyi i drętwienie kończyn, głównie palców u rąk, jednak bagatelizował te objawy, zrzucając winę na przepracowanie i ogólne zmęczenie. Ostatniego, normalnego dnia, w którym wszystko miało się zmienić jak w najgorszym koszmarze, był jak zwykle w pracy, ale czuł się już na tyle źle, że nie mogąc wytrzymać narastającego bólu, czym prędzej zwolnił się do domu. Zaparkował auto w garażu, nie przeczuwając, że to ostatni raz, i położył się do łóżka. Mama na widok syna w tak złym stanie zrobiła mu gorącej herbaty i przyniosła kolację, ale Kuba nie chciał już nic jeść, nie miał apetytu, czuł się coraz gorzej.

Noc mijała wolno, nie przynosząc ulgi w cierpieniu. Zlany potem może przysnął rankiem na godzinę. Gdy się ocknął, nie mógł już wstać z łóżka za potrzebą. Jedyne, co mógł zrobić, to krzyczeć ze strachu, nieświadomy tego, co się z nim w jednej chwili stało.

Mama, słysząc wrzaski syna, przybiegła na pomoc. Przerażona, próbowała zrozumieć, co zaszło tej nocy w tym pokoju. Chłopak leżał bezwładny, a jeszcze wczoraj o tej porze zbierał się do pracy.

W głowie Kuby szalały setki myśli. Pomimo ogromnego cierpienia wykazał się przytomnością umysłu i poprosił mamę, by zadzwoniła do ośrodka zdrowia po pomoc. Jak z oddali słyszał jej drżący głos opisujący całą tę dramatyczną sytuację. Lekarz zjawił się po kwadransie, zbadał Kubę, ale nie potrafił zdiagnozować przyczyny paraliżu – był internistą, nie specjalistą neurologiem. Skontaktował się ze szpitalem, zlecając przyjazd karetki.

Ambulans stanął pod domem po kolejnych dwóch kwadransach, które dla Kuby i jego mamy dłużyły się jak lata świetlne w kosmicznej otchłani. Ekipa karetki ułożyła bezwładne ciało chłopaka na noszach i wniosła do auta. Ruszyli na sygnale w stronę Warszawy, odprowadzani tonącym we łzach wzrokiem matki stojącej na podjeździe. Kuba miał wrażenie, jakby świdrujący w uszach dźwięk syreny stawał się coraz słabszy. Czyżby odchodził z tego świata? Obudziła się w nim nagle nieodparta wola życia. Nie chciał i nie mógł umierać, miał przecież dopiero osiemnaście lat, wchodził w dorosłość, snuł plany i marzenia, które miała mu teraz wydrzeć z rąk jakaś choroba!? Ale nie potrafił ich pochwycić, jego dłonie były bezwładne.

Ambulans dojeżdżał do Warszawy. Kuba leżał na wznak przypięty pasami, by nie spaść z noszy. Siedzący przy nim sanitariusz próbował go zagadywać, by choć trochę uspokoić jego nerwy:

– Nie martw się, chłopie, to na pewno jakaś blokada, dadzą ci leki i wszystko odpuści. Wstaniesz znowu na nogi.

I Kuba wierzył w te słowa, to dawało mu nadzieję, odpędzało złe myśli.

W szpitalu zrobiono mu podstawowe badania, jednak decydujący dla diagnozy przyczyn paraliżu miał być rezonans magnetyczny. Ułożony ciągle w tej samej pozycji na wznak Kuba wjechał do dużej, białej kapsuły na dwadzieścia długich minut. Miał wrażenie, jakby pochowano go żywcem – ta sama klaustrofobiczna ciasnota, jak w trumnie, z tą tylko różnicą, że u niego było widno i słyszał dźwięki, jakie wydawała maszyna. W grobie panuje cisza, nie ma już bólu, a tutaj Kuba nadal cierpiał. Myślał teraz o mamie, kiedy przyjedzie, że powinna już tu być, a jej nie ma. Widok jej kochanej twarzy dałby mu poczucie bezpieczeństwa, rozproszył strach przed śmiercią, o której myślał może raz w życiu, wtedy gdy wykryto u niego plamy na płucach. Ale nigdy jeszcze nie czuł jej tak blisko, tamto to było tylko ostrzeżenie.

Kiedy został wreszcie wyciągnięty z tej ciasnej tuby, ponownie pojawili się dwaj sanitariusze, którzy przenieśli go tym razem na łóżko szpitalne. Cichy szelest toczących się kółek towarzyszył mu przez cały korytarz do sali chorych. Tam czekała już na niego zatroskana mama:

– Będzie dobrze, Kuba – powiedziała drżącym głosem. – Przecież muszą ci tu pomóc? – Zakończyła to krótkie zdanie znakiem zapytania skierowanym do syna. On jednak nie odpowiedział. Leżał bezwładny ze wzrokiem wbitym w sufit, a przez jego głowę przelatywały miliony myśli, powodując straszny zamęt. Szukał przyczyny tego, co się stało, chciał sobie wytłumaczyć, dlaczego podczas jednej nocy został sparaliżowany od szyi w dół.

Szokująca odpowiedź przyszła po paru minutach, gdy na sali pojawił się gruby lekarz z lekkim, siwym zarostem.

– Witam państwa. Masz, chłopie, guza na kręgosłupie szyjnym, który blokuje kanał rdzeniowy. Musimy cię natychmiast operować, by uratować ci życie – powiedział, zwracając się do Kuby na ty.

– Skąd ten guz, panie doktorze? – Mama próbowała się dowiedzieć czegoś więcej.

– Nie wiem – rzucił lekarz, wychodząc z sali.

Teraz, kiedy już wszystko stało się jasne, Kubę zaczęły nawiedzać inne myśli. Naoglądał się w telewizji różnych reportaży o ludziach, którzy toczyli walkę z nowotworami; jedni przegrali, drudzy czuli się zwycięzcami. On podchodził wtedy do tych tragedii bez emocji, podobnie czasami traktował śmierć. Na ekranie telewizora wydawała się taka odległa. Tymczasem dzisiaj sam będzie musiał stanąć z nią oko w oko, by stoczyć podobną bitwę o własne życie. Nigdy się nie spodziewał, że dosięgnie go taka choroba w tak młodym wieku, kiedy jego organizm powinien być silny i zdrowy, a nie płatać takie figle, pozbawiając go przyszłości.

Niedługo po wyjściu lekarza w sali pojawiły się dwie pielęgniarki. Mama została poproszona o wyjście na korytarz, a Kubie zrobiono dodatkowe badania przygotowujące go do operacji. Przebrany w specjalną sterylną koszulę przyjął wstępne leki, po czym został wywieziony z łóżkiem na hol.

– Zatrzymajcie się! – krzyknął zrozpaczony, widząc na korytarzu zapłakaną mamę. On też nie mógł powstrzymać łez. Szlochając, wydusił z siebie ostatnie przed zabiegiem słowa:

– Nie martw się, mama. Zaraz wracam, oni mnie naprawią.

Pielęgniarki, nie słysząc kolejnych zdań, uznały, że to już koniec pożegnania, i popchały łóżko Kuby dalej, na blok operacyjny.

Po trzech minutach wszyscy znaleźli się na sali operacyjnej. Ściany pomieszczenia do połowy były wyłożone jasnozielonymi kafelkami, pozostała część, łącznie z sufitem, błyszczała szpitalną bielą. Ten sufit i postacie lekarzy, również w białych maskach i zielonych fartuchach, były ostatnim widokiem, jaki Kuba zachował pod zamykającymi się powiekami.

Ten doktor – gruby, z siwym zarostem, który obwieścił mu straszną wiadomość o guzie na jego kręgosłupie – również był w składzie ekipy operującej. Przyłożył pacjentowi maskę do twarzy, z której wydobyła się nieznana mu do tej pory woń lekarstwa, i po kilku wdechach Kuba zasnął. Świat w tej chwili zatrzymał się dla niego, stanął w miejscu na półtorej godziny. Ten decydujący o reszcie jego życia moment był jak czarna dziura w jego umyśle. Albo gruba krecha dzieląca jego życie na dwie części.

Kuba pomału otwierał oczy, słysząc jakby z daleka dochodzące wołanie: „Obudź się! Obudź się!”. Słowom towarzyszyło jednoczesne delikatne poklepywanie po twarzy. Wreszcie, jak przez mgłę, zobaczył te same twarze lekarzy, które pożegnał przed zamknięciem powiek. Nie czuł już bólu, leki działały kojąco. Teraz opuszczał salę operacyjną z tymi samymi pielęgniarkami, które dostarczyły go pod skalpel ratujący mu życie. „Czy jednak odzyskam sprawność w kończynach i szansę na normalne życie?” – to pytanie nie dawało mu spokoju. Tego dnia nikt na świecie nie znał na nie odpowiedzi. Teraz czekała go najważniejsza w jego życiu batalia, z której albo wyjdzie jako zwycięzca, albo… O innym scenariuszu nie chciał myśleć.

Korytarz, wzdłuż którego przewożono Kubę, wydawał się nie mieć końca. Wiało chłodem, a świetlówki na suficie przesuwały się długim ciągiem przed oczyma leżącego na wznak pacjenta. Kuba miał wrażenie, jakby poruszał się tunelem metra, a jego łóżko było jednoosobowym wagonem.

Wreszcie dotarł do sali, gdzie czekała na niego zatroskana, ale też pełna nadziei mama. Na widok syna poderwała się raptownie z krzesła i podbiegła do niego. Wpatrywała się wyczekująco w jego twarz, której zmęczone rysy łagodził sen. Gdy po paru godzinach Kuba się obudził, jej już nie było, musiała jeszcze odwiedzić swoich rodziców, dziadków Kuby, którzy wyczekiwali wiadomości o stanie zdrowia wnuka.

Minęło kilka dni, zanim Kuba doszedł do siebie na tyle, by móc rozmawiać i jeść. Niestety, paraliż nie ustępował, a jego bezwładne ciało, nadal skazane na łóżko, wydawało mu się obce, nie jego. Tylko zmieniany codziennie opatrunek przypominał o bólu, z jakim przyszło mu się mierzyć.

Po tygodniu od operacji rozpoczęła się żmudna rehabilitacja. Prowadziła ją Ewelina, niezwykle urodziwa, miła i inteligentna rehabilitantka. Miała długie blond włosy zaplecione w piękne warkocze i duże, zielone oczy. Żaden szczegół dotyczący dziewczyny nie uszedł uwadze Kuby, nawet to, że była pięć lat starsza od niego. Chłopak, w obecnej sytuacji, zdając sobie sprawę z tego, że jego życie wisi na włosku, miał jedno pragnienie, by doświadczyć wszystkiego tego, czego nie zdążył poznać do tej pory. Chciał mieć to teraz, natychmiast, na wczoraj, bo jutra mogło już nie być. Była to przede wszystkim potrzeba miłości do kobiety, poznania, jak przyjemny jest seks, trzymanie kochanej osoby za rękę i przytulanie do siebie. Wyobrażał sobie te chwile jako najpiękniejszy dar. Pal licho wszystkie pieniądze świata, w jego sytuacji były niczym w porównaniu z tym uczuciem.

W trakcie codziennych rutynowych ćwiczeń Ewelina pochylała się nad Kubą, zginając jego bezwładne kończyny, a on mógł wtedy nurkować spojrzeniem w jej dekolcie. Udawał oczywiście, że nie widzi jej jędrnych, dużych piersi, wychylających się w połowie spod bluzki. Pragnął je dotknąć, odchylić materiał jak tajemnicę, którą do tej pory były dla niego te miejsca na mapie kobiecego ciała. Ale nie mógł podnieść rąk, nie mógł poczuć tych piersi w martwych dłoniach. Całe jego ciało było nieczułe na dotyk, którego tak bardzo pragnął. Gdy dziewczyna podnosiła jego rękę, nie czuł zupełnie nic. Marzył wtedy, by chociaż przez chwilę pulsujące pod jej skórą ciepło rozlało się po jego ciele. Był zły, że to jemu przytrafiła się ta choroba. Zadawał sobie w myślach ciągle te same pytania: czemu on, a nie kto inny, co takiego złego zrobił, że musi tak leżeć teraz bezradnie, mając przy boku piękną kobietę, z którą nie może nigdzie iść, nie może jej zaprosić do kina, na kawę albo zaproponować czegoś innego?

Codziennie o siódmej rano przez zawsze otwarte drzwi do sali Kuba wypatrywał Eweliny, która szła korytarzem do swojej pracy z pacjentami. Ponieważ sam nie mógł się obrócić, za każdym razem prosił pielęgniarkę, by położyła go na boku, tak by mieć twarz zwróconą w stronę wyjścia i widzieć swoją ulubioną rehabilitantkę. Ona czasami pokiwała mu z daleka, uśmiechając się do niego. Zazwyczaj smutna twarz chłopaka zawsze odwzajemniała uśmiech i pozostawało już tylko czekanie do dziewiątej, kiedy Ewelina zaczynała ćwiczenia z Kubą. Dla niego był to najlepszy czas w ciągu dnia, kiedy mogli porozmawiać, pośmiać się i pożartować. Niestety, weekendy dziewczyna miała wolne. Wtedy Kuba tęsknił za nią jeszcze bardziej. Chciał, by te dwa dni minęły jak jedna sekunda i był znowu poniedziałek. Sam już nie wiedział, co nim wówczas kierowało, czy była to miłość od pierwszego wejrzenia, czy chęć bycia z kimś w obliczu śmierci, a może zauroczenie, albo wszystko po trochu.

Minęły trzy miesiące od operacji Kuby. Był on już na tyle silny, by usiąść na wózku. Wprowadzono do szpitalnego pokoju fotel na kółkach. Była przy tym jego ulubiona fizjoterapeutka z oddziału Ewelina. Wzięła go pod nogi, a sanitariusz pod ramiona i jednym ruchem spowodowali, że Kuba znalazł się w pozycji siedzącej. Przez chwilę kręciło mu się w głowie, ale Ewelina odchyliła na parę minut wózek do tyłu i mdłości przeszły. Wyjechali na taras. Była już jesień, kolorowe liście rozkładały się wzorzystymi dywanami po parku. Dziewczyna poszła pozbierać te najładniejsze; wracając z nimi w blasku słońca, wyglądała przepięknie. Zielona minispódniczka odsłaniała jej zgrabne nogi. Chłopak znowu udawał, że tego nie widzi, tak jak wtedy, gdy zerkał w jej dekolt podczas ćwiczeń.

Ewelina podrzuciła liście do góry, a te, wirując, obsypały oboje żółtym kolorem.

– Zobacz, Kuba, jaka ta jesień jest piękna – powiedziała Ewelina, wyciągając ze swojej kieszeni mentolowe papierosy. Wzięła jednego do ust, odpaliła i głęboko się zaciągnęła, wypuszczając przed siebie chmurę dymu.

– Dasz macha? – Kuba poczuł nagle ogromną chęć na fajkę. Nie palił od tamtego dnia, kiedy choroba zawładnęła jego ciałem.

– Nie wiem… a nic ci nie będzie?

– Nie bój się, to nie trawa, normalny legalny papieros, co ma się stać?

– Zakrztusisz się i umrzesz przeze mnie – odpowiedziała zatroskana.

– Chce mi się palić, Ewelina. To tylko jeden mach – poprosił.

Dziewczyna wreszcie uległa namowom. Usiadła na ławce i ze swoich ust podała rozżarzonego papierosa Kubie. Poczuł delikatne muśnięcie jej palców na swoich wargach. To było miłe. Może nie zależało mu tak na samej fajce, jak właśnie na tym, by dotknąć ustami jej opuszek i wyobrazić sobie ten wspólny papieros jako pocałunek na odległość.

Wtedy po raz pierwszy Kuba zwrócił uwagę na to, czy Ewelina nosi obrączkę. Nie było jej na palcu dziewczyny, to dawało mu nadzieję. Na co? Potrzebował bardzo kogoś, oprócz mamy, kto pokocha go miłością bezwarunkową, która pomoże mu przetrwać najtrudniejsze chwile. Postępująca choroba wyostrzyła w nim to pragnienie. W odróżnieniu od osób zdrowych nie miał czasu na ćwierć- i półmiłostki, na zadowalanie się byle czym.

Zaciągnął się mocno, po chwili poczuł się błogo. Pozwolił nikotynie zawładnąć swoimi płucami, krwią i wreszcie mózgiem.

Ewelina postanowiła, że zostanie chwilę po pracy i porozmawia z Kubą. Poszła po koc i kawę dla dwojga. Kiedy wróciła, zaczęła po raz pierwszy, od kiedy znali się z Kubą, opowiadać o sobie. Jej zwierzenia płynęły niczym nie przerywane. Od paru lat jest z chłopakiem, który jako zawodowy kierowca jeździ tirem po Europie i w domu bywa sporadycznie. Ona go kocha, jednak czuje się samotna. Nie może znieść tej miłości na odległość. Jest jeszcze jeden problem: starają się o dziecko, ale bezskutecznie, przyczyna leży po stronie jej chłopaka.

Kuba słuchał w milczeniu. Starał się nie patrzeć jej w oczy, tylko w nieokreślony cel. Był zły. Myślał, że Ewelina jest wolna. Bardzo podobała mu się jej uroda i charakter. Sądził, że będą pasować do siebie, a tu okazuje się, że ona ma kogoś. Jednak po chwili zastanowienia uznał, że skoro nie układa jej się z chłopakiem, to jeszcze nic straconego dla Kuby, może warto z Eweliną utrzymywać kontakt.

Tak zrobił. Kiedy zbliżał się czas, w którym miał opuścić szpitalny oddział, wziął od Eweliny namiary. Minęło już kilka miesięcy od dnia, w którym został sparaliżowany. Lekarze zrobili wszystko, co było w ich mocy, by chłopak stanął na nogi. Niestety, Kubie wróciła tylko częściowa władza w rękach, na tyle, by móc sterować wózkiem elektrycznym, na zwykłym nie był w stanie się poruszać. Nie mógł też się przesiąść ani ubrać. Od nowa uczył się samodzielnie jeść, walcząc z widelcem przypiętym rzepem do bezwładnej dłoni, co wychodziło mu coraz lepiej.

Nadszedł wreszcie dzień wypisu do domu. Rankiem mama przygotowała Kubę do drogi. Na oddziale była też rehabilitantka Ewelina. Chłopakowi zakręciła się łza w oku, miał nadzieję, że może jej też? Oboje starali się nie okazywać emocji, ale smutek wyglądający z ich twarzy zdradzał to, że będą bardzo za sobą tęsknić. „A co, jeśli za kilka dni zapomnimy o tej znajomości, a nasza przyjaźń nie przetrwa próby czasu?” – przemknęło Kubie przez głowę. „Życie zweryfikuje ten fakt” – pomyślał twardo, kiedy Ewelina odprowadzała go do karetki, dając na do widzenia buziaka w policzek. Podarowała mu też książkę, która miała go motywować do walki z chorobą.

– Przeczytaj to, Kuba, to dla ciebie. Bohater tej książki to taki ty, wojownik, który kocha życie. Do zobaczenia może kiedyś! – powiedziała, zawieszając głos na „kiedyś”, które zabrzmiało dla niego jak „nigdy”. „A co teraz?” – łoskot zatrzaskiwanych drzwi karetki nie zagłuszył tej jego rozpaczliwej myśli. Łzy znowu napłynęły mu do oczu, ale Ewelina tego już nie widziała. Warkot uruchamianego silnika przywrócił go do rzeczywistości. Ruszyli. Jeszcze w małym skrawku okna przemknęła mu sylwetka dziewczyny kiwającej ręką na pożegnanie, ale ambulans szybko skręcił i podążał już przez miasto do domu.

Kiedy dotarli na miejsce, z którego kilka miesięcy wcześniej wyjechał też karetką, w jego pokoju, zamiast wersalki, czekało na niego szpitalne łóżko. Ale dla Kuby nie miało to w tej chwili większego znaczenia, zmęczony podróżą od razu zasnął. Następnego dnia rankiem pierwszą rzeczą, o której pomyślał, była książka od Eweliny. Otworzył ją na pierwszej stronie, gdzie widniała dedykacja obrysowana kształtem czerwonego serca: „Dla mojego najlepszego pacjenta Kuby, Ewelina”. Tęsknota wezbrała w nim, ściskając za gardło. Mógł zadzwonić, napisać SMS, co dawało chwilową ulgę, ale po paru godzinach znowu wracało to dławiące uczucie. Nie śmiał znowu telefonować i żeby się czymś zająć, zabrał się za czytanie książki.

Dwieście stron przeczytał w dwa dni. Historia młodego chłopaka, który po skoku na główkę do wody był sparaliżowany jak on, bardzo go poruszyła. Dzięki niej wiele zrozumiał. Nie miał już złudzeń na temat tego, co można osiągnąć, a czego nie, będąc na wózku. Odnalazł też inspirację do tego, by usiąść przed komputerem i rozpocząć pracę nad swoim projektem książki.

Zaraz następnego dnia zabrał się za pisanie. Przykładał się do tego codziennie, by pokazać innym, że pomimo choroby i cierpienia potrafi się zmobilizować i dążyć do upragnionego celu. Była jeszcze jedna przyczyna jego intensywnej pracy. Kontakty z Eweliną z każdym miesiącem słabły. Coraz częściej nie odbierała telefonów, nie odpisywała na SMS-y. Wreszcie zapadła między nimi cisza. I może gdyby nie praca nad książką, która Kubę bezgranicznie pochłonęła, załamałby się, myśląc tylko o swoim położeniu i o tym wszystkim, co stracił, zwłaszcza o Ewelinie.

W pierwszą rocznicę operacji, której Kuba nie zamierzał świętować, odezwała się w nim inna tęsknota. Ze zdwojoną siłą poczuł, że jest stuprocentowym heteroseksualnym młodym chłopakiem, który nigdy w życiu się jeszcze prawdziwie nie zakochał. Hormony w nim buzowały, a on nie mógł się od nich wyzwolić, by poczuć wreszcie ulgę. Był bezradny wobec swojego bezwładnego ciała, w którym jednak płonął ogień. Nikt nie był w stanie mu pomóc. Miał bezwładne dłonie, a w jego penisie tkwił cholerny cewnik Foleya, który nie pozwalał mu na nic. Wymieniano go co trzy tygodnie. Pielęgniarka beznamiętnie, z zawodową rutyną wkładała z powrotem tę przeklętą rurkę do penisa, a Kuba marzył o tym, by się kochać. Czy domyślała się, co czuje w takich chwilach młody chłopak? Jakie dręczą go myśli, jak to go bezgranicznie upokarza jako faceta? On sam nie miał odwagi, by dyskutować z nią na ten temat. I to nie tylko z pielęgniarką, ale z kimkolwiek z własnego otoczenia, dla którego taka rozmowa była niezręczna, wręcz nienormalna. Kuba uświadomił sobie, że jego potrzeby seksualne jako osoby niepełnosprawnej to temat tabu. Coś, o czym się paple bez zahamowań w gronie osób zdrowych, w jego przypadku stało się niestosowne.

Czasami, po kilku piwach, w towarzystwie pełnosprawnych znajomych Kuba zdobywał się na odwagę, by głośno o tym mówić. Ale prawie zawsze spotykał się z milczeniem lub niezrozumieniem wyrażonym w pozbawionych delikatności zdaniach typu: „Słuchaj, chłopie, przejdzie ci to z wiekiem” albo „A daj spokój! Ten seks to już jest tak przereklamowany, że szok!”, albo jeszcze gorzej: „Boże, stary, daj spokój! A jak ty ten seks byś chciał uprawiać? W twoim stanie! Ale ciężki temat zapodałeś, co ty się znowu zakochałeś?”. Wtedy jeszcze bardziej zamykał się w sobie, dusząc w sercu wielką złość. Bo jak to jest: o seksie dwóch facetów czy dwóch dziewczyn i prawach do niego rozprawia się publicznie, często w nachalny sposób, a potrzeby jego kolegów i koleżanek, podążających przez życie na czterech kółkach, mają być nieważne? Dlaczego zdrowym tak trudno uwierzyć w to, że niepełnosprawni też potrzebują miłości, zarówno w wymiarze duchowym, jak i fizycznym. Spełniona potrzeba bycia z kimś to też pewnego rodzaju terapia na przewlekły ból fizyczny i psychiczny, który często osobie niepełnosprawnej na wózku towarzyszy przez całe życie.

Kuba próbował zaspokajać swoje potrzeby seksualne, oglądając filmy porno. Początkowo szybko się podniecał, czuł wtedy na twarzy napływającą falę gorąca, która wywoływała burzę w mózgu i jakiś taki dziwny ucisk w klatce piersiowej, który nie był dla niego przyjemny, tak jakby motyle w brzuchu. Po pewnym czasie te samotne seanse bardziej go irytowały i doprowadzały do rozpaczy, niż powodowały jakiekolwiek ukojenie. To nie było to, czego szukał. Raziła go ekranowa sztuczność, wulgarność, odpychały nienaturalne i brutalne sceny, a on potrzebował prawdziwej miłości, normalnej relacji, w której seks był tak samo ważny, jak przytulenie i czuły dotyk.

Nadal trwał w swoim postanowieniu, by napisać książkę. Czasami udawało mu się to lepiej, czasami gorzej, zwłaszcza w chwilach, kiedy nawiedzały go czarne myśli, z którymi zostawał sam na sam. Uwięziony we własnym ciele, nie miał dokąd uciec. Jedyną furtką okazały się jego fantazje, ale na krótko, bo świadomość, że nie mógł przeżyć ich na żywo, była dla niego najgorszą karą. Niejeden facet na jego miejscu próbowałby się zabić, ale Kuba zbyt mocno kochał życie, by tak łatwo się z nim rozstać. Mimo że czasami miał już wszystkiego dość, nadal tliła się w nim nadzieja, że jeszcze wszystko przed nim, że ten jeden dzień, który odmieni jego los, ciągle jeszcze nie nadszedł.

Choroba Kuby sprawiła, że rodzina odwróciła się od niego. Jego rodzice nie mogli się porozumieć, a ciągłe konflikty między nimi doprowadziły w końcu do rozwodu. Ojciec, który i tak nie miał wielkiego udziału w wychowywaniu syna, odszedł i rozpoczął życie od nowa. Jedyną osobą, która wtedy została przy Kubie, była jego mama Danusia, na którą zawsze mógł liczyć. Zwłaszcza kiedy szalał z bólu, mama czuwała przy jego łóżku, starając się ulżyć mu w cierpieniu. Dziadkowie, u których mieszkali, też nie mogli odnaleźć z córką i wnukiem wspólnego języka, co w ostateczności przyczyniło się do wyprowadzki. Kuba z mamą zamieszkali wtedy na obrzeżach Warszawy.

To był niebieski parterowy domek z dwoma pokojami, kuchnią i małym ogrodem, który stał się ich szczęściem w nieszczęściu. Mama Kuby odziedziczyła go po swojej prababce, która, widząc trudną sytuację rodzinną, zapisała swój niewielki majątek prawnuczce. Tam wreszcie oboje poczuli się wolni, niezależni, mieli święty spokój i poniekąd byli szczęśliwi. Do pełni szczęścia brakowało im przede wszystkim normalności, która oznaczała zdrowie, sprawność fizyczną, samodzielność, nie tylko dla Kuby, bo jego mama też zaczęła odczuwać problemy ze zdrowiem. Mieli tylko siebie w tej beznadziejnej sytuacji.

Pewnej nocy Kuba nie mógł spać i, jak zawsze w takich chwilach, rozmyślał. Szukał nowych pomysłów na życie, zastanawiał się nad swoją niepewną przyszłością: przecież pewnego dnia mama może nie wstać z łóżka, a on zostanie w nim na zawsze, nie wyjdzie, nie zadzwoni po pomoc, będzie krzyczał, ale przecież nikt go nie usłyszy. Umrze razem z matką albo ona pierwsza, a on dużo później, i znajdą ich po kilku tygodniach, kiedy ich zwłoki będą się już rozkładać. Zaciekawiło go to, czy są ludzie w podobnej do nich sytuacji. Pewnie tak samo się boją, albo nawet bardziej, może są zupełnie sami, starzy, niedołężni i schorowani, bez codziennego kontaktu z kimś, kto by się o nich martwił, kto przyszedłby im z pomocą w razie jakiegoś wypadku czy zasłabnięcia.

Przyszedł mu wtedy do głowy świetny pomysł, by odszukać takie samotne osoby i zaproponować im swoją pomoc jako opiekuna, który dzwoniłby do nich każdego dnia o umówionej godzinie z pytaniem, czy wszystko w porządku. Tym samym mieliby także okazję na krótką rozmowę, gdyby tego potrzebowali. Jeśli telefon by milczał, to byłby sygnał dla rodziny, ewentualnie odpowiednich służb, że należy interweniować.

Kuba nazwał swój pomysł „telefonem życia”. Ta nazwa mówiła sama za siebie: mógł uratować życie niejednej starszej, samotnej osobie. Był odpowiedzią na narastający we współczesnym zabieganym świecie problem samotności. A że problem ten dotyczył ludzi, którzy już dawno wysiedli z tego pędzącego pociągu i zostali gdzieś w tyle na bocznych stacjach, rzadko kto o nim mówił.

Impuls przyszedł po obejrzeniu programu o człowieku, który zajmował się sprzątaniem zwłok leżących miesiącami gdzieś w zapomnieniu. Kuba był wstrząśnięty tą historią. Jego wyobraźnia pracowała. Podsuwała mu na przykład obraz pana Staszka, osiemdziesięcioletniego staruszka mieszkającego na obrzeżach niewielkiej wsi, z dala od sąsiadów. Jego żona zmarła parę lat temu, a dzieci rozjechały się po świecie. On został sam. Jedyną osobą, z którą miał jakiś kontakt, był listonosz odwiedzający go raz w miesiącu z rentą, ewentualnie jakieś sporadyczne telefony od dzieci, i to wszystko. Pewnej zimy pan Staszek, wychodząc z wiadrem węgla po oblodzonej drabinie z piwnicy, ześlizguje się i spada na kamienną posadzkę, łamie nogi, nie mogąc się ruszyć, krzyczy z bólu, woła pomocy: „Ratunku!”, ale nikt go nie słyszy. Wołanie staruszka rozlega się jeszcze przez kilkanaście dni, coraz słabiej i ciszej. Na jego nieszczęście temperatura jest wiosenna, mróz skróciłby jego cierpienia wcześniej. Wreszcie pan Staszek milknie, umiera z odwodnienia i głodu. Ciało w stanie częściowego rozkładu ktoś znajdzie pewnie po miesiącu. Kubę przeszył dreszcz na myśl o tym, co musiał przejść taki starszy człowiek. Niewyobrażalny koszmar, ogromnie cierpienie, samotna walka o przetrwanie z góry skazana na niepowodzenie. Taki lub podobny scenariusz na pewno miał już miejsce w rzeczywistości nie raz. Gdyby Kuba miał możliwość uratowania chociaż jednego takiego pana Staszka, na pewno by to zrobił. Tylko jak odszukać takich ludzi? Na to pytanie chłopak nie znał odpowiedzi.

Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł ksiądz, z którym Kuba na wizycie duszpasterskiej przedyskutował swój pomysł telefonicznego wsparcia dla osób samotnych. Kapłan obiecał, że odwiedzając domy po kolędzie, będzie odszukiwał takich parafian, którzy chcieliby skorzystać z pomocy opiekuna na odległość. I tym sposobem kolejnego miesiąca nowego roku, gdy kolęda w parafii dobiegła końca, Kuba miał listę piętnastu osób, do których codziennie dzwonił i pytał o samopoczucie. Czasami rozmowy się przeciągały, a tematy były rozmaite. Okazało się, że staruszkowie z niecierpliwością wyczekiwali telefonu od Kuby. Często zamknięci w czterech ścianach mieli wreszcie sposobność, by się wygadać i zamienić z kimś parę słów. Ten kontakt działał w obie strony, gdyby Kubie i jego mamie coś się stało, to na pewno jego podopieczni, którzy bardzo się z nim zżyli, nie zostawiliby go bez pomocy i zawiadomili, kogo trzeba.

Jedną z ulubionych podopiecznych Kuby była babcia Pelagia. Gdy telefon od niego się spóźniał, ona dzwoniła pierwsza. Zazwyczaj numer był wtedy zajęty, bo przeciągała się rozmowa z innym seniorem. Ale po jej zakończeniu chłopak natychmiast oddzwaniał, bo wiedział, że ona czeka. Staruszka żyła samotnie, dwa razy w tygodniu tę monotonię przerywała wizyta pielęgniarki. Nie miała dzieci, a mąż zmarł wiele lat temu. Często go wspominała w rozmowach z Kubą. Był dobrym człowiekiem, bardzo go kochała. Po jego śmierci nie chciała się z nikim wiązać. Nigdy nie znalazł się ktoś taki jak on. I chociaż różnie bywało, raz lepiej, raz gorzej, nie potrafiła wymazać z pamięci tych wspólnych lat i zacząć wszystkiego od nowa. Tęsknota na to nie pozwalała. Słysząc te wyznania, Kuba często ubolewał nad tym, że nie poznał nigdy, co to znaczy kochać z wzajemnością, że jego uczucia pozostawały bez odpowiedzi lub okazywały się niemożliwe do urzeczywistnienia. Wówczas babcia Pelagia pocieszała swojego przyszywanego wnuka:

– Słuchaj, młody! Co się odwlecze, to nie uciecze. Ja już swoje w życiu przeszłam, jestem już jedną nogą na tamtym świecie, ale ty!? Przed tobą jeszcze dużo czasu.

Kuba wiedział swoje, był realistą, ale żeby nie zgasić jej zapału, przytakiwał:

– Zgadza się, pani Pelagio. Jest takie powiedzenie, że raz na jakiś czas to nawet ślepej kurze trafi się ziarnko. – Wybuchali wtedy śmiechem, zapominając na chwilę o tym, co było, nie martwiąc się tym, co będzie. Liczyło się tylko tu i teraz.

Pewnego poranka babcia Pelagia nie odebrała telefonu. Kuba dzwonił do niej kilkanaście razy, jednak po drugiej stronie odpowiadał mu tylko sygnał czekania. Po kolejnej nieudanej próbie kontaktu zrozumiał, że staruszce mogło się stać coś złego, i natychmiast powiadomił opiekę społeczną, by któryś z pracowników sprawdził, czy wszystko u niej w porządku. Umówił się też, że dadzą mu znać, co się stało. Powinien być przygotowany na takie sytuacje, ale zdenerwowanie wzięło nad nim górę. Co chwilę zerkał na wyświetlacz komórki z nadzieją, że babcia zadzwoni. „Może telefon jej się rozładował? Popsuł, zawiesił?” – szukał w głowie wytłumaczenia. Nie dopuszczał do siebie tej najgorszej myśli. Pięć minut później rozdzwoniła się komórka, błyskając rzędem cyfr. Przyjrzał im się uważnie – to nie był numer babci Pelagii.

– Witam ponownie, panie Kubo. – Usłyszał oschły, służbowy ton. – Nie wiem, czy mogę pana poinformować o losie pani Pelagii, bo przecież jest pan obcą osobą…

– Tak, jestem obcy, proszę pani – Kuba przerwał ten urzędniczy wstęp – ale kontaktuję się z babcią Pelagią codziennie od roku! Ona nie ma rodziny, nie ma nikogo! Proszę powiedzieć, co się stało! To nie jest przecież jakaś wielka tajemnica, bez przesady! – Chłopak z sekundy na sekundę unosił się coraz bardziej.

– Pani Pelagia nie żyje, proszę pana. Życzę miłego dnia, do widzenia.

– Ale czemu, co się stało?

W odpowiedzi usłyszał tylko trzask odkładanej słuchawki.

Kuba nie mógł uwierzyć w śmierć swojej ulubionej podopiecznej. Chciał szukać jej potwierdzenia, dowiedzieć się, jak to się stało. Bo może to nie była prawda? Ale jak to sprawdzić, skoro staruszka mieszkała daleko od niego? Pomyślał nawet o Facebooku, jak zawsze, kiedy kogoś szukał, może znalazłby jakichś jej znajomych, którzy wiedzieliby, co się z nią dzieje. Ale szybko uśmiechnął się do tej myśli, kiedy wyobraził sobie babcię Pelagię serfującą po necie. Odszukał w pamięci jej słowa: „Kuba, ja już jestem jedną nogą na tamtym świecie, ale ty?”. Wtedy odpuścił, zrozumiał, że nie potrzebuje już wiedzieć, jak umarła. Ważne, że już nie cierpiała w samotności, była wolna. Może tam, gdzie teraz jest, spotkała swojego męża, którego tak kochała i za którym tak tęskniła? A może… zostanie jego aniołem stróżem i pomoże mu w odnalezieniu upragnionego szczęścia? Kuba mocno w to wierzył, a także w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Praca nad książką pochłonęła go niemal całkowicie. Przed południem dzwonił do podopiecznych, a popołudniami pisał swoją powieść. Była jego częścią, wypieszczona jak dziecko, które chciał mieć, coś, co mógł pozostawić po sobie, jakiś ślad tego, że żył. Pisał na komputerze; stawiał kolejne litery, wciskając klawisze patykiem trzymanym w ustach. Pisanie przywracało mu poczucie sensu, aż do ostatniej kropki. Kiedy nadszedł ten dzień, w którym ją postawił, nie oznaczało to końca, a raczej początek przygody. Znalazł wydawcę, który docenił jego trud i sprawił, że w krótkim czasie jego historia znalazła się na półkach w księgarniach. Kuba był bardzo dumny, odkrył w sobie nową nadzieję na szczęście. Kiedy był zdrowym, pełnym życia chłopakiem, to szczęście wydawało mu się na wyciągnięcie ręki, teraz musiał się do niego czołgać jak przez gęste, metalowe zasieki. Ale pozostała w nim ta sama odwaga i wola walki do końca, do zdobycia celu.

Na ostatniej stronie swojej książki podał kontakt e-mailowy do siebie w nadziei, że odezwie się do niego ktoś wyjątkowy. Codziennie sprawdzał skrzynkę pocztową, gdzie czasami pojawiały się wiadomości z gratulacjami, życzeniami szczęścia i siły w walce z chorobą. Niestety, nikt nie nawiązywał z Kubą dłuższego dialogu, w większości były to zdawkowe, pojedyncze e-maile. Aż do pewnej niedzieli, kiedy w swojej skrzynce znalazł list od adresatki podpisanej Ewelina. To imię przywołało miłe wspomnienia, choć Kuba co prawda już prawie zapomniał o swojej ulubionej rehabilitantce, ale otwierając e-mail, nie spodziewał się niczego więcej poza słowami wsparcia od kolejnej czytelniczki. Jakież było jego zdziwienie, kiedy po pierwszym zdaniu zorientował się, że to ona, jego Ewelina. Radość popchnęła go natychmiast do pisania odpowiedzi. Długo mazał i zaczynał zdania od nowa, chciał w tym jednym e-mailu zawrzeć wszystko, co się wydarzyło w czasie, kiedy się nie widzieli, co osiągnął do tej pory w walce z chorobą. Był też bardzo ciekawy, co słychać u niej. Czy nadal jest ze swoim chłopakiem? Czy doczekali się dziecka? A może się rozstali? – Kuba nie tracił nadziei. Jeśli tak, on nie zmarnuje tej danej mu szansy.

Jeszcze tego samego dnia przyszła odpowiedź. Wymienili się numerami telefonów i wieczorem mogli wreszcie się usłyszeć. Ich rozmowa trwała dwie godziny, bez zbędnych przerw na milczenie. Oboje trajkotali jak katarynki, których dawno nie używano, a teraz napędzane tęsknotą nie mogły się zatrzymać. Nie widzieli się i nie słyszeli dwa lata – to wieczność z perspektywy tych kilkudziesięciu minut, gdy ich bliskość dzieliła jedynie komórka. Umówili się na spotkanie w weekend w jednej z warszawskich kawiarni, nieopodal domu Kuby, tak żeby mógł tam dotrzeć na wózku. On sam nie mógł się doczekać soboty. Znowu chciał przyspieszyć czas, tak jak wtedy w szpitalu, gdy pragnął wymazać z tygodnia weekendy, w których tęsknił za Eweliną.

Na umówione miejsce dojechał wózkiem elektrycznym, był przed czasem. Miał jakieś dwadzieścia minut, zanim przyjdzie Ewelina. Przez szybę obserwował parking, szukał wzrokiem znajomego czerwonego volkswagena golfa. Nie zdążył zapytać dziewczyny, czy nadal nim jeździ.

Wreszcie przed kawiarnią zaparkowało znajome auto z charakterystycznymi żółtymi naklejkami po bokach. Serce Kuby zabiło mocniej, a jeszcze bardziej wtedy, gdy drzwi samochodu się otworzyły i zobaczył wysuwającą się nogę Eweliny. Po sekundzie widział z daleka zbliżającą się sylwetkę dziewczyny, tak samo piękną jak dwa lata temu. Granatowa minispódniczka i czarne kozaki – tak jak sobie ją wyobrażał. Złapali się wzrokiem przez szybę. Ona pomachała ręką z tym samym co zawsze uśmiechem. On śledził z przyjemnością jej ruchy, jak myli wejścia do kawiarni, potem naciska właściwą klamkę, podchodzi do stolika.

– Cześć, Kuba! Opowiadaj, co tam u ciebie. Widzę, że jesteś w dobrej kondycji – powiedziała, odkładając torebkę na wolne krzesło.

– Wiesz, jak ja się cieszę, że cię znowu spotkałem? – Kuba nie ukrywał radości. Zamówili kawę i ciasto, a potem postanowili przespacerować się po Warszawie. Wróciły wspomnienia z parku na chwilę przed pożegnaniem, żółty kolor liści, papieros dzielony na dwoje. Odżyły dawne emocje i marzenia. I tak jak wtedy zburzyły je słowa Eweliny, która zaczęła opowiadać o swoim chłopaku. Właściwie nic się między nimi nie zmieniło. On ciągle w drodze, wracał tylko na weekendy, ona z nadzieją, że wreszcie doczekają się dziecka. Nie mieli ze sobą ślubu, nie byli nawet zaręczeni. Czekali – jakby to nienarodzone jeszcze dziecko miało wszystko zmienić, poukładać między nimi…

Kuba jak zwykle słuchał w milczeniu z poważną miną. Wcześniejsza radość ze spotkania po latach ustąpiła miejsca dawnemu żalowi. Ewelina nie zauważyła tej zmiany jego nastroju, zaabsorbowana własnymi problemami. Potrzebowała słuchacza, by się wygadać, wyrzucić z siebie całą złość. Kuba był odpowiednią osobą – nie oceniał, nie moralizował, nie próbował kłamać, że wszystko będzie dobrze – po prostu słuchał, a to jej pomagało, dawało ulgę, koiło nerwy.

Tak zmierzali w stronę domu Kuby, on – cichy na wózku, ona – ciągnąc swój monolog przerywany chrzęstem kroków. Kiedy dotarli pod bramę, zapadał zmrok. Ewelina musiała wracać. Co prawda, czekało na nią tylko puste mieszkanie, bo jej chłopak był znowu w trasie, ale zrobiło się już późno. Zapalili po papierosie i umówili się na kolejne spotkanie, kiedyś, w niedalekiej przyszłości, jeszcze się zdzwonią.

– Lubię cię, Kuba. – Na odchodne Ewelina rozczochrała przyjacielsko włosy chłopaka.

– Za co? – zadał to pytanie, żeby przeciągnąć rozmowę.

– Za twoją silną wolę życia. Trzymaj się! Do usłyszenia i zobaczenia niebawem. Cześć!

Dziewczyna zrobiła kilka kroków do tyłu, spojrzała przeciągle na Kubę, po czym odwróciła się i ruszyła przed siebie.

– Wyślij SMS, jak dojedziesz do domu! – zdążył jeszcze rzucić za nią w gęstniejący mrok.

Ewelina podniosła rękę z kciukiem w górze i znikła w bocznej uliczce. Kuba jeszcze długo stał przed domem i wracał myślą do tych godzin spędzonych z Eweliną. Czas pokaże, jak dalej potoczą się ich losy. Czy ponownie się spotkają? Czy może ona odnajdzie szczęście ze swoim chłopakiem? Na pewno decyzja o życiu z Kubą nie będzie dla niej łatwa. On przecież już nigdy nie będzie chodził, nie usamodzielni się, pozostanie sparaliżowany od szyi w dół, a z biegiem lat jego stan będzie się pogarszał, będzie potrzebował większej opieki. Czy Ewelina zaakceptuje jego niepełnosprawność na tyle, by go pokochać i znosić razem trudy codziennego dnia? A co on może jej dać w zamian? Dach nad głową, poczucie bezpieczeństwa? Czy wystarczy zwykłe przytulenie, rozmowa, proste „kocham cię”, „ładnie dzisiaj wyglądasz, kochanie”? Czy to nie za mało dla takiej kobiety? Do szczęścia przecież nie trzeba wiele, wystarczy zrozumieć drugiego człowieka, nadawać z nim na tych samych falach, czasami pokłócić się, rozpłakać i powiedzieć „przepraszam”, zatroszczyć się, pomartwić, kiedy telefon milczy, lub w chorobie powiedzieć: „nie martw się, kochanie, jutro będzie lepiej”. To jest równie ważne jak pieniądze, bez których niestety nie da się żyć, o czym Kuba już zdążyła się przekonać. Ale forsa tylko ułatwia nam życie, jest środkiem do celu, nie celem samym w sobie, nie daje prawdziwego szczęścia tak jak wzajemna prawdziwa miłość.

Następne dni mijały Kubie jak dawniej, z tą tylko różnicą, że teraz w przerwach między telefonami do seniorów mógł rozmawiać przez Skype’a z Eweliną.

Zaczął też marzyć o tym, by z nią gdzieś wyjechać. Planował nad morze, ale do zrealizowania wyprawy potrzebował odpowiedniego auta. Długie poszukiwania zaprowadziły go wreszcie do zielonego busa z windą na wózek. Był w dobrym stanie, za przyzwoite pieniądze. Kiedy z pomocą kuzyna Roberta auto wjechało na podwórze, Kuba popłakał się ze szczęścia. Miał już wszystko, czego potrzebował, by realizować marzenia o podróżach.

Tego sierpniowego piątkowego poranka byli spakowani i gotowi do drogi, kierunek Mielno. Planowali wrócić w niedzielę wieczorem. Jechali jako kolega i koleżanka, nic poważnego ich nie łączyło, przynajmniej tak utrzymywali, po prostu się lubili. Ewelina chciała zafundować Kubie przygodę życia, wyrwać choć na chwilę z jego smutnej codzienności. Tych parę dni miało zmotywować go do innego spojrzenia na życie. Jej chłopak o niczym nie wiedział, był w trasie do Francji, wracał dopiero w poniedziałek.

Zielone Bory Tucholskie mieli już hen za sobą, pozostało pięćdziesiąt kilometrów, krętą drogą zmierzali do celu. Gdy minęli Koszalin, byli już prawie na miejscu. Jeszcze moment, chwila i Mielno przywitało ich tablicą z herbem miasta.

Ewelina zaparkowała auto na miejscu dla niepełnosprawnych, pod hotelem, w którym mieli spędzić kilka dni razem. Przed Kubą, który powoli opuszczał windą wnętrze busa, wyrósł ogromny kompleks niebieskich budynków tuż nad samym morzem. Ten widok wystarczył, by po raz pierwszy od początku choroby poczuł się wreszcie szczęśliwym człowiekiem. Czuł, że zaczyna nowy rozdział, ale tym razem nie swojej książki, tylko w życiu. Mówił sam do siebie w myślach: „Nie martw się, chłopie, będzie jeszcze dobrze, jeszcze zaświeci dla ciebie słońce”.

Dziewczyna wypakowała z auta dużą walizkę na kółkach. Kuba nie mógł jej pomóc, chociaż bardzo tego chciał. Był może cokolwiek staroświecki, ale uważał, że jego obowiązkiem jako faceta jest wyręczanie kobiety w dźwiganiu bagażu. Niestety, nie był w stanie tego zrobić.

– Daj mi tę sportową torbę z bagażnika, Ewelina. Powiozę ci ją na kolanach i nie będziesz chodzić dwa razy. – Przynajmniej w ten sposób poczuł się troszkę potrzebny.

Odebrali z recepcji klucze i w kilka sekund przeszkloną windą dotarli na piąte piętro przed drzwi pokoju pięćset trzydzieści. Za nimi czekał przestronny, zielony pokój z dwoma dużymi łóżkami, jednak największa niespodzianka kryła się na balkonie, z którego jak na dłoni widać było Bałtyk – ich pierwszy wspólny widok.

– Na rozpakowanie będzie jeszcze czas. Idziemy nad morze – powiedziała Ewelina i niewiele myśląc, postawiła walizki pod ścianą. Po pięciu minutach byli na plaży, prawie nad samym brzegiem, bo Kuba, jadąc kładką, nie mógł dotrzeć do samej wody. Dziewczyna zrobiła to za niego i nabrawszy pełne dłonie Bałtyku, biegła z powrotem, tak by nie uronić żadnej kropli i ochlapać Kubę.

– I co, ciepła jest? – spytała, śmiejąc się głośno.

– Tak, idź się kąpać – odpowiedział jej również ze śmiechem. Przypomniał sobie podobną scenę z samego początku ich znajomości, kiedy Ewelina obsypała go żółtymi jesiennymi liśćmi. Poczuł się teraz tak jak wtedy, tak samo był radosny i tak samo chciało mu się żyć. „Powinniśmy wykorzystać ten czas na maksa – pomyślał – bo kolejnego takiego wyjazdu z Eweliną może już nigdy nie być”. Ich znajomość przecież jest wielką niewiadomą.

Ewelina otworzyła Kubie piwo, postawiła na podłokietniku wózka, a on sączył je przez słomkę. Patrzył, jak dziewczyna zdejmuje obcisłe dżinsy i kolorową bluzkę, zrzuca sportowe buty. Została tylko w różowym stroju bikini. Pierwszy raz widział ją półnagą. Nie mógł się oprzeć marzeniu, by odsłoniła przed nim wszystkie zakątki swojego ciała, ale może nie tu i nie teraz. I tak czuł się szczęściarzem, że mógł tu być z nią i na nią patrzeć. Jej delikatne ramiona, brzuch, mocne uda – wszystko wydawało mu się cudowne.

– Pilnuj moich ubrań – rzuciła w biegu i wskoczyła do wody. Kiedy nie wypływała przez dłuższą chwilę, Kuba zaczął się trochę niepokoić, ale przecież wiedział, że Ewelina świetnie radzi sobie w wodzie, więc uspokoił się i oddał marzeniom przy akompaniamencie szumu fal i śpiewu mew.

Spędzili ten dzień na plaży, potem postanowili, że zostaną jeszcze do wschodu księżyca. Kuba zawsze marzył o tym, by posiedzieć z kimś dla niego wyjątkowym przy blasku gwiazd nad morzem, wypić wytrawne wino, pośmiać się, powygłupiać. Często wspominał o tym Ewelinie, która przecież była dla niego kimś szczególnym, więc rozumieli się bez słów, wiedzieli, czego potrzebują, czego chcą w tej znajomości i próbowali to sobie dawać, każde na swój sposób. Wiedzieli też, że życie jest zbyt krótkie i kruche, by je marnować na bezowocne kłótnie i smutki.

W butelce z winem pomału zaczęło być widoczne dno, co zapowiadało koniec imprezy i powrót do ośrodka na noc. A czas był już na to najwyższy, wybiła północ, wokół nie było żywej duszy, tylko oni i księżyc – niemy świadek ich tęsknot.

Kubę o